– Co pan o tym myśli doktorze Sztauer?
Spojrzałem na potężnego sanitariusza, a zaraz potem przeniosłem swój wzrok na naszego pacjenta. Był to mężczyzna niestary jeszcze – na oko – dekadę, dwie najwyżej starszy ode mnie. Jego włosy – przyprószone gdzieniegdzie siwizną – tylko dodawały powagi i jakby siły wyrazistej twarzy o ostrych rysach i nieco szpiczastym nosie. Szare, skupione oczy wpatrywały się we mnie. Były głębokie i śmiałe, przenikliwe i tajemnicze zarazem. A teraz zdawały się czekać na coś.
Chciałem odwrócić wzrok i odpowiedzieć na zadane mi przed chwilą pytanie, ale spokój wpatrujących się we mnie źrenic nie pozwalał oderwać od nich spojrzenia. Spokój właśnie!
Zygmunt Pleut – nasz (a właściwie mój) pacjent – był osobą, która przez ostatnie dwa miesiące obserwacji sprawiała najwięcej kłopotów. Ośmielę się stwierdzić nawet, że był najbardziej niesforną personą, którą gościliśmy w naszym zakładzie. I mam podstawy sądzić, że mnie co najmniej nienawidził.
Nie. Nie atakował mnie, nie krzyczał żadnych wulgaryzmów pod moim adresem i nawet wobec innych zwykł mówić, że niczego złego o mnie powiedzieć nie może. Wszak wykonuję tylko swoją pracę….
Sytuacja jednak zmieniała się diametralnie kiedy zostawaliśmy sami. Wtedy to nawet nie podnosząc głosu mówił mi, że tylko ja stoję mu na drodze do tego, aby wyrwać się z tego szpitala. Często też napominał o tym, iż zemści się za to, a kara jaką dla mnie przygotuje pokaże mi co znaczy zadzierać z kimś takim jak on.
W ogóle Pleut jest osobnikiem z którym wiąże się całkiem ciekawa historia. I wbrew pozorom trudna do wyobrażenia.
Około trzech miesięcy temu, ten praktycznie nie znany nikomu postronnemu bankowiec, został zupełnie przypadkiem nakryty podczas odprawiania jakichś mrocznych rytuałów i składania w ofierze uprowadzonych wcześniej dzieci. Właściwie tyle wiem na pewno. Wszystko pozostałe to tylko moje domysły i spostrzeżenia wynikające z urwanych zdań i półsłówek, które pojawiły się podczas jego przebywania na obserwacji w naszej placówce.
A z tego co mówił wynikają zadziwiające rzeczy. Pleut z właściwym sobie spokojem i niewzruszonością powtarzał, że znajduje się pod specjalną opieką jakiegoś przerażającego bóstwa, któremu to w ową feralną noc składał ofiarę z dziecka. Ponadto kilkakrotnie próbował wmówić mi, że nie ma sensu abym zajmował się jego osobą, gdyż – jak obydwoje wiemy – jest on zupełnie zdrowy, a wszystkie moje wysiłki zakończą się fiaskiem. A skutek będzie taki, że przy pomocy swojego plugawego idola ukarze każdego, kto ośmieli się wystąpić przeciw niemu.
Jeżeli chodzi o samo aresztowanie, to przebiegło ono na tyle sprawnie i szybko, że cała sprawę władzom udało się zatuszować. Nie wiem tylko w jaki sposób wytłumaczono biednym rodzicom, że ich zaginione pociechy odnalazły się poćwiartowane w jednym z mieszkań w samym centrum ruchliwej dzielnicy. A może nawet niczego im nie powiedziano? Ja w każdym razie o nic nie pytałem dżentelmenów, którzy dostarczyli pacjenta do mojej placówki.
Zapewne zastanawiający jest fakt, dlaczego takiego zwyrodnialca umieszczono w szpitalu, zamiast od razu posłać go do zakładu karnego o podwyższonym nadzorze, zamknąć tam i wyrzucić gdzieś klucz. Odpowiedź jest równie banalna jak całe nasze ojczyste prawo. Otóż adwokat przyjął strategię obrony, która sugerowała niepoczytalność oskarżonego w momencie popełniania zbrodni, czego następstwem było skierowanie go na dwumiesięczną obserwację do naszego oddziału. A dzisiaj, po jeszcze jednej rozmowie z pacjentem miałem zadecydować o jego dalszym losie…
– Doktorze Sztauer? Pana opinia…
Zygmunt Pleut nadal wpatrywał się we mnie i miałem wrażenie, że jego szare oczy pozbawione są życia. Nie mrugając czekał.
Właściwie w ogóle mu się nie dziwiłem. W tym momencie byłem panem jego losu i musiałem zgodnie z własnym sumieniem odpowiedzieć na pytanie: zamknąć do końca życia, czy przypisać proszki i zwolnić do domu…
Wspominałem już, że sprawiał mi on największe problemy w całej mojej karierze?
Właściwie wszystko to działo się, gdy na oddziale, nie licząc pacjentów, zostawałem sam, najczęściej podczas nocnych dyżurów. Pleut przychodził do mnie i starał się nakłonić do uległości i natychmiastowego wypuszczenia poza szpital. Kiedy stanowczo się temu sprzeciwiałem wybuchał od wewnątrz (rozpoznawałem to po czerwienieniu się na twarzy), ale z sykiem wypuszczał powietrze po czym mówił mi, spokojnym – typowym dla niego – nieczułym głosem, że jego pan – Landis – tak, to właśnie to imię padało kilkakrotnie z jego ust – ukarze mnie i odwróci tylko cierpienie którego przeze mnie doznał.
To jednak nie wszystko. W ciągu ostatniego tygodnia – domyślając się mojego stosunku do jego choroby – próbował ucieczki. I co ciekawe bardzo dokładnie, choć nieco chaotycznie i w pośpiechu opracowane plany miały sporą szansę się powieść, a zawodziły tylko przez nieszczęśliwy dla niego zbieg okoliczności, czyli mówiąc krótko: Pleut miał olbrzymiego pecha!
Najpierw – tknięty nie do końca zrozumianym przeze mnie do teraz przeczuciem – poszedłem zapytać go o coś nieistotnego, przy czym stwierdziłem, że nie ma go w żadnym z miejsc do przebywania w których miał prawo. Za drugim razem – już za progiem szpitala – wpadł na niego jakiś dzieciak na deskorolce. Przewracając się uderzył o ziemię głową i stracił przytomność. A zaaferowany dzieciak popędził zawiadomić o wypadku lekarza ze znajdującego się obok szpitala…
Na dodatek jeszcze godzinę temu zaczepił mnie na korytarzu i jasno dał do zrozumienia, że pożałuję, jeżeli moja dzisiejsza decyzja nie będzie po jego myśli, gdyż krzywda wyrządzona słudze jego boga odwróci się przeciwko mnie… A teraz siedział naprzeciwko i lustrował swoimi szarymi, nieczułymi oczami…
– Doktorze Sztauer? Czy coś nie tak?
Spojrzałem na olbrzymiego sanitariusza, uśmiechnąłem się. Już otworzyłem usta…
– W porządku kolego. Przepraszam, zamyśliłem się trochę – usłyszałem obok. Przeniosłem spojrzenie na pacjenta, który zastygł na chwilę z półprzymkniętymi ustami. Jego szare, nieczułe oczy wpatrywały się we mnie nadal i przysięgam, że przez chwilę tliły się w nich iskierki triumfu.
– Analizując wszystkie wyniki naszego pacjenta – rozpoczął – a także biorąc pod uwagę jego zachowanie podczas pobytu u nas, moja opinia może być tylko jedna…
W tym momencie nie wytrzymałem – chciałem rzucić się na siedzącego naprzeciw zbrodniarza, ale na barkach poczułem tylko olbrzymie i mięsiste dłonie sanitariusza sadowiące mnie z powrotem na miejscu. I usłyszałem jego ciepły głos:
– Spokojnie panie Zygmuncie. Chyba chce pan usłyszeć opinię doktora…
Hmm…
To jest jedno z moich ulubionych opowiadań. Dość proste, z zaskakujacym zakończeniem. Takie miało być z założenia 🙂
Magnificento:)
Muszę powiedzieć, że opowiadanie cholernie mi się spodobało:) Gratuluję pomysłowości!
Brawo 😉
Jam młody czytelnik, więc i zdanie takie naciągane, ale było spoko… (A przez cały czas liczyłem, że ten Pleut składał ofiary któremuś z Przedwiecznych i zaraz porwą go macki w portal 😀 – dlatego zakończenie było naprawdę wielkim zaskoczeniem ;))
😀
Po co macki – wszyscy chcą tylko bezpośredniej interwencji Przedwiecznych – a przecież czary równie skutecznie odbierają punkty poczytalności… 😀
XD
Wypasik:) takie schizowe są najlepsze:)
fajne
cala opowiesc tylko po to zeby pokazac jak zlozona jest osobowosc ludzka i jak bardzo mysli moga zboczyc z toru rzeczywistosci.najbardziej podobaja mi sie opowiadania ktore mozna czytac kilka razy i tak beda wciagajace
Przeżyłem to…
…naprawdę…
good
bardzo dobre
–
Nie rozumiem tylko tytułu