– Kapitanie, jesteśmy prawie na miejscu – pułkownik Zwryt zasalutował jedną z czterech macek stając przed głównym kapitanem krążownika gwiezdnego „Ihhaprr”, dumy ajnikańskiej floty, sir Wzyrtsmetzzem. – Czy przygotować się do lądowania?
– Jeszcze nie, pułkowniku. Zanim dokonamy inwazji, musimy wysłać odpowiednie jednostki na rozpoznanie terenu. Podobno ta planeta jest zamieszkała przez prymitywną rasę, ale to nie znaczy, że ta rasa jest całkiem bezbronna. Musimy poznać ich słabe punkty, co w sumie nie będzie trudne, bo jak powszechnie wiadomo, dwunogie istoty zamieszkujące tą planetę mają prawie same słabe punkty.
– Tak jest, sir.
– Wezwij do mnie Snorka i Plitzga. Polecą na zwiad.
– Tak jest, sir.
– Możesz już wyjść.
– Tak jest, sir. – Zwryt zasalutował i opuścił kabinę kapitana pozostawiając za sobą tylko maziowaty ślad na posadzce.
Kapitan popatrzył na monitory i włączył zbliżenie ich kolejnego celu w trudnej misji podbicia całego Wszechświata. Na ekranie zamigotał obraz i po kilku sekundach pojawiła się niebiesko-zielona planeta, przez mieszkańców zwana Ziemią…
Czarodzej Arlin, bard Mircellini i towarzyszący im zakuty w blachę rycerz Zygfryd zmierzali w kierunku stolicy, gdzie lada dzień miał się odbyć doroczny turniej, a dokładniej szereg zawodów wszelakich: od standardowego łamania kopii, poprzez rzucanie giermkiem do celu, a na szydełkowaniu w zbroi kończąc.
Mag powtarzał zaklęcia. Postanowił w tym roku zdobyć Złotą Tiarę (która tak naprawdę była uszyta ze zżółkłego materiału, ale jakoś nigdy to nikomu nie przeszkadzało) w konkursie magicznym. Do perfekcji opanował wyciąganie królików z rękawa i rzucanie uroku powodującego wysypkę na całym ciele, ale wiedział, że to nie wystarczy aby wygrać. Arlin postanowił pokazać szerszej publiczności zaklęcie, nad którym pracował od roku: czerwony piorun zakończony kulą ognia. Jeszcze ani razu czar mu nie wyszedł, ale czarodziej się nie załamywał.
Mircellini podśpiewywał pod nosem nowe pieśni brzdękając na lutni. Chciał zostać zwycięzcą wieczoru poezji śpiewanej, ale po ostatnich libacjach jego głos nawalał i był bardziej gardłowy niż zwykle. Towarzysze poradzili mu, że zawsze może zacząć grać żywsze melodie na lutni, co w połączeniu z jego głosem i bardziej brutalnym wykonaniem piosenek może dać ciekawy efekt. W końcu takiego gatunku muzyki nikt nie uprawia, więc w swojej kategorii nie będzie miał konkurentów, a co za tym idzie, nie może przegrać.
Dla odmiany Zygfryd nie zastanawiał się co zrobić, aby wygrać. Był pewny, że zwycięży w pojedynku na miecze oraz skruszy kopię na przeciwniku zrzucając go z konia. Był duży, silny i mało myślał, a ta ostatnia cecha była najważniejsza u rycerza – gdyby myślał, nie dokonywałby głupich i niebezpiecznych rycerskich czynów, jak również nie brałby udziału w zawodach, które polegają na wzajemnym okładaniu się żelastwem przez osiłków zakutych w inne żelastwo. Zygfryd nie zastanawiał się nad tym i dlatego zawsze brał udział w zawodach. I zawsze zwyciężał. Jeszcze nigdy, przenigdy nie przegrał podczas rzucania ciastem w biegającego błazna. Dla odmiany zawsze przegrywał poważne zawody, ale i tak wiedział, że jest najlepszy, więc się nie przejmował.
– Hej, chłopaki – odezwał się jadący na przedzie Arlin. – Widzicie te wieżyce wystające nad drzewami? Jeszcze trochę i będziemy na miejscu!
Na te słowa podróżni popędzili konie.
– Hej, Snork – Plitzg właśnie skończył wygrzebywać się z kapsuły. – Widzisz te wieże ponad tymi roślinami? To chyba jakieś większe skupisko tubylców. Idziemy?
– A może się przebierzemy? – zaproponował nieśmiało Snork skrobiąc się kleistą macką po plecach, a drugą poprawiając dezintegrator molekularny przymocowany do pasa.
– Dobry pomysł, przynajmniej zmieszamy się z tłumem. Ale skąd wziąć przebranie?
– Cii… Słyszysz? Tam chyba ktoś jest…
– Ach, Krononia, miasto królów! – zawołał z zachwytem bard, mimo że korony drzew zasłaniały nawet sterczące w górę wieże królewskiego zamku, na których powiewały proporce z godłem państwa – pieczonym dzikiem oplecionym sznurem kiełbasek.
– Przestań, Mirc, nie wzdychaj jak baba – czarodziej zatrzymał konia i zeskoczył z niego. – Proponuję zostać tutaj na krótki popas i posilić się przed wjazdem do miasta. No i to nasza ostatnia szansa na malutki trening.
– Dobry pomysł – Zygfryg zsunął się z konia. – Idę po drewno, a wy zajmijcie się resztą.
Mag wyjął kociołek, nalał wody z bukłaka i zaczął kroić warzywa, a w tym czasie bard wyszukał w tobołkach resztki mięsa. Nagle coś zaszeleściło w zaroślach.
– Ej, Zigi, nie wygłupiaj się – zawołał mag. – Dawaj to drewno.
– Jesteśmy głoooOOOoodni! – zaintonował Mircellini.
Zarośla ponownie zaszeleściły i wypadły z nich dwa dziwne kształty ociekające mazią. Oba miały wielkie oczy na słupkach i po cztery macki. Poruszały się na czymś, co wyglądało jak noga ślimaka, ale były o niebo szybsze.
– Xzwrzyttyyz zzryzzwt!
– Eee, że co? – zapytał inteligentnie bard rozglądając się nerwowo z nadzieją, że zza krzaków wyłoni się Zygfryd.
– Oni cię nie zrozumieli idioto! – wrzasnął Plitzg do towarzysza, co w uszach przerażonych podróżnych zabrzmiało jak zlepek literek „z”, „t” i „y”. – Włączaj translatora!
– Dobra, dobra, nie denerwuj się, myślałem, że ty włączyłeś… – Snork wcisnął czerwony guzik widoczny na pasie, który zaczął nieprzyjemnie szeleścić.
– Jesteś słodka jak miód – rzekł tym razem po ludzku zielony stwór.
– O bogowie, pedały… – przeraził się Arlin.
Drugi z potworów pacnął pierwszego macką w miejsce, z którego wyrastały mu słupki z oczami. W międzyczasie nawrzeszczał na swojego towarzysza, po czym włączył swój translator.
– Witajcie Ziemianie, przybywamy w pokoju – powiedział Plitzg wyciągając dezintegrator i celując nim w barda.
Zanim któryś z Ziemian się odezwał, Piltzg wystrzelił, jednak Mircell zdążył odruchowo skoczyć w bok i paść na murawę. Wiele razy był obrzucany na scenie przeróżnymi warzywami, więc wykształcił w sobie ten odruch, który nieraz uratował mu życie. Bardzo łatwo mógł je stracić w wyniku kontaktu z lecącą dynią, arbuzem lub nawet orzechem kokosowym – to ostatnie było najbardziej prawdopodobne podczas występów u zamożnych ludzi.
Jednak kosmita nie spudłował całkowicie. Wiązka lasera trafiła w konia, który pękł jak bańka mydlana i osypał wszystko błękitnym konfetti. Bard wydobył z siebie przerażający pisk, który ogłuszył obu najeźdźców.
– Nie piszcz jak baba bo tak ci na stałe zostanie! – Zawołał wyraźnie zły Arlin, a następnie wykrzyczał zaklęcie, plącząc przy okazji niektóre zgłoski ze zdenerwowania. Miał zamiar rzucić swój czerwony piorun z kulą ognistą. Prawie mu się udało: z jego palców wystrzeliła czerwona smuga i trafiła w Plitzga, który wybuchł jak bańka mydlana i obsypał polanę fioletowym konfetti.
Przerażony Snork cofał się powoli w zarośla, za którymi stała ukryta kapsuła, którą mógł wrócić na statek-matkę.
Nagle na polanę wpadł Zygfyd zwabiony krzykiem Mircella.
– Co się dzieje? Kogo mam zabić?! – zawołał wyciągając miecz i rozglądając się po polanie. Zauważył Snorka i osłupiał.
Potwór w tym momencie wrzasnął i uciekł.
– Zwryt, przyprowadź do mnie Snorka. Wrócił z misji przed godziną, a jeszcze nie przyszedł się zameldować. I gdzie do Wielkiej Śluzgawy jest Plitzg?!
– Plitzg nie wrócił… Zaraz zawołam Snorka – Zwryt szybko się oddalił i parę minut później do kabiny kapitana nieśmiało zajrzał Snork.
– No, mów co widziałeś i jak załatwić tę prymitywną rasę.
– Erm, kapitanie, oni nie są prymitywni. Wręcz przeciwnie – oni są na wyższym stopniu rozwoju niż my! – Snork aż zrobił się cały niebieski z przejęcia. – Plitzg trafił z dezintegratora jednego z nich, któregoś z tych głupszych, co to chodzą na czterech nogach i nie potrafią mówić, a zaraz po tym jeden z tych dwunogich strzelił w niego takim samym, tylko bez użycia broni! Wiązka lasera poleciała mu prosto z tych wypustek, które ludzie mają na końcu tych swoich macek zwanych rękami! A żeby tego było mało, to na koniec pojawił się wielki, metalowy twór! Przybiegł zaalarmowany krzykiem i chciał mnie zabić!
– Mają roboty?! – kapitan nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.
– To jest sztuczna inteligencja, kapitanie! Nie możemy tam wrócić, rozniosą nas!
– Hmmm… Nawet nasi naukowcy nie potrafią zmusić maszyny do spontanicznych reakcji… Trzeba znaleźć jakąś słabszą planetę do podbicia… Zwryt!
– Tak, sir? – pułkownik pojawił się znikąd.
– Każ wysłać sondę na Marsa. Tamta cywilizacja nie powinna stanowić dla nas problemu. W ciągu kilku najbliższych godzin nie powinien pozostać nawet najmniejszy ślad świadczący o tym, że tam ktoś kiedyś mieszkał. A Ziemią zajmiemy się inny razem.
– Tak jest, sir.
Arlin, Mircellini i Zygfyd wracali do domów ze stolicy. Mając w pamięci wydarzenia sprzed kilku dni, opuścili miasto z przeciwnej strony, niż do niego wjechali. Obawiali się spotkać więcej zielonych stworów w lesie, ale mimo tego byli w miarę zadowoleni, gdyż każdy z nich coś wygrał w Wielkim Turnieju.
Arlin próbował powtórzyć czar dezintegrujący, ale zamiast tego wyczarował dwa dziki i tuzin kiełbasek, co przez sędziów zostało potraktowane jako dowód patriotyzmu. Uhonorowano go za to specjalnym wyróżnieniem.
Mircellini, piszcząc jak wystraszona niewiasta, zaśpiewał pieśń o zielonych stworach i wygrał nagrodę dla najładniej śpiewającej kobiety, co spowodowało falę wzburzenia wśród pozostałych uczestniczek konkursu. Jednak po wspólnej nocnej libacji wszystkie przyznały, że bard jest jednak niesamowity i ma naprawdę duży talent.
Zygfryd standardowo ubił nadwornego błazna szarlotkami. Poza tym rzucił najdalej wynajętym giermkiem, za co został zdyskwalifikowany, gdyż giermek nie był jego. Teraz wracał do domu z nadzieją na znalezienie własnego.
Żaden z nich nie wiedział, że uratowali Ziemię przed najazdem kosmitów i jednocześnie przyczynili się do zniszczenia marsjańskiej cywilizacji, której śladów nie odkryto do dziś.
wow
no to to mi sie podoba!! 🙂
…
Nie chciało mi się czytać :).
😀
Niezłe! Pośmiałem się troche przynajmniej!