[Wampir: Maskarada] Modern Night II
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
- Tamci? To tylko dwaj debile, aczkolwiek czasem bywają użyteczni. Teraz przydałaby im się pomoc raczej, tępakom. - Kociak odsunął się od Jacka, obchodzą po fragmencie łuku Gangreli. - Ale co ja się będę rozwodził, mnie pewnie i tak nie znacie, o mnie słyszało się raczej w innych kręgach. - Kociak znów wyszczerzył kły. Będą chcieli to szybko skończyć, to pewne. Pytanie tylko, czy poprzez negocjacje.
Wampir poluzował zamknięcie tuby na mapy i rozejrzał się za czymś o co można się oprzeć. Teraz kolej Jacka, zobaczymy czym to się skończy.
- Tamci? To tylko dwaj debile, aczkolwiek czasem bywają użyteczni. Teraz przydałaby im się pomoc raczej, tępakom. - Kociak odsunął się od Jacka, obchodzą po fragmencie łuku Gangreli. - Ale co ja się będę rozwodził, mnie pewnie i tak nie znacie, o mnie słyszało się raczej w innych kręgach. - Kociak znów wyszczerzył kły. Będą chcieli to szybko skończyć, to pewne. Pytanie tylko, czy poprzez negocjacje.
Wampir poluzował zamknięcie tuby na mapy i rozejrzał się za czymś o co można się oprzeć. Teraz kolej Jacka, zobaczymy czym to się skończy.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos otworzył oczy ze zdumienia, po czym syknął niezadowolony. Zarówno przesadne wyluzowanie Jacka, jak i niedyplomatyczne zachowanie Kociaka były tu nie na miejscu. Tak czy inaczej anarchiści byli intruzami i należało okazać gospodarzom choć minimalny szacunek.
Dieter wolał nie angażować się w pertraktacje. Nie na tym etapie. Wiadomo wszak, że Gangrele nie przepadają za Ravnosami i vice versa. Przyjaźń z Jackiem była chlubnym wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Na wszelki wypadek jednak wymacał nóż pod kurtką. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Ravnos otworzył oczy ze zdumienia, po czym syknął niezadowolony. Zarówno przesadne wyluzowanie Jacka, jak i niedyplomatyczne zachowanie Kociaka były tu nie na miejscu. Tak czy inaczej anarchiści byli intruzami i należało okazać gospodarzom choć minimalny szacunek.
Dieter wolał nie angażować się w pertraktacje. Nie na tym etapie. Wiadomo wszak, że Gangrele nie przepadają za Ravnosami i vice versa. Przyjaźń z Jackiem była chlubnym wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Na wszelki wypadek jednak wymacał nóż pod kurtką. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Wampirzyca obrzuciła Kociaka chłodnym wzrokiem. Jej białe jak mleko kły wysunęły się, gdy przez zęby przeciskały jej się słowa.
- Nie ładnie tak mówić o przyjaciołach…
Za chwilę jednak się uśmiechnęła. Podobnie jak jej kompan, zrobiła krok do przodu… mimo że nadal ostrożna, wydawała się być już o wiele bardziej przyjaźnie nastawiona.
- No to przywitania mamy za sobą. Ty, DeCroy… powiem szefostwu o twojej tajemniczej propozycji.
Wydawała się znowu kłaść nacisk na jedno ze słów, wyrażając tym samym bijący od niej sarkazm.
- Póki co, spieprzajcie stąd, nie lubimy tu pupilów Księciunia. A my mamy bałagan do sprzątnięcia...
Spojrzała się na więźnia, oblizując powoli wargi. Wyglądało na to, że skończyła konwersację. Nie czekając na waszą odpowiedź, ruszyła do przodu.
Kilka długich kroków, zupełnie nie pasujących do kobiety, lecz do jakiegoś zwierzęcia, w dodatku w nieswojej skórze. Po chwili jednak odwróciła się zaniepokojona.
- Zed, nie idziesz?
Olbrzym wpatrywał się w Jacka. O czym teraz myślał? Co go zatrzymało?
- Chicago...?
- Zed!
Blondas spojrzał się do góry na swojego oprawcę. Ten ponownie przemówił, lecz w jego głosie nie dało się spostrzec żadnej pogardy.
- Myślicie że Scott pozwoli wam wyjechać z miasta...? Ostatni z nas którzy próbowa...
- I na tym skończ Zed!
- Nie ładnie tak mówić o przyjaciołach…
Za chwilę jednak się uśmiechnęła. Podobnie jak jej kompan, zrobiła krok do przodu… mimo że nadal ostrożna, wydawała się być już o wiele bardziej przyjaźnie nastawiona.
- No to przywitania mamy za sobą. Ty, DeCroy… powiem szefostwu o twojej tajemniczej propozycji.
Wydawała się znowu kłaść nacisk na jedno ze słów, wyrażając tym samym bijący od niej sarkazm.
- Póki co, spieprzajcie stąd, nie lubimy tu pupilów Księciunia. A my mamy bałagan do sprzątnięcia...
Spojrzała się na więźnia, oblizując powoli wargi. Wyglądało na to, że skończyła konwersację. Nie czekając na waszą odpowiedź, ruszyła do przodu.
Kilka długich kroków, zupełnie nie pasujących do kobiety, lecz do jakiegoś zwierzęcia, w dodatku w nieswojej skórze. Po chwili jednak odwróciła się zaniepokojona.
- Zed, nie idziesz?
Olbrzym wpatrywał się w Jacka. O czym teraz myślał? Co go zatrzymało?
- Chicago...?
- Zed!
Blondas spojrzał się do góry na swojego oprawcę. Ten ponownie przemówił, lecz w jego głosie nie dało się spostrzec żadnej pogardy.
- Myślicie że Scott pozwoli wam wyjechać z miasta...? Ostatni z nas którzy próbowa...
- I na tym skończ Zed!
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
- Przyjaciele. Wielkie słowo, wiesz? Ja nie używam wielkich słów. - Kociak przeciągnął się jak prawdziwy felis silvestris catus. Odwrócił się, ale zatrzymał i rzucił przez ramię - Umyjemy się i spadamy, piękna. Nie musisz się na razie nami przejmować.
So this is my doom?
Erwan...
Erwan!
Więc to tak jest z Erwanem...
Kociak wyszczerzył kły, patrząc na ledwie żywego... To chyba i tak za wielkie słowo - wampira. Wiedział, po prostu wiedział, i dało się to wyczytać w jego oczach. Dieter spojrzał zaskoczony w oczy swojego towarzysza.
- I wszystko jasne... - mruknął Kociak.
Ruszył w stronę wody. Gangrele Gangrelami, Erwan i to co się z nim dzieje swoją drogą, ale umyć się, do cholery, trzeba.
- Przyjaciele. Wielkie słowo, wiesz? Ja nie używam wielkich słów. - Kociak przeciągnął się jak prawdziwy felis silvestris catus. Odwrócił się, ale zatrzymał i rzucił przez ramię - Umyjemy się i spadamy, piękna. Nie musisz się na razie nami przejmować.
So this is my doom?
Erwan...
Erwan!
Więc to tak jest z Erwanem...
Kociak wyszczerzył kły, patrząc na ledwie żywego... To chyba i tak za wielkie słowo - wampira. Wiedział, po prostu wiedział, i dało się to wyczytać w jego oczach. Dieter spojrzał zaskoczony w oczy swojego towarzysza.
- I wszystko jasne... - mruknął Kociak.
Ruszył w stronę wody. Gangrele Gangrelami, Erwan i to co się z nim dzieje swoją drogą, ale umyć się, do cholery, trzeba.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos tylko odkaszlnął. No tak, formalności stało się zadość, nastąpiło oficjalne powitanie. Teraz czas się odpieprzyć i podążyć swoją drogą. Zaiste, gościnność Gangreli nie zna granic.
Tak czy inaczej wypadało znaleźć jakieś mniej lub bardziej przytulne schronienie.
Dieter już wiedział, co mu się przyśni.
Chicago...
Ravnos tylko odkaszlnął. No tak, formalności stało się zadość, nastąpiło oficjalne powitanie. Teraz czas się odpieprzyć i podążyć swoją drogą. Zaiste, gościnność Gangreli nie zna granic.
Tak czy inaczej wypadało znaleźć jakieś mniej lub bardziej przytulne schronienie.
Dieter już wiedział, co mu się przyśni.
Chicago...
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
I tyle jeśli chodzi o sojusz. Pionki, po dotarciu na drugą stronę szachownicy, postanowiły zmienić kolor. Może myślą że przeciągając starcie, przedłużą swoje żywota?
Kociak poszedł do przodu. Kroki stawiał bezmyślnie, automatycznie. Gdzieś w oddali słychać było odgłosy bitów. W sumie tak, bo śpiewu ptaków tu nie uraczysz. Nawet gdyby nie zima, to czy chciałyby śpiewać dla potworów? Nie, pewnie dlatego śpiewają za dnia. Wampir spojrzał się za towarzyszem znajomego mu, choć niezbyt ciepło przywitanego Jacka. Może chciał się napatrzeć, by potem móc powiedzieć- znałem ich. Albo może powspominać chłopakom, jak to ich ostrzegał…
Najwyraźniej obrał tą drugą możliwość, gdyż tylko skinął ku swojej kompance, i szarpnął blondasa leżącego u jego stóp za kołnierz. Ten zawył głośno, przypominając sobie w jak bardzo kiepskiej sytuacji się znalazł. Bez słowa, spojrzeli się po twarzach zebranej koterii (dłużej przyglądając się Dieterowi, oraz ranom Erwana) po czym odeszli. Ich ciemne sylwetki rozpłynęły się pośród mgły, zlewając się razem z nocą… jęki porwanego niosły się jeszcze przez jakiś czas po wietrze… aż w końcu i one ustały.
Jack się nie ruszał. Jego głowa była skierowana ku górze, lecz nie ku wieżowcom, czy majestatycznym posągom. O nie, patrzył się na niebo. A było na co popatrzeć… nieboskłon był zapełniony małymi, świetlanymi punkcikami, które rozlały się wokół, spoglądając z góry na nasz świat. Rozmarzony wzrok wampira powędrował w bok… zapomniał o tym co się działo, o tym jak zostali niemal zabici w Piekle, o tym jak ich schronienie zostało nawiedzone przez służby specjalne, czy chociaż o potwornej partii szachów, w której grali główną rolę.
Wszakże wszystkie oczy wędrują ku pierwszej linii frontu.
Miał przed oczyma twarze Kociaka, Erwana, oraz Dietera. Za nimi, zamazani niczym w mgle, skrywali się Samuel Scott, oraz Aleksander Raztargujev. Trzecia postać, której twarzy nawet nie widział, też tam była. Lecz jako cel, ich idea, bardziej niż żywa istota. Może to był ten tajemniczy ‘’szef’’ zbuntowanych wampirów? Owa ‘’matka’’, cokolwiek by przez to rozumieli.
Statua wolności, rozświetlana była przez blask księżyca. Ach tak, ten spoglądał z nieba na Nowy Jork, doglądając swoich dzieci… była pełnia, potężny księżyc wisiał tuż nad statuą, skromnie stojącą na ziemi.
Chlust wody. Zaraz krzyk przerażenia, drugi chlust, gwałtowniejszy. Kociak odkrył że nie może pływać. Wspiął się na molo, obok niego leżała stara tuba na mapy. Skąpany w ciemności, chodź dobrze widoczny dla sprytnych oczu wampira, skrył głowę ramieniem.
Mocno ściśnięta pięść. Jack ruszył do przodu.
Trzeba wymyć ubrania, poszukać schronienia, wylizać rany… niech Gangrele się naradzają, niech sądzą. Drewno zastukało pod krokami mężczyzny. Delikatny szum nocnych fal dotarł do jego uszu, zaś wszelkie zapachy –czy ryb, czy odpadów, czy też dymu- zostały przesiąknięte wilgocią. Nie uśmiechnął się, ale jego dusza szalała z podniecenia. Ściągnął swoje zakrwawione ubrania, po czym dołączył do Kociaka w ich oczyszczaniu. Po chwili doszedł też Dieter, prowadząc ze sobą oślepionego Jonesa. Cała czwórka rozsiadła się na molo, udając jakby była to wyprawa rybacka, a oni byli szarymi ludźmi, kumplami którzy zaraz wskoczą do łodzi i odpłyną daleko…
Woda zaraz zabarwiła się na ciemno-czerwony kolor, zaś na powierzchnię zaczęły się wydobywać małe bąbelki. Podczas gdy inni myli swoje ubrania, Erwan leżał na mokrym drewnie, uciskając swoją ranę. Człowiekowi dane by było zemdleć, zamiast patrzeć na kości wystające z ciała. Lecz cóż jest straszne, w potworze którego organy są uschnięte? Czarnoksiężnik czuł jedynie jak jego ciepły żołądek pulsuje. Nawet serce nie wydawało się do końca martwe. Lecz wszystko inne, bez wyjątków, było skurczone i wysuszone…
Normalnie, w tej pozycji można oglądać gwiazdy. Ale on nie mógł, i dane mu było już ich nigdy nie zobaczyć. Miał nigdy nie podziwiać piękna… nigdy już nie spojrzy na kobietę, nigdy nie oceni świetnego auta, nigdy nie napawa się urokiem i majestatem wieżowców. Dziwne, ale kiedyś mogło to nim wstrząsnąć. Teraz leżał, martwiąc się jedynie by przeżyć.
‘’Muszę dalej istnieć!’’
Jedna myśl wypełniała całe jego istnienie. W głębi duszy, jeśli ją wciąż miał… czuł że dopiero teraz umiera naprawdę.
Ostatnia czerwona plama została zmazana. Grzechy popełnione niedawno, już wymazały się z sumień wampirów. Jeszcze tylko zamoczyć ręce w wodzie, byle tylko je przemyć…
Jack spojrzał się z zadowoleniem w górę. Niebo zaszło chmurami, gwiazdy zniknęły, zabierając ze sobą księżyc. Nawet powietrze zdawało się teraz mroczniejsze, zupełnie jakby świeża wilgoć zniknęła, a zastąpiła ją… zgnilizna.
Ta część miasta była już cicha. Na ulicy nie widać było żywej duszy. Samotne magazyny stały obok siebie, okrążone kilkoma samochodami, zaś tu przy molu, przywiązane było kilka jachtów, oraz duży, rybacki kuter.
Dziwne, ale nie słychać było ani głosów ludzkich, ni żadnej muzyki, czy nawet odgłosu silnika! Normalnie gdy tak jest, oznacza to przynajmniej ciszę przed burzą. Gangi wychodzą na ulicę, i przez kilka minut odgłosy strzałów wypełniają ciszę doków, zaś rankiem ludzie odkrywają kilka ciał… niektóre bliżej miejsca walk, inne znaleźć można nawet pływające w oceanie.
Lecz nie było żadnego wystrzału. Miasto po raz pierwszy od wielu lat… spało.
Lub wsłuchało się w odgłosy udręczonej ziemi.
Siedzieli teraz, niemal nadzy, na wilgotnych deskach, unikając własnych spojrzeń, każdy zajęty własnymi myślami.
Żarty się skończyły… muszą obrać kurs i się go trzymać. Nadeszła pora ostatecznych decyzji, ostatecznych rozrachunków kto jest dobry a kto nie, ponieważ później nie może być drugiej szansy. Ognie niedługo ogarną to miasto, jego ludność wylegnie na ulice, białe zostanie obrócone w czarne, słońce zajdzie i już nigdy nie wstanie… zapanuje chaos.
A następnym przystankiem w tym przeklętym marszu jest Chicago.
Kociak poszedł do przodu. Kroki stawiał bezmyślnie, automatycznie. Gdzieś w oddali słychać było odgłosy bitów. W sumie tak, bo śpiewu ptaków tu nie uraczysz. Nawet gdyby nie zima, to czy chciałyby śpiewać dla potworów? Nie, pewnie dlatego śpiewają za dnia. Wampir spojrzał się za towarzyszem znajomego mu, choć niezbyt ciepło przywitanego Jacka. Może chciał się napatrzeć, by potem móc powiedzieć- znałem ich. Albo może powspominać chłopakom, jak to ich ostrzegał…
Najwyraźniej obrał tą drugą możliwość, gdyż tylko skinął ku swojej kompance, i szarpnął blondasa leżącego u jego stóp za kołnierz. Ten zawył głośno, przypominając sobie w jak bardzo kiepskiej sytuacji się znalazł. Bez słowa, spojrzeli się po twarzach zebranej koterii (dłużej przyglądając się Dieterowi, oraz ranom Erwana) po czym odeszli. Ich ciemne sylwetki rozpłynęły się pośród mgły, zlewając się razem z nocą… jęki porwanego niosły się jeszcze przez jakiś czas po wietrze… aż w końcu i one ustały.
Jack się nie ruszał. Jego głowa była skierowana ku górze, lecz nie ku wieżowcom, czy majestatycznym posągom. O nie, patrzył się na niebo. A było na co popatrzeć… nieboskłon był zapełniony małymi, świetlanymi punkcikami, które rozlały się wokół, spoglądając z góry na nasz świat. Rozmarzony wzrok wampira powędrował w bok… zapomniał o tym co się działo, o tym jak zostali niemal zabici w Piekle, o tym jak ich schronienie zostało nawiedzone przez służby specjalne, czy chociaż o potwornej partii szachów, w której grali główną rolę.
Wszakże wszystkie oczy wędrują ku pierwszej linii frontu.
Miał przed oczyma twarze Kociaka, Erwana, oraz Dietera. Za nimi, zamazani niczym w mgle, skrywali się Samuel Scott, oraz Aleksander Raztargujev. Trzecia postać, której twarzy nawet nie widział, też tam była. Lecz jako cel, ich idea, bardziej niż żywa istota. Może to był ten tajemniczy ‘’szef’’ zbuntowanych wampirów? Owa ‘’matka’’, cokolwiek by przez to rozumieli.
Statua wolności, rozświetlana była przez blask księżyca. Ach tak, ten spoglądał z nieba na Nowy Jork, doglądając swoich dzieci… była pełnia, potężny księżyc wisiał tuż nad statuą, skromnie stojącą na ziemi.
Chlust wody. Zaraz krzyk przerażenia, drugi chlust, gwałtowniejszy. Kociak odkrył że nie może pływać. Wspiął się na molo, obok niego leżała stara tuba na mapy. Skąpany w ciemności, chodź dobrze widoczny dla sprytnych oczu wampira, skrył głowę ramieniem.
Mocno ściśnięta pięść. Jack ruszył do przodu.
Trzeba wymyć ubrania, poszukać schronienia, wylizać rany… niech Gangrele się naradzają, niech sądzą. Drewno zastukało pod krokami mężczyzny. Delikatny szum nocnych fal dotarł do jego uszu, zaś wszelkie zapachy –czy ryb, czy odpadów, czy też dymu- zostały przesiąknięte wilgocią. Nie uśmiechnął się, ale jego dusza szalała z podniecenia. Ściągnął swoje zakrwawione ubrania, po czym dołączył do Kociaka w ich oczyszczaniu. Po chwili doszedł też Dieter, prowadząc ze sobą oślepionego Jonesa. Cała czwórka rozsiadła się na molo, udając jakby była to wyprawa rybacka, a oni byli szarymi ludźmi, kumplami którzy zaraz wskoczą do łodzi i odpłyną daleko…
Woda zaraz zabarwiła się na ciemno-czerwony kolor, zaś na powierzchnię zaczęły się wydobywać małe bąbelki. Podczas gdy inni myli swoje ubrania, Erwan leżał na mokrym drewnie, uciskając swoją ranę. Człowiekowi dane by było zemdleć, zamiast patrzeć na kości wystające z ciała. Lecz cóż jest straszne, w potworze którego organy są uschnięte? Czarnoksiężnik czuł jedynie jak jego ciepły żołądek pulsuje. Nawet serce nie wydawało się do końca martwe. Lecz wszystko inne, bez wyjątków, było skurczone i wysuszone…
Normalnie, w tej pozycji można oglądać gwiazdy. Ale on nie mógł, i dane mu było już ich nigdy nie zobaczyć. Miał nigdy nie podziwiać piękna… nigdy już nie spojrzy na kobietę, nigdy nie oceni świetnego auta, nigdy nie napawa się urokiem i majestatem wieżowców. Dziwne, ale kiedyś mogło to nim wstrząsnąć. Teraz leżał, martwiąc się jedynie by przeżyć.
‘’Muszę dalej istnieć!’’
Jedna myśl wypełniała całe jego istnienie. W głębi duszy, jeśli ją wciąż miał… czuł że dopiero teraz umiera naprawdę.
Ostatnia czerwona plama została zmazana. Grzechy popełnione niedawno, już wymazały się z sumień wampirów. Jeszcze tylko zamoczyć ręce w wodzie, byle tylko je przemyć…
Jack spojrzał się z zadowoleniem w górę. Niebo zaszło chmurami, gwiazdy zniknęły, zabierając ze sobą księżyc. Nawet powietrze zdawało się teraz mroczniejsze, zupełnie jakby świeża wilgoć zniknęła, a zastąpiła ją… zgnilizna.
Ta część miasta była już cicha. Na ulicy nie widać było żywej duszy. Samotne magazyny stały obok siebie, okrążone kilkoma samochodami, zaś tu przy molu, przywiązane było kilka jachtów, oraz duży, rybacki kuter.
Dziwne, ale nie słychać było ani głosów ludzkich, ni żadnej muzyki, czy nawet odgłosu silnika! Normalnie gdy tak jest, oznacza to przynajmniej ciszę przed burzą. Gangi wychodzą na ulicę, i przez kilka minut odgłosy strzałów wypełniają ciszę doków, zaś rankiem ludzie odkrywają kilka ciał… niektóre bliżej miejsca walk, inne znaleźć można nawet pływające w oceanie.
Lecz nie było żadnego wystrzału. Miasto po raz pierwszy od wielu lat… spało.
Lub wsłuchało się w odgłosy udręczonej ziemi.
Siedzieli teraz, niemal nadzy, na wilgotnych deskach, unikając własnych spojrzeń, każdy zajęty własnymi myślami.
Żarty się skończyły… muszą obrać kurs i się go trzymać. Nadeszła pora ostatecznych decyzji, ostatecznych rozrachunków kto jest dobry a kto nie, ponieważ później nie może być drugiej szansy. Ognie niedługo ogarną to miasto, jego ludność wylegnie na ulice, białe zostanie obrócone w czarne, słońce zajdzie i już nigdy nie wstanie… zapanuje chaos.
A następnym przystankiem w tym przeklętym marszu jest Chicago.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Tremere spróbował wytężyć resztki sił przynajmniej na częściową regenerację. Leżał na uboczu, nie chcąc powodować konfliktu. Potrzebował teraz wyciszenia i medytacji. Sam nie wiedział, kiedy zasnął. Śnił o zielonej dolinie w letnie popołudnie. Wylegiwał się na słońcu, choć wiedział że jego promienie są dla niego zabójcze. Podszedł do niego starzec i zaprosił do gry w szachy. Mag już prawie szachował swego przeciwnika, gdy przeniósł się na szachownicę w postaci pionka, poruszanego przez nieznaną dłoń.
"Z A2 na A4. A4 na A5..."
Tremere spróbował wytężyć resztki sił przynajmniej na częściową regenerację. Leżał na uboczu, nie chcąc powodować konfliktu. Potrzebował teraz wyciszenia i medytacji. Sam nie wiedział, kiedy zasnął. Śnił o zielonej dolinie w letnie popołudnie. Wylegiwał się na słońcu, choć wiedział że jego promienie są dla niego zabójcze. Podszedł do niego starzec i zaprosił do gry w szachy. Mag już prawie szachował swego przeciwnika, gdy przeniósł się na szachownicę w postaci pionka, poruszanego przez nieznaną dłoń.
"Z A2 na A4. A4 na A5..."
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
- Dobra chłopaki, nadszedł czas końca pierdolenia i początku prawdziwej roboty. Mamy skurwiela do sprzątnięcia i musimy się nim zająć. Dla mnie to będzie powrót na chatę, a dla was wyprawa w nowe miejsce, przyjazne jak dupa jeża. Musimy ustalić jak tam dotrzeć, i czy mamy jeszcze coś do załatwienia wcześniej. Ja proponuję dostać się jakoś do Nieba i spróbować wyprowadzić stamtąd moje RDX, a przynajmniej kompa. A wy, macie coś, kurwa, do powiedzenia?
Kociak przeciągnął się znów, czekając na odpowiedź kompanów. Wiedział, czego mu brakuje, odtwarzacza mp3. Ale co mógł na to poradzić? Zresztą, nieważne. Damy radę, chłopaki.
Wieża uniosła się i ruszyła do przodu.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy wróciłem do Chicago po dłuższej przerwie, kiedy jeszcze prowadzilem ciężarówkę. To były dobre czasy... Dwóch ćpunów do sklepania, rozpadające się ściany w mieszkaniu, i znów syf z tej cholernej fabryki chemikaliów. Ciekawe czy teraz będzie tak samo?
Wieża opadła na pole. Teraz widać było że wraz z nią ruszyły się trzy pionki.
- No i musimy pojechać po nowe ciuchy, i do jedynego wampira w Jego Leżu, który może nam pomóc, czyli Cyklopa. - dorzucił Kociak.
Płacząca Dziewica... Historia się rozwiąże.
- Dobra chłopaki, nadszedł czas końca pierdolenia i początku prawdziwej roboty. Mamy skurwiela do sprzątnięcia i musimy się nim zająć. Dla mnie to będzie powrót na chatę, a dla was wyprawa w nowe miejsce, przyjazne jak dupa jeża. Musimy ustalić jak tam dotrzeć, i czy mamy jeszcze coś do załatwienia wcześniej. Ja proponuję dostać się jakoś do Nieba i spróbować wyprowadzić stamtąd moje RDX, a przynajmniej kompa. A wy, macie coś, kurwa, do powiedzenia?
Kociak przeciągnął się znów, czekając na odpowiedź kompanów. Wiedział, czego mu brakuje, odtwarzacza mp3. Ale co mógł na to poradzić? Zresztą, nieważne. Damy radę, chłopaki.
Wieża uniosła się i ruszyła do przodu.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy wróciłem do Chicago po dłuższej przerwie, kiedy jeszcze prowadzilem ciężarówkę. To były dobre czasy... Dwóch ćpunów do sklepania, rozpadające się ściany w mieszkaniu, i znów syf z tej cholernej fabryki chemikaliów. Ciekawe czy teraz będzie tak samo?
Wieża opadła na pole. Teraz widać było że wraz z nią ruszyły się trzy pionki.
- No i musimy pojechać po nowe ciuchy, i do jedynego wampira w Jego Leżu, który może nam pomóc, czyli Cyklopa. - dorzucił Kociak.
Płacząca Dziewica... Historia się rozwiąże.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos leniwie przeciągnął się. Po raz pierwszy od dawna zażywał chwili odpoczynku. W myślach życzył sobie, żeby ten kwadrans trwał i trwał, żeby wraz z oceaniczną bryzą przyszła fala błogości, cicho zalewając przemęczone ciało i umysł.
Wiedział jednak, że to tylko życzenie, które życzeniem pozostanie...
- Też chciałbym odwiedzić Niebo. Zabrać resztę rzeczy, podziękować Henry'emu i pożegnać się z nim. Na jakiś czas ... lub na zawsze...
- Liczę, że udzielisz nam gościny w swoim schronieniu - zwrócił się do Kociaka. - Źle znoszę przeprowadzki, ale jak mus to mus.
Ravnos leniwie przeciągnął się. Po raz pierwszy od dawna zażywał chwili odpoczynku. W myślach życzył sobie, żeby ten kwadrans trwał i trwał, żeby wraz z oceaniczną bryzą przyszła fala błogości, cicho zalewając przemęczone ciało i umysł.
Wiedział jednak, że to tylko życzenie, które życzeniem pozostanie...
- Też chciałbym odwiedzić Niebo. Zabrać resztę rzeczy, podziękować Henry'emu i pożegnać się z nim. Na jakiś czas ... lub na zawsze...
- Liczę, że udzielisz nam gościny w swoim schronieniu - zwrócił się do Kociaka. - Źle znoszę przeprowadzki, ale jak mus to mus.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Rozdział V: Polowanie na lisa.
Nowy Jork, 11 Stycznia, 2008 rok.
Zabawne, jak proste kłamstewka i iluzje mogą przesłonić nawet najstraszniejszą rzeczywistość. Zabawne, jak spiskujący gubią się w swych spiskach…
Kolejna niewygodna ofiara, kolejna noc roboty. Blade jak ściana, kościste palce zastukały u marmur. Ich właściciela nękały ponure myśli. Z drugiej strony wypełniała go euforia… i uwielbienie, tak uwielbienie – do własnego dzieła. Jego oczy powędrowały ku olbrzymiej szybie, przez którą tak bardzo lubił obserwować miasto. Wielkie pomniki jego chwały wyrosły mu przed twarzą…
NYPD… siedzą mi w kieszeni. Wall Street? Teatr kukiełek – każdy wie kto dyktuje wzrostem i spadaniem akcji na giełdzie. Microsoft miał ostatnio zbytnio zawyżone wpływy, trzeba im podłożyć nogę zanim ktoś się zorientuje…
Uśmiech nad którym nie mógł zapanować wykrzywił mu twarz. I to wszystko było jego… nie Camarilli, nie tych psów, starszych. Nie mógł tego powstrzymać, to było silniejsze od niego. Gdy tylko wyszczerzył zęby do swojego królestwa, z gardła wydarł mu się automatycznie śmiech. Śmiech zwycięzcy.
I to jego puste biuro wypełnił rechot. Puste ściany słuchały, milcząc. Nic już nie mogło zepsuć humoru Księcia, nawet sam Armagedon, którego tak wszyscy się boją ostatnimi czasy. Na tyle, że musiał posłać paru ludzi za ‘’prorokami’’. Kilku z nich było nawet tak bezczelnych, że wbrew zakazowi opuścili granice miasta. Samuel pamiętał tamtą noc…
‘’Przy… przyprowadź ich do mnie.’’
Wycedził przez zęby, w udawanym gniewie. Tak naprawdę, strach paraliżował jego mięśnie, obawa przed odkryciem prawdy przyćmiewała jego rozum. To wtedy Saahib przyprowadził dwójkę spokrewnionych, ubranych w szmaty, brudnych i splugawionych niewinną krwią. Aby było ciekawej, dwójka zdradziła iż są oni Gangrelami, oraz że ich klan pomści zdradę Camarilli. Gdy tylko szeryf doszedł do głosu, ci dwaj natychmiast spokornieli… po czym wyjęczeli cel ich wędrówki. Przynajmniej wtedy myślał że to wędrówka. Ale nie, to była misja.
Ktoś dał im cynk. Ktoś z twojego bliskiego otoczenia. Zdradzono cię, chciano pozbawić cię władzy. Ale kto!? Wszyscy wokół… zdrajcy. Co robić!? Wszystko wzięło w łeb, każdy plan który ułożyłeś… trzeba było pozbyć się tych zwierząt już dawno.
Wampir krzyknął. Wielka, czarna jak węgiel łapa zaciskała się na jego szyi, wyginając ją do tyłu. Chrząknięcie łamanego kręgosłupa odbiło się echem po marmurowych ścianach. A Książe stał… i czekał. Drugi z Kainitów patrzył się jak jego kompan wierzga się i stara się wyrwać, lecz bezskutecznie.
- Pytam się po raz drugi. Co wam rozkazano?
- Ale ja NIC NIE WIEM! TO ON! TO ON WSZYSTKO WIEDZIAŁ!
Wyjęczał mężczyzna płaczliwym tonem. Nie wyglądał na kogoś, kto wiedział w co się pakuje. Prawdę mówiąc, wyglądał jakby go świeżo wykopano z grobu. Cóż… na takiego szkoda nawet kropli krwi. Lekko zawiedziony, oraz zirytowany pomyłką Scott machnął ręką. Oprawca natychmiast puścił połamanego Gangrela. Jego kompan się szczerze uśmiechnął, po czym wyciągnął ramię do przyjaciela. Tamten przez chwilę nie mógł mówić, głowa wygięła mu się do tyłu… i zwisała. Scott odszedł do biurka, szukając czegoś po szufladach.
- Zatem niech gada, a może daruję wam waszą zbrodnię.
Wampir wyprostował się, po czym spojrzał na zrozpaczonego kolegę. Nie był już zestresowany… gdyby miał czym, srał by teraz w gacie ze strachu. Jeszcze ten goryl stojący nad nim, gotowy ukręcić mu łeb szybciej, niż ten zdoła nawet mrugnąć.
- Dostaliśmy informację… nasz… nasza matka…
Mężczyzna poprawił się, przeklinając w duchu swoją głupotę. Jego głos był słaby i chrapliwy, jakby zaraz miał zemdleć.
- Ka… kaza..ła… odnaleźć jednego z nas.
Wykrztusił z siebie. Przerwał na chwilę, zdobywając się na nienaturalny kaszel, wypluwając z siebie przy okazji odrobinę vitae.
- Beckett… kazano nam go odnaleźć… Chicago…
Samuel skamieniał. Na dźwięk tego nazwiska jego cała egzystencja… jego wszystkie plany, stanęły pod znakiem zapytania.
- To wszystko co chciałem wiedzieć. Saahib!
I zgodnie z przeczuciami wampira, nim ten zdążył mrugnąć, goryl Księcia pozbawił go szansy powrotu do domu. Jego towarzysz rzucił się ku ciału przyjaciela, jęcząc słabo z rozpaczy. Książe się odwrócił, wyjmując coś z szuflady.
- TY SKUR…
Nim dokończył, srebrna kula z rewolweru wbiła się między jego oczy.
Tak… dobrze pamiętał tamtą noc. Musiał wtedy podjąć drastyczne środki. Musiał też pamiętać, że cała scena pasożytów patrzy mu na ręce, gotów rzucić mu się do gardła, pozbawiając wizji o idealnym królestwie… jakie tu budował. Ale, ale… od czego ma swoich pupilków? Nikt nie będzie interesował się jakimiś odszczepieńcami, zwłaszcza takimi, którym już nieraz darował żywota. A teraz dostarczyli mu idealnego powodu…
Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, jak to mówią.
Telefon zadzwonił. Głośne ‘’dring! dring! dring!’’ wypełniło biuro Księcia. Ten, niemalże doskoczył do słuchawki, energicznie ją podnosząc.
- Halo…?
Głos po drugiej stronie był znajomy. Samuel uśmiechnął się leniwie.
- Mam nadzieję że lot miałeś przyjemny…? Ha! To dobrze, bo niedługo możesz spodziewać się towarzystwa.
Brzęczenie rozległo się po drugiej stronie. Rozmówca wampira bardzo się rozgadał. Po chwili jednak umilkł… milczał też przez chwilę Scott.
- Jak to… skontaktował się z tobą? Nie mógł wystąpić przeciwko mnie! Czarnoksiężnicy go zapieczęto…
Nagle przeklął głośno, tak że krzyk było słychać już na korytarzu. Zapomniał że Czarnoksiężników od dłuższego czasu nie ma.
- O czym ty mówisz…? Jak to ‘’wprowadzam zmiany do umowy’’? Nie możesz tego zrobić! Dobrze wiesz o co toczy się ta gra…
Ponownie chwila milczenia. Delikatne muśnięcie zimnego powietrza załaskotało szyję Kainity, lecz bez żadnego efektu. Jego odruchy umarły razem z jego ciałem.
- Wiem, że muszę na siebie uważać. Nie pouczaj mnie… co z ‘’towarem’’? Dobrze…
Wszystko przebiegało tak jak chciał… z jednym wyjątkiem.
- Właśnie, co do tego co mi mówiłeś o Kapane…
Urwał. Właśnie zdał sobie sprawę…
… że nie słyszy własnego głosu. Szybko odrzucił słuchawkę, tak że ta rozbiła się o podłogę. Nie śmiał drgnąć, ani odwrócić się. Kto wie, może to przeznaczeniu spojrzał by wtedy w twarz…?
Jedno jest pewne… tak jak i Samuel nie słyszał wtedy samego siebie, tak i później nikt nie słyszał o Samuelu…
Chicago, 11 Stycznia, 2008 rok.
Kociak zastukał palcami o torbę. Była to wielka, brązowa torba, nosząca znaki wielokrotnego użytku. Leżała ona na kolanach Malka, zaś on od początku podróży nie rozstał się z nią nawet na chwilę. Zresztą i po co.
Choćby dla środków wybuchowych jakie tam krył.
Uśmiechnął się nerwowo do towarzyszy. Dało się zauważyć, że byli w o wiele lepszych nastrojach niż noc wcześniej. Nawet Erwan wyglądał jakby nic mu się nie stało.
Ale zacznijmy od początku… Ze słuchawek Kociaka zaczęła dobiegać zasłyszana wcześniej już piosenka. Mężczyzna poprawił okulary… oryginalne trzeba przyznać, gdyż nie miały szkieł. Wielkie, okrągłe, czerwone okulary bez szkieł… zaś po drugiej ich stronie, lśniła para sprytnych oczu.
Now the day has come…
We are forsaken this time…
Skąd je wziął? Wiele godzin spacerowali po dokach. Czuli jak zbliża się wschód, więc kierowani instynktem włamali się do jakiegoś lombardu. Tam, czwórka półnagich umarłych odziała się. Może to jego spaczony gust, albo chęć szokowania… ale Kociak zabrał wielkie, białe futro, oraz stare białe spodnie, stylizowane na lata siedemdziesiąte. Do wszystkiego odnalazł białe pantofle, pasujące do nowego ubioru. Lecz to nie wystarczało… prawdziwie zaczarował go misterny kapelusz, znajdujący się wśród starych, dziecięcych zabawek. Był on wysoki na pół metra, zaś przechodziły przez niego poziome pasy… białe i czerwone. Od tamtej pory, wampir zdawał się bardzo zadowolony ze swojego wyglądu. A może chciał ukryć zdenerwowanie…? W końcu wracał do domu.
We lived our lives in paradise,
as gods we shaped the world around.
No borderlines we'd stay behind,
though balance is something fragile…
Delikatny, kobiecy głos rozbrzmiewał w słuchawkach, wspomagany przez rozpaczliwą melodię gitary. Mimo takiej ponurej piosenki, maniakalny uśmiech nie znikał z bladej twarzy wampira. Spojrzał się na Erwana, zastanawiając czemu tak cicho siedzi. Ach tak, po krótkiej debacie, cała drużyna zdecydowała że *najbezpieczniejszym* środkiem transportu… będzie ‘paka’’ ciężarówki, zmierzającej do Chicago. Kierowca na szczęście nie zauważył jak się ładują do środka, po czym chowają między skrzyniami.
While we thought we were gaining,
we would turn back the tide, it still slips away.
Our time has run out, our future has died,
there's no more escape…
Erwan milczał. Prawda, wciąż nie mógł wyjść z szoku. Gdy tylko spoglądał na swoje ciało, od razu ogarniało go dziwne przerażenie. Widział jak czerwone pasma malarza jego umysłu, pokazują mu kontury jego własnych zwłok… ale czy prawdziwych? Wykrzywione, groteskowe kształty to chyba nie byłeś ty…? Oprócz tego, Jones mógł odetchnąć, bo udało mu się przeżyć kolejną noc. Ale nie było czasu na celebrację. Ten ‘’Michael’’… on jest kimś więcej niż wygląda. I dowiesz się kim, choćbyś miał sprzedać własną duszę diabłu.
Rechot rozległ się w twojej głowie… ‘’do usług’’ zabrzmiał głos…
Mimo że brutalnie oślepiony, czarnoksiężnik nie stracił dobrego gustu. Podczas napadu na sklep, zabrał sobie gustowne, czarne okulary, zamieniając je ze starą szmatą, która dotychczas zakrywała jego rany. Aczkolwiek czarna, wypalona skóra pozostawała, tworząc otoczkę wokół oczodołów, sprytnie krytych przez czerń okrągłych szkiełek. Siedział oparty o drewnianą skrzynię, ramię kładąc na kolanie, jakby starając sobie wmówić spokój i stworzyć iluzję wyluzowanego mordercy. Ze sklepu zabrał (za namową Jacka, choć Kociak podawał mu gorset) stary niebieski garnitur, jeden z takich, które popularne były wśród środowisk przestępczych w latach osiemdziesiątych.
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore.
Life will pass us by,
we are forsaken,
we're the last of our kind…
Poruszyli się gwałtownie. To ciężarówka przejeżdżała po jakichś dołach. Po chwili skakania, sytuacja uspokoiła się, zaś skrzynki przestały skrzypieć. Dieter spojrzał się na jedną z nich. Ciekawe, ale przez te kilka godzin jazdy jakoś nie ciekawiło go, co się w nich właściwie znajduje. Czemu zaciekawiło go dopiero teraz? Przesunął się lekko do pierwszej, która była przy nim, oglądając ją i starając się znaleźć jakąś plakietkę, czy coś, co pozwoli mu odkryć co jest w środku. Cokolwiek aby zabić nudę. Ze sklepu, zabrał dla siebie dżinsową kurtkę, jakie zwykł nosić już podczas studiów, oraz luźne spodnie moro. Nie byłby też sobą, gdyby nie zakosił też niebieskiej arafatki, świetnie pasującej do jego opaski na ślepym oku.
The sacrifice was much too high,
our greed just made us all go blind.
We tried to hide what we feared inside.
Today is the end of tomorrow…
A może po prostu nie chciał patrzeć na ich twarze? Przez ostatnie noce, wszystko zostawało mu stopniowo odbierane. Przyjaciel, miejsce w którym spał, ludzie na których żerował… nawet stara, stabilna egzystencja. Przeklinał się za to, ale w głębi czuł ekscytację, zupełnie jakby obecna sytuacja mu się podobała. Był żądny przygody, to na pewno… ale pytanie czy wyjdzie z niej cały? Gdy wrócili do ‘’Nieba’’ nadal pełno tam było policji. Doszli do tylniego wyjścia, po czym Dieter szybko zakradł się do ich schronienia. Na szczęście policjanci tam jeszcze nie byli. Wszystko dzięki sprytnie ukrytemu wejściu na poddasze… Wampir szybko otworzył starą skrzynię, opróżniając jej zawartość, wszystko wkładając do znoszonej torby, którą wzięli ze sobą z lombardu. Schował do niej laptopa Erwana, wraz z jego księgami. Następnie ostrożnie wziął coś, co Kociak określał jako ‘’RDX’’. Nie miał pojęcia co to jest, nigdy nie był dobry z chemii. Ale czemu kojarzyło się to mu z wybuchami?
As the sea started rising,
the land that we'd conquered just washed away.
Although we all have tried to turn back the tide,
it was all in the vain…
Bezskutecznie Dieter próbował odkryć zawartość skrzyń. Nigdzie nie było żadnego napisu, czy kartki… zaczynał mieć złe przeczucia. Tego osiemnastokołowca, dorwali w Queens, gdy podsłuchali głośną rozmowę kierowcy z jakąś prostytutką. To był impuls, szybka decyzja. Natychmiast wykorzystali fakt że ładunek nie był do końca załadowany, więc usadowili się w środku. Gdyby wstało słońce, byli bezpieczni… a gdyby ktoś zaglądał do środka… to Kociak mówił coś że potrafi prowadzić takie rzeczy.
Jack przyglądał się sufitowi w milczeniu. Zdaje się, że nie podzielał optymizmu Malka. W głowie dźwięczały mu tylko słowa jego krewnych. Myślał że zawiódł, że coś pominął, i cały czas odgrywał tą sytuację w swojej wyobraźni, utwierdzając się w tym przekonaniu. Choć czuł też, a raczej miał nadzieję, że jednak tamta wampirzyca wspomni o nim ich ‘’matce’’. To też go z kolei ciekawiło, tożsamość tej tajemniczej istoty. Ale czy przedstawiciel Gangreli nie był mężczyzną? Spojrzał się na swoje ręce. Może zmęczenie to czyniło, ale wydawały się mniej owłosione niż zwykle, przypominając już nie ‘’łapy Jacka’’, lecz ręce zwykłego, szarego mieszczucha. Starając się nie wyglądać głupio, poruszył ręką i podrapał się po czuprynie. Miał na sobie czarną skórę, choć podejrzewał że nie była prawdziwa. Do tego zdobył też dla siebie luźne dżinsy, oraz białą koszulę. Trochę go to też bawiło, zaś innych ludzi dziwiło, jak w środku zimy potrafią się tak skromnie ubierać. Tym bardziej Kociak, którego klatka piersiowa pozostawała całkiem odkryta. Znowu jakieś trzęsienie…
- Chyba zbliżamy się do celu.
Wtedy odezwał się inny głos. Nie należał on do Jacka, do Dietera, ani nawet do Erwana.
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore.
Life will pass us by, we are forsaken,
only ruins stay behind…
Był to łagodny głos Michaela. Co on tam robił? Odpowiedź jest pokrętna, gdyż on sam zdawał się jedynie podążać za ‘’głosem’’. Wszystko co wiecie o jego motywach, to że gdy odwiedziliście go w Sorye Club, zdawał się bardzo zastraszony. Wrzeszczał i chodził z miejsca na miejsce, mówiąc w kółko ‘’On już wyszedł, nie wie co robi, myśli że jest graczem! Musimy go odnaleźć!’’. Już nie raz dowiódł że potrafi wyleczyć nawet największe rany… wręcz dostrzegaliście pasję, gdy dobierał się do waszych, oraz błogość i spokój, gdy już kończył. Owszem, był dziwny, rzucał się w oczy i najwyraźniej był też nawiedzony. Ale był też przydatny. Siedział teraz, nie opierając się o nic. Był taki, jakim go spotkaliście wtedy w klubie… stary, niebieski płaszcz okrywał jego ciało. Pod spodem dało się zauważyć postrzępiony sweter, oraz brudne, czarne spodnie. Gdy się spoglądało na jego głowę, widać było pomarszczoną, smętną twarz… kuc czarnych włosów opadał mu na plecy, wychodząc z pod ciemnej kominiarki. A była to wyjątkowo duża kominiarka, zasłaniająca też całe jego czoło. Dziwne, ale gdy was leczył, zdawało wam się że z pod niej dobiega jakieś światło…
Spokrewniony miał też czarną opaskę na oku, podobną do tej, jaką nosił Dieter.
Now the day has come…
We are forsaken this time…
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore…
Ciężarówka stanęła. Słowa Michaela okazały się prawdą. Z przodu pojazdu usłyszeliście jakieś głosy, a po chwili dźwięk otwieranych drzwi…
Witamy w Chicago.
Now the day has come…
The day has come…
The day has come…
Nowy Jork, 11 Stycznia, 2008 rok.
Zabawne, jak proste kłamstewka i iluzje mogą przesłonić nawet najstraszniejszą rzeczywistość. Zabawne, jak spiskujący gubią się w swych spiskach…
Kolejna niewygodna ofiara, kolejna noc roboty. Blade jak ściana, kościste palce zastukały u marmur. Ich właściciela nękały ponure myśli. Z drugiej strony wypełniała go euforia… i uwielbienie, tak uwielbienie – do własnego dzieła. Jego oczy powędrowały ku olbrzymiej szybie, przez którą tak bardzo lubił obserwować miasto. Wielkie pomniki jego chwały wyrosły mu przed twarzą…
NYPD… siedzą mi w kieszeni. Wall Street? Teatr kukiełek – każdy wie kto dyktuje wzrostem i spadaniem akcji na giełdzie. Microsoft miał ostatnio zbytnio zawyżone wpływy, trzeba im podłożyć nogę zanim ktoś się zorientuje…
Uśmiech nad którym nie mógł zapanować wykrzywił mu twarz. I to wszystko było jego… nie Camarilli, nie tych psów, starszych. Nie mógł tego powstrzymać, to było silniejsze od niego. Gdy tylko wyszczerzył zęby do swojego królestwa, z gardła wydarł mu się automatycznie śmiech. Śmiech zwycięzcy.
I to jego puste biuro wypełnił rechot. Puste ściany słuchały, milcząc. Nic już nie mogło zepsuć humoru Księcia, nawet sam Armagedon, którego tak wszyscy się boją ostatnimi czasy. Na tyle, że musiał posłać paru ludzi za ‘’prorokami’’. Kilku z nich było nawet tak bezczelnych, że wbrew zakazowi opuścili granice miasta. Samuel pamiętał tamtą noc…
‘’Przy… przyprowadź ich do mnie.’’
Wycedził przez zęby, w udawanym gniewie. Tak naprawdę, strach paraliżował jego mięśnie, obawa przed odkryciem prawdy przyćmiewała jego rozum. To wtedy Saahib przyprowadził dwójkę spokrewnionych, ubranych w szmaty, brudnych i splugawionych niewinną krwią. Aby było ciekawej, dwójka zdradziła iż są oni Gangrelami, oraz że ich klan pomści zdradę Camarilli. Gdy tylko szeryf doszedł do głosu, ci dwaj natychmiast spokornieli… po czym wyjęczeli cel ich wędrówki. Przynajmniej wtedy myślał że to wędrówka. Ale nie, to była misja.
Ktoś dał im cynk. Ktoś z twojego bliskiego otoczenia. Zdradzono cię, chciano pozbawić cię władzy. Ale kto!? Wszyscy wokół… zdrajcy. Co robić!? Wszystko wzięło w łeb, każdy plan który ułożyłeś… trzeba było pozbyć się tych zwierząt już dawno.
Wampir krzyknął. Wielka, czarna jak węgiel łapa zaciskała się na jego szyi, wyginając ją do tyłu. Chrząknięcie łamanego kręgosłupa odbiło się echem po marmurowych ścianach. A Książe stał… i czekał. Drugi z Kainitów patrzył się jak jego kompan wierzga się i stara się wyrwać, lecz bezskutecznie.
- Pytam się po raz drugi. Co wam rozkazano?
- Ale ja NIC NIE WIEM! TO ON! TO ON WSZYSTKO WIEDZIAŁ!
Wyjęczał mężczyzna płaczliwym tonem. Nie wyglądał na kogoś, kto wiedział w co się pakuje. Prawdę mówiąc, wyglądał jakby go świeżo wykopano z grobu. Cóż… na takiego szkoda nawet kropli krwi. Lekko zawiedziony, oraz zirytowany pomyłką Scott machnął ręką. Oprawca natychmiast puścił połamanego Gangrela. Jego kompan się szczerze uśmiechnął, po czym wyciągnął ramię do przyjaciela. Tamten przez chwilę nie mógł mówić, głowa wygięła mu się do tyłu… i zwisała. Scott odszedł do biurka, szukając czegoś po szufladach.
- Zatem niech gada, a może daruję wam waszą zbrodnię.
Wampir wyprostował się, po czym spojrzał na zrozpaczonego kolegę. Nie był już zestresowany… gdyby miał czym, srał by teraz w gacie ze strachu. Jeszcze ten goryl stojący nad nim, gotowy ukręcić mu łeb szybciej, niż ten zdoła nawet mrugnąć.
- Dostaliśmy informację… nasz… nasza matka…
Mężczyzna poprawił się, przeklinając w duchu swoją głupotę. Jego głos był słaby i chrapliwy, jakby zaraz miał zemdleć.
- Ka… kaza..ła… odnaleźć jednego z nas.
Wykrztusił z siebie. Przerwał na chwilę, zdobywając się na nienaturalny kaszel, wypluwając z siebie przy okazji odrobinę vitae.
- Beckett… kazano nam go odnaleźć… Chicago…
Samuel skamieniał. Na dźwięk tego nazwiska jego cała egzystencja… jego wszystkie plany, stanęły pod znakiem zapytania.
- To wszystko co chciałem wiedzieć. Saahib!
I zgodnie z przeczuciami wampira, nim ten zdążył mrugnąć, goryl Księcia pozbawił go szansy powrotu do domu. Jego towarzysz rzucił się ku ciału przyjaciela, jęcząc słabo z rozpaczy. Książe się odwrócił, wyjmując coś z szuflady.
- TY SKUR…
Nim dokończył, srebrna kula z rewolweru wbiła się między jego oczy.
Tak… dobrze pamiętał tamtą noc. Musiał wtedy podjąć drastyczne środki. Musiał też pamiętać, że cała scena pasożytów patrzy mu na ręce, gotów rzucić mu się do gardła, pozbawiając wizji o idealnym królestwie… jakie tu budował. Ale, ale… od czego ma swoich pupilków? Nikt nie będzie interesował się jakimiś odszczepieńcami, zwłaszcza takimi, którym już nieraz darował żywota. A teraz dostarczyli mu idealnego powodu…
Upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, jak to mówią.
Telefon zadzwonił. Głośne ‘’dring! dring! dring!’’ wypełniło biuro Księcia. Ten, niemalże doskoczył do słuchawki, energicznie ją podnosząc.
- Halo…?
Głos po drugiej stronie był znajomy. Samuel uśmiechnął się leniwie.
- Mam nadzieję że lot miałeś przyjemny…? Ha! To dobrze, bo niedługo możesz spodziewać się towarzystwa.
Brzęczenie rozległo się po drugiej stronie. Rozmówca wampira bardzo się rozgadał. Po chwili jednak umilkł… milczał też przez chwilę Scott.
- Jak to… skontaktował się z tobą? Nie mógł wystąpić przeciwko mnie! Czarnoksiężnicy go zapieczęto…
Nagle przeklął głośno, tak że krzyk było słychać już na korytarzu. Zapomniał że Czarnoksiężników od dłuższego czasu nie ma.
- O czym ty mówisz…? Jak to ‘’wprowadzam zmiany do umowy’’? Nie możesz tego zrobić! Dobrze wiesz o co toczy się ta gra…
Ponownie chwila milczenia. Delikatne muśnięcie zimnego powietrza załaskotało szyję Kainity, lecz bez żadnego efektu. Jego odruchy umarły razem z jego ciałem.
- Wiem, że muszę na siebie uważać. Nie pouczaj mnie… co z ‘’towarem’’? Dobrze…
Wszystko przebiegało tak jak chciał… z jednym wyjątkiem.
- Właśnie, co do tego co mi mówiłeś o Kapane…
Urwał. Właśnie zdał sobie sprawę…
… że nie słyszy własnego głosu. Szybko odrzucił słuchawkę, tak że ta rozbiła się o podłogę. Nie śmiał drgnąć, ani odwrócić się. Kto wie, może to przeznaczeniu spojrzał by wtedy w twarz…?
Jedno jest pewne… tak jak i Samuel nie słyszał wtedy samego siebie, tak i później nikt nie słyszał o Samuelu…
Chicago, 11 Stycznia, 2008 rok.
Kociak zastukał palcami o torbę. Była to wielka, brązowa torba, nosząca znaki wielokrotnego użytku. Leżała ona na kolanach Malka, zaś on od początku podróży nie rozstał się z nią nawet na chwilę. Zresztą i po co.
Choćby dla środków wybuchowych jakie tam krył.
Uśmiechnął się nerwowo do towarzyszy. Dało się zauważyć, że byli w o wiele lepszych nastrojach niż noc wcześniej. Nawet Erwan wyglądał jakby nic mu się nie stało.
Ale zacznijmy od początku… Ze słuchawek Kociaka zaczęła dobiegać zasłyszana wcześniej już piosenka. Mężczyzna poprawił okulary… oryginalne trzeba przyznać, gdyż nie miały szkieł. Wielkie, okrągłe, czerwone okulary bez szkieł… zaś po drugiej ich stronie, lśniła para sprytnych oczu.
Now the day has come…
We are forsaken this time…
Skąd je wziął? Wiele godzin spacerowali po dokach. Czuli jak zbliża się wschód, więc kierowani instynktem włamali się do jakiegoś lombardu. Tam, czwórka półnagich umarłych odziała się. Może to jego spaczony gust, albo chęć szokowania… ale Kociak zabrał wielkie, białe futro, oraz stare białe spodnie, stylizowane na lata siedemdziesiąte. Do wszystkiego odnalazł białe pantofle, pasujące do nowego ubioru. Lecz to nie wystarczało… prawdziwie zaczarował go misterny kapelusz, znajdujący się wśród starych, dziecięcych zabawek. Był on wysoki na pół metra, zaś przechodziły przez niego poziome pasy… białe i czerwone. Od tamtej pory, wampir zdawał się bardzo zadowolony ze swojego wyglądu. A może chciał ukryć zdenerwowanie…? W końcu wracał do domu.
We lived our lives in paradise,
as gods we shaped the world around.
No borderlines we'd stay behind,
though balance is something fragile…
Delikatny, kobiecy głos rozbrzmiewał w słuchawkach, wspomagany przez rozpaczliwą melodię gitary. Mimo takiej ponurej piosenki, maniakalny uśmiech nie znikał z bladej twarzy wampira. Spojrzał się na Erwana, zastanawiając czemu tak cicho siedzi. Ach tak, po krótkiej debacie, cała drużyna zdecydowała że *najbezpieczniejszym* środkiem transportu… będzie ‘paka’’ ciężarówki, zmierzającej do Chicago. Kierowca na szczęście nie zauważył jak się ładują do środka, po czym chowają między skrzyniami.
While we thought we were gaining,
we would turn back the tide, it still slips away.
Our time has run out, our future has died,
there's no more escape…
Erwan milczał. Prawda, wciąż nie mógł wyjść z szoku. Gdy tylko spoglądał na swoje ciało, od razu ogarniało go dziwne przerażenie. Widział jak czerwone pasma malarza jego umysłu, pokazują mu kontury jego własnych zwłok… ale czy prawdziwych? Wykrzywione, groteskowe kształty to chyba nie byłeś ty…? Oprócz tego, Jones mógł odetchnąć, bo udało mu się przeżyć kolejną noc. Ale nie było czasu na celebrację. Ten ‘’Michael’’… on jest kimś więcej niż wygląda. I dowiesz się kim, choćbyś miał sprzedać własną duszę diabłu.
Rechot rozległ się w twojej głowie… ‘’do usług’’ zabrzmiał głos…
Mimo że brutalnie oślepiony, czarnoksiężnik nie stracił dobrego gustu. Podczas napadu na sklep, zabrał sobie gustowne, czarne okulary, zamieniając je ze starą szmatą, która dotychczas zakrywała jego rany. Aczkolwiek czarna, wypalona skóra pozostawała, tworząc otoczkę wokół oczodołów, sprytnie krytych przez czerń okrągłych szkiełek. Siedział oparty o drewnianą skrzynię, ramię kładąc na kolanie, jakby starając sobie wmówić spokój i stworzyć iluzję wyluzowanego mordercy. Ze sklepu zabrał (za namową Jacka, choć Kociak podawał mu gorset) stary niebieski garnitur, jeden z takich, które popularne były wśród środowisk przestępczych w latach osiemdziesiątych.
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore.
Life will pass us by,
we are forsaken,
we're the last of our kind…
Poruszyli się gwałtownie. To ciężarówka przejeżdżała po jakichś dołach. Po chwili skakania, sytuacja uspokoiła się, zaś skrzynki przestały skrzypieć. Dieter spojrzał się na jedną z nich. Ciekawe, ale przez te kilka godzin jazdy jakoś nie ciekawiło go, co się w nich właściwie znajduje. Czemu zaciekawiło go dopiero teraz? Przesunął się lekko do pierwszej, która była przy nim, oglądając ją i starając się znaleźć jakąś plakietkę, czy coś, co pozwoli mu odkryć co jest w środku. Cokolwiek aby zabić nudę. Ze sklepu, zabrał dla siebie dżinsową kurtkę, jakie zwykł nosić już podczas studiów, oraz luźne spodnie moro. Nie byłby też sobą, gdyby nie zakosił też niebieskiej arafatki, świetnie pasującej do jego opaski na ślepym oku.
The sacrifice was much too high,
our greed just made us all go blind.
We tried to hide what we feared inside.
Today is the end of tomorrow…
A może po prostu nie chciał patrzeć na ich twarze? Przez ostatnie noce, wszystko zostawało mu stopniowo odbierane. Przyjaciel, miejsce w którym spał, ludzie na których żerował… nawet stara, stabilna egzystencja. Przeklinał się za to, ale w głębi czuł ekscytację, zupełnie jakby obecna sytuacja mu się podobała. Był żądny przygody, to na pewno… ale pytanie czy wyjdzie z niej cały? Gdy wrócili do ‘’Nieba’’ nadal pełno tam było policji. Doszli do tylniego wyjścia, po czym Dieter szybko zakradł się do ich schronienia. Na szczęście policjanci tam jeszcze nie byli. Wszystko dzięki sprytnie ukrytemu wejściu na poddasze… Wampir szybko otworzył starą skrzynię, opróżniając jej zawartość, wszystko wkładając do znoszonej torby, którą wzięli ze sobą z lombardu. Schował do niej laptopa Erwana, wraz z jego księgami. Następnie ostrożnie wziął coś, co Kociak określał jako ‘’RDX’’. Nie miał pojęcia co to jest, nigdy nie był dobry z chemii. Ale czemu kojarzyło się to mu z wybuchami?
As the sea started rising,
the land that we'd conquered just washed away.
Although we all have tried to turn back the tide,
it was all in the vain…
Bezskutecznie Dieter próbował odkryć zawartość skrzyń. Nigdzie nie było żadnego napisu, czy kartki… zaczynał mieć złe przeczucia. Tego osiemnastokołowca, dorwali w Queens, gdy podsłuchali głośną rozmowę kierowcy z jakąś prostytutką. To był impuls, szybka decyzja. Natychmiast wykorzystali fakt że ładunek nie był do końca załadowany, więc usadowili się w środku. Gdyby wstało słońce, byli bezpieczni… a gdyby ktoś zaglądał do środka… to Kociak mówił coś że potrafi prowadzić takie rzeczy.
Jack przyglądał się sufitowi w milczeniu. Zdaje się, że nie podzielał optymizmu Malka. W głowie dźwięczały mu tylko słowa jego krewnych. Myślał że zawiódł, że coś pominął, i cały czas odgrywał tą sytuację w swojej wyobraźni, utwierdzając się w tym przekonaniu. Choć czuł też, a raczej miał nadzieję, że jednak tamta wampirzyca wspomni o nim ich ‘’matce’’. To też go z kolei ciekawiło, tożsamość tej tajemniczej istoty. Ale czy przedstawiciel Gangreli nie był mężczyzną? Spojrzał się na swoje ręce. Może zmęczenie to czyniło, ale wydawały się mniej owłosione niż zwykle, przypominając już nie ‘’łapy Jacka’’, lecz ręce zwykłego, szarego mieszczucha. Starając się nie wyglądać głupio, poruszył ręką i podrapał się po czuprynie. Miał na sobie czarną skórę, choć podejrzewał że nie była prawdziwa. Do tego zdobył też dla siebie luźne dżinsy, oraz białą koszulę. Trochę go to też bawiło, zaś innych ludzi dziwiło, jak w środku zimy potrafią się tak skromnie ubierać. Tym bardziej Kociak, którego klatka piersiowa pozostawała całkiem odkryta. Znowu jakieś trzęsienie…
- Chyba zbliżamy się do celu.
Wtedy odezwał się inny głos. Nie należał on do Jacka, do Dietera, ani nawet do Erwana.
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore.
Life will pass us by, we are forsaken,
only ruins stay behind…
Był to łagodny głos Michaela. Co on tam robił? Odpowiedź jest pokrętna, gdyż on sam zdawał się jedynie podążać za ‘’głosem’’. Wszystko co wiecie o jego motywach, to że gdy odwiedziliście go w Sorye Club, zdawał się bardzo zastraszony. Wrzeszczał i chodził z miejsca na miejsce, mówiąc w kółko ‘’On już wyszedł, nie wie co robi, myśli że jest graczem! Musimy go odnaleźć!’’. Już nie raz dowiódł że potrafi wyleczyć nawet największe rany… wręcz dostrzegaliście pasję, gdy dobierał się do waszych, oraz błogość i spokój, gdy już kończył. Owszem, był dziwny, rzucał się w oczy i najwyraźniej był też nawiedzony. Ale był też przydatny. Siedział teraz, nie opierając się o nic. Był taki, jakim go spotkaliście wtedy w klubie… stary, niebieski płaszcz okrywał jego ciało. Pod spodem dało się zauważyć postrzępiony sweter, oraz brudne, czarne spodnie. Gdy się spoglądało na jego głowę, widać było pomarszczoną, smętną twarz… kuc czarnych włosów opadał mu na plecy, wychodząc z pod ciemnej kominiarki. A była to wyjątkowo duża kominiarka, zasłaniająca też całe jego czoło. Dziwne, ale gdy was leczył, zdawało wam się że z pod niej dobiega jakieś światło…
Spokrewniony miał też czarną opaskę na oku, podobną do tej, jaką nosił Dieter.
Now the day has come…
We are forsaken this time…
Now the day has come,
we are forsaken,
there's no time anymore…
Ciężarówka stanęła. Słowa Michaela okazały się prawdą. Z przodu pojazdu usłyszeliście jakieś głosy, a po chwili dźwięk otwieranych drzwi…
Witamy w Chicago.
Now the day has come…
The day has come…
The day has come…
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Uderzenie serca.
Jedno.
Drugie.
Trzecie.
Iluzja się rozpłynęła.
Wampir wyciągnął katanę z tuby.
- Jak myślicie, wlezą tu i będziemu musieli ich wykończyć? - spytał wampir cichutko. - Bo nie chciałbym tego robić. Mimo wszystko.
A jednak, bicie serca. Ktoś żywy jest w okolicy?
Czy to jednak zwidy, halucynacje?
Nie, nigdy.
To szczera prawda.
Dźwięki zza Zasłony.
- W tym cholernym wozie jest ktoś poza nami. Ostrzegam lojalnie.
Uderzenie serca.
Jedno.
Drugie.
Trzecie.
Iluzja się rozpłynęła.
Wampir wyciągnął katanę z tuby.
- Jak myślicie, wlezą tu i będziemu musieli ich wykończyć? - spytał wampir cichutko. - Bo nie chciałbym tego robić. Mimo wszystko.
A jednak, bicie serca. Ktoś żywy jest w okolicy?
Czy to jednak zwidy, halucynacje?
Nie, nigdy.
To szczera prawda.
Dźwięki zza Zasłony.
- W tym cholernym wozie jest ktoś poza nami. Ostrzegam lojalnie.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Zaniepokojenie, jakie towarzyszyło Ravnosowi przez sporą część podróży, teraz osiągnęło apogeum. Coś mu nie dawało spokoju, coś wzburzało myśli i odwracało uwagę.
Żadnych napisów, żadnych oznaczeń. Te skrzynie bynajmniej nie kryły żywności zebranej przez akcję humanitarną na rzecz głodujących w Afryce. W Chicago też nie...
Dieter przyłożył ucho do jednej z nich. Potem do innej. I do jeszcze jednej. Jeśli ze środka miałyby dobyć się jakiekolwiek odgłosy, to na pewno zostały zagłuszone przez warkot silnika.
Kainita wyciągnął spod kurtki nóż. Z braku łomu musiał posłużyć się czymś mniejszym. Wsunął twarde ostrze pod wieko. Zaczął naciskać na rączkę, powoli, żeby nie narobić wiele hałasu, lecz mocno i systematycznie, by odgiąć i otworzyć wieko.
Zaniepokojenie, jakie towarzyszyło Ravnosowi przez sporą część podróży, teraz osiągnęło apogeum. Coś mu nie dawało spokoju, coś wzburzało myśli i odwracało uwagę.
Żadnych napisów, żadnych oznaczeń. Te skrzynie bynajmniej nie kryły żywności zebranej przez akcję humanitarną na rzecz głodujących w Afryce. W Chicago też nie...
Dieter przyłożył ucho do jednej z nich. Potem do innej. I do jeszcze jednej. Jeśli ze środka miałyby dobyć się jakiekolwiek odgłosy, to na pewno zostały zagłuszone przez warkot silnika.
Kainita wyciągnął spod kurtki nóż. Z braku łomu musiał posłużyć się czymś mniejszym. Wsunął twarde ostrze pod wieko. Zaczął naciskać na rączkę, powoli, żeby nie narobić wiele hałasu, lecz mocno i systematycznie, by odgiąć i otworzyć wieko.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Wampir był spokojny. Tak naprawdę, to szczerze się ucieszył z obecności Michaela i pragnął z nim porozmawiać na osobności przy pierwszej odpowiedniej okazji. Głowa pękała mu od pytań.
Gdy ciężarówka się zatrzymała wciąż siedział oparty o skrzynię. Jakoś nie zależało mu zbytnio na reakcji śmiertelnika gdy zobaczy kainitów. Teraz było mu wszystko jedno.
Wampir był spokojny. Tak naprawdę, to szczerze się ucieszył z obecności Michaela i pragnął z nim porozmawiać na osobności przy pierwszej odpowiedniej okazji. Głowa pękała mu od pytań.
Gdy ciężarówka się zatrzymała wciąż siedział oparty o skrzynię. Jakoś nie zależało mu zbytnio na reakcji śmiertelnika gdy zobaczy kainitów. Teraz było mu wszystko jedno.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Dieter wysilał się jak mógł, byle tylko nie skrzywić noża, jednocześnie otwierając wieko skrzyni. Głosy z zewnątrz stały się głośniejsze. Mężczyzna… przynajmniej jeden, drugi głos z pewnością należał do kobiety. Po chwili rozległy się kroki, normalnie ledwo dostrzegalne, dla nadprzyrodzonych zmysłów przeklętych, słyszalne jak kroki słonia. Jedynie Erwan wydawał się nie zwracać na nie uwagi… czyżby nowo poznany świat, tak bardzo przyćmił mu ten stary? Śmiech warchlaka, głośny i zwierzęcy. Nóż Dietera wbijał się i podważał, lecz kroki były coraz bliżej.
Trzask.
Wieko skrzyni zostało częściowo odłamane. Na tyle, by można było oderwać górną ściankę. Hm, teraz gdy wampir to zauważył, dostrzegł że to już nie przypomina drewnianej skrzyni… bardziej drewnianą klatkę. Wzdrygnął się automatycznie, już na sam dźwięk tego słowa. Ponura rzeczywistość powoli podsuwała mu odpowiedź na to, co jest w środku.
Kroki ustały. Babilończycy już otwierali drzwi. Lekkie szarpnięcie, uchylają się one lekko, bez najmniejszego zgrzytu. Wampir wstał lekko, odrzucając ściankę, klnąc się w duchu, że nie zauważył zamka klatki po drugiej stronie. Nim spojrzał do środka, przełożył już lekko zgięty nóż do lewej ręki. Wtem, pierwszy promień światła uderzył zza drzwi. Niesłyszalne syknięcie wydało się z gardła Kociaka. Wyglądało to jakby otwierane były wrota do innego planu egzystencji. Powoli, majestatycznie, prezentując swoją potęgę, wyzwalając zewnętrznemu światu światłe skrywane w jego granicach. Dieter nic nie mógł dostrzec, i żadne światło by mu chyba nie rozświetliło tej rzeczy, która czekała by tylko opuścić ciasne więzienie. Jednooki krwiopijca sięgnął ostrożnie ręką do środka, macając wokoło. Nie było tam niczego, co by chroniło towar przed uszkodzeniem.
Wkrótce się przekonał dlaczego.
Smród zgnilizny i świst brudnego powietrza, przepełnionego grzechem i nieczystościami wyszły im na powitanie, gdy światło okazało się jedynie złudną nadzieją. Trójka człowieczych skorup stała jak wryta, patrząc się na niespodziewanych pasażerów. Wtedy Dieter wyjął rękę ze skrzyni, jakby z odrazy, czy z niewytłumaczonej grozy, jaka go ogarnęła. Ręka ta, nawet bardziej blada i trupia niż zwykle brudna była w jakiejś mazi, ni to w błocie, czy pomyjach. Była to substancja kleista, lecz widać było że kształtowała się jak modelina. Szaro-brązowa masa owinęła się wokół kościstej dłoni wampira, porażając go zimnem, dochodzącym z niewytłumaczalnego zimna. Ale nie to go przeraziło.
Substancja zdawała się… być żywa w środku.
A ludzie tymczasem, czyli jak wtedy wywnioskowali kobieta i dwóch mężczyzn, oni ubrani w robocze ubrania, ona w elegancki garnitur, który aż lśnił zadbaniem i nowobogactwem… gniewnie wskoczyli do środka. Jeden z nich, zaczął drzeć swój świński ryj (był to wielki facet, gęsto obrośnięty zarostem, oraz fałdami tłuszczu wylewającymi mu się nie dość że ze spodni, to jeszcze zbierającymi się na jego podbródku, całkowicie kryjąc szyję). Drugi splunął za siebie, podwinął rękawy, po czym kopnął mocno w ścianę samochodu. Tego drugiego rozpoznaliście jako kierowcę ciężarówki, który was tu łaskawie odstawił. Twarz miał chudą, zmęczoną, lekki zarost pojawiał się na jego brodzie. Czerwone od niewyspania oczy utkwił w waszej gromadzie, zaś wielkie, włochate łapy ścisnęły mu się, chcąc dać wam do zrozumienia, że hardy z niego… śmiertelnik.
Za to garnitur kobiety sprytnie oceniliście na nowobogacki, gdyż gdy tylko dopchała się do was, z jej wielkich, wymalowanych zieloną szminką ust wydobyła się strasznie chaotyczna wiązanka przekleństw i najróżniejszych obelg.
Erwan siedział dalej w milczeniu. Jack obrzucił ją tylko spojrzeniem, uśmiechając się słysząc taką twardą mowę. Kociak wstał, chowając katanę z plecami, obłąkańczym wzrokiem wodząc po bydle. A Dieter?
Dieter machał energicznie ręką, powstrzymując się od krzyku. Obrzydliwa maź się poruszała, zaś na palcach czuł, jak substancja pali jego skórę, drążąc aż do kości.
- CO WY TU KUR*A ROBICIE!?
Dało się słyszeć wśród chaotycznego, piskliwego wrzasku kobiety.
Trzask.
Wieko skrzyni zostało częściowo odłamane. Na tyle, by można było oderwać górną ściankę. Hm, teraz gdy wampir to zauważył, dostrzegł że to już nie przypomina drewnianej skrzyni… bardziej drewnianą klatkę. Wzdrygnął się automatycznie, już na sam dźwięk tego słowa. Ponura rzeczywistość powoli podsuwała mu odpowiedź na to, co jest w środku.
Kroki ustały. Babilończycy już otwierali drzwi. Lekkie szarpnięcie, uchylają się one lekko, bez najmniejszego zgrzytu. Wampir wstał lekko, odrzucając ściankę, klnąc się w duchu, że nie zauważył zamka klatki po drugiej stronie. Nim spojrzał do środka, przełożył już lekko zgięty nóż do lewej ręki. Wtem, pierwszy promień światła uderzył zza drzwi. Niesłyszalne syknięcie wydało się z gardła Kociaka. Wyglądało to jakby otwierane były wrota do innego planu egzystencji. Powoli, majestatycznie, prezentując swoją potęgę, wyzwalając zewnętrznemu światu światłe skrywane w jego granicach. Dieter nic nie mógł dostrzec, i żadne światło by mu chyba nie rozświetliło tej rzeczy, która czekała by tylko opuścić ciasne więzienie. Jednooki krwiopijca sięgnął ostrożnie ręką do środka, macając wokoło. Nie było tam niczego, co by chroniło towar przed uszkodzeniem.
Wkrótce się przekonał dlaczego.
Smród zgnilizny i świst brudnego powietrza, przepełnionego grzechem i nieczystościami wyszły im na powitanie, gdy światło okazało się jedynie złudną nadzieją. Trójka człowieczych skorup stała jak wryta, patrząc się na niespodziewanych pasażerów. Wtedy Dieter wyjął rękę ze skrzyni, jakby z odrazy, czy z niewytłumaczonej grozy, jaka go ogarnęła. Ręka ta, nawet bardziej blada i trupia niż zwykle brudna była w jakiejś mazi, ni to w błocie, czy pomyjach. Była to substancja kleista, lecz widać było że kształtowała się jak modelina. Szaro-brązowa masa owinęła się wokół kościstej dłoni wampira, porażając go zimnem, dochodzącym z niewytłumaczalnego zimna. Ale nie to go przeraziło.
Substancja zdawała się… być żywa w środku.
A ludzie tymczasem, czyli jak wtedy wywnioskowali kobieta i dwóch mężczyzn, oni ubrani w robocze ubrania, ona w elegancki garnitur, który aż lśnił zadbaniem i nowobogactwem… gniewnie wskoczyli do środka. Jeden z nich, zaczął drzeć swój świński ryj (był to wielki facet, gęsto obrośnięty zarostem, oraz fałdami tłuszczu wylewającymi mu się nie dość że ze spodni, to jeszcze zbierającymi się na jego podbródku, całkowicie kryjąc szyję). Drugi splunął za siebie, podwinął rękawy, po czym kopnął mocno w ścianę samochodu. Tego drugiego rozpoznaliście jako kierowcę ciężarówki, który was tu łaskawie odstawił. Twarz miał chudą, zmęczoną, lekki zarost pojawiał się na jego brodzie. Czerwone od niewyspania oczy utkwił w waszej gromadzie, zaś wielkie, włochate łapy ścisnęły mu się, chcąc dać wam do zrozumienia, że hardy z niego… śmiertelnik.
Za to garnitur kobiety sprytnie oceniliście na nowobogacki, gdyż gdy tylko dopchała się do was, z jej wielkich, wymalowanych zieloną szminką ust wydobyła się strasznie chaotyczna wiązanka przekleństw i najróżniejszych obelg.
Erwan siedział dalej w milczeniu. Jack obrzucił ją tylko spojrzeniem, uśmiechając się słysząc taką twardą mowę. Kociak wstał, chowając katanę z plecami, obłąkańczym wzrokiem wodząc po bydle. A Dieter?
Dieter machał energicznie ręką, powstrzymując się od krzyku. Obrzydliwa maź się poruszała, zaś na palcach czuł, jak substancja pali jego skórę, drążąc aż do kości.
- CO WY TU KUR*A ROBICIE!?
Dało się słyszeć wśród chaotycznego, piskliwego wrzasku kobiety.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
- Chcieliśmy przyjechać do Chicago, a nie jest łatwo teraz znaleźć tani transport, więc wsiedliśmy w to co było. Nie ma co się martwić, nic nie zniszczyliśmy. - twarz Kociaka ozdabiał uśmiech szaleńca, który i tak był raczej tylko dodatkiem do stroju, który na pewno nie wyglądał na ubranie należące do kogoś normalnego. - A teraz sobie wyjdziemy i wy nie będzie się nami przejmować. Prawda? - szukał mackami umysłu myśli kobiety, żeby uspokoić trawiącą ją wściekłość.
A jeśli to nie podziała...
Powróciły obrazy z Piekła...
- Chcieliśmy przyjechać do Chicago, a nie jest łatwo teraz znaleźć tani transport, więc wsiedliśmy w to co było. Nie ma co się martwić, nic nie zniszczyliśmy. - twarz Kociaka ozdabiał uśmiech szaleńca, który i tak był raczej tylko dodatkiem do stroju, który na pewno nie wyglądał na ubranie należące do kogoś normalnego. - A teraz sobie wyjdziemy i wy nie będzie się nami przejmować. Prawda? - szukał mackami umysłu myśli kobiety, żeby uspokoić trawiącą ją wściekłość.
A jeśli to nie podziała...
Powróciły obrazy z Piekła...
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
"Scheisse! Co to jest do diabła?!"
Ravnos szamotał się, próbując pozbyć się niezidentyfikowanej substancji ze swojego ramienia. Oszalały ze strachu i bólu chwycił nóż i wbił w galaretowatą maź, próbując ją zdrapać z ręki.
"Scheisse! Co to jest do diabła?!"
Ravnos szamotał się, próbując pozbyć się niezidentyfikowanej substancji ze swojego ramienia. Oszalały ze strachu i bólu chwycił nóż i wbił w galaretowatą maź, próbując ją zdrapać z ręki.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Mag wytężył swój umysł. Bez żadnego słowa wstał i skupił się na kobiecie, która pewnie miała tutaj decydujące zdanie.
-My pójdziemy swoją drogą, wy swoją. Zapomnicie o całym zajściu. - starał się ją zdominować. - A teraz pozwolisz nam opuścić waszą ciężarówkę i udać się w swoją drogę. Prawda, Isabelle?
Głos Erwana był pewny, spokojny, hipnotyzujący. Wydawał się wibrować, delikatnie szarpać cząsteczki powietrza.
Mag wytężył swój umysł. Bez żadnego słowa wstał i skupił się na kobiecie, która pewnie miała tutaj decydujące zdanie.
-My pójdziemy swoją drogą, wy swoją. Zapomnicie o całym zajściu. - starał się ją zdominować. - A teraz pozwolisz nam opuścić waszą ciężarówkę i udać się w swoją drogę. Prawda, Isabelle?
Głos Erwana był pewny, spokojny, hipnotyzujący. Wydawał się wibrować, delikatnie szarpać cząsteczki powietrza.