Minął ponad miesiąc od pierwszej edycji Ziemi Jałowych, postapokaliptycznego konwentu odbywającego się w Będzinie. Wszystkie flejmy ucichły, organizatorzy wrócili do codziennych zajęć, pora więc włożyć kij w mrowisko i zacząć dyskusję na nowo. Jadąc na tę imprezę nie spodziewałem się zbyt wiele. Ot, kolejny konwent na mapie do odznaczenia, spotkanie z znajomymi i może jakieś tam punkty programu. Na szczęście tym razem przeczucie mnie zawiodło. Ale może po kolei.
Ziemie Jałowe odbywały się na terenach opuszczonej kopalni Grodziec. Noclegi zagwarantowane były w budynku, który znajdował się w stanie lekkiej ruiny. Jeśli komuś takie warunki nie pasowały, pozostało mu spać we własnym samochodzie, o ile go posiadał. Budynek, jako że był opuszczony, nie posiadał żadnego zaplecza sanitarnego. Dlatego też organizatorzy na wprost budynku postawili dwa toi-toie, które z rana były opróżniane. Brakowało bieżącej wody, choć zasadniczo mało komu to przeszkadzało. Wodę z butelki można było wziąć od organizatorów, a jak wiadomo, prysznice na konwentach biorą tylko mangowcy. Brakowało też oświetlenia, ale to akurat było dużym plusem, jako że wieczorem zapaliły się świeczki, co wytworzyło niesamowity klimat. Niedaleko terenu imprezy znajdował się sklep całodobowy, całkiem blisko była Biedronka, a co bardziej wymagający mogli zamówić pożywną pizzę z pizzerii Maximus (ach te jego sandały…). Jedynym minusem lokalizacji był dojazd na miejsce, jako że Grodziec to straszne rubieże pięknej aglomeracji, jaką jest Będzin.
Gdy dojechałem na imprezę, akredytacja odbyła się prawie bez żadnych problemów. Osoba, która tego pilnowała, nie wiedziała dokładnie gdzie szukać listy dziennikarzy z darmowymi wejściówkami. Choć w zasadzie przyzwyczaiłem się do tego, że na akredytacji panuje chaos, to bardzo bym chciał, żeby organizatorzy mnie od tego chaosu odzwyczajali. Po szczęśliwym zakredytowaniu, z materiałów konwentowych otrzymałem jedynie identyfikator i sznurek, na którym można go było powiesić. Jeśli robiłbym wśród identyfikatorów, które posiadam, konkurs na najładniejszy, to ten z Ziemi Jałowych na pewno znalazłby się w pierwszej dziesiątce. Szkoda tylko, że nie otrzymałem żadnego informatora, żeby zorientować się w tym, co się dzieje.
Najważniejszym punktem programu była terenówka osadzona w klimatach postapokaliptycznego westernu. Niestety, sama gra nie posiadała fabuły skoncentrowanej na jakimś jednym wydarzeniu. Była zlepkiem paru wydarzeń, które łatwo można było ominąć, przebywając w innym miejscu. Przed samą grą organizatorzy też nie przedstawili zbyt wielu informacji na temat świata, w którym dzieje się gra. W zasadzie wiadomo było tylko tyle, że jesteśmy w miasteczku Zgorzel, przez niektórych nazywanym Gangreną. Jako gracz byłem mocno zagubiony, nie mogąc nawiązać do geografii czy też do tego jak świat upadł. Problemem były też opaski oznaczające, kto aktualnie brał udział w grze a kto był poza nią. Wiele osób przywiązywało je sobie w mało widocznych miejscach, a sama kolorystyka też pozostawiała wiele do życzenia. Dodatkowo ludzie zapominali je zmieniać, co doprowadziło do sytuacji, w której osoba poza grą zabiła osobę grającą. Kolejnym problemem gry była mała ilość MG. Niestety, panów w pomarańczowych opaskach było za mało jak na taką ilość graczy. Cała gra te braki nadrabiała klimatem, który wytworzyli głównie gracze. Dzięki prośbom organizatorów, zdecydowana większość osób bardzo dobrze dobrała stroje, co ułatwiało wczucie się w samą grę. Lokalizacja imprezy miała też doskonały wpływ na klimat. Kolejnym budulcem klimatu była waluta, którą posługiwano się w grze. Były nią gibsony, czyli najzwyklejsze łuski od naboi. Mimo widocznych wielu niedociągnięć LARP-a, większość graczy bawiła się świetnie.
Część programowa, która zaczynała się po zaraz po LARP-ie, nie była może jakoś szczególnie obfita, jednak patrząc na ilość uczestników konwentu, było jej w sam raz. Zwykle naraz odbywały się maksymalnie dwa punkty programu. Nie było może jakiś strasznych fajerwerków, ale przynajmniej wszystko przebiegało zgodnie z planem i każdy fan postapokalipsy mógł znaleźć jakiś ciekawy temat. To, co zasługuje na uwagę, to wieczorne imprezy, nieskrępowane przez regulaminy szkół czy innych instytucji. Osobiście w programie widziałbym jeszcze parę sesji RPG, ale to już chyba tylko marudzenie starego RPG-owca.
Ziemie Jałowe odwiedziło lekko ponad sto osób, co, jak na konwenty postapokaliptyczne, jest wynikiem średnim. Taka ilość uczestników konwentu sprawiła, że atmosfera była bardzo rodzinna, a każdy wyjechał z masą nowych znajomych poznanych podczas zabaw. Osobiście po wielu imprezach, liczących ponad tysiąc uczestników, coraz częściej wolę właśnie takie małe zloty, gdzie człowiek faktycznie bawi się z wszystkimi uczestnikami konwentu i nie jest kolejną szarą twarzą, która przechodzi obok.
Jak wspomniałem na początku tekstu, Ziemie Jałowe odbywały się po raz pierwszy. Widać było, że organizatorzy nie mają zbyt dużego doświadczenia w robieniu tego typu imprez. Na szczęście większość rzeczy wyszła im bardzo przyzwoicie. Z nowych imprez, na których ostatnio byłem, ta rokuje chyba najlepiej na przyszłość. Jeśli tylko uda się im sprawić, żeby LARP dogadzał zarówno starym wygom LARP-owym jak i żółtodziobom, będziemy mieli do czynienia z naprawdę doskonałą imprezą. Póki co jest po prostu dobrze. A to i tak bardzo dobrze, jak na pierwszy raz.
Ocena: 4.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz