Do niedawna sądziłem, że gdyby ktoś zapytał mnie, jaka jest najgorsza gra, w którą grałem, odpowiedziałbym, że w złe gry się nie gra. Instaluje się je, odpala, chwilę potestuje i zostawia w spokoju, aby już nigdy więcej do nich nie wrócić. Nie ma mowy o ich ukończeniu. Niestety pogląd ten został zweryfikowany przez The Cursed Crusade, grę którą przeszedłem (co nie jest wielkim wyczynem, biorąc pod uwagę jej długość i trudność), a o której naprawdę ciężko jest powiedzieć jakieś dobre słowo.
Produkcja ta, z założenia mająca być alternatywą dla Assassin’s Creed dla fanów templariuszy, choć mówiło się także o jej podobieństwach do Gods of War, to jakieś totalne nieporozumienie. Ani to gra, ani interaktywny film, ale niewątpliwie da się to zaklasyfikować do (niewymagającej) rozrywki multimedialnej. Przyznam szczerze, że o ile samo powstanie takiego tytułu mnie nie dziwi, to do tej pory nie mogę uwierzyć, że ktoś zdecydował się na wydanie takiego bubla. Już nawet nie mówię o naszej rodzimej Cenedze, ale o samych autorach, którzy musieli chyba grać w to coś, zanim zdecydowali się wypuścić to na rynek.
O tym, że The Cursed Crusade nie jest filmem, dowiadujemy się po około kwadransie od zakończenia instalacji. I mam tu na myśli nie tylko zainstalowanie gry z płyty, ale także okres potrzebny na ściągnięcie ponad ośmiogigowej aktualizacji (chyba aktualizacji, bo poza informacją o tym, że coś tej wielkości Steam pobiera z sieci, nie znalazłem żadnych dodatkowych wzmianek wyjaśniających). Nie wiem zatem co zostało pobrane i w jakim celu, ale nie chcę nawet zgadywać, jak wyglądała ta produkcja przed zainstalowaniem tej łaty. Ale wracając – około kwadransa trwa wprowadzenie gracza w fabułę gry. W tym czasie wyświetlany jest brzydki, drętwy i mało ciekawy film, który niczym nie potrafi zainteresować, no może poza samym faktem, że główny bohater jest przeklęty – jak się jednak okaże (a raczej: jak się nie okaże), ani źródła tej klątwy, ani dodatkowych informacji na ten temat gracz nie uświadczy. Jedyną z niewielu zalet tej produkcji jest fakt, że większość filmów (poza krótkimi animowanymi przerywnikami) można przewinąć, choć trzeba się liczyć z tym, że skróci to całą zabawę o jakieś 2/3… Zresztą lepsze to, niż wgłębienie się w historię dwóch ofiar losu… przepraszam, bohaterów, którzy, mimo że nie są zarysowani źle, nudzą, rzucają patetycznymi i suchymi tekstami oraz nawzajem zachwycają się wypowiadanymi przez towarzysza kwestiami. Wystarczy, żeby po kilku minutach zacząć walić głową o klawiaturę, ale trzeba zostawić siły na pozostałe 13 godzin…
Do tej pory zastanawiam się jaka jest fabuła tej – nazywajmy to umownie – gry. Jeśli chodzi o odnalezienie ojca głównego bohatera, który zaginął w Ziemi Świętej, to chyba coś poszło nie tak, bo ten cel nie zostaje osiągnięty. Być może chodzi o zdjęcie klątwy, ale wówczas pojawia się podobny problem – do końca gry klątwa nie zostaje zdjęta. Można pokusić się o wskazanie innych wątków
– próby pokonania śmierci (śmierć oczywiście jest nieśmiertelna i niepokonywalna), pościg za głównym adwersarzem (co prawda w końcu zginie, ale potem ożyje i ucieknie… ups, chyba zdradziłem połowę fabuły…) czy próbę odzyskania zdobytych i straconych artefaktów (co się oczywiście nie uda). Który z motywów wziąć pod lupę, żaden nie zostaje ukończony, co w nienajlepszym świetle stawa parę bohaterów.
Zresztą templariusze będący bohaterami The Cursed Crusade są najzwyklejszymi w świecie partaczami. Jak się okazuje, żadnego z przeciwników wymienionych z imienia nie potrafią pokonać raz a dobrze. Recykling adwersarzy w tej grze może budzić podziw – jeśli gracz pokona kogoś w trybie normalnym, przeciwnik zaraz odradza się korzystając z klątwy (wtedy obraz czerwienieje, okolica pełna jest płomieni i zwęglonych obiektów, a bohaterowie zyskują dodatkowe moce
, które jednak niczym szczególnym nie imponują), a po jego ponownym pokonaniu, zazwyczaj i tak ucieka, aby wrócić i rozpocząć cykl od nowa. Rekordzistę, którego poznajemy już na początku w trakcie turnieju rycerskiego, przyjdzie nam pokonywać chyba z 10 razy, ale nie ma się co łudzić – na koniec i tak ucieknie…
Dialogi w tej produkcji to prawdziwy majstersztyk, nie tylko jeśli chodzi o pseudożyciowe mądrości czy drętwe dowcipy. Na długo w pamięci pozostanie scena, w której bohaterowie, aby się wydostać z placu, muszą zwalić na przeszkodę zabytkową kolumnę, aby w następnej scenie zachwycić się inną kolumną i nazwać barbarzyńcami ludzi, którzy nie szanują takich wspaniałości. Albo inny przykład – główny bohater w zamian za udzielenie informacji obiecuje darować przeciwnikowi życie, aby zaraz po tym, w tandetnej scenie stylizowanej na tę z filmu 300 zepchnąć oponenta (poniekąd zasłużenie) w głąb studni. Oczywiście w przerywniku po następnej misji ten sam bohater będzie mówił, że nie jest mordercą, co ma go rzekomo odróżniać od tego, którego ściga.
To jednak fabuła, rzecz podrzędna w stosunku do samego gameplayu. Można by na nią przymknąć oko, gdyby gra broniła się samą grywalnością. Niestety nie broni się, a co więcej została zaprojektowana w taki sposób, aby irytować graczy. I mam wrażenie, że deweloperzy zrobili to specjalnie. Zacznijmy jednak od tego, że aby nazwać tę produkcję grą, trzeba by było uznać, że znajdują się w niej elementy, pozwalające graczowi na wpływanie na rozwój fabuły. W tym przypadku mamy tutaj jednak fabułę nakręcaną przez filmy, o których wspominałem wcześniej, przerywanych krótkimi scenami, w czasie których gracz musi pokonywać sfory przeciwników o inteligencji ameby. Żeby to jeszcze miało ręce i nogi, ale i tutaj twórcy gry całkowicie polegli. Niby rozwój bohatera, możliwy dzięki punktom zdobywanym podczas realizacji poszczególnych misji
, czyli cut-fightów, polega na odblokowywaniu dodatkowych kombinacji ciosów, na który składają się uderzenia poziome i pionowe (prawy i lewy przycisk myszy, czasami także środkowy), w rzeczywistości jednak całkowicie chaotyczne klikanie przynosi także pożądane efekty, więc nie ma mowy o odblokowywaniu kombosów według jakiegokolwiek klucza, poza takim, że za odblokowanie całego drzewa walki daną bronią, zyskuje się osiągnięcie na Steamie.
The Cursed Crusade to gra umożliwiająca zabawę w trybie kooperacji. Jeśli jednak gramy w singla, naszym towarzyszem steruje komputer i jego inteligencja niewiele różni się inteligencji przeciwników. Jeśli zadbamy o to, aby Esteban (czyli nasz wierny towarzysz) nie walczył z bossami, to nie będzie on ginąć, a co więcej może przydać się do wskrzeszania głównego bohatera zanim ten wpadnie w sidła śmierci. Deweloperzy wymyślili sobie także dodatkową rolę dla naszego hiszpańskiego kamrata – w teorii miał on pomagać w poruszaniu się po poszczególnych lokacjach – wspólnie z nami przesuwając barykadujące drogę wozy, podsadzając nas przy pokonywaniu murów, czy pomagając w uniesieniu ciężkiej kraty. Praktyka pokazała, że wszystko to jest tylko zbędnym utrudnieniem, opóźniającym grę, irytującym animacjami i zupełnie nic nie wnoszącym. Dodatkowo, tendencja do zaplątywania się Estebana w najprzeróżniejsze elementy lokacji (w tym liczne niewidzialne ściany) i konieczność czekania na niego przy pokonywaniu przeszkód terenowych, powoduje, że jeśli ktoś nie walił głową w klawiaturę przy oglądaniu filmików, zacznie robić to teraz.
Jeśli do niewidzialnych ścian i przeszkód, które trzeba pokonać, bo tak sobie założyli twórcy gry, trzeba dołożyć coś jeszcze, to nie sposób zapomnieć o samym układzie lokacji, które są niewielkie, ale tak skonstruowane, że gracz biega bohaterem w kółko i klnąc, usiłuje odszukać drogę dalej. W tym miejscu należy wspomnieć o samym sterowaniu i pracy kamery, które już od pierwszych minut sprawiają, że coś w sercu gracza umiera i trzeba powiedzieć jasno, że to było to coś, co żywiło do twórców The Cursed Crusade jakiekolwiek pozytywne uczucia. Stwierdzić, że ta jest niedorobionym portem z konsoli, to jak nazwać borsuka pandą. Kamera żyje własnym życiem (w czasie filmów cierpi nawet na chorobę Parkinsona), co rusz zmieniając kąt oglądania akcji, chowając bohaterów za przeszkodami terenowymi i zmuszając gracza do zmiany kierunku ruchu postaci w czasie, gdy biegnie ona stale w jedną stronę. Niby istnieje możliwość korygowania kąta kamery myszą, jednak nie wszędzie, a i ta możliwość jest bardzo ułomna – na najwyższym poziomie czułości myszy i tak jest niewystarczająca, chyba że ktoś ma metr przestrzeni na biurku na podobne manewry.
W ten sposób można się pastwić nad tą produkcją jeszcze długo, ale punktowanie znokautowanego przeciwnika nie jest rycerskim zachowaniem, nawet jeśli rycerze zachowywaliby się jak templariusze w tej grze. Przyznam szczerze, że chwilę zajęło mi znalezienie jakichkolwiek plusów, o których można by wspomnieć w tej recenzji. Ale znalazłem kilka. Przede wszystkim wspomniana już możliwość przewijania filmów, co może okazać się zbawienne dla psychiki większości graczy, a szczególnie dla tych, którzy muszą powtarzać etapy, ze względu na to, że Esteban zaplątał się w spodnie, tudzież inną wyimaginowaną przeszkodę i nie można uruchomić wspólnej akcji pozwalającej grać dalej. Bo nie czarujmy się, gra trudna nie jest na żadnym poziomie trudności – a trudność poszczególnych misji mierzy się w ilości przeciwników na ekranie (także tym czy zadanie polega na wybiciu ich wszystkich, czy dotarciu do końca drogi, bo przeciwnicy odradzają się w nieskończoność) oraz w sprawności odgadywania co deweloperzy mogli mieć na myśli i jak wydostać się z matni otoczonej niewidzialnymi ścianami. To wszystko sprawi, że nawet niedzielni gracze będą mogli ukończyć tę grę – i zajmie im to od 4 do 13 godzin, w zależności od tego czy będą przewijali filmy, czy nie.
Gra jest na tyle krótka, że mimo wszystkich swoich denerwujących cech, nie zdąży ani znudzić, ani szczególnie zirytować (bo prawda jest taka, że klawiatury są tanie, więc jedną czy dwie zawsze można odżałować). Ponad przeciętność nie wybija się także grafika, która jednak nie odstrasza i choć pozostawia niedosyt, nie absorbuje myśli tak bardzo jak inne niedoskonałości. Podobnie z muzyką, choć jeden czy dwa kawałki wydają się być całkiem niezłe i gdyby nie ogólna niechęć do całej tej gry, może bym się nimi zainteresował. Zaskakująco ciekawym pomysłem okazała się za to opcja psucia się oręża, który trzeba sukcesywnie wymieniać, jeśli chce się zadawać przeciwnikom pełne obrażenia. Niestety i tutaj autorzy przesadzili – miecze łamią się jak zapałki i gdyby rzeczywiście broń była taka krucha, jestem pewien, że nikt nie zadawałby sobie trudu z wykuwaniem ich, zastępując wszelką broń pałkami, gałęziami i kamieniami.
Cała The Cursed Crusade nie jest warta zainteresowania. To bubel, który został wypuszczony na rynek prawdopodobnie tylko dlatego, żeby zminimalizować straty spowodowane produkcją tej gry. Efekt pracy francuskiej grupy Kylotonn nie jest tragiczny, ale pełny ułomności i irytujących rozwiązań, a także pozbawiony jakiegokolwiek pomysłu i oryginalności – jest także obrazą dla inteligencji graczy. To gra, w którą można zagrać, ale tak naprawdę nie ma po co. Z całą pewnością nie warto na nią wydać złamanego grosza, a nawet jeśli otrzyma się ją w prezencie, warto zastanowić się nad prawdziwymi intencjami darczyńcy…
Tytuł: | The Cursed Crusade |
---|---|
Producent: | Kylotonn |
Wydawca PL: | Cenega |
Rok: | 2011 |
Platformy: | PC, X360, PS3 |
Ocena: | 2 |
ok
trochę droga jak za paręnaście godzin gry, ale ogólnie fajna.