Dla K.dh… jak wszystkie.
Mokra ziemia uderzała z chrzęstem o wieko drewnianej trumny. Gdzieś w dali zagrzmiało, a ja poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu. Zimny wiatr targnął moim płaszczem i poniósł w głąb starego cmentarza cichy kobiecy płacz.
Ten ponury dzień, naznaczony smutną ceremonią, był dziwnie cichy i spokojny. Chłód wczesnej jesieni zmusił żałobników do przywdziania płaszczy, choć jeszcze dwa dni temu pogoda nie dopuszczała do nas myśli o końcu lata. Teraz jednak, tak jakby bezsensowność tej śmierci wywarła na nią swój wpływ, przybyła opóźniona jesień, starając się nadrobić stracony czas.
Nie było nas tu wielu. W pogrzebie – prócz oczywiście nieboszczyka, który był uczestnikiem raczej biernym – brała udział zaledwie trójka ludzi. W tym grabarz, który ze względu na swoją smutną funkcję, wśród czynności, które wykonywał niezliczoną ilość razy, nie okazał cienia smutku. Z bolesną obojętnością zasypywał prostą trumnę miękką, pachnącą ziemią, nie bacząc na lamenty kobiety.
Dziewczyno, cóż kazało ci ruszyć za nami? Czy gdybyś wiedziała… czy to zmieniłoby twoje uczucia? Źle, źle, bardzo źle się stało, że do tego dopuściłem. Przez to wylewasz teraz łzy nad mogiłą człowieka, który nie jest – nie był – nawet tym, kim myślisz…
A ja?
Prócz tej pięknej kobiety, która gotowa byłaby sama paść na tę trumnę, dla której wraz ze śmiercią jednego człowieka, umarło całe życie… Jedynym żałobnikiem byłem ja. I to z jakichś dziwnych powodów. Nie, żebym nie żałował chłopaka, skądże. Tyle, że był to ledwie żal, żal, bo każda śmierć takowy budzi. Przerażało mnie to, że w całej tej żałości było tyle zobojętnienia, że nie byłem w zasadzie uczestnikiem tego obrzędu, lecz jedynie niemym obserwatorem. Tak jak byłem obserwatorem zupełnie innych zdarzeń. Wydarzeń wcześniejszych, które doprowadziły naszą czwórkę w to jesienne popołudnie na ten ponury cmentarz.
Ale zanim o tym, chyba należą się wam wyjaśnienia, kim jestem. Nazywam się Fuergaard. I jestem… cóż, ciężko powiedzieć, kim jestem. Niektórzy twierdzą, że kimś wybitnym i niezwykłym, ale ja wyznaję zasadę, że żeby zostać kimś wybitnym, trzeba na to zapracować. Ja się z tym urodziłem. Każdy się może urodzić z takimi umiejętnościami i ciężko dopatrywać się w tym jego zasług. To, czym się zajmuję nie jest zbyt istotne, w każdym bądź razie nie ma znaczącego wpływu na historię, którą chcę wam opowiedzieć, tym bardziej, że do niektórych z interesów, które prowadzę, wstyd byłoby się przyznać. Grunt, że pozycja, jaką zdobyłem sobie w Starym Fiordzie była dość znaczna i moje nazwisko znane było w szerokich kręgach.
Choć, dzięki bogom, z wyglądu kojarzony byłem tylko przez nielicznych.
Powinniście poznać także Petrada. Ja i on znaliśmy się od bardzo wielu lat i dość często współpracowaliśmy. Mimo to, trudno było nas nazwać przyjaciółmi. Ot, Petrad nierzadko pomagał mi w tym czy owym, był dość inteligentny i nie zadawał zbędnych pytań. Był użyteczny, chwilami okazywał się naprawdę niezbędny. Tylko jeden raz popełnił poważny błąd – a właściwie nakłonił mnie do jego popełnienia. Ten jeden raz wystarczył, niestety, by doprowadzić do tragedii.
W Starym Fiordzie wynajmowałem mieszkanie. Nie narzekałem na brak funduszy, jednakże drażnił mnie przesadny zbytek, dlatego moja kwatera była ciasna i mało reprezentatywna. Ja także w większości przypadków starałem się zachować anonimowość, zatem, najłatwiej dotrzeć do mnie można było przez Petrada. I to on też zadudnił pięścią do moich drzwi, pewnego upalnego dnia.
– Wejdź – powiedziałem, doskonale wiedząc, kto ośmiela się mnie niepokoić. Drzwi otworzyły się i wszedł Petrad. – Powiedziałbym, że miło cię widzieć, ale wiesz, że w moich ustach takie słowa są najczystszym kłamstwem.
Mój towarzysz nie odpowiedział nic. Nerwowo przestępował z nogi na nogę.
– Fuer… – mruknął tak, że od razu wiedziałem, że stało się coś niepokojącego.
– Hm? – spytałem, odwracając się do niego przodem. Siedziałem przy stole pod oknem. – Coś nie tak?
– Spotkałem ją, Fuer… – jęknął, podchodząc do mnie szybkim krokiem i siadając obok. – To była ona. Poznałem ją od razu.
Podrapałem się po brodzie. Chociaż z początku nie miałem pojęcia, o czym mówi mój towarzysz, teraz zaczynało mi świtać.
– Poznałeś kogoś? Jakąś kobietę?
– Fuer! Gdybyś ją widział! – westchnął. Ja skrzywiłem się nieco na dźwięk tych słów, choć w zasadzie już dawno powinienem się był przyzwyczaić do zachowań tego chłopaka.
Petrad uraczył mnie długim i barwnym opisem owej nieznajomej piękności, na tyle dokładnym, że sam ujrzałem oczami wyobraźni śliczną, dziewiętnastoletnią dziewczynę o kruczoczarnych włosach, w gęstych splotach opadających na jej śnieżnobiałe ramiona. Całości postaci dopełniał opis jej krystalicznie błękitnych oczu i wiśniowych ust. Choć patetyczność sformułowań przytoczonych przez mężczyznę przerażała swą sztucznością, mimowolnie czułem, że tym razem sprawa jest poważna. Nie tylko ze względu na zaangażowanie uczuciowe mojego towarzysza.
– Gratuluję stracenia głowy dla niewiasty – powiedziałem, rozbawiony – ale wytłumacz mi, na bogów, czy przyszedłeś tu tylko po to, by mnie o tym poinformować?
– Cóż, Fuer… jakby to powiedzieć… – zająknął się nagle, tracąc cały entuzjazm. – Bo widzisz… ona zaraz tu będzie.
– Co?! – zdziwiłem się niepomiernie. – Tutaj?
– Tak… No i widzisz… – z każdą kolejną chwilą tracił rezon. Przeczuwałem, że zaraz stanie się coś strasznego. – Tak się składa… że ona myśli… że… ekhm… że…
– No dalej, człowieku! – podniosłem głos. – Wyduś to z siebie!
– No… Ona myśli, że ja jestem… tobą.
Zamurowało mnie. Totalnie. Przecież to było niemożliwe! Byłem tak zdziwiony, że nawet zapomniałem się zdenerwować.
– Jak może myśleć, że jesteś mną? Przecież…
– Wszystko ci wyjaśnię! – jęknął. Czułem, że jest zrozpaczony. – Przyszła do mnie, jak wszyscy ci, którzy mają do ciebie interes. Tyle, że jej problem był inny.
Oparłem się wygodnie na krześle z miną pełną dezaprobaty, gotów w każdej chwili wygarnąć młodzieńcowi nielogiczność jego postępowania.
– Kiedy tylko ją zobaczyłem.. wtedy… – rozmarzył się. – No wiesz, jak to jest. Od pierwszego spojrzenia. A ona zapytała o ciebie. Jej oczy.. takie zapłakane… straciła brata… Szukała pomocy… rozumiesz.
– Szczerze mówiąc, ani słowa.
Petrad westchnął cicho. Zebrał myśli i zaczął jeszcze raz:
– Chciała się widzieć z tobą. Tylko z tobą. Powiedziała, że jedynie ty możesz jej pomóc, że musi cię zobaczyć. Bałem się, że jak jej powiem, że nie zajmujesz się takimi sprawami – jej brat został porwany – to… to odejdzie… I że nigdy już… rozumiesz?…
Rozumiałem. Bogowie, jakże dobrze rozumiałem! Też kiedyś byłem młody, też kiedyś dawałem ponieść się emocjom…
– Co jej powiedziałeś? – spytałem nieco ciszej. Petrad wydawał się być nieco zawstydzony.
– Powiedziałem, że to mnie szuka. Pocieszyłem ją i kazałem przyjść tutaj.
– Tutaj? Dlaczego niby? – skrzywiłem się nieco, czując, że właśnie tego pytania Petrad bał się najbardziej. Krzesło skrzypnęło cicho, gdy skulił się – zupełnie jak dziecko przed wyznaniem prawdy, że ciasteczka zniknęły w jego żołądku.
– Bo… bo… – chłopak zbierał się powoli na odwagę, by powiedzieć całą prawdę na jednym oddechu. – Bo powiedziałem jej, że muszę sprawę skonsultować z moim pomocnikiem, a on ze względu na swój wiek i… – zająknął się – inne… względy, siedzi tutaj!
Jedna z moich brwi, pod wpływem bezbrzeżnego zdumienia, powędrowała do góry. Milczałem, zastanawiając się, czy najpierw na tego zuchwalca nawrzeszczeć, a potem uderzyć, czy też od razu zrzucić ze schodów. Zrobił ze mnie swojego podstarzałego pomocnika…
Ze mnie?!
Tymczasem na schodach zadudniły kroki. Ktoś się zbliżał, a my obaj wiedzieliśmy, kto. Petard chwycił mnie za dłoń, mrucząc coś błagalnie. Wyrwałem rękę, unosząc się gniewem.
Wiem, wiem, co sobie pomyślicie. Jakie to duże mniemanie o sobie musiałem mieć, żeby tak potraktować biednego, zakochanego głupca. Ale kłamstwa, nawet w dobrej wierze, przynoszą tylko szkody. A to, jak duże, dobitnie okazuje ta historia. Cóż mnie wtedy podkusiło, żeby wejść w tą grę? W końcu każde pojedyncze, nawet najdrobniejsze kłamstwo ciągnie za sobą sznur kolejnych. A ja… ech, po prostu się nad nim ulitowałem.
Ktoś zapukał i nie czekając na pozwolenie, nacisnął klamkę.
– Pan Fuergaard? – dało się słyszeć wysoki, melodyjny kobiecy głosik, który musiał spowodować dreszcz u mojego towarzysza. Już miałem coś rzec, ale w ostatniej chwili się zawahałem. Od tego, co mógłbym wtedy powiedzieć zależała ta krucha znajomość. Lepiej, żeby Petrad sam się przyznał tej dziewczynie. Zamknąłem usta i z zaciętą miną opuściłem głowę. Chłopak, widząc to, odchrząknął.
– Witam, Greleen – powiedział niepewnie. – Cieszę się, że przyszłaś. – Wstał, oferując jej zajęcie swojego miejsca. Nie miałem trzeciego krzesła. – To jest… – zawahał się, wskazując mnie – Petrad. Mój najlepszy człowiek – dodał szybko. Uśmiechnąłem się pod nosem, a uśmiech ten mówił, że żadne pochlebstwo nie uchroni go od kary w chwili, gdy tylko ta urocza młoda dama opuści moje mieszkanie.
– Cieszę się, że zechciałeś wysłuchać mojej prośby, panie Fuergaardzie – powiedziała omdlewającym, słodkim głosem, w którym dało się jednak wyczuć nutki rozpaczy i zdenerwowania.
Już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, gdy odezwał się Petrad, a ja zdałem sobie sprawę, że te słowa nie były przecież skierowane do mnie.
– Nie musisz się tym przejmować, to żaden problem – odparł ten zdrajca, ciepłym i do obrzydzenia serdecznym głosem.
Greleen siedziała chwilę w milczeniu, z wahaniem, wiercąc się na krześle.
– O co chodzi? – spytałem cicho, zdziwiony jej zachowaniem. Chwilę się zastanawiała, a później, wydając ciche westchnienie, zwróciła się w moją stronę.
– Nie… nic, panie – powiedziała szybko, jakby zawstydzona. – Po prostu nie spodziewałam się, że ten osławiony pan Fuergaard będzie taki… taki… – obaj, choć ja nieco mimowolnie i wbrew sobie, wstrzymaliśmy oddech, oczekując jej słów niczym wyroku. – Taki… no, wiecie, panowie. Taki młody. Wiele się o panu słyszy i mówi raczej jak o mężczyźnie… – szukała odpowiedniego słowa – w dojrzalszym wieku.
Bogowie, kiedy ja się zdążyłem tak zestarzeć?
– Och, uwierz mi, moja droga – powiedział Petrad zupełnie spokojnie – wiek wcale nie równa się doświadczeniu i umiejętnościom – w jego głosie zabrzmiała dobrze znana mi buta i zuchwałość.
Przez myśl przeleciało mi, że chyba będę musiał z nim poważnie porozmawiać, ale dziewczyna mruknęła coś pod nosem, zdając się być zadowoloną z odpowiedzi.
– Dobrze – Petrad przemierzył pokój wolnym krokiem – powiedz teraz jeszcze raz, powoli, co cię do mnie sprowadza.
Zaszeleściła wyjmowana kartka papieru.
– Proszę – powiedziała Greleen, podając ją mojemu przyjacielowi. – Ten list znalazłam wczoraj wieczorem.
– Znalazła pani? – spytałem, zaciekawiony.
– Tak. Kładłam się spać. Właśnie czesałam włosy, gdy ktoś wsunął go pod drzwi mojego mieszkania.
– Interesujące… – stwierdził chłopak, miłym, całkowicie rozbrajającym tonem. – Zapewne tak piękne włosy wymagają długiej pielęgnacji…
Zdenerwował mnie. O czym on do wszystkich demonów gadał?! Czułem, że miarka powoli się przebiera.
– Na co czekasz? Czytaj! – przerwałem mu ostro, budząc tym samym zdziwienie naszej towarzyszki. – To znaczy… – zająknąłem się. – Gdybyś mógł, panie, przeczytać…
Petrad odchrząknął niepewnie, po czym odczytał:
– Droga Greleen, wybacz mi, że piszę do ciebie w takiej chwili, ale niezbędna jest mi twoja pomoc. Wpadłem w poważne kłopoty. Nie mogę teraz napisać, jakie. Ważne jest to, że dość poważnie naraziłem się samemu Elhrydowi Czarnej Dłoni – Petrad przerwał na chwilę. Poczułem na sobie jego czujny wzrok. – Porwał mnie i uwięził w lochach swojej twierdzy, na Wyspie Żmij. Błagam cię, spróbuj mi pomóc. Twój kochający brat. Podpis.
Siedziałem w milczeniu. Z prawej dobiegło mnie ciche chlipanie dziewczyny. Petrad stał nieruchomo, także coś rozważając.
– Greleen – szepnąłem cicho. – Jak trafiłaś do pana Fuergaarda? Kim jest twój brat? O jakich kłopotach może pisać?
Dziewczyna pociągnęła głośno nosem, a Petrad podszedł, podając jej chustkę.
– Nie wiem. Nie mieszkaliśmy razem, on już dawno wyjechał ze Starego Fiordu, w interesach. Jest kupcem. Widywaliśmy się niezmiernie rzadko… – głos jej się załamał. – Nie wiem, kim jest ten cały Elhryd, ale gdy tylko otrzymałam list, skontaktowałam się z jednym z bandy Orthaka. Oni natomiast, widząc nazwisko Czarnej Dłoni, powiedzieli, że nie chcą mieć z tą sprawą nic wspólnego. Że mogę jeszcze spróbować u pana, panie Fuergaardzie – zwróciła się do Petrada, po czym zsunęła się z krzesła i z szelestem długiej sukni oraz stukiem kolan o podłogę, padła mu do nóg. – Błagam! Panie, błagam… Uratuj mojego brata! Panie… zapłacę ci ile tylko zechcesz, proszę, tylko nie zostawiaj mnie…
Petrad jęknął cicho i zaczął szeptać jakieś pocieszenia, podnosząc zapłakaną Greleen z podłogi.
Ta sprawa była jakaś dziwaczna. Nie byłem najemnikiem, dawno już minęły czasy, gdy wynajmowałem się w ten sposób. Ale z drugiej strony… Orthak odmówił. To mnie akurat nie zdziwiło. Miał całą bandę zabijaków, morderców i rzezimieszków, którzy czasami okazywali się przydatni, ale… No tak. Elhryd Czarna Dłoń, był przeciwnikiem z wyższej półki. Najprawdopodobniej – uwierzcie, mówię to z całą skromnością! – byłem jedyną istotą na tej ziemi, której się lękał. Nasze zatargi sięgały czasów, gdy Petrad nie miał jeszcze żadnego zęba, a stary karczmarz z mojej ulubionej gospody, dolanie kropli wody do piwa uważałby za największy dyshonor. Bogowie, jak ten świat się zmienia…
Coś mnie jednak zaniepokoiło. Stary Elhryd nigdy nie posunąłby się do porwania. No i było coś jeszcze, coś, czego teraz nie potrafiłem określić…
– Panie Fuergaardzie, pomoże mi pan?… – zakwiliła Greleen, pociągając nosem.
– Zobaczę, co da się zrobić. Najpierw muszę ustalić pewne fakty z Petradem – powiedział Petrad, otwierając drzwi. – Wybacz ten brak ogłady, ale niestety, mamy takie a nie inne warunki. Gdybyś mogła poczekać chwilę na korytarzu…
Byłem wściekły, zdegustowany, poirytowany, okropnie zawiedziony i jednocześnie niewyobrażalnie zaciekawiony. Jednakże pomimo nawału tych uczuć, pierwszą rzeczą, jaką powiedziałem, gdy tylko za Greleen zamknęły się drzwi było:
– Co ci się do cholery nie podoba w moim mieszkaniu?!
– Nic – mruknął zamyślony Petrad. – Może to, że masz tylko jeden ciasny pokoik, w którym nie ma nawet gdzie usiąść!
– Jak dla mnie jest w porządku – mruknąłem, obrażony. – Niestety, musisz powiedzieć swojej pięknej Greleen, że Fuergaard nie zajmie się tą sprawą…
– Jak to? – Petrad był wyraźnie zaskoczony. – Ale…
– Nie ma żadnych ale… – stwierdziłem, zirytowany. – Sam słyszałeś, jestem już za stary na takie eskapady. Z resztą, nigdy nie lubiłem takich zadań. Nie jestem mieszkaniem, które można wynająć.
– Na wszystkie cienie Otchłani! – warknął Petrad. – Jesteś starym durniem, Fuer!
Prychnąłem.
– A ty jesteś młodym, nieodpowiedzialnym głupcem – stwierdziłem spokojnie. – Elhryd nie jest starym wujkiem, z którym można się pobawić w kotka i myszkę. On jest śmiertelnie niebezpieczny i nieobliczalny…
– A brat Greleen jest właśnie w jego łapach! – krzyknął w odpowiedzi.
– Ciszej, na bogów…
– Nie interesuje cię, czego chce twój stary przeciwnik? Co znowu knuje?!
– Oczywiście, że to ciekawe, ale…
– To na bogów, rusz tyłek i zrób z tym coś! – Petrad uderzył pięścią w stół i w tej samej chwili zorientował się, jakie słowa wypadły z jego ust. I do kogo były skierowane. – Przepraszam – sapnął. – Poniosło mnie…
– Cóż… – stwierdziłem cicho, niemile dotknięty. – Nie dobrze jest się zapominać i tracić kontrolę nad własnymi słowami. Tak samo, jak niedobrze jest podejmować decyzję pod wpływem silnych emocji. Chcesz jej pomóc, bo podoba ci się jako kobieta. Nie ma w tym nic dziwnego… Ale odpowiedz sobie na pytanie, czy gdyby tu przyszła nie ona, lecz, dajmy na to, babka tego nieszczęśnika, tez rzuciłbyś się, żeby mu pomóc?
– Nie – odparł cicho, skruszony.
Westchnąłem głośno.
– Ta sprawa wygląda bardzo podejrzanie. Chociaż, nie wiem jeszcze do końca, co w niej jest nie tak, jak powinno – dodałem szybko. Petrad usiadł obok mnie.
– Zatem, mam jej powiedzieć, że jest mi przykro, ale jedyna osoba, która mogłaby jej pomóc… tego nie zrobi? – stwierdził kwaśno, ale w jego głosie jednocześnie pobrzmiewał tak wielki smutek, że wbrew sobie odczułem jakieś wyrzuty sumienia.
Nienawidziłem tego. Nienawidziłem, kiedy ludzie grali mi na uczuciach. Starałem się w takich sytuacjach zawsze zachować zimną obojętność, ale, na wszystkich bogów, byłem jedynie człowiekiem. I to strasznie słabym.
A Petrad był niczym dziecko. Duże… ale zawsze dziecko. Siedział teraz koło mnie taki zasępiony i cichy, że poczułem się niezwykle podle. Jak to – nie chciałem pomóc jakiemuś uwięzionemu chłopakowi? Nie chciałem dowiedzieć się, co knuje ten przebrzydły Elhryd? I w końcu jak mogłem nie chcieć ulżyć cierpieniom pięknej dziewczyny? To było nie do pomyślenia…
Ale ja widziałem tę sprawę inaczej. Wyprawa na Wyspę Żmij z definicji była przedsięwzięciem niesamowicie niebezpiecznym. Próba dostania się do twierdzy – chyba jedynie czystą głupotą. A chęć mediacji z samym Elhrydem… ech, byłem stary. Taki stary i taki zmęczony…
– Kiedyś byś się nie bał – powiedział cicho Petrad, grobowym głosem. – Dziesięć lat temu, słysząc taką propozycję, z uśmiechem na twarzy zapytałbyś, kiedy wyruszamy. Tak było. Dziesięć lat temu sam musiałem cię odwodzić od takich spraw… Kiedyś wielki Fuergaard nie zawahałby się nawet przez sekundę. W końcu to właśnie, dało mu taką sławę i szacunek, czyż nie?
Umilkł z głośnym westchnieniem, a ja w milczeniu rozważałem jego słowa. Dziesięć lat temu, słysząc o Elhrydzie… tak, faktycznie, dziesięć lat temu zachowałbym się zgoła inaczej. Dziesięć lat temu nie wahałbym się…
Tyle, że dziesięć lat temu miałem dziesięć lat mniej.
Bogowie, czy naprawdę byłem już taki stary? Zniedołężniały? Może powinienem kupić mały domek w górach i zacząć uprawiać warzywa?!
– Powiedz jej – zacząłem powoli, do ostatniej sekundy zastanawiając się nad odpowiedzią – że pojadę. Sam.
– Nie.
– Nie? – uniosłem brwi. – Co znaczy „nie”?
– Pojadę z tobą.
– Nie!
– Tak. Pojedziemy razem i weźmiemy Greleen. – Byłem osłupiały. Czego ode mnie oczekiwał ten chłopak? A on ciągnął dalej – już z nią na ten temat rozmawiałem. Bardzo nalegała. Nie lubi bezczynności. Tak powiedziała.
Wybuchnąłem śmiechem.
– Nie lubi bezczynności?! Och, jakie to heroiczne! – warknąłem ze złością. – Zostajecie oboje, albo ja nie biorę udziału w tej wyprawie!
– Dobrze – stwierdził cicho, wstając. – W takim razie pojedziemy we dwójkę. Podróżowałem już z tobą, mam trochę doświadczenia.
On oszalał. Oszalał, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy… Jakiego doświadczenia? Przecież ten chłopak zginie zanim zdąży dotrzeć do Wyspy…
– Gdybym jechał z tobą – zacząłem powoli, bardzo starając się panować nad głosem – to, jak przypuszczam, nadal byłbym Petradem?
Sapnął coś cicho w odpowiedzi, a ja byłem przekonany, że to potwierdzenie. Siedziałem jednocześnie przerażony i niemożliwie wściekły, mając świadomość, że każde słowo, które padło z ust mojego towarzysza, było całkowicie szczere i poważne.
To nie Petrad oszalał. To cały świat stanął na głowie…
…a ja razem z nim.
Wybaczcie więc, że pominę w swojej opowieści większą część podróży, którą odbyliśmy ze Starego Fiordu do wybrzeża Wyspy Żmij. Z resztą i tak nie byłoby o czym opowiadać. Ja, okrutnie wściekły, zachowywałem ponure milczenie, co chyba nie przysporzyło mi szczególnej sympatii pięknej Greleen. Cóż, mówi się trudno. Ale przynajmniej ten fakt obrócił się na korzyść Petrada – w końcu mając do wyboru młodego, przystojnego i zabawnego, znanego wszystkim Fuergaarda, taka panna jak Greleen nie będzie tracić czasu nawet na chwilę rozmowy z podstarzałym pomocnikiem sławnego młodzieńca. Już dawno zapomniała o wątpliwościach, jakie miała do jego wieku i osoby, wyraziła nawet wątpliwość, czy zabieranie kogoś takiego i w takim stanie jak ja, na tak niebezpieczną wyprawę ma jakikolwiek sens.
Dobrze, może w moich słowach pobrzmiewa zbyt wiele goryczy, ale chyba rozumiecie moją ówczesną sytuację. Jeśli sprawiedliwość dziejowa miałaby zostać w tym momencie przeze mnie w jakiś okrutny sposób zlekceważona, dodam, że sama Greleen w istocie była panną niezwykle rezolutną i bardzo sympatyczną, choć nie nazwałbym jej przesadnie błyskotliwą. Och, nie! Nie Myślcie sobie, że uważam, aby była niemądra czy głupia, po prostu w pewnym momencie sposób jej postrzegania świata zaślepiły rodzące się względem mojego towarzysza uczucia, co okazało się niejednokrotnie dość krzywdzące w skutkach. Ale to wszystko młodość, młodość, która musi mieć gdzieś ujście swojej bezczelności i pewności siebie, nieustannie przypominając nam, starym, że czas naszych sukcesów dobiega końca…
Ech, naprawdę muszę być już bardzo stary, skoro nie potrafię się nawet trzymać wątku opowieści.
Opuściliśmy Stary Fiord na statku handlowym, który zawiózł nas aż do Meduzowej Zatoki. Tam zeszliśmy na ląd, by konno dojechać do Wyspy Żmij. Niech was nie zwiedzie jej nazwa, jeśli nigdy jeszcze nie odwiedziliście północy mojego kraju. Wyspa Żmij była tak naprawdę czymś w rodzaju oazy na środku pustkowia. Nie jestem do końca pewien, ale mam wrażenie, że w tworzeniu tego przedziwnego tworu musiała brać udział jakaś potężna i starożytna magia. Budowla była nieforemna, bezkształtna, przypominająca raczej wielką skałę, niż budynek (kto wie, może w istocie twierdzę wydrążono w skale?). Nie miała okien, w normalnym rozumieniu tego słowa, ze światem zewnętrznym, wnętrze łączyło tylko kilka przypadkowych otworów, których przeznaczenie trudno było odgadnąć. Twierdzę otaczał las, najzwyklejszy las, w którym trudno było się dopatrzyć czegoś budzącego zdumienie, może za wyjątkiem jego niecodziennej lokalizacji. Zawsze mnie dziwiło, dlaczego Elhryd obrał za swoją siedzibę takie coś. Szczerze mówiąc, w ostatnich latach wszelkie wieści o nim dziwnie ucichły i sam zaczynałem się już zastanawiać, czy nie nadszedł i jego kres.
Wspominałem już, kim on właściwie jest? Ciężko opisać Elhryda Czarną Dłoń w kilku zdaniach. Aby go zrozumieć, musielibyście poznać całą jego historię. Nie mam zamiaru opowiadać jej teraz, bo nie tego miała dotyczyć ta opowieść. Wspomnę tylko, że Elhryd, jako adept różnych magicznych sztuk, był naprawdę człowiekiem uzdolnionym i groźnym. Groźnym, odkąd rozpoczął te swoje dziwne eksperymenty, o których szczegółach nie chciałbym wiedzieć zbyt wiele. Fakty są jednak takie, że żeby osiągnąć cel nie wahał się często posuwać do okrutnych zbrodni. Chyba jak każdy chorobliwie ambitny człowiek.
W tej ambicji było sporo dawki szaleństwa. Zastanawiałem się, czy na tyle, by mój dawny przeciwnik zapomniał o środkach bezpieczeństwa.
Pustkowia przebyliśmy spokojnie, samotni, nie niepokojeni przez nikogo. Zbliżała się noc, kiedy dotarliśmy do ściany lasu. Mniej więcej wtedy ta cisza i spokój zaczęły mnie poważnie niepokoić.
Z resztą od dnia wyjazdu jakaś wątpliwość czaiła się gdzieś tam, na dnie mojego umysłu. Coś krzyczało we mnie, że coś jest nie tak, ale ja nie mogłem pojąć, co takiego.
Ech, starość…
Z wejściem do lasu postanowiliśmy poczekać do świtu. Skoro i tak twierdza wyglądała na opuszczoną, nie było sensu dobijać się do niej w środku nocy. Z resztą i tak, szczerze mówiąc, nie mieliśmy żadnego konkretnego planu działania. Na pytanie, jak też Petrad zamierza uwolnić brata Grenleen – bo chyba nie poprosi po prostu Elhryda o jego uwolnienie? – jedyną odpowiedzią było niewyraźne mruknięcie „jutro”. Ponad to zdawało się, że mój towarzysz ma na głowie nieco inne sprawy, niż wymyślanie jakichś planów działania.
– Fuer – szepnął do mnie cicho, gdy rozbiliśmy już małe obozowisko pod lasem, a Grenleen była zajęta swoimi sprawami. – Pójdę do lasu, pod twierdzę. Rozejrzę się.
Milczałem chwilę, próbując przeanalizować treść jego wypowiedzi.
– Przecież ustaliliśmy, że pójdziemy rano – powiedziałem, drapiąc się po brodzie. Stanowczo powinienem się ogolić. – Chcesz się teraz pałętać po ciemnym lesie sam? Nie wiadomo, jakie niespodzianki przyszykował Elhryd. Nie wolno nam go lekceważyć.
– Wiem, wiem… – mruknął nieco zniecierpliwiony. – I nie pójdę sam.
No tak. Zrozumiałem już wszystko. Weźmie tą dziewczynę, żeby udowodnić jej, jaki to jest męski i odważny. Głupiec.
– To niebezpieczne, Petradzie. Dla niej tym bardziej.
– Och, Fuer… – jęknął cicho. – Fuergaard nie boi się niczego…
– Tak – westchnąłem głośno, zrezygnowany. Od początku czułem się niczym piąte koło u wozu, a ten głupiec miał w głowie tylko jedno. Chciał zostać z dziewczyną sam na sam. – Kiedy jej powiesz? Wiesz, że lepiej, żeby dowiedziała się tego od ciebie, ale w końcu może być już za późno. Co wtedy zrobisz?
Nie odpowiedział.
– Rób co chcesz, ale wiedz, że nie pochwalam twojego pomysłu – mruknąłem w końcu.
– Pomyśl! – stwierdził nagle chłopak. – Skoro Elhryd, ani żaden z jego ludzi nie pojawił się do tej pory…
– Może czekał na zmrok – wpadłem mu w słowo, ale Petrad tylko prychnął, zdegustowany. – Poza tym zostaje jeszcze jedna kwestia.
– Tak? – spytał.
– Kto popilnuje obozowiska.
– No jak to, kto? Ty… – powiedział, z takim zdziwieniem, jakbym zapytał go o aktualną porę roku.
– Mam być wartownikiem? Ja? – znowu wzbierała we mnie złość. – Posłuchaj mnie, Petradzie. Znam cię od prawie dwudziestu lat i nigdy, powtarzam, nigdy nie zachowywałeś się tak nieodpowiedzialnie i bezczelnie… Pomyślałeś, co by się stało, gdyby przyszli tu w nocy, zabili mnie i zabrali konie? Jak byś wrócił? Jak uratowałbyś chłopaka? A gdyby mnie porwali? A jeżeli zaczają się tu, gdzieś blisko, poczekają aż wrócicie i zaśniecie, a wtedy…
Nie mogłem zobaczyć jego twarzy, ale czułem, że uśmiecha się w ciemnościach.
– Panikujesz, Fuer – powiedział jak do małego dziecka. – Nic złego się nie stanie, zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Niemożliwe, żebyś przeoczył jakiegoś szpiega w ciemnościach, przecież w pełni polegasz na swoich zmysłach, prawda?
Tak, to była prawda. Swego czasu nieco chełpiłem się tym, że moje zmysły są bardziej wyostrzone niż u innych. Może dlatego w głosie Petrada pobrzmiewała nuta ironii. Ale to nie zmieniało faktu, że kto, jak kto, ale ja… Nie mogłem zostać zwyczajnym wartownikiem. To było nie od pomyślenia.
Już otwierałem usta, by przemówić temu młokosowi do rozumu, gdy dobiegł nas z tyłu delikatny głosik Greleen.
– Fuergaardzie, kiedy ruszamy?
Petrad zastygł w niemym oczekiwaniu. Pomimo tego, że i tak postawiłby na swoim, wiedziałem, że wolałby nie robić czegoś bez mojej aprobaty.
– Niech pan idzie, panie Fuergaardzie – powiedziałem drwiącym tonem. – Tylko proszę szybko wracać. Nie lubię bezczynności.
Idę o zakład, że musiał mi wtedy rzucić jakieś mordercze spojrzenie. Usłyszałem jeszcze cichy, pełen oburzenia głosik Greleen i zostałem sam. Usiadłem na ziemi w pewnym oddaleniu, przodem do obozowiska, a plecami w stronę lasu. Nie paliliśmy ognia, ze względów bezpieczeństwa – to wymyślił Petrad. Z tych samych względów bezpieczeństwa, które teraz tak bestialsko pogwałcił.
Cisza nocy zalała cały świat. Wyobraziłem sobie wznoszącą się za moimi plecami olbrzymią, bezkształtną budowlę i zastanowiłem się, co też mogło skłonić Elhryda do ujawnienia się po tylu latach. Ostatnio byłem tu ponad siedemnaście lat temu, wtedy też po raz ostatni widziałem mojego wroga. Co go zmusiło do tak nieprzemyślanego postępku, jakim było porwanie? Tym bardziej, że – jak zapewniała Greleen – jej brat nie miał wrogów i prowadził tylko uczciwe interesy?
Przez głowę przeszły mi jeszcze raz słowa jego listu. Chłopak pisał, że naraził się Elhrydowi, że nie może zdradzić, w jakie kłopoty wpadł. Że jest więziony w lochach twierdzy na Wyspie Żmij. Czułem, że gdzieś wśród słów tego listu znajdę odpowiedź na moje wątpliwości. A może nie wśród słów… Skoro chłopak jest więziony, jakim cudem wysłał list?
Coś zaszeleściło z tyłu. Odwróciłem się, poznając charakterystyczny chód Petrada. Młodzi wrócili.
– Znaleźliście coś? – spytałem cicho, wyrwany z zamyślenia.
Petrad bąknął coś niewyraźnie, a Greleen zachichotała.
– Obeszliśmy dokoła całą twierdzę. Nie jest szczególnie duża – powiedziała dziewczyna. – Nie znaleźliśmy też wejścia. Może w świetle dnia zobaczymy coś więcej?
Prychnąłem cicho, zdegustowany.
– Mówiłem wam, ale jak zwykle nikt mnie nie słucha – mruknąłem ponuro. – Nie wiem jak wy, ale ja idę spać. Koniec mojego wartowania. Teraz wasza kolej i nie interesuje mnie, jak się podzielicie.
– Och, Petradzie – westchnęła Greleen, a mnie zajęło chwilę, by uświadomić sobie, że przecież mówi do mnie. – Nie bądź taki naburmuszony, jak tylko wstanie…
– Dla was słońce już nie wstanie – powiedział jakiś obcy głos, za moimi plecami. Wszyscy jak na komendę, obróciliśmy się w jego stronę.
– Kim jesteś? – warknął Petrad. Usłyszałem, jak przestraszona Greleen chowa się za jego plecami.
– To, kim jestem, nie będzie tematem naszej rozmowy – powiedział głos dobiegający z ciemności. Teraz pójdziecie ze mną.
Coś trzasnęło. Usłyszałem, jak Petrad próbuje krzyknąć, ruszyć się, ale wiedziałem, że mu się nie powiedzie. Przybysz użył magii i to potężnej. Próbowałem się poruszyć, lecz zdołałem tylko wstać. Każdy ruch, który nie byłby po myśli napastnika, był uniemożliwiony. Złapał nas. Mogliśmy tylko potulnie jak baranki, ruszyć tam, gdzie nam nakazał.
A szliśmy w stronę lasu.
To była moja wina, moja cholerna wina. Nie zauważyłem go, nie usłyszałem jak się zbliża. Czaił się pewnie w mrokach nocy, a ja dałem mu się podejść, jak dziecko! Bolało mnie to tym bardziej, że czar, który rzucił działał tylko na pewnym obszarze. Musiał więc wcześniej narysować linię, ów obszar wyznaczającą. Czy to możliwe, że obszedł całe nasze obozowisko, a ja nie zarejestrowałem nic niepokojącego? Konie nawet nie zarżały…
Cholera!
Nie wiedziałem, co się dzieje. Grenleen z rozkazu przybysza chwyciła mnie za rękę i szliśmy tak, jedno za drugim, aż do twierdzy.
Faktycznie, wielka budowla nie miała drzwi, a przynajmniej drzwi te nie były widoczne dla kogoś, kto nie miał nigdy do czynienia z magią. Wysłannik Elhryda – bo nasz napastnik nikim innym być nie mógł – jak zauważyłem, wiedzę magiczną posiadał całkiem sporą. Drzwi otwierało jakieś magiczne słowo. Wybaczcie, że nie przytoczę tu go i że nie opiszę tu zbyt dokładnie naszej podróży, ale niewiele z niej pamiętam. Byłem wówczas zbyt wstrząśnięty moją porażką i tragicznym w skutkach błędem, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły.
A to był kolejny błąd z mojej strony.
Prowadzono nas długo, krętymi korytarzami, być może wydrążonymi w tej oto litej skale, aż dotarliśmy do obszernej komnaty. Grenleen aż sapnęła ze zdziwienia, czując pod stopami miękki dywan.
Ja to pomieszczenie pamiętałem sprzed lat. Byłem tu, bardzo dawno temu, jeszcze zanim miały miejsce te dziwne i brzemienne w skutki wydarzenia, które zmieniły moje życie. Było duże i przestronne, zwykle ciemne i – pomimo grubego dywanu – kompletnie zimne i niegościnne.
– Przyprowadziłem ich, panie – powiedział nasz przewodnik i zapanowała grobowa cisza. Elhryd już na nas czekał.
– Fuergaard – powiedział swoim skrzeczącym głosem. – jakże miło mi cię tu widzieć. Szkoda, że ty nie możesz powiedzieć tego samego…
– Elhryd – powiedziałem, występując do przodu o kilka kroków, gdyż poczułem, że czar przestał działać. – Nie zmieniłeś się. Poczucia humoru jak zwykle brak.
Gdzieś z tyłu Greleen wyszeptała z niedowierzaniem do Petrada kilka słów. Musiała się zdziwić, że to ja przyznałem się do imienia Fuergaard. Ale już mi nie zależało na zachowaniu tajemnicy.
– Moje poczucie humoru zostawmy w spokoju. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się takich tłumów – stwierdził skrzecząco. – Pozbyć się ich.
W tych trzech słowach, skierowanych do – jak się okazało – pomagierów Elhryda, przyczajonych pod ścianami komnaty, krył się wyrok śmierci na Petrada i Greleen. Wiedziałem, że ja jestem bezpieczny, z tego chociażby powodu, że Elhryd pragnąłby pozbyć się mnie osobiście, nie przy pomocy swoich sługusów. Ponadto, cóż, żaden z nich nie był w stanie zrobić mi krzywdy.
Problem był z goła inny. Ja nie byłem w stanie pomóc moim towarzyszom. Przynajmniej nie obojgu. Cóż to była za przerażająca sytuacja. Ja – najstarszy, jedyny, który miał jakąś szansę wykonać to zadanie bez szczególnego ryzyka, byłem przez jakiś dziwny zbieg okoliczności odpowiedzialny za tych dwoje dzieciaków. I wtedy, w tej straszliwie krótkiej chwili musiałem podjąć decyzję, które z nich będzie żyć.
Przyznacie sami, że nie ma na świecie człowieka, który w sytuacji takiej jak moja podjąłby słuszną decyzję. Bo kogóż miałem wybrać? I czy miałem jakiekolwiek prawo tego wyboru dokonać? Miałem ratować Petrada – chłopaka, którego niemalże wychowałem, którego znałem dwadzieścia lat, który był mi pomocny i użyteczny? Czy kierując się zasadami wychowania, podążyć na ratunek kobiecie, potencjalnie słabszej i bardziej bezbronnej od Petrada?
Wygrały względy zupełnie niezależne. Słysząc za plecami szybkie kroki i brzęk stali, odwróciłem się i skoczyłem ku najbliżej stojącej osobie. Greleen.
Dziewczyna pisnęła, przerażona, kiedy chwytałem ją i osłaniałem własnym ciałem. I tak, jak przypuszczałem, żaden z żołdaków Elhryda nawet nie pomyślał o tym, żeby mnie zranić. Niestety, nieszczęsny Petrad nie miał tego szczęścia. Rozdzierający wrzask dziewczyny poinformował mnie o jego tragicznej śmierci. Czułem, że próbuje się wyrwać z mojego uścisku, że chce do niego pobiec, ale trzymałem ją mocno. Gdyby jej się udało, podzieliłaby los tego nieszczęśnika. Zmusiłem ją brutalnie do tego, by stanęła prosto i położyłem jej dłoń na czole. Niewielka strużka magicznej mocy odebrała dziewczynie zmysły. Po kilku sekundach zwiotczała w moich ramionach i osunęła się bezwładnie. Starałem się ją utrzymać, ale było to trudne.
– Dość – powiedział cicho Elhryd, odwołując tym samym swoich pomagierów. – Zostawcie nas.
Przyklęknąłem i najdelikatniej jak potrafiłem ułożyłem dziewczynę na dywanie. Nie czułem wówczas nic. Kompletnie nic. Żadnej złości, czy żalu. Po prostu już wszystko zrozumiałem.
– Jestem starym głupcem, Elhrydzie – powiedziałem głośno, prostując się. – Że też od początku nie wyczułem podstępu…
– To niedobrze, że jesteś wobec siebie taki surowy, Fuer – powiedział dziwnie przyjacielsko, podchodząc nieco bliżej. – Dziwi mnie jednak, że zabrałeś tak liczne towarzystwo…
Prychnąłem.
– Łyknąłem twoją bajeczkę niczym początkujący! Sfałszowany list… Zostawiłeś mi w dodatku takie wyraźne wskazówki! Lochy w twierdzy! Tu nie ma lochów… A ja się nie zorientowałem…
– Fakt, wyraźne wskazówki. Ślepy by zauważył… – stwierdził kwaśno Elhryd.
– Och – westchnąłem. – doprawdy, Elhrydzie, twoje poczucie humoru mnie rozbraja… – stwierdziłem, zdegustowany. – Dziwi mnie jednak to, że dziewczyna nie poznała, że to nie jej brat napisał ten list. I skąd mogłeś mieć pewność, że trafi akurat do mnie oraz że się zgodzę?
– Nie mogłem mieć, ale wydawało mi się, że to będzie wystarczający powód, by cię tu ściągnąć. Że jeśli usłyszysz znowu o mnie, może zechcesz się ruszyć i mnie odwiedzić…
– Bardzo śmieszne – skrzywiłem się. – A co z bratem? Założę się, że siedzi bezpiecznie w swoim domu, nie mając pojęcia o niczym?
– Dokładnie tak. Znam Greleen. To, że trafi do Orthaka było niemalże tak jasne, jak to, że on poleci jej ciebie.
– Ale wytłumacz mi, dlaczego zadałeś sobie tyle trudu, żeby mnie tu ściągnąć? – byłem już nieco zniecierpliwiony.
Elhryd przespacerował się kilka kroków tam i z powrotem. Był wyraźnie podekscytowany.
– Nie wiesz? – spytał podejrzliwie. – Dokładnie jutro jest pięćdziesiąta rocznica pewnego ważnego wydarzenia. Pięćdziesiąt lat temu na świat przyszedł stojący przed tobą mężczyzna!
Uniosłem lekko brwi.
– Masz dziwny sposób urządzania przyjęć urodzinowych – stwierdziłem kwaśno, przeczesując włosy. Elhryd zaśmiał się głośno.
– Pomyślałem sobie – powiedział – że miłym prezentem z okazji takiej okrągłej rocznicy będzie twoja śmierć.
– Szkoda tylko – zacząłem – że zginąłem nie ja, lecz ten młody, niewinny chłopak – zmarszczyłem brwi. – Jesteś zadowolony?
– Cóż – sapnął mężczyzna. – Przyznam, że nie chciałem jego śmierci. Ale to ty jesteś za nią odpowiedzialny. Miałeś pojawić się sam. Zawsze pracowałeś samotnie.
– Tak – żachnąłem się. – Ale dobrze wiesz, że od siedemnastu lat mam z tym małe trudności…
– Nieważne – przerwał mi. – Dziewczyną zajmę się później. Teraz twoja kolej. Pokaż, co potrafisz!
Przez chwilę stałem w kompletnym milczeniu, bez drgnienia. Miliony myśli i obrazów sunęły mi przez głowę w zastraszającym tempie. Śmierć Petarda, obowiązki względem Greleen, niesamowita złość na Elhryda i chyba jeszcze większa na siebie. Stałem tam niczym słup soli, zastanawiając się, jaką też decyzję powinienem podjąć.
Nie mogłem sobie pozwolić na kolejny błędny krok.
– Przykro mi, że zawiodę twoje oczekiwania, Elhrydzie, ale uważam, ze jesteś kompletnym szaleńcem. Lata w tej samotni odebrały ci rozum – powiedziałem, czując jakiś niezrozumiały smutek i zmęczenie. – Jesteś starym głupcem, tak samo jak ja. Nie będę się z tobą zmagał, w żadnym wypadku. Możesz kazać mnie zabić swoim ludziom, ale wiedz, że nie ujrzysz śladu oporu z mojej strony.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
– Fuergaardzie – wyjąkał zaskoczony. – Ale… ale miało być jak kiedyś! Ja i ty, walka na śmierć i życie, krew, ból, rywalizacja! Jak za dawnych czasów!
– Tak – szepnąłem, czując wzbierające rozgoryczenie. – Zapomniałeś jednak o tym, że stare czasy mają to do siebie, że są stare. I należą do przeszłości. Nie będę z tobą walczył – westchnąłem. – To tak jakby… – szukałem odpowiedniego słowa – zamknięty rozdział.
Odwróciłem się, mając nadzieję, że Elhryd nie wpadnie na żaden głupi pomysł. Odnalazłem leżącą na podłodze Greleen i podniosłem ją. Czułem wbity w moje plecy wzrok mężczyzny.
– Bądź łaskaw, wezwać tu kogoś, by mnie wyprowadził z tego okropnego miejsca – powiedziałem. – I każ mu wziąć ciało chłopaka. Zabieram je ze sobą, a sam nie dam rady – dodałem. I jeszcze, nie odwracając się, rzuciłem na odchodnym – No i wszystkiego najlepszego Elhrydzie. Sto lat i tak dalej.
Nie widziałem jego twarzy, ale czułem, że tego widoku nie zapomniałbym do końca życia.
Odjechaliśmy bez przeszkód. Ja, Greleen i na trzecim koniu ciało Petrada. Mówiąc: „bez przeszkód”, miałem na myśli jakieś działania ze strony Elhryda, bo podróż powrotna zabrała nam o wiele więcej czasu niż ta w stronę Wyspy.
Gdzieś na pustkowiach zgubiliśmy drogę. Za pierwszym razem, gdy je przemierzaliśmy prowadził Petrad. Teraz ja nie byłem w stanie przejąć jego zadania, a Greleen była zbyt rozkojarzona i zrozpaczona, by zrobić coś więcej, niż tylko wylewać rzewne łzy nad ciałem nieszczęśnika.
Chyba nie zapomnę rozmowy, jaką z nią przeprowadziłem zaraz po wyjściu z twierdzy.
Gdy tylko ją ocuciłem, okazało się, że jest nieco zamroczona. Chwilę trwało, zanim przypomniała sobie gdzie jest i co właściwie się stało. I zanim zrozumiała sprawę, dla której ściągnięto nas do twierdzy. Nie powiedziałem jej oczywiście całej prawdy, jedynie tyle, by wiedziała, że jej bratu nic nie grozi.
– Głupcze! – wrzasnęła, gdy tylko odzyskała sprawność na tyle, by wstać. – To przez ciebie zginął Fuergaard! Przez ciebie! – krzyczała, a ja stałem nieruchomo, wysłuchując jej słów. – Gdybyś się za niego nie podszył, to on by żył! Fuer by żył! To ty powinieneś być na jego miejscu! To ty powinieneś umrzeć! Słyszysz?! Ty!
I krzycząc tak, rzuciła się na mnie, tłukąc pięściami w moje piersi. Pozwoliłem jej na to, czekając aż nieco się uspokoi. Nie chciałem wyprowadzać jej z błędu, nie chciałem tracić czasu na przekonywanie jej. To nie miałoby sensu. Z drugiej strony starałem się myśleć, że to życzenie śmierci, jakie wykrzykiwała mi w twarz, było podyktowane rozpaczą i niezrozumieniem. Przynajmniej taką nadzieję miałem.
W końcu chwyciłem, jej rozszalałe bijące we mnie ręce za nadgarstki i brutalnie odsunąłem od siebie.
– Musimy wracać, Greleen – powiedziałem dobitnie. – A ty musisz nas poprowadzić.
Oczywiście z tego prowadzenia nie wyszło zbyt wiele, bo Greleen postanowiła, że więcej się do mnie nie odezwie… Błąkaliśmy się długo po tych pustkowiach, a ja z przerażeniem myślałem o chwili, w której braknie nam żywności, albo, że ciało Petrada nie wytrzyma podróży.
Mieliśmy jednak spore szczęście. W drodze powrotnej trafiliśmy na parę podróżnych zdążających do Starego Fiordu, którzy zlitowali się nad zniedołężniałym starcem, młodą dziewczyną i trupem chłopaka. Pomogli nam dostać się z powrotem do miasta.
I tu w zasadzie kończy się ta historia.
Historia mojej klęski i niesłychanej porażki. Gdybym się nie zgodził, gdybym zabronił Petardowi jechać… Cóż, pewnie i tak by wyruszył, a ja obwiniałbym się, że nie było mnie tam, by go uratować. Ale gdy byłem, nawet wtedy nie mogłem uczynić zbyt wiele, więc czy jest jakaś różnica?
Teraz przypomniałem sobie po kolei wszystkie błędy, jakie uczyniłem. Zgoda na zmianę imienia, na to, żeby Greleen z nami jechała… No i przede wszystkim nieuwaga na warcie. Może, gdybym udaremnił rzucenie temu mężczyźnie czaru, Petard jeszcze by żył…
Starość, starość… To już nie dla mnie takie zabawy. Jedyny pożytek z całej tej nieszczęsnej historii jest taki, że Greleen postara się rozgłosić sprawę śmierci Fuergaarda. Będę mógł osunąć się w cień i kto wie, może rzeczywiście zbuduję domek w górach?
Wiatr powiał mocniej. Opatuliłem się szczelniej płaszczem, wsłuchując się w szczęk łopaty grabarza. Cichy szloch Greleen przypomniał mi o chłopcu.
Petrad… Powiedziałem na początku, że nie mógłbym nas nazwać przyjaciółmi. Owszem, to nie była przyjaźń. To było jakieś inne, głębsze przywiązanie. Wychowałem tego chłopaka, nauczyłem go wszystkiego, co potrafił. Może mógłbym go nazwać synem? Nie biologicznym, oczywiście, ale ta sierota traktowała mnie jak ojca od prawie dwudziestu lat…
Dopiero wtedy, w tamtej chwili, ta strata uderzyła we mnie z prawdziwą mocą. Jego śmierć była taka bezsensowna. Chłopak mógłby żyć jeszcze wiele lat, założyć rodzinę, może nawet z Greleen. Mógłby być szczęśliwy. Tymczasem zginął z powodu kaprysu jednego i głupoty drugiego starca.
Poczułem, jak nieproszone łzy skapują mi po policzkach, a żal zaczyna dławić w gardle. Ból był nie do zniesienia.
Tymczasem grabarz skończył swoją niewesołą robotę i mruknął coś niewyraźnie. Greleen załkała jeszcze cicho, poczym podeszła do mnie. Czułem mocny zapach jej perfum.
To, czego naprawdę żałowałem w tamtej chwili, to to, że nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Nie mogłem ujrzeć, w jakiej pięknej dziewczynie zakochał się mój syn.
– Bądź przeklęty, kaleko – wycedziła przez zęby, odwróciła się i odeszła.
Nikt mnie tak nie nazywał od bardzo dawna. To jedno słowo, przywróciło mojej pamięci wspomnienie wydarzeń sprzed siedemnastu lat, kiedy to – nie wiem sam – moja głupota, czy brawura, rzuciła mnie wraz z cholernym Elhrydem w wir dziwnych zdarzeń, które mnie odebrały wzrok, a jego pozbawiły dłoni.
Ale to już zupełnie inna opowieść.
—
Opowiadanie dość ciekawe (szczególnie koniec) pomimo iż niewiele się dzieje.