Vita nostra – recenzja

vita-nostra

Jakoś tak już na tym świecie jest, że najciekawszych autorów poznaję przez przypadek. O Marinie i Siergieju Diaczenko przed przeczytaniem Vita nostra powiedzieć mogłem tyle, że najprawdopodobniej są małżeństwem. Może i powinienem się wstydzić, że sięgnąłem po książkę po przeczytaniu tylko blurba – ale kogo by nie skusił tekst, że (…) nauka magii to nie przelewki, a Hogwart przy Instytucie Technologii Specjalnych jest jak żłobek przy poprawczaku, prawda? Po przeczytaniu utworu pracę domową jednak odrobiłem i dowiedziałem się co nieco o ukraińskiej parze pisarzy. Zasypywać was danymi biograficznymi czy dorobkiem literackim państwa Дяченки jednak nie będę, bo nie na tym polega recenzja książki. Co prawda góra cały czas mi mówi, że moje recenzje w ogóle nie wyglądają jak recenzje – ale zdecydowałem się za mocno tym faktem nie przejmować.

Skupmy się jednak na samej powieści. Vita nostra wydana jest bardzo poprawnie – okładka jest klimatyczna, wręcz bije z niej klimat słowiańskiego grodu (nie wiem dlaczego, ale nasuwają mi się od razu skojarzenia z grafiką miast w grze Wiedźmin). Do jakości papieru, klejenia czy innych technicznych spraw nie można się przyczepić. Jeżeli natomiast chodzi o tłumaczenie, to Piotrowi Ogorzałkowi należą się osobne pochwały – wywiązał się ze swojego zadania znakomicie, dzięki niemu z każdej strony do czytelnika uśmiecha się Mateczka Rossija, a Czajkowski jako tło muzyczne wydaje się być genialnym pomysłem. Niektórzy mogą mieć mieszane odczucia co do tego przekładu ale myślę, że jeśli ktoś ma babcię pochodzącą z Kresów, nie zawiedzie się na jego jakości i doceni wszelkie niuanse.

Nieco wyżej wspomniałem, cytując fragment reklamy zamieszczony na ostatniej stronie okładki książki, że rzecz dzieje się wokół nauki magii. Kto zna łacinę, albo chociaż studiował na uniwersytecie, być może skojarzył już ten fakt po samym tytule utworu – będącym fragmentem Gaudeamus igitur. Jeśli ktoś z was wybiera się akurat na studia, niech nie opuści uroczystej immatrykulacji, gdzie prawdopodobnie będzie można ową pieśń usłyszeć. Albo zaśpiewać, jeśli ktoś umie. W każdym razie, wyobraźcie sobie uczelnię, na której zamiast normalnych przedmiotów uczyć się będziecie tego, co Gandalf już umie – i macie Instytut Technologii Specjalnych w Torpie. Może trochę prowincjonalny i o niezbyt dużej renomie (w rankingach najlepszych ośrodków szkolnictwa wyższego nie ma go w ogóle) ale oferujący wiele atrakcji.

Co mówicie? Zdaliście właśnie maturę i zastanawiacie się nad składaniem papierów do Torpy? Cóż, trochę muszę was rozczarować – w mury tej Alma Mater dostać się wcale nie jest tak łatwo. Nie dość, że trzeba przejawiać pewien specyficzny rodzaj talentu, to jeszcze procedura rekrutacyjna trochę odbiega od standardowej. Może nie żądają tam rzeczy niemożliwych, ale i tak wolę tradycyjne egzaminy wstępne. Aleksandra Samochina (bo tak nazywa się główna bohaterka powieści) do Instytutu Technologii Specjalnych się jednak dostała – choć, gdyby się tak nad jej losem zastanowić, należałoby biednej Saszce współczuć. Nauki jest naprawdę dużo i kuć trzeba. Ale nie tylko.

Zdradzać fabuły więcej już nie będę, wspomnę tylko o tym, co mnie najbardziej w dziele małżeństwa Diaczenków urzekło. Zachwyca dbałość o rysy psychologiczne postaci i nawet to, że niektóre z nich są przerysowane, nie jest przypadkiem ani pospolitym rzuceniem stereotypu na kalkę i nadaniem mu dziwnie brzmiącego imienia. Niemal doskonale ukazany jest model pedagogiczny, sposób nauczania i relacje mistrz-uczeń (myślę, że fakt ten docenią przede wszystkim starsi czytelnicy – mający za sobą doświadczenie pobytu w szkole wyższej czy wojsku; mi osobiście powieść przywołała wiele różnych wspomnień z czasów nauki). Sama opowieść nie jest nudna, proporcja między ilością akcji i opisów jest dobrze zachowana, książkę pochłania się nawet nie wiedząc, kiedy…

Tak sobie patrzę i widzę same peany kierowane przeze mnie pod adresem Vita nostra. A przecież nie ma rzeczy doskonałych – ponarzekam więc trochę teraz. Pierwsza rzecz, która mnie nieco irytuje to to, że Sasza wcale, ale to wcale, nie jest grzeczna i nie robi tego, czego się po niej oczekuje. Czytając o jej przygodach można się niemal wczuć w belfrów, poczuć ich frustrację, dylematy i tym podobne. Druga rzecz – zakończenie. Powieść nie kończy się tak, jak chciałem. Ja wręcz oczekiwałem, że stanie się coś innego, niż się na końcu stało. I gdybym to ja, a nie Marina i Siergiej, był odpowiedzialny za losy Oli Samochiny – zrobiłbym coś zupełnie innego.

Wiem, że te wady to w zasadzie naprawdę wielkie zalety książki – celowo i z premedytacją poprzedni akapit napisałem tak, jak napisałem. Bo największą wadą-zaletą Vita nostra jest właśnie to, że bezwiednie wczuwamy się w bohaterów, że przeżywamy wszystko razem z nimi a potem, kończąc lekturę, nie możemy spać z powodu nagromadzenia emocji. Słowo pisane, które wywołuje taką reakcję jest niezwykle cenne, a dzieło państwa Diaczenko zasługiwać może tylko i wyłącznie na szczere uznanie.

To teraz jeszcze tylko prawdziwa łyżka dziegciu i już kończę. Co najmniej dziwną sprawą jest podkreślanie (głównie w pierwszej części) dużej roli wychowania fizycznego w Instytucie, szczególnie w połączeniu z faktem, że później autorzy niejako zapominają o tym fakcie. I nie wiadomo, po co ten wuef tak naprawdę jest – sama osoba przystojnego nauczyciela Dymitra Dymitrowicza i jego natura jakoś mnie nie przekonuje, że absolwent z Torpy musi być wysportowany. Chyba, że brać pod uwagę wysiłek fizyczny jako przeciwwagę dla umysłowego – mimo wszystko jednak ten wątek można było jakoś inaczej poprowadzić.

No ale dobrze… Vita nostra, daj indeks… Piątka! I vivat Academia, vivant professores. A my gaudeamus igitur, iuvenes dum sumus i czytajmy dobre książki.

Tytuł: Vita nostra
Autor: Marina i Siergiej Diaczenko
Wydawca: Solaris
Stron: 496
Rok wydania: 2008
Ocena: 5
Zieziór Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. adam
    12 listopada 2009
    Reply

    ?

    Ksiazka naprawde dobra. Szkoda ze konczy sie w tak niezrozumialy sposob…

  2. disisout
    17 kwietnia 2010
    Reply

    🙂

    Ta książka wywołała we mnie niezrozumiałe emocje, głupio się przyznać ale momentami czułam się bardzo dziwnie.. Absolutnie zgadzam się jednak z zarzutami względem wątku sportowego.. chyba nie do końca przemyślany.. Tyle ode mnie, ogolnie duży + , miłośnikom gatunku, bez wątpienia przypadnie do gustu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.