Kolejny napad kaszlu i znów czerwone plamy na derce; z kącika lekko rozchylonych, łapiących ostatni, rzężący oddech ust, pociekła strużka krwi. A więc taki będzie mój koniec
– pomyślał, gdy klekoczący wóz podskoczył na jakimś większym wyboju. Z jego przebitych płuc wydobył się pełen bólu jęk. Nasłuchał się tyle opowieści o żołnierzach i bohaterach umierających w chwale z imieniem Sigmara na ustach – chciał być jak oni, zginąć z zakrwawionym mieczem w ręku, wołając swego boga i przywołując przed oczy jej twarz. Chciał, by płakała nad jego ciałem, by wspominała go jako kogoś, kto będzie pamiętany, choćby jako jeden z wielu poległych za Imperium, ale poległych jak bohaterowie. Lecz smród pola bitwy nie pasował do jego wyobrażeń, przeszywająca groza powodowała, że okrzyk Sigmar
brzmiał raczej błagalnie, a paniczna ucieczka mało miała wspólnego z chwałą. A do tego wątpił, by ktokolwiek miał okazję zobaczyć jego ciało.
Ciało. Ciepło. Młoda, jędrna skóra. Usta i namiętność. Dotyk i napinające się pod nim krągłości. Rozchylone usta, z których dobywa się cichy jęk…
– Jeszcze jeden – po blacie baru potoczyła się moneta. Nie wiedział już nawet, srebrna czy złota, ale jakie to ma znaczenie? Żadnego. Bo wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie, prysło. Prysło pewnego wiosennego dnia, opadło razem z klapkami z jego oczu, pozostawiając po sobie tylko gorycz. I wściekłość. Wściekłość, płonącą jasnym i czystym płomieniem. Na nią, na niego, na siebie. Na nią – bo okazała się dziwką, na niego – bo to wykorzystał, i na siebie, bo tego nie widział. Nie chciał tego widzieć. Był zaślepiony, wypełniała każdą część jego życia, jadł, pracował i śnił o niej, o jej oczach, głosie, włosach, dotyku… A teraz pozostała tylko gorycz, bo wściekłość uszła z niego. Uszła w bardzo gwałtowny sposób, wypaliła, pozostawiając krew na mieczu i tlący się żar gniewu, nie pozwalający mu wybaczyć. Chciał zapomnieć. Nie pamiętać.
– Następny – a po nim kolejny. I jeszcze jeden. Aż do skutku.
Wiatr przyniósł z oddali wycie. Sigmar jeden wie, cóż mogło tak wyć. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz, z niepokojem spojrzał w mrok, między drzewa…
– Nie martw się – powiedział jego kompan, po wysłuchaniu opowieści dlaczego wstąpiłem do wojska
. Podał mu bukłak. Blask ogniska rzucał upiorne cienie na jego pokrytą bliznami twarz. Był weteranem wielu bitew i, z tego co opowiadał, cała jego rodzina została zarżnięta wraz z mieszkańcami wioski, w której mieszkał. Teraz żyje zemstą. Oboje stracili sens swego życia i może dlatego trzymali się razem. – Jak tylko stąd wrócimy, panienki będą lgnąć do nas jak pszczoły do miodu. Szybko zapomnisz o tej dziwce, zobaczysz.
– Taaa… Trzymam cię za słowo – odpowiedział. Nie powiedział wcześniej, że on nie ma zamiaru stąd wracać. Że dla niego wszystko straciło sens i teraz chce tylko zginąć, zginąć otoczony ciałami wrogów i już z królestwa Morra patrzeć jak ona łka nad jego martwym ciałem. Teraz też nie miał zamiaru tego mówić. Spojrzał na księżyc, świecący nad wierzchołkami drzew. Wojsko rozbiło obóz na równinie, nieopodal lasu Drakwald, w który mieli zagłębić się rano. Gdzieś znowu rozległo się wycie, tym razem jakby bliżej… Uspokój się, przecież są warty, patrole, zaalarmowaliby nas, gdyby coś się zbliżało
. Zadrżał. Jego towarzysz zachrapał. Jak zresztą większość wojska, sądząc po wygasających ogniskach. Było już dosyć późno, a jutro czekała ich walka. Trzeba się dobrze wyspać. Dorzucił jeszcze do ognia, bo noce wciąż były dosyć chłodne. Oparł się o jakiś pniak, nakrył derką i przymknął oczy.
Usłyszał parsknięcie i coś mokrego trąciło go w policzek. Otworzył oczy, odepchnął łeb konia, który go obudził, i przewrócił się na drugi bok. Koń?
– usiadł. Zobaczył jeźdźca. Jeźdźca, który bezwładnie jak marionetka osunął się z siodła. Krew zastygła mu w żyłach, a z gardła wydobył się krzyk, gdy spojrzał w kierunku lasu. A ciemność w lesie poruszyła się i wypełzła na równinę.
Strzał. Skowyt. Obozowe trąby. Zgrzyt metalu. Krzyki, najpierw pełne zdziwienia, później bólu, w końcu paniki. Cienie przemykające w blasku księżyca, szpony, tarcza i błysk stali. Strumień krwi, bić, ciąć, póki coś się rusza. Nie tak chcę zginąć.
Ciężar na plecach, zęby rozrywające ramię. Świat z poziomu kolan. Cios pięścią, drugi, sztylet wbity po rękojeść w czaszkę stwora. Strzały, więcej strzałów, zapach prochu. Krew, flaki i smród gówna. Trąba. Odwrót!
Ucieczka. Paniczna ucieczka przez pole krwi, kończyn i wnętrzności. I czegoś, co wciąż woła pomocy, wyciągając ręce. Lub kikuty. Zbyt dużo. Zbyt dużo tu ciał ludzi…
Słońce prażyło swym pierwszym wiosennym blaskiem. Ciężko dysząc wdrapał się na szczyt kolejnego wzgórza. Nie zatrzymał się jednak dla zaczerpnięcia oddechu, gdyż armia parła przed siebie, gnana strachem podsycanym świadomością klęski. Rzucił tylko okiem w stronę linii drzew, gdzie czaił się mrok, który zaatakował niespodziewanie, wyżynając straże, zanim zdążyły kogokolwiek zaalarmować. Oni gdzieś tam są, był tego pewny, podążają za nimi jak stado hien, by zaatakować, gdy będą już wycieńczeni.
Jeśli jeszcze kiedyś położy się spać, wczorajsza noc będzie go prześladować w koszmarach. Ledwie świadomi co się dzieje, wycofali się i zdołali utworzyć rozsypaną linię obrony. W końcu byli żołnierzami z Middenlandu, większość walczyła już w kilku bitwach, a wszyscy przeszli rygorystyczne szkolenie. Utrzymali się jakoś do świtu, a o świcie stwory wróciły do lasu. Widocznie nie lubią słońca. Ha, nic dziwnego, takie szkarady mogły powstać tylko otoczone mrokiem, nie narażając na swój widok innych żyjących istot. Nawet drzewa, między którymi żyły, wypaczały się od samej ich obecności. Jaki był głupi i naiwny! Ale widać jest prawda w przysłowiu i głupim rzeczywiście sprzyja szczęście, gdyż został ranny tylko w ramię, nie na tyle jednak poważnie, by wykluczyło go to z walki. To dobrze. Chciał walczyć o swoje życie.
Tej nocy pożegnał się z iluzjami i rzeczywistość kopnęła go w krocze podkutym, żołnierskim butem. Uderzyła w nozdrza smrodem krwi i gówna, rzuciła do oczu widokiem wnętrzności wypływających z rozprutego brzucha, poraziła krzykiem ludzi. Ludzi krzyczących w strachu i agonii, wzywających Sigmara nie w bitewnym uniesieniu, lecz błagając go o życie. Tak to przynajmniej brzmiało. I w niczym nie przypominało legend i pieśni. Próżno mu było dopatrywać się chwały i sławy w stercie mięsa, krwi i flaków. I w panicznej ucieczce.
Bo teraz uciekali. Mieli wkroczyć do Drakwaldu we wskazanym przez przewodnika miejscu i wytrzebić pełzające tam plugastwo. Tylko że role się odwróciły, i to oni zostali przetrzebieni. Uciekali. I mimo że kły, pazury i groteskowo poskręcane ciała odeszły, to wciąż w jakiś sposób tam były, podążały między uciekającą, rozbitą armią. Widział je w oczach żołnierzy, widział w ich ruchach, w panicznym pośpiechu, w jakim ludzie podążali naprzód, dalej, szybciej, byleby schronić się za bezpiecznymi murami miasta. Chwała, sława i wiwatujące tłumy. Taak…
Uciekali cały dzień, nie szczędząc sił, i uciekali prawie całą noc. W końcu jednak las ożył, wypluwając swoich wypaczonych mieszkańców. Natychmiast rozbrzmiały trąby i rozkazy wydawane donośnym głosem przez dowódców. Armia zaczęła formować szyk. Gdyby nie zostawili za sobą tylu martwych towarzyszy, gdyby nie byli tak wycieńczeni… Ale jest jak jest i trzeba spojrzeć prawdzie w twarz. Mocniej chwycił włócznię i patrzył jak całe to cholerstwo sunie w chorych podskokach. Na niebie jasno i czysto świeciły obydwa księżyce.
Gdyby mógł zobaczyć bitwę, widziałby jak fala mroku ściera się z karnym, zdyscyplinowanym szeregiem włóczników i jak rozbija się, niby o skalny klif. Bo mimo że pobici, złamani i w ucieczce, to wciąż byli to żołnierze Imperium; twarde, dobrze wyszkolone skurwysyny, którzy tanio skóry nie mieli zamiaru sprzedać. Zobaczyłby jaką dziurę potrafi zrobić kula z rusznicy i jakie spustoszenie czyni cała ich salwa. Zobaczyłby jak może wypatroszyć kopia rycerza, szarżującego w pełnej zbroi z imieniem Sigmara na ustach. I gdyby patrzył na to wszystko oczami minstrela, widziałby dzielnych wojowników, którzy mimo miażdżącej przewagi wroga stawiają zaciekły opór, broniąc swych domów i rodzin. Usłyszałby okrzyk Sigmar!
, wznoszony przez szarżujących z flanki rycerzy. Znalazłby swoją chwałę i sławę. Ale on był w środku tego młyna i nie mógł patrzeć na to wszystko inaczej niż oczami żołnierza. Widział strach i zaciekłość w oczach towarzyszy, słyszał jęki rannych i czuł smród prochu i krwi. Bo przecież wszyscy oni walczyli także o swoje życia.
Gdyby mógł zobaczyć bitwę, widziałby jak topnieją szeregi ludzi. Widziałby nadchodzącą wielkimi krokami klęskę, ale razem z klęską nadchodził świt. I to świt znów uratował pozostałych przy życiu, niczym w śpiewanych przez bardów pieśniach.
Ale nie mógł zobaczyć bitwy, bo nie walczył długo. Coś uderzyło go w pierś twardym jak maczuga łapskiem, łamiąc żebra, które przebiły płuca. Miał szczęście, że ludzie jeszcze trzymali szyk i zaraz wciągnięto go na tyły, gdzie walcząc w swojej małej bitwie o oddech, stracił przytomność.
Nie wierzył już, że wyjdzie z tego żywy. Prawdopodobnie wkrótce znów zaatakują ich zwierzopodobne stwory, a szczupły orszak wpół żywych ze zmęczenia i ran żołnierzy nie oprze się kolejnej fali chaosu. Wątpił nawet czy jej doczeka – czuł jak życie ulatnia się z niego z każdym pełnym bólu oddechem. Teraz, leżąc na podskakującym wozie, między innymi rannymi kompanami, nie do końca pewny czy wszyscy oni żyją, żałował, że tak to się skończyło. Nie chodzi o to, że wkrótce umrze – może co najwyżej tego, że stanie się to, zanim zazna swojej chwały. Wiedział, że nawet gdyby wyszedł z tego cało, nie potrafiłby jej wybaczyć – nie to, co zrobiła. Żałował wszystkich spędzonych z nią chwil, wszystkich spacerów, pocałunków, rozmów w cztery oczy i nocy; ciało przy ciele, ogrzewające się nawzajem swym ciepłem. Żałował, że te chwile nigdy już nie wrócą. Nienawidził jej za to. I wciąż kochał, mimo wszystko.
Umarł, mając przed oczami jej twarz.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz