Niepamięć… Sam tytuł skłania do rozważań czy chcę zapomnieć o tym filmie, czy pamiętać go jako przestrogę. Poukładajmy to, co wiemy przed seansem. Jest były złoty chłopak Hollywood, jest gatunek science fiction, jest budżet roczny województwa opolskiego i reżyser filmu Tron: Dziedzictwo. Nadal nic nie zapowiada tragedii, choć nie da się ukryć lekkiego niepokoju. Każdy ma coś do udowodnienia. Tom Cruise musi pokazać, że nie tylko religią człowiek żyje i chwilowe wpadki z rzekomym porywaniem własnych dzieci oraz dręczeniem kolejnej żony to tylko psikusy. Konwencja filmu, że konkurencji się kłaniać nie będzie, wszak w tym roku tego typu produkcji czeka nas prawdziwe zatrzęsienie i aby zostać zapamiętanym po sezonie, trzeba pokazać coś więcej niż to już było
. Budżet w wysokości 120 milionów to dużo. Można osiągnąć wiele i nie można zrzucić na studio Universal, że nie sypnęło złotymi monetami. Reżyser, w osobie Józefa Kosińskiego, zdecydowanie miał coś do udowodnienia po swoim pierwszym filmie, który był daleki od doskonałości. Jeśli mam być szczery, to dla mnie był tak daleki, jak tylko mogę sobie wyobrazić.
Do składników przed grillowaniem należy dorzucić Morgana Freemana, czyli żelazny akcent drugoplanowy (uspokajam, na Oskara się nie zanosi) oraz spijanie śmietanki związanej ze sławą najprzystojniejszego z Lannisterów, którym jest – i tu posiłkuję się źródłami – Nikolaj Coster-Waldau.
Zaczynamy, czyli… 20 minut reklam zastępujących współczesnej młodzieży to, co sam bardzo przeżywałem gdy gasły światła, czyli sygnał, że zaczyna się coś wyjątkowego. Dzisiaj, zanim zacznie się coś wyjątkowego, zaczyna się margaryna i wszystkie sieci telefoniczne. Część osób nie wyłapuje, że film się rozpoczął, gdyż starają się ignorować zalewającą je komercyjną papkę. Nie można mieć do nich pretensji.
Czas leci. Akcja stoi. Obserwujemy życie zapracowanego człowieka A.D. 2077 i dostajemy pierwszy cios. Kogo drażni nachalny amerykanizm związany ze sportami narodowymi, ten pada pierwszy raz na deski. 1-0 dla Toma grającego Jacka i naszego rodaka (przynajmniej jeśli osądzać po brzmieniu nazwiska). Zarys sytuacji opiera się o złych i groźnych obcych, których dobrzy ziemianie powitali bombami atomowymi. To spowodowało, że obcy przestali być groźni, a dobrzy ziemianie stali się, z powodu radiacji, bezdomni i wybierają się na Tytana. Zostało na Ziemi paru obcych i właśnie nasz niestrudzony bohater na nich poluje – w sposób pośredni, czyli naprawiając drony, które są maszynami do zabijania. Idyllę dopełnia zmysłowa współpracowniczka, która czuwa nad naszym bohaterem i raportuje wszystko do statku matki ludzkości, orbitującego nad ich głowami. Ach, i te jej buty na obcasie zakładane do pracy stojącej przy konsoli!
Tajemnica goni tajemnicę, a ziewnięcia na widowni robią się coraz bardziej sugestywne. Tom jest jak zawsze niegrzeczny, zadziorny i jedzie po bandzie. Cruise nie wychodzi poza znany nam image z Top Gun czy Szybkiego jak błyskawica. Widać, kto rządzi w temacie jego postaci. Być może reżyser wysyłał mu jakieś sygnały, ale aktor chyba nie miał akurat czasu, aby je odebrać. Jest dużo zbliżeń zatroskanej i zdezorientowanej twarzy. Jest zamyślenie. Mamy więcej Toma niż byśmy chcieli, ale dla miłośników to prawdziwa gratka i okazja do liczenia nieskorygowanych laserem zmarszczek.
Sceny akcji w Hollywood rządzą się swoimi prawami. Gdy dron celuje pół sekundy dużej do swoich wrogów, mimo że wcześniej bezwzględnie strzelał do wszystkiego szybciej niż zdołałem ziewnąć, to znaczy, że już po nim. Z reguły przegadane kwestie złych bohaterów w Fabryce Snów są jak wyciagnięcie koła ratunkowego dla tych dobrych. Tu się udało przeprowadzić ten motyw z dronami. Za to bezapelacyjne gratulacje.
Moim pierwszym wnioskiem po filmie było stwierdzenie, że scenarzysta uciekł w 2 minucie filmu, ale po dotarciu do domu i zgłębieniu osób dramatu okazało się, że nie mógł. Scenarzystą jest bowiem znany nam reżyser o swojsko brzmiącym nazwisku. W tym momencie wszystko stało się jasne. Miał pisać scenariusz w wolnych chwilach w czasie kręcenia, ale zapewne był bardzo zajęty. Może udawał, że reżyseruje.
Żeby dać czytelnikom odrobinę odetchnąć, należy pokazać też dobre strony filmu. O dziwo – są. Obraz i dźwięk. Mimo zagłady planety, jest ona przedstawiona w sposób bardzo ładny. W przeciwieństwie do reżysera i scenarzysty, Claudio Miranda, którego wygląd nie może przejść bez echa w tej recenzji, przyszedł do pracy i wykonał ją należycie. Z pomocą bez wątpienia przyszła mu koncepcja scenariusza, gdyż spora część zdjęć jest wykonywanych z powietrza, ale i bez tego widać, że to specjalista najwyższej próby. Motywy muzyczne także są dobrze wkomponowane w film. Dają wytchnienie od dialogów, których część bez cienia wątpliwości zasługuje na publikację w Demotywatorach lub kolejnych klonach tej strony. Pozwalam sobie oczywiście na uproszczenie i pomijam wpływ reżysera na zdjęcia z czystej złośliwości za jego pozostały wkład w film.
Dialogi to temat, którego nie można pozostawić bez rozwinięcia. Widowni funduje się taką dozę infantylizmu z patetyzmem, że mowy motywacyjne z Transformers 3 zaczynam odbierać na poważnie. Jestem w stanie zrozumieć, że widownia amerykańska różni się od europejskiej i to my jesteśmy niby tą bardziej wymagającą, ale nie uwierzę, że nawet za wielką wodą większość widzów jest wzruszona przemowami Toma. Na sali wywoływały tłumiony śmiech i zażenowanie. Niektóre sceny są przegadane, nie o frazę za dużo, tylko o trzy minuty, a inne powinny być po prostu usunięte, bo nie wnoszą do filmu nic, oprócz konsternacji słuchających.
Film jest przewidywalny, brak w nim przełomowych zaskoczeń, zwrotów akcji. No może jest jeden zwrot, ale scenariusz wykonuje go przez godzinę. Ruszono temat pamięci, ale nawet na kilometr nie zbliżono się do Vanilla Sky, skoro jesteśmy już przy Tomie. Wiemy, że Jack ma jedną drogę i nie może z niej zawrócić, bo jeżeli to zrobi, któż go zastąpi?
Nie wiem, co reżyser chciał przekazać. Nie ma w tym filmie nic, co by spowodowało, że chce się do niego wracać. Nie ma historii, która jest niepowtarzalna i ma nas trzymać w napięciu. Nie mogę nawet napisać, że zmarnowano szanse, ponieważ jej sobie nie dano. Pomysł z łączeniem producenta, reżysera i scenarzysty wymaga jednak jednostek ponadprzeciętnych w kategoriach cywilizacyjnych, a zostałem utwierdzony w przekonaniu, że Kosiński powinien wrócić do reklam i w nich się zagłębić. Nie dam się nabrać trzeci raz i nie wybiorę się na jego kolejne dzieło
do kina.
Film czerpie z gatunku szerokimi garściami. Scena bliźniacza z Matrixem, odniesienie do Moon, epatowanie samotnością to tylko część tych nawiązań.
Bezkrytycznie podobał mi się jeden pomysł. Księżyc zniszczony przez obcych. Wspaniałe obrazy zniszczonego satelity są dla mnie rozwinięciem jednego ze skoków z Wehikułu czasu, gdzie też była scena rozpadającego się księżyca, ale to za mało. O wiele za mało. Konkurencja zmiażdży Niepamięć. Po wakacjach nikt już nie będzie o tym filmie pamiętał.
Jest jeden temat przy filmach, który często omawiam ze znajomymi, czyli logika w filmach science fiction. Mam kategorie filmów, którym wybaczam duże luki w scenariuszu i takie, gdzie szukam nawet najmniejszej nieścisłości. Podział można łatwo wykazać w oparciu o filmy oparte w luźnej formie na wymyślonym uniwersum w komiksach, gdzie nie badam sensu, tylko chłonę, a na przeciwległym biegunie stawiam filmy aspirujące do kontynuacji losów ludzkości, gdzie jako przykład można przywołać Prometeusza. O ile w Batmanie mogę zaakceptować zamkniecie całej policji z Manhattanu w kanałach, to w Prometeuszu nie mogę zgodzić się na sytuację, gdzie przy pełnym mapowaniu 3D statku, gubi się dwóch kretynów albo ściąga się hełmy na obcej planecie, bo jest jeden pokój z dobrą atmosferą. Niepamięć w tym zestawieniu jest niestety dużo bliżej Prometeusza, a więc wymagania są spore. Mamy wszak odwołanie do kontynuacji historii. Film także jest oparty o komiks, ale ma aspiracje do pisania historii przyszłości. Niestety logiki nie ma. Żeby nie zdradzać treści, nie można się jednak do tego zagadnienia odnieść.
Bardzo mi przeszkadza, że nie wiemy dlaczego to wszystko się dzieje. Jeżeli obcy napadają naszą Gaję, to albo nie chcę znać powodu, bo są brutalni i o nic nie pytają, jak w filmach typu Monster, gdzie ma być inwazja i finał: albo my, albo oni. Tłumaczy to brak kontaktu. Na drugiej szali stawiam obcych, którzy też z nami walczą, ale czegoś chcą, mają jakiś głębszy powód, a skoro trzymamy się Toma, to można przywołać Wojnę światów i poszerzanie przestrzeni życiowej. Jedyna próba górnolotnego odniesienia do jakiejś wewnętrznej refleksji jest użyta tylko po to, żeby bohater mógł wygłosić kwestię potwierdzającą, jaki jest twardy. Nie wiemy nic i nawet nie ma podstaw, żeby się domyślać. Wychwyciłem oczywiście wielkie stacje nad oceanem, ale nadal nie wiem po co tam stały, bo podany powód ma się nijak do rozwinięcia fabuły.
Pytanie najważniejsze – czy warto iść do kina? Na własną odpowiedzialność. Pooglądać postapokalipsę można z przyjemnością. Jeżeli weźmiecie ze sobą słuchawki i będziecie włączać muzykę zagłuszającą dialogi po pierwszej godzinie filmu, to jest nawet szansa na przyjemny odbiór. Zaręczam, że nie stracicie nic z fabuły. Wystarczy posłuchać początku i końca. Wizualnie i dźwiękowo to naprawdę dobry film.
Tytuł: | Niepamięć [Oblivion] |
---|---|
Reżyseria: | Joseph Kosinski |
Scenariusz: | Joseph Kosinski, Karl Gajdusek, Michael Arndt |
Obsada: | Tom Cruise, Morgan Freeman, Olga Kurylenko, Andrea Riseborough, Nikolaj Coster-Waldau |
Rok: | 2013 |
Czas: | 125 minut |
Ocena: | 2 |
padaka
Byłem, zobaczyłem i …. Mogłem kasę za bilet lepiej wydać. Podzielam opinie recenzenta. Niestety.