Pan S. siedział na parkowej ławeczce, podziwiając zachód słońca. Spojrzał na zegarek – czwarta wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do dwunastej, co oznaczało, że wkrótce jakiś frustrat zarezerwuje sobie miejsce w trzeciej klasie. A to Pana S. nieszczególnie cieszyło, bo ostatnimi czasy ilość rezerwacji w klasie trzeciej porażająco wzrosła, a obsługi czy choćby rezerwacji w klasach pierwszej i drugiej, z nielicznymi wyjątkami, nie przybywało.
Pan S. uśmiechnął się pod nosem na myśl o Fryderyku. Ten mieszkający wśród wikingów uroczy wariat z wąsem dobrze się bawił przy pracy – zresztą, kto by się dobrze nie bawił, co tydzień nastawiając powykrzywiane kręgosłupy moralne zakłamanych ciemnogrodzian z pomocą bojowego młota? Fryderyk zapewne oszalałby ze szczęścia, mogąc mieszkać wśród Wikingów… Gdyby, oczywiście, już nie był szalony. Zresztą nawet Thor i Loki go polubili, co już samo w sobie było lekko zaskakujące. Ci dwaj niemal ciągle chlali piwo i prali się po mordach – może gdyby znów nakręcić zegar Ragnarok, trochę by się opamiętali? Problem w tym, że nie było dla kogo – wszyscy tak zwani poganie okazywali się w ostatnich czasach zwyczajnymi matołami i najlepsze, na co mogli liczyć, to druga klasa. Ragnarok obchodził ich tyle, co zeszłoroczny śnieg – oni woleli przytulać się do drzewek albo patroszyć kurczaki.
Tymczasem Pan S. spojrzał na czubek swojego starannie wypastowanego lewego buta, opartego o prawe kolano, stuknął laseczką o chodnik i wstał. Spokojnym, sprężystym krokiem zadowolonego z siebie kota ruszył do samochodu. Zdecydowanie wolał konie, jednak należało iść z duchem czasu – teraz już nikt nie dałby się oczarować księciu w powiewającej pelerynie, jadącemu galopem na karym koniu. Poprawił więc grafitową marynarkę i zasiadł za kierownicą czarnego Mustanga.
Ruszył z piskiem opon, aż staruszka stojąca na pasach przeżegnała się z wrażenia. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia – było zabawne tylko wtedy, gdy niektórzy już wiedzieli, że za późno na cokolwiek, ale nadal próbowali się wykręcić. A poczciwe staruszki zdecydowanie nie były branżą Pana S.
Zresztą ciężko było mu pojąć, jak ci homo – podobno nawet – sapiens mogli tak zdurnieć. Od dwustu lat to samo – Taka praca, Zrobiłem to dla… i tutaj próba zwalenia odpowiedzialności na cokolwiek bądź kogokolwiek postawionego wyżej oraz, najbardziej chyba irytujące, To ty istniejesz? i Nie! To niemożliwe! Przecież… i tu długa lista rzekomo słusznych postępków. Najchętniej wysłałby ich wszystkich do trzeciej klasy, i to najgorszego możliwego zakątka tejże, ale biurokraci z góry zmuszali go do choćby szczątkowego przestrzegania przepisów. Niestety na to, co działo się po zaksięgowaniu delikwentów, wpływu już nie mieli – a działy się rzeczy naprawdę zabawne. Przynajmniej dla Pana S. i jego pracowników.
Mustang zatrzymał się przed opuszczonym bunkrem. Pan S. poważnie się zastanawiał, jak można było z urokliwych lochów, bagien, skalistych wzgórz i odludnych polan przenieść się do zaśmieconych betonowych nor – przecież nawet te, tak zwane, wiedźmy miały więcej gustu… Próbując przybrać maskę szampańskiego humoru i nie rozsmarować tej hołoty wewnątrz po okolicznych ścianach, wkroczył do środka. Nawet nie zmieniając stroju.
Nazywający siebie kapłanem, ubrany w czarną pelerynę, z twarzą wymalowaną plakatówką i tanim sztyletem w rękach, stał nad rozebraną anorektyczką z czarną chustą na twarzy. Spojrzał na Pana S. wyjątkowo głupkowatym wzrokiem, tak samo zresztą jak czterech identycznie ubranych i umalowanych gamoni z czarnymi świecami w rękach.
– Eeee… Belzebub? – zapytał zdumiony jełop ze sztyletem.
– Zgaduj dalej – burknął mocno zdegustowany Pan S.
– Lucyfer? Mefistofeles? Belial? Moloch? Asmodeusz? Aiwass? – jąkał się kapłan.
– Dobra, nie ośmieszaj się i mów mi Dante. Nie za młody jesteś na oglądanie rozebranych panienek? I po diabła ci ten nóż?
– Przecież… przecież…
– Co ty tam masz…? – Pan S. podszedł do gamonia z nożem i podniósł leżącą obok stertę spiętych zszywaczem kartek. – No nieee, kto pisał te bzdury?!
Był już wyraźnie podenerwowany. Cisnął kartkami w kąt, ale spłonęły zanim zdążyły upaść na ziemię.
– Chłopaki… To prawdziwy diabeł!
– Nie taki straszny jak go obłudnicy malują – uśmiechnął się Pan S.
Kapłan zrobił się blady jak ściana i padł na zawaloną gruzem podłogę. Jego kumple zastanawiali się, którędy uciec.
– Nie krępujcie się… Chcecie, to uciekajcie… – Pan S. był wyraźnie znudzony. – Biurokracji i tak nie oszukacie…
Podszedł do anorektyczki leżącej na środku pentagramu, zdjął jej z twarzy chustę i z uśmiechem dobrego wujaszka rzekł: Idź do domu, dziecko, teatrzyk się skończył. Niestety biedaczka zamiast się podnieść i uciec, przewróciła oczami i zemdlała.
Pan S. zakręcił laseczką, wyszedł z bunkra i odjechał przed siebie – pozostawiając za samochodem chmurę czarnego dymu i dwa ogniste ślady. Jak ja, cholera, uwielbiam tę robotę!, pomyślał z szerokim uśmiechem.
W odtwarzaczu, Bon Scott śpiewał Highway to Hell.
co tak krótko….?
Zaczynało się rozkręcać…. zacząłem już próbować coś dopasować, poukładać. Kurcze! Wciągnęło mnie, a ty cholera uciąłeś w takim momencie. Rozbudował byś ten tekst 😀