Znowu kolejna dawka bólu. Bólu nie do zniesienia. Bólu przeszywającego całe jego ciało. Bólu, który zdawał się być nigdy nie przemijającym... Nie zdawał sobie sprawy ile już czasu spędził tutaj w lochu inkwizycji. Krótkie chwile wytchnienia były połączone ze strachem - strachem przed nowymi torturami. Łamanie palców, łamanie kości u nóg, przypalanie rozgrzanym żelazem... Jego świadomość powoli opadała w mroczną pustkę... Przez ból przebijał się tylko głos. Ten głos. Zaczął już go utożsamiać z cierpieniem, był dla niego symbolem lęku i bólu. Kolejna fala bólu. I znowu głos mężczyzny.
- ... Spytam ponownie. Znasz osobę imieniem Maria de Vilee lepiej znaną jako Schwarzauge?
Znowu to imię.
- Panie... Mówiłem ci już... Nie znam tej osoby... Moje zlecenia są wydawane pośrednio... Nie mam pojęcia o kim mówisz...
- Panie małodobry? Rób pan swoje. - Mężczyzna uśmiechnął się nieładnie a jego blizna biegnąca od kącika ust do prawego ucha zalśniła przy skurczu mięśni. Wygląd mężczyzny był iście demoniczny.
Nie widział sylwetki kolejnego mężczyzny. Przed swoimi oczami miał tylko twarz inkwizytora. - Nie proszęęęęęęę! - Słowa przerodziły się w okrzyk bólu. Po dłuższej chwili ból minął. Na policzkach pojawiło się coś mokrego. Łzy - Ja nic nie wiem panie... To va Gama... On jest zleceniodawcą i pośrednikiem... To on może wiedzieć... - Wtem nie czuł już nic. Jego świadomość zsunęła się w wieczną ciemność.
***
- To koniec panie. Nie wytrzymał - Powiedział kat.
- Trudno... - Wzruszył ramionami rozmówca kata - Wiecie co z nim macie zrobić. To co z resztą... - Zwrócił się ku wyjściu. Nie był w stanie dostać się do Czernego Oka, ciągle mu umykała... - ...Już niedługo będzie moja... - Szepnął do siebie pod nosem z zadowoleniem. Miał nowy plan.
Inkwizytor zniknął za metalowymi wrotami.
***
Martin von Fangesberg
Dwójka strażników inkwizycji ciągnęła za sobą na wpół przytomnego zwierzoczłeka. Złapali go poprzedniego dnia, tuż po tym jak wysiadł ze statku Santa Maria, który przypłynął z Barcelony z samego Londynu. Niewielu statków pływało między pogrążonymi w wojnie Królestwami Anglii i Hiszpanii. Konflikt zbrojny kosztował wiele oba państwa, więc Anglik nie mógł raczej liczyć na ciepłe powitanie. I go nie zastał. Tuż po przybyciu do portu udał się w stronę miejscowej karczmy, gdzie doczepił się do niego mężczyzna "czystej krwi". Po wielu prowokacjach słownych doszło do regularnej bijatyki w którą wmieszali się inni biesiadujący. Interwencja straży była natychmiastowa. Motłoch został rozesłany do domu, a wszyscy jednomyślnie jako prekursora całego zamieszania wskazali przybysza-zwierzoczłeka. Strażnicy zamiast wsadzać Martina do lochu postanowili oddać go inkwizycji, gdyż wszelkie skutki rozdarcia podchodziły pod ich jurysdykcję. Potem wszystko potoczyło się względnie szybko. Rutynowe przesłuchanie, w obecności wybranego mistrza inkwizytora przeplatane ze względnie delikatnymi torturami, mające na celu wyciągnięcie podstawowych informacji o więźniu i odesłanie go do celi. Wreszcie dotarli na miejsce. Strażnicy otworzyli ciężkie wzmacniane drzwi lochu i z całej siły grzmotnęli nim o ścianę. Drzwi zamknęły się chwilę później. Martin powoli otworzył oczy. Trafił do dwuosobowej celi, o czym świadczyły dwa posłania rozłożone na podłodze. Do lochu przez malutkie zakratowane okienko wchodziły niewyraźne promienie światła. Jego sytuacja była beznadziejna, mógł tylko czekać i modlić się o cud. Na pewno nie tak wyobrażał sobie przybycie do Barcelony.
Samuel Polansky
Półbiesa ze snu obudziło głośne uderzenie o ścianę z sąsiedniej celi. "Wrzucili kolejnego" - pomyślał. Sam już nie zdawał sobie sprawy ile już spędził tutaj czasu. Jak zwykle w takich przypadkach o jego aktualnym położeniu zadecydował raczej brak tolerancji u ludzi nieskażonych magią i rozdarciem, niż jego własne występki. Do Barcelony przybył 4 miesiące temu. Na początku żyło mu się dość dobrze, nie żył w dostatku co prawda, ale zawsze starczało mu na zapłacenie czynszu w wynajmowanym mieszkanku w dzielnicy portowej. Łapał się wszelkich możliwych prac i miał opinię w porcie osoby skrupulatnej i godnej zaufania. Nigdy nie szukał kłopotów. Jednak to one znalazły jego. Wielu ludziom nie podobało się to, iż jakiś przybysz i półbies zabiera pracę im - rodowitym Katalończykom i ludziom nieskażonym wpływowi rozdarcia. Pewnego ranka do jego mieszkania do jego kwatery wpadł oddział strażników w celach "rutynowej kontroli". Po krótkich przeszukiwaniach, między skrzyniami udało im się znaleźć nóż rzeźnicki z wyraźnymi śladami krwi. Następne słowa wciąż tkwiły w pamięci Samuela "Samuelu Polansky jest pan oskarżony o zabójstwo Estrelli Santos. W imieniu prawa aresztuję cię do czasu wyjaśnienia całej sprawy". Jednak sąd nigdy nie nastąpił. Półbies trafił w ręce inkwizycji. Miał jednak to szczęście, że strażnicy jakby o nim zapomnieli i był przesłuchiwany znacznie rzadziej od innych więźniów. Z rozmyślań wyrwało go skrzypienie otwieranych wrót - podano posiłek.
Arir as-Hadazaish
Arir siedział rozparty wygodnie na krześle w pewnej karczmie w dzielnicy portowej Barcelony studiując dokładnie swoje następne zlecenie. Tydzień temu podczas pobytu we Francuskim Dijon dostał list od swojego kontaktu iż następne zlecenie czeka na niego w stolicy Katalonii. Następnego dnia był już w drodze. Do celu podróży dotarł dzisiejszego poranka. Od razu skierował się ku karczmie, którą podał mu jego informator, a karczmarz natychmiast wskazał mu wyszykowany pokój na piętrze. Jego zlecenie leżało na stole. Dokładna mapa lochów inkwizycji, kilka sztuk złota, lista przydatnych kontaktów na terenie Barcelony. Słowem wszystko co było mu potrzebne do wykonania - wydawać by się mogło - niewykonalnej misji - odbicia więźniów z rąk inkwizycji. Po przeczytaniu jeszcze raz wszystkich notatek wstał od stołu i wyjrzał przez okno. Zaczęło się już ściemniać, dzielnica portowa powoli pustoszała. Ludzie zaczynali wracać do domu po pełnym pracy dniu. Idealna pora na rekonesans dla człowieka o jego umiejętnościach. Zszedł na dół i zameldował barmanowi, że idzie się nieco "rozejrzeć". Ten tylko kiwnął głową na znak zrozumienia a Arir zniknął za drzwiami. Musiał się dobrze przygotować, żeby wypełnić to ciekawe jego zdaniem zlecenie. Jutro o tej porze wyruszy, aby uwolnić z rąk inkwizycji Martina von Fangesberga i Samuela Polansky'ego.
Aeozaron Gattucio
"Barcelona!" to słowo jako pierwsze wypowiedział Aeozaron, kiedy dotarł do bram stolicy Katalonii. Podróż chodź długa i męcząca, aczkolwiek był zmuszony ją odbyć. Przywódcy nieoficjalnego 'cechu kotów' wysłali go na ziemię hiszpańską w celu nawiązania stosunków dyplomatycznych z "osobą o niebywałych wpływach" - tyle powiedzieli mu jego przywódcy, resztę miał poznać dopiero na miejscu. Ze względu na swój wygląd raczej wątpliwym było by, aby strażnicy wpuścili go grzecznie przez bramę z grzecznymi słowami "Witamy w Barcelonie senior". Prawdopodobna była by raczej druga opcja - próba zatrzymania a w razie niepowodzenia wydanie oficjalnego nakazu aresztowania. Gattucio nie miał jednak najmniejszej ochoty, aby na każdym posterunku w mieście widniała jego podobizna z podpisem "podły heretyk", albo "nikczemny sługa szatana". Postanowił raczej załatwić to sposobem typowym dla kotów. Przeczekał w lesie do zmierzchu i pod osłoną nocy zręcznie wdrapał się na mury miasta. Teraz musiał udać się w stronę karczmy "Oko smoka" leżącej gdzieś w dzielnicy bram. Musiał jednak wykorzystać całą swoją zręczność i zwinność, aby umknąć przed wzrokiem patrolujących miasto strażników.
Daniel Lézard
Daniel wszedł przez bramę na główny plac Barcelony. Długa wędrówka odcisnęła swój ślad na kondycji Francuza - krótko mówiąc był nią wykończony. Jego pierwszym celem było znalezienie dość niedrogiej karczmy (łapówka dla strażników przy bramie i zostawienie konia w jednej ze stajni pod miastem lekko nadwyrężyły jego fundusze). Idąc przez miasto zastanawiał się nad swoją obecną styuacją. Podróżował już od pewnego czasu dorabiając sobie w większych miastach jako najemnik, włamywacz i zabójca w jednym. Schemat działań był prosty - gdy strażnicy zaczynali się nim poważniej interesować po prostu wymykał się po cichu i kontynuował pracę w innym miejscu. I trwało by to tak nadal, gdyby podczas pobytu w Tuluzie nie zaczepił go na ulicy zamaskowany mężczyzna. "Mam dla ciebie ciekawą ofertę" - powiedział i wręczył mu zawinięty list - "Jeżeli jesteś zainteresowany staw się we wtorek za dwa tygodnie w Barcelonie. Północ, główny park miejski. Resztę szczegółów masz opisane w notce" po czym przeszedł dalej jak gdyby nigdy nic. Notka zawierała niewiele więcej informacji, była tu mowa o sowitym wynagrodzeniu, bezpiecznym azylu i wyzerowaniu przestępstw wśród straży miejskiej. Całość opatrzona tajemniczym "M." zamiast podpisu. Mimo iż dwie ostatnie obietnice wydawały się mało realne, to możliwość godziwego zarobku bardzo podziałała na wyobraźnię Daniela. Teraz zostało mu tylko przenocować gdzieś jeden dzień, gdyż spotkanie wypadało dopiero jutro.
Thomas Anderson
Ze względu na dość późną porę Thomas zatrzymał się w karczmie zamiast od razu udać się na umówione spotkanie z dzierżycielami z Barcelony. Nadal nie przywykł do korzystania z kamieni teleportacyjnych. Mimo iż ciągle było mu nie dobrze i mdliło go, postanowił znieczulić się kolejnym kuflem piwa i dodać sobie nieco odwagi przed jutrzejszym spotkaniem. Rada dzierżycieli z Jerozolimy postanowiła wysłać go w celu nawiązania stosunków dyplomatycznych, jako jednego ze zdolniejszych członków stowarzyszenia, jednak po cichu mówiło się o tym, że to hiszpańscy dzierżyciele sami naciskali, aby spotkać się z młodym Andersonem. Tak więc dokładny cel jego podróży miał się wyjaśnić dopiero jutro. Aby nie rzucać się w oczy Thomas musiał zamienić chwilowo swój oficjalny strój dzierżyciela na zwykły ubiór szlachcica. Zdawał sobie doskonale z różnic jakie panowały w Jerozolimie i krajach europejskich i ich stosunku do magii. O ile w świętej ziemi można było względnie swobodnie odnosić się ze swoimi umiejętnościami, o tyle tutaj za maszerowanie po ulicach miasta w stroju maga w dziewięciu na dziesięć sytuacji dostawało się sfingowany proces i kończyło się na stosie bądź do końca życia stawało się obiektem badań inkwizycji. Thomas przypomniał sobie w pamięci wytyczne dane mu przez starszych rangą magów - miał spotkać się z innymi pod murem, w dzielnicy bram tuż za sklepem płatnerskim Javiego Martineza. Postanowił wyruszyć jutro z samego rana.
Jean Jarre
Jean powoli zwijał z ulicy swój dobytek po skończonym występie. Do Barcelony przybył dopiero miesiąc temu a już udało mu się zyskać całkiem znaczną sumkę poprzez grę na ulicach. Dzięki swojemu talentowi udało mu się (jako jednemu z nielicznych muzyków) uzyskać dostęp do głównej dzielnicy Barcelony, gdzie wstęp mieli tylko szlachetnie urodzeni, wysoko postawieni w hierarchii miasta i strażnicy miejscy. To sprawiało, że jego widownia zawsze miała kilka groszy przy duszy i dość chętnie się nimi dzieliła, jeżeli artysta miał choć trochę umiejętności. A Jeanowi zdecydowanie nie można było tego odmówić. Jednak teraz zbliżał się wieczór i trzeba było opuścić plac ze względu na brak publiczności. Mimo iż regularne występy pozwoliły by mu na opłacenie najlepszych tawern w Barcelonie, Jarre postanowił wynajmować pokój w średniej jakości karczmie w dzielnicy bram o dźwięcznej nazwie "Syrenia nuta". Oprócz tego, iż serwowano tam doskonałe piwo to właściciel od czasu do czasu opłacał półbiesowi wieczorne występy przed jego klientami. Takie życie przypadło francuzowi do gustu - mógł czerpać z życia to co najlepsze. Nigdy nie brakowało mu pieniędzy, alkoholu i ładnych dziewek. Teraz jednak musiał jak najszybciej wracać do karczmy, gdyż już zaczynało się ściemniać a dzisiejszego wieczoru miał uświetnić co wieczorne spotkanie w "Syreniej Nucie" swoją muzyką.
Zaczynamy
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
W razie jakichkolwiek pytań (o opis otoczenia, o jakieś informacje, o dialogi, o mechanikę itp.) proszę się zwracać na gg (numer w profilu) lub na PW, z czymże preferuję raczej gg
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)