Większości Polaków sformułowanie "złoty czas kina science-fiction" kojarzy się z ostatnim dziesięcioleciem. Przecież dopiero teraz twórcy efektów specjalnych zdolni są stworzyć cuda, o jakich do niedawna widzowie nawet nie śnili, dopiero od kilkunastu lat filmowcy-fantaści dysponują budżetami pozwalającymi na realizację nawet najśmielszych wizji. Nie ma się zresztą co dziwić. Prawda jest bowiem taka, że Europa środkowo-wschodnia, znajdująca się za Żelazną Kurtyną, ów "złoty czas" science-fiction, rozgrywający się w Ameryce, zwyczajnie przegapiła. W naszej części kontynentu mało kto orientuje się, że to nie ostatnia dekada, ale lata 50-te i 60-te zapisały się trwale w historii filmu jako okres rozkwitu kina spod znaku latających spodków, kosmitów i niewiarygodnej techniki. I choć wówczas, wśród klasyki gatunku, nakręcono także masę bezwartościowego chłamu, fakt ten pozostaje bezspornym.
Nostalgia za "złotym wiekiem" spowodowała, że twórcy coraz chętniej sięgają do klasyki w poszukiwaniu inspiracji (i, nie ukrywajmy, konkretnego zarobku). W ten sposób narodził się Sky Kapitan i świat jutra (tyt. oryg. Sky Captain and the World of Tomorrow), pomyślany jako pastisz amerykańskiego kina science-fiction z jego początków. Już od pierwszych minut filmu dobrze wiadomo, z czym mamy do czynienia – stylizacji poddano nawet tytuł. Wkrótce na ekranie pojawia się Ameryka w bliżej nieokreślonym czasie między jedną o drugą wojną światową; obraz, kolorowy, ale stonowany, zdominowany przez odcienie sepii, prezentuje się doskonale. Klimat dawnego kina potęguje się z każdą minutą – mamy skądś znane ujęcia, ograne, sprawdzone gry światła, miasto przedstawiane z nutą megalomanii. Gdy do akcji wkraczają monstrualnie wielkie roboty (o kształtach topornych jak dawne, radzieckie zabawki), uśmiech sam pojawia się na twarzy. Przeciw nim, a raczej przeciw kierującym nimi Wielkiemu Złoczyńcy, w tym przypadku geniuszowi zła, doktorowi Totenkopfowi, występuje nieskazitelny bohater, dzielny Sky Kapitan w swojej wspaniałej maszynie.
Skądś to znamy? Pewnie! Widz, który miał już okazję (najlepiej we wczesnej młodości) oglądać klasyczne, amerykańskie science-fiction sprzed ponad pół wieku z pierwszych kilkunastu minut Sky Kapitana… będzie się cieszył jak dziecko. Reżyser, Kerry Conran, zadbał, by w filmie obecne były drobne detale, czyniące dawne obrazy gatunku tak charakterystycznymi. Wręcz łzę można uronić, gdy patrzy się na wysoką, żelazną wieżę radiową, od której w trakcie nadawania sygnału do Sky Kapitana rozchodzą się jasne, pulsujące kręgi, symbolizujące fale radiowe. Ekipa Sky Kapitana…, wzorem ojców kanonu, zakpiła także z wszelkich zasad logiki i techniki – na ekranie widzimy więc monstrualne, powietrzne lotniskowce unoszące się dzięki maleńkim śmigiełkom, cudaczne samoloty, kształtem przypominające współczesne, amerykańskie bombowce (z tą różnicą, że… machające skrzydłami podczas lotu), rozmaitej maści i przeznaczenia roboty, a nawet poręczny, maleńki blasterek – tandetny pistolecik, ni to puszka, ni to suszarka do włosów, którego lufa kończy się czerwoną kulką z antenką, a który strzela niewiadomej proweniencji promieniami zdolnymi stopić każdy materiał na świecie.
Apoteoza kiczu? Amerykański i brytyjski patos przyprawiający o wymioty? Oczywiście. Ale za to właśnie fani hardcore’owego, dawnego science-fiction kochali i kochają swoje filmy. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że do ludzi, którzy nie wiedzą, za jaki film się biorą i nie mają świadomości, do czego on nawiązuje, Sky Kapitan… w ogóle nie trafi i nie będzie miał ich czym zachwycić. Nie jest to bowiem film, który mogą wyciągnąć z dołka efekty specjalne – owszem, są znakomite (zresztą cały film jest jednym wielkim efektem specjalnym, ale o tym dalej), jednak nie imponujące – ot, są, bo współczesny film nie może się bez nich obejść. Także aktorstwo, choć zatrudniono profesjonalistów, jest ledwie zwyczajne – Jude Law, którego ogromnie szanuję za Gattacę, Utalentowanego Pana Ripleya i Wroga u bram, gra co najwyżej średnio, podobnie z coraz częściej widywanym na dużym ekranie Giovannim Ribisim – zazwyczaj sugestywnym, w Sky Kapitanie… po prostu przeciętnym. O Jolie wspominać nie warto – choć swoją twarzą zdobi oficjalny plakat, w samym filmie jest jej tyle, co kot napłakał. Sytuację ratuje trochę Gwyneth Paltrow, ale na pewno nie błyszczy talentem.
Na Sky Kapitana… warto jednak iść do kina z jednego powodu – jest to pierwszy, pełnometrażowy film w historii, który całkowicie nagrano w technice blue box. Ustanawia on tym samym nowy standard produkcji filmowych. Krótko mówiąc – dysponując odpowiednim sprzętem i adekwatnymi pieniędzmi można już nakręcić dowolne sceny, nawet te w plenerze, w ramach jednego, niewielkiego budynku z kilkoma studiami. Czy to się komuś podoba, czy nie, przy jakości iluzji, jaką obecnie są w stanie wygenerować komputery, technika ta będzie wykorzystywana coraz częściej. W Sky Kapitanie… złudzenie realności jest w większości scen uderzające, nie brak jednak momentów, kiedy mimo wszystko widać, że spece od komputerów wciąż jeszcze nie ze wszystkim mogą się uporać, a niektóre fragmenty nie są wiele lepsze od dobrych renderów z… gier komputerowych. Żeby jednak nie było nieporozumień – Sky Kapitana… nie warto obejrzeć dlatego, że oferuje jakieś niezwykłe zdjęcia, niespotykane wcześniej techniki filmowe czy zapierające dech w piersiach efekty, z całą pewnością bowiem tych elementów w filmie nie ma lub jest ich niewiele; Sky Kapitan… jest godny polecenia, by na własne oczy przekonać się, jak daleko posunęła się już sztuka tworzenia filmowych iluzji.
Będąc jednak szczerym trzeba otwarcie przyznać, że mimo kilku atutów, Sky Kapitan… jest filmem miernym, a jego scenariusz zdecydowanie nie jest perełką. Po pierwszych minutach pełnych fascynacji, wypełnionych melancholijną podróżą w przeszłość, zachwyty mijają, a historia, należąca do najbardziej trywialnych z możliwych, nie przykuwa do fotela ani odrobinę. I choć naiwność oraz infantylność scenariusza to, w pewnym sensie, także wizytówka dawnego science-fiction, to jednak z tego "nawiązania" do kanonu można było z pewnością zrezygnować. Twórcom filmu najwyraźniej albo na tym nie zależało, albo po prostu tego nie potrafili. Wielka szkoda. Gdyby się bowiem postarać i opracować nieco bardziej zawikłaną, ciekawszą, mroczną historię, wówczas Sky Kapitan… mógłby być całkiem niezłym filmem z bardzo oryginalnym klimatem. Niestety, zamiast tego nakręcono kolejny fabularny bubel obliczony na efekty specjalne.
Jaka jest więc końcowa ocena Sky Kapitana i świata jutra? Nie zdziwię się, jeśli rozsiane po świecie garstki nielicznych uznają go za świetny film, naprawdę udany pastisz science-fiction sprzed lat. Większości jednak obraz ten jawić się będzie jako bezsensowna, prosta jak trzonek od siekiery historia w równie kiczowatej i pretensjonalnej oprawie. Która z tych opinii jest prawdziwa – to zależy tylko od odbiorcy. Jednak nawet widzowi znającemu zamysł reżysera i świadomemu przeszłości gatunku Sky Kapitan i świat jutra może się podobać co najwyżej średnio.
Może czas wielkich robotów, niesamowitych maszyn, potężnych arcygeniuszy zła i nieskazitelnych bohaterów już bezpowrotnie minął? Może minął już czas naiwności?
Tytuł: | Sky Kapitan i świat jutra [Sky Captain and the world of tomorrow] |
---|---|
Reżyseria: | Kerry Conran |
Obsada: | Gwyneth Paltrow, Jude Law, Giovanni Ribisi, Angelina Jolie |
Rok wydania: | 2004 |
Czas: | 108 minut |
Ocena: | 2 |
Nie da się ukryć
że takie kino ma także swój urok. Nie zlicze komiksów, które były podobne jeśłi chodzi o formę, a mimo to spędzało sie godziny pogrążonym w ich lekturze…
Całego filmu…
… nie widziałem. jedynie fragmenty. ale to wystarczylo zeby zauwazyc kilka naprawde smiesznych wypowiedzi, jak chocby ta z 'zaslonietym obiektywem’ 😀
za ten humor plus dla Sky’a