Po tym jak Amerykanie zbezcześcili już chyba każdą ważną europejską książkę, przenosząc ją na ekran, przyszła pora, aby Europejczycy odpłacili się czymś podobnym. I trzeba powiedzieć, że to nieprawda, że tylko Hollywood robi dobre i widowiskowe filmy awanturnicze. Solomon Kane, koprodukcja czeska, francuska i brytyjska, to film na podstawie prozy Roberta E. Howarda (tego samego, który stworzył Conana), który w niczym nie odstaje od tego, co serwuje nam USA.
Zadziwiające, że to podobieństwo to największa wada, jaką dostrzegłem w tym obrazie. Widząc odzianego w czarny płaszcz Jamesa Purefoya, w dodatku w kapeluszu z szerokim rondem, miałem przed oczami postać Hugha Jackmana z Van Helsinga. Niewątpliwie jednak zrezygnowanie z typowych dla bohaterów amerykańskich produkcji cynicznych komentarzy, cycatych wampirzyc i podobnych wieśniaczek oraz całego zestawu wymyślnych gadżetów wyszło filmowi na zdrowie. W Solomonie Kane’ie nie ma miejsca na efekciarstwo i przerost formy, a jednocześnie nie brakuje tam ani akcji, ani bardzo dobrych efektów specjalnych.
Sam bohater jest także nieco inny. To nie heros walczący z potworami, któremu wszystko się udaje. To szubrawiec i kanalia, który dla zysku zrobiłby wszystko, zaś Boga ma w takim samym poważaniu jak tych, którzy staną mu na drodze. Oczywiście do czasu, aż zjawią się pomioty diabła, aby odebrać bohaterowi duszę. Odrzucony przez niebo, ścigany przez piekło, Solomon Kane pragnie odkupienia. A jedyną droga do tego okazuje się walka z takimi, jakim on sam był kiedyś: bezwzględnymi, bezkompromisowymi i z diabłem za skórą.
Mimo tych wszystkich różnic między tym filmem, a podobnymi ekranizacjami amerykańskimi, można znaleźć tu także elementy podobne. Rozliczanie się z dawną przeszłością, jeszcze z czasów zanim bohater został złoczyńcą, piekielne moce jego przeciwników – które na dobrą sprawę nieźle wyglądały, ale w praktyce niczemu nie służyły – czy przeciwnik, skrywający oblicze za skórzaną maską, a którego tożsamości widz domyśla się od samego początku. Kuriozalne jest także sekretne
wejście do zamku, które prowadzi do zakratowanego wylotu, ziejącego na pół dziedzińca.
Scenariusz podobał mi się dzięki realizmowi, jaki udało się oddać reżyserowi. Akcja dzieje się dniami i nocami, zaś pogoda jest typowo europejska – deszczowa, błotnista i odpychająca. Co więcej, ma to także swoje odzwierciedlenie w kostiumach, które nie schną na poczekaniu oraz mają tendencję do bycia ubłoconymi. Poza tym świat pełen jest na wpół oszalałych uciekinierów i ocaleńców, zaś ówczesne realia oddawane są także przez doskonale dobrane stroje i krajobrazy.
Nie oznacza to jednak, że film pozbawiony jest wad. Owszem, bohaterowi brakuje nieco głębi i zbyt podobny jest do wspomnianego już Van Helsinga. Dodatkowo w scenariuszu pojawiają się kwiatki w postaci przedmiotów (pistolety, sakiewka z monetami) w posiadaniu pielgrzyma, który kilka scen wcześniej został pobity do nieprzytomności i obrabowany. Mimo to nie uważam tego za jakieś wielkie przewinienia, bo Solomon Kane jako całość prezentuje się wcale nieźle.
Tytuł: | Solomon Kane |
---|---|
Reżyseria: | Michael J. Bassett |
Scenariusz: | Michael J. Bassett (na podstawie teksótw Roberta E. Howarda) |
Obsada: | James Purefoy, Max von Sydow, Mackenzie Crook, Rachel Hurd-Wood, Pete Postlethwaite, Samuel Roukin |
Rok: | 2009 |
Czas: | 104 minuty |
Ocena: | 4+ |
Cóż
Nie wiem, jak to ładnie ująć, ale Solomon Kane JEST OJCEM-ARCHETYPEM wszystkich Witch Hunterów, Vampire Slayerów i Monastyrowych Inkwizytorów. Ta postać powstała w 1928, na długo przed Van Helsingiem ( no chyba, że mówimy o profesorku Abrahamie wykreowanym w 1897, ale on z „Gabrielem” ma tyle wspólnego…)
Największym problemem filmu nie sa ani efekty, ani postacie, ani fabuła… jest nim linia czasowa. Film pokazuje dzieje Solomona PRZED tym jak stał się postacią którą lubie. Origin lepiej pokazywać w prequelach, liczyłem, że film pokaze go już jako bezwzględnego purytańskiego samozwańczego mściciela. Jako postać ktorą polubiłem.