Prawie każdy z nas miał w swoim życiu jakiś amulet, który uważał za przynoszący szczęście – zakładkę, breloczek czy kamyk. A gdyby przedmiot ten w istocie okazał się być szczęśliwym talizmanem, na dodatek pożądanym przez siły o wiele potężniejsze, niż możecie przypuszczać? Przed tym dylematem staje Maimun, główny bohater niewydanej jeszcze w Polsce książki spod egidy Wizards of the Coast – Stone of Tymora. Napisał ją mistrz wizardowskich czytadeł, R. A. Salvatore’a wraz z synem – Genem. Trzeba przyznać, że sztuka udała się raz jeszcze; z tej rodzinnej kolaboracji narodziła się książka może nie wybitna, ale dość interesująca, ot, lektura na podróż pociągiem z punktu A do punktu B.
Skierowana jest do osób ewidentnie młodszych (podejrzenia potwierdziły informacje na stronie autora), co może w pewnej mierze wpływać na moją ocenę: nie zaskoczyła mnie (mimo licznych zwrotów akcji), nie wciągnęła, postaciom czegoś brakowało, żeby zdobyć moją sympatię i zaangażowanie w ich przygody.
Wbrew tym ostrym słowom, książka nie jest zła. Napisano ją przyjemnym, eleganckim językiem, nie zawiera Dzielnego Bohatera™, wręcz przeciwnie: Maimun jest dość typowym osobnikiem płci męskiej w wieku nastoletnim – krnąbrnym, ciekawskim, przekonanym o własnej wszechwiedzy i sile; te cechy jednak bledną w obliczu niebezpieczeństwa i dopiero dość niefortunny splot wydarzeń sprawi, że chłopak zdecyduje się wyruszyć naprzeciw przeznaczeniu. Autorom udało się w toku opowiadania ukazać przemianę, która zachodzi w postaci – od dość kapryśnego dziecka do chłopaka, który przeżył i widział wiele, zaczyna rozumieć świat, a jednocześnie nie traci pełnego uroku uporu, cechującego osoby praworządne. W dużej mierze historia Maimuna to opowieść o odnajdywaniu tożsamości oraz poczucia własnej wartości – opowieść aktualna i z reguły nastolatkom bliska.
Wiele więcej o fabule powiedzieć niestety nie można, jeżeli nie chce się zepsuć przyjemności czytania – jak wspomniałam wcześniej, zwrotów akcji jest wiele, szkoda pozbawiać się radości odkrywania ich samodzielnie. Dość rozwleczone tempo akcji budzi lekki żal – przez pierwszą połowę książki wydawało mi się, że nie dzieje się absolutnie nic.
Miłą niespodzianką jest niewielkie cameo w wykonaniu znanego i lubianego Drizzta Do’Urdena – dla niektórych nazbyt małe i nieistotne, ale z drugiej strony brak wyraźnie zaznaczonej obecności mrocznego elfa pokazuje, że można napisać niezłą historię osadzoną w Forgotten Realms i bez udziału drowów.
Drugim istotnym elementem, o którym chciałabym wspomnieć, jest wydanie. Takich się już prawie nie spotyka na rynku czytadeł fantastycznych: z obwolutą i materiałową okładką, miłym, niepołyskliwym, a jednocześnie gładkim papierem, dużymi literami. Po prostu cud. Może jednym niewielkim minusem jest zbędne rozbicie tekstu na milion małych rozdzialików – ale struktura ta jest pozostałością po pierwszym, trzytomowym wydaniu Kamienia Tymory.
Stone of Tymora jawi się jako doskonały pomysł na prezent dla nastolatka władającego językiem angielskim w stopniu przynajmniej dobrym – nie wiem jednak czy osobie nieco starszej aż tak bardzo przypadnie do gustu. Niemniej, wydaje mi się, że książka jest przyzwoita i można ją przeczytać. Można, ale nie trzeba.
Tytuł: | Stone of Tymora |
---|---|
Autor: | R. A. i Geno Salvatore |
Wydawca: | Wizards of the Coast |
Rok: | 2012 |
Stron: | 448 |
Ocena: | 3 |
Dobra recenzja
Mówi mi wszystko co powinienem wiedzieć o produkcie w treściwie. Tak jak w przypadku pozostałych dziełek Salvatore jak wpadnie mi w ręce to przeczytam. Wypożyczę z biblioteki ale raczej nie kupię