Dungeon Siege: W imię króla – recenzja

dun-sieJeżeli chodzi o grę Dungeon Siege, to nie przypadła mi ona do gustu. Prosta, liniowa, ze szczątkową fabułą, sprowadzająca się do działania według schematu: idź, zabij wrogów, zbierz łupy, zamień zwłoki w złoto, zbierz złoto, idź dalej… Nic więc dziwnego, że nie dotrwałem do jej końca. Bez żalu pozbyłem się instalacji i wszystkich zapisanych stanów gry. Nie zamierzam do niej wracać i nie ciągnie mnie nawet do jej sequela.

Gry opierające się na zadaniu eksterminacji hord przeciwników i na dobrą sprawę nie posiadające fabuły na którą można wpływać swoimi decyzjami, jak łatwo się domyślić, nie należą do moich ulubionych. Mimo to z ciekawością śledziłem nowinki dotyczące ekranizacji tej gry – byłem ciekaw czy z gniota bez fabuły można zrobić film, który nie będzie przecież wyłącznie siekaniną na ekranie.

Oczywiście wszystkie doniesienia na temat filmu bladły wobec jednego – reżyserem In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale został znany w półświatku graczy Uwe Boll. Do teraz zastanawiam się czym urzekł on twórców gry, że zdecydowali się oddać jej ekranizację na zatracenie. Bo dla nikogo nie jest tajemnicą, że za co się nie weźmie ten pan, nic nie zyskuje uznania w oczach krytyków i fanów. Mimo to wydawało się, że tym razem niemiecki reżyser przełamie pasmo niepowodzeń, a to za sprawą gwiazdorskiej obsady zebranej przy tej produkcji.

Jason Statham, którego osobiście bardzo lubię, i Ray Liotta to duet, który znamy z bardzo dobrego Rewolweru. Tym razem, także po przeciwnych stronach barykady, mieli ścierać się za pomocą magii i miecza, co dodawało tylko uroku całemu przedsięwzięciu. Dalej Ron Perlman, którego nikomu nie trzeba przedstawiać i znany z ekranizacji Władcy Pierścieni John Rhys-Davies. Nie zabrakło też pięknych kobiet – Claire Forlani, Kristanny Loken (znanej choćby z roli w pierwszej części ekranizacji gry BloodRayne, także kręconej przez Bolla) i Leelee Sobieski. A całości dopełniał Burt Reynolds, który udowodnił tym samym, że jest jeszcze aktor, który może być alternatywą dla Seana Conerry’ego w odgrywaniu roli leciwego, ale wciąż charyzmatycznego króla. Jeśli ktoś by mnie pytał – mowa o filmie skazanym na sukces.

Prawda okazała się jednak inna. A szkoda, bo mogło być naprawdę nieźle.
dun1
Już od samego początku widza prześladują urywane sceny. Wydarzenia pokazywane na ekranie rozpoczynają się i kończą, ale widać wyraźnie, że połączone są ze sobą na siłę – bez zachowania ciągu narracji, jeśli w ogóle o ciągu narracji w filmie może być mowa. Po kilku pierwszych minutach doszedłem do wniosku, że najwyraźniej reżyserowi zabrakło czasu na wyświetlenie całości tych scen, jeśli chciał zmieścić się w ramach czasowych filmu. Być może, w dłuższym o 45 minut wydaniu filmu na DVD nie będzie tego problemu.

Do tego wszystkiego dochodzi muzyka. Całkiem niezła, ale to w dzisiejszych czasach niemalże standard wszelkich produkcji, choć znów czasami pojawiały się zgrzyty. Szczególnie irytowało mnie to na początku, gdy w patetycznych i pełnych napięcia ujęciach była ona zbyt dynamiczna. Później na szczęście było już lepiej. Podkłady na tyle dobrze współgrały z obrazem i fabułą, że nie zwracało się na nie uwagi. A to oznacza, że muzyka nie przeszkadzała, ale też nie wbijała w fotel swoim brzmieniem.

Wiadomo jednak, że w filmie najważniejsza jest fabuła. Od początku obawiałem się, że będzie ona jedynie szczątkowa, stanowiąca pretekst do tego co najważniejsze było w grze – radosnej siekaniny z milionami przeciwników. W tym miejscu jednak zostałem pozytywnie zaskoczony. Owszem walka była, nierzadko nawet, ale nie zdominowała filmu. Była dokładnie tam gdzie to potrzebne i trwała dokładnie tyle ile powinna. Niestety mimo tej równowagi nie zawsze mi się podobała. Choreografii nie można wiele zarzucić, ale przeskakiwanie między kamerami, urywane ujęcia i niedokładności w pokazywaniu starć bardzo denerwowały i nie pozwalały widzowi dać się wkręcić w kreowany na ekranie świat.
dun2
Na osobną uwagę zasługują jeszcze dwa elementy związane z walką. Pierwszy wynika zapewne z ograniczeń wiekowych, których starał się chyba wystrzec reżyser i producent filmu. Zwyczajnie za mało było krwi na ekranie – ludzie i krugowie padali jak muchy, a przez bite dwie godziny można zobaczyć raptem jedną strużkę krwi. I w dodatku zupełnie niepotrzebną. Drugi mankament to styropianowość oręża. Co prawda nie był on zupełnie taki jak można by wnosić po określeniu styropianowość, ale nie miał on wiele wspólnego z prawdziwą bronią i widać to było za każdym razem gdy główny bohater walczył z krugami – wielokrotnie ciął przeciwników tak jak się kroi chleb, posuwistym ruchem do siebie, zwykle jednak oręż nie zagłębiał się w ciało przeciwnika i był wyjmowany czysty i suchy. Zresztą nie tylko widać było tę sztuczność na obrazie. W scenie gdy królewski żołnierz jest okładany po tarczy słychać dźwięk, który przypomina raczej walenie o aluminium z tekturą, a nie stal czy żelazo.

Fabuła mnie pozytywnie rozczarowała, ale daleki jestem od nazwania jej rewelacyjną. Na dobrą sprawą niczym nie zaskakiwała widza, a miejscami zdarzenie się rozgrywało tak a nie inaczej, ponieważ to właśnie bardziej odpowiadało scenarzyście. Czasami jednak pewne zamysły scenarzystów – jakkolwiek bardzo widowiskowe i nieźle zrealizowane – wydawały się być bez sensu, jak choćby użycie łuków refleksyjnych w lesie, gdzie wystrzeliwane do góry w celu nadania im impetu strzały powinny ginąć wśród gałęzi i liści oraz tracić impet poprzez przedzieranie się przez nie. Na dobrą sprawę taki scenariusz mógł napisać dosłownie każdy wykształcony i oczytany człowiek; po zawodowcu spodziewałbym się jednak ciut więcej.

Film jako widowisko cechuje się jeszcze jedną rzeczą. Widać, że jest podobny do ekranizacji Władcy Pierścieni. Szczególnie rzuca się to w oczy w scenach batalistycznych i to nie tylko przez fizyczne podobieństwo krugów do tolkienowskich orków. Także główna siedziba tych stworzeń, podobna była do wylęgarni i miejsca pracy uruk-hai z Drużyny Pierścienia. A scena przejścia bohaterów po górskim szczycie, była niemal dokładną kopią sceny Petera Jacksona.
dun3
Chociaż mogłoby się wydawać inaczej, w obrazie na podstawie gry Dungeon Siege można dopatrzyć się także dobrych i ciekawych elementów. Na wyróżnienie zasługują z pewnością kreacje aktorskie. Nie ma się jednak co dziwić od gwiazd tego formatu należy wymagać wiele i otrzymujemy to czego się spodziewamy. Osobiście irytowała mnie tylko postać Bastiana grana przez Willa Sandersona, który na niektórych ujęciach wyglądał jakby miał zeza…

Wbrew pozorom jednak w filmie tym były i ujecia, które mogły się podobać. Z pewnością jego atutem będą sceny batalistyczne, a raczej choreografia walk (może z pominięciem wspomnianego krojenia przeciwników), ze szczególnym uwzględnieniem starcia w lesie. Wspominając o tym nie sposób pominąć królewskich zabójców, którzy stanęli naprzeciw krugów; ich walki oglądało się z przyjemnością. Na uwagę zasługuje także pojedynek magów – jakże inny od starcia fal energii jakimi raczy nas zwykle Hollywood, różny także od rzucania przeciwnikiem o ściany pomieszczenia w którym toczy się starcie. I chociaż pojedynek ten był naprawdę ciekawie pokazany – widać było kto tak naprawdę walczy, a kto tylko bawi się z przeciwnikiem – to samo zakończenie walki było zbyt proste i nielogiczne, bo tak naprawdę z niczego nie wynikało.

Wśród fanów gry i krytyków filmowych pokutuje obecnie opinia, że film In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale to kolejny gniot z wylęgarni gniotów Uwe Bolla. Osobiście nie mogę się zgodzić z tą opinią. Mamy tu bowiem do czynienia z filmem słabym, miejscami bardzo słabym, ale to wciąż za mało, aby nazwać go gniotem. Powiem więcej – jak dla mnie, to nawet talent reżysera do marnowania potencjału jaki miała ta produkcja oraz jego maniera skupiania się na efekciarstwie, które irytuje widza, nie były w stanie sprawić, żeby film okazał się gniotem. Bo tak naprawdę te dwie godziny seansu kinowego mija bardzo szybko.

Tytuł: In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale
Reżyseria: Uwe Boll
Scenariusz: David Freeman, Doug Taylor
Muzyka: Henning Lohner
Obsada: Jason Statham, Ray Liotta, Kristanna Loken, Claire Forlani, Leelee Sobieski, Burt Reynolds, John Rhys-Davies, Ron Perlman
Rok: 2007
Czas: 127 minut
Ocena: 3=
BAZYL Opublikowane przez:

Zaczął od tekstowego Hobbita na Commodore 64, a potem poszło już z górki. O tamtej pory przebił się przez wszystkie chyba rodzaje fantastyki – i nie przestaje drążyć tematu dalej.

4 komentarze

  1. Ravandil
    13 marca 2008
    Reply

    Hmm…

    Ciekawi mnie, co będzie z tą ekranizacją Pacmana 😀 Chociaż jak znam życie, to „Miszcz” Boll to nawet z Sapera by zrobił dwugodzinny film 🙂

  2. starcu
    17 marca 2008
    Reply

    🙂

    Nasz kochany Boll:) Uwe skończ wać pan wstydu oszczędź!!!

  3. borg
    27 marca 2008
    Reply

  4. TomEdo
    28 stycznia 2009
    Reply

    Matko… by uniknąć choroby psychicznej postaram się nie oglądać filmu :D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.