[Wampir: Maskarada] Modern Night II
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Mały mężczyzna szarpał się i wyrywał, śliniąc rękaw Dietera, starając się krzyczeć. Wampir tymczasem wlókł go niczym posiłek, do drugiego pomieszczenia, gdzie miał zostać skonsumowany. Już podchodził do drzwi, kiedy usłyszał gwar męskich głosów. Wyglądało na to że organizator wyjaśniał zasady zawodnikom. Stier syknął cicho, po czym wymienił zdania z Kociakiem. Gdy los blondasa był przesądzony, wampir ułożył go delikatnie na podłodze, jakby tulił do snu własną kochankę. Wielka, szara łapa wciąż spoczywała mocno na ustach majordomusa. Jego chłopięce, przerażone oczy uciekały co chwila na boki, zatrzymując się raz po raz, na zdeterminowanych obliczach dwójki Spokrewnionych. Gdy Kociak podszedł do niego, wpatrując się w niego jak w upragnioną kolację, ten zaczął się szarpać i krzyczeć w dłoń Dietera. Ale iluzja jego własnego głosu go zagłuszała.
Najpierw delikatne muśnięcie ustami szyi, potem uśmiech, jakim ta ludzka świnia obdarzyła już wielu. Lecz tym razem, to on był ofiarą.
Kociak pokazał mu swoje kły, czując w sobie podniecenie wywołane strachem chłopaka. I wtedy, niczym drapieżnik rozerwał ciało swojej zwierzyny, rozkoszując się jej mięsem. Blondyn szarpał się jeszcze przez chwilę, nim jego mięśnie rozluźniły się, zaś ciało i umysł oddały rozkoszy Mrocznego Pocałunku. Parę łyków, niezbyt dużych, miedziany smak rozchodzi się po ustach wampira, po czym spływa przez gardło do żołądka. Wraz z tym nektarem bogów przychodzi jeszcze jedno uczucie… satysfakcja.
Malkavianin odrywa się zaraz od szyi, nie siląc się by zalizać ranę. Człeczyna budzi się po chwili z otępienia, czując jak piekący ból wypełnia miejsce ugryzienia. Nim zdążył znowu zacząć się szarpać, Kociak chwyta jego nadgarstek i rozrywa skórę kłami.
Kropelki rozlanej krwi uderzają o podłogę.
Wampir pije, czując jak jego ofiara powoli gaśnie… wiedząc co to oznacza, z wielką żądzą w oczach, oraz pokusą by pić dalej, odrywa się od źródła pożywienia. Kiwa głową na Dietera, po czym wstaje i odwraca się… oblizując wargi.
Tak… wigor powraca do wcześniej zimnego ciała Kociaka, teraz rozgrzanego przez krew swojej ofiary. Czuje jak jego skóra odzyskuje kolory, zaś wewnętrzny gniew Bestii ucisza się. Zaczyna otwierać i zamykać dłoń, obserwując swoje palce… i wielką siłę jaka go teraz przepełnia.
Zaraz, coś jest nie tak.
Światło, cholerne światło! Pieprzona lampa, pieprzone czerwone cegły. Te kolory go irytowały. Dieter pije tak łapczywie, nie potrafi się rozkoszować jedzeniem! Idiota, wszyscy to idioci!
Kociak chwycił się za głowę, czując jak nadchodzi kolejny atak choroby.
Najpierw delikatne muśnięcie ustami szyi, potem uśmiech, jakim ta ludzka świnia obdarzyła już wielu. Lecz tym razem, to on był ofiarą.
Kociak pokazał mu swoje kły, czując w sobie podniecenie wywołane strachem chłopaka. I wtedy, niczym drapieżnik rozerwał ciało swojej zwierzyny, rozkoszując się jej mięsem. Blondyn szarpał się jeszcze przez chwilę, nim jego mięśnie rozluźniły się, zaś ciało i umysł oddały rozkoszy Mrocznego Pocałunku. Parę łyków, niezbyt dużych, miedziany smak rozchodzi się po ustach wampira, po czym spływa przez gardło do żołądka. Wraz z tym nektarem bogów przychodzi jeszcze jedno uczucie… satysfakcja.
Malkavianin odrywa się zaraz od szyi, nie siląc się by zalizać ranę. Człeczyna budzi się po chwili z otępienia, czując jak piekący ból wypełnia miejsce ugryzienia. Nim zdążył znowu zacząć się szarpać, Kociak chwyta jego nadgarstek i rozrywa skórę kłami.
Kropelki rozlanej krwi uderzają o podłogę.
Wampir pije, czując jak jego ofiara powoli gaśnie… wiedząc co to oznacza, z wielką żądzą w oczach, oraz pokusą by pić dalej, odrywa się od źródła pożywienia. Kiwa głową na Dietera, po czym wstaje i odwraca się… oblizując wargi.
Tak… wigor powraca do wcześniej zimnego ciała Kociaka, teraz rozgrzanego przez krew swojej ofiary. Czuje jak jego skóra odzyskuje kolory, zaś wewnętrzny gniew Bestii ucisza się. Zaczyna otwierać i zamykać dłoń, obserwując swoje palce… i wielką siłę jaka go teraz przepełnia.
Zaraz, coś jest nie tak.
Światło, cholerne światło! Pieprzona lampa, pieprzone czerwone cegły. Te kolory go irytowały. Dieter pije tak łapczywie, nie potrafi się rozkoszować jedzeniem! Idiota, wszyscy to idioci!
Kociak chwycił się za głowę, czując jak nadchodzi kolejny atak choroby.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Splótł palce dłoni, jakby w jedną, podwójną pięść. I z całej siły rąbnął w drzwiczki jednej z szafek.
Zastanowił się przez moment.
- Dieter... Jak skończysz, będziesz musiał szybciutko się przebrać, a ja poprosżę o streszczenie tych cholerny, bezsenownych zasad.
Kopnął z rozmachem drugą szafkę. Piętą, żeby nie uszkodzić sobie palców.
- I jak już i tak nie umiesz pić jak wampir, to streszczaj się najbardziej jak umiesz, trzeba coś zrobić z tym cholernym trupem! - warknął do Twardego Szwaba.
Odłożył torbę, oparł o jej bok tubę na mapy. Odwrócił się powoli, i kopnął kolejną szafkę, znów piętą. Zagryzł zęby.
Niech ten debil się pospieszy!
Splótł palce dłoni, jakby w jedną, podwójną pięść. I z całej siły rąbnął w drzwiczki jednej z szafek.
Zastanowił się przez moment.
- Dieter... Jak skończysz, będziesz musiał szybciutko się przebrać, a ja poprosżę o streszczenie tych cholerny, bezsenownych zasad.
Kopnął z rozmachem drugą szafkę. Piętą, żeby nie uszkodzić sobie palców.
- I jak już i tak nie umiesz pić jak wampir, to streszczaj się najbardziej jak umiesz, trzeba coś zrobić z tym cholernym trupem! - warknął do Twardego Szwaba.
Odłożył torbę, oparł o jej bok tubę na mapy. Odwrócił się powoli, i kopnął kolejną szafkę, znów piętą. Zagryzł zęby.
Niech ten debil się pospieszy!
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos łapczywie wysysał życie z ciała nędznego śmiertelnika, z ukosa patrząc na Kociaka. Kiedy skończył się posilać, gdy orzeźwiająca, przyprawiona strachem posoka wypełniła trzewia pijawki, Dieter otarł przegubem usta, oblizał kły.
- Gotowe - wycharczał.
Podniósł jeszcze ciepłe ciało blondasa, przeszukał, zabierając co bardziej wartościowe i interesujące przedmioty, po czym wepchnął je do pustej szafki. Zatrzasnął drzwiczki, siłą zniekształcając je, by komuś nastręczyło więcej trudności ponowne ich otwarcie.
Szybko zaczął przeszukiwać kolejne. Te zamknięte na zamek z czasem ustępowały brutalnej sile wampira. Po znalezieniu w którejś spodenek i butów pasujących rozmiarem, zaczął się przebierać.
Po minucie Twardy Szwab przeciągał się i prostował kości pośrodku szatni, paradując w nowym wdzianku.
Ravnos łapczywie wysysał życie z ciała nędznego śmiertelnika, z ukosa patrząc na Kociaka. Kiedy skończył się posilać, gdy orzeźwiająca, przyprawiona strachem posoka wypełniła trzewia pijawki, Dieter otarł przegubem usta, oblizał kły.
- Gotowe - wycharczał.
Podniósł jeszcze ciepłe ciało blondasa, przeszukał, zabierając co bardziej wartościowe i interesujące przedmioty, po czym wepchnął je do pustej szafki. Zatrzasnął drzwiczki, siłą zniekształcając je, by komuś nastręczyło więcej trudności ponowne ich otwarcie.
Szybko zaczął przeszukiwać kolejne. Te zamknięte na zamek z czasem ustępowały brutalnej sile wampira. Po znalezieniu w którejś spodenek i butów pasujących rozmiarem, zaczął się przebierać.
Po minucie Twardy Szwab przeciągał się i prostował kości pośrodku szatni, paradując w nowym wdzianku.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Według Azazu Erwan był na miejscu. Dobrze, że jedyny strażnik akurat sobie pochrapywał i nie do końca kontaktował. Szybka reakcja demona i wampir przeciął tętnicę szyjną mężczyzny.
"Jednego mniej." - pomyślał. Upewnił się, że nikt nie zbliża się do środka. W razie czego zablokował jeszcze drzwi. Teraz mógł się spokojnie zająć kamerami. W swojej głowie zaczął widzieć.
Obrazy.
Było to jak namiastka utraconego wzroku. Ujrzał postać, której raczej nie chciałby spotkać w innych okolicznościach. Zobaczył także Kociaka, Dietera, Jacka i Michaela.
*Mam wszystko co trzeba, zmywamy się. Coś mi się wydaje, że do walk przystąpi dzisiaj jeszcze jeden zawodnik.*
Według Azazu Erwan był na miejscu. Dobrze, że jedyny strażnik akurat sobie pochrapywał i nie do końca kontaktował. Szybka reakcja demona i wampir przeciął tętnicę szyjną mężczyzny.
"Jednego mniej." - pomyślał. Upewnił się, że nikt nie zbliża się do środka. W razie czego zablokował jeszcze drzwi. Teraz mógł się spokojnie zająć kamerami. W swojej głowie zaczął widzieć.
Obrazy.
Było to jak namiastka utraconego wzroku. Ujrzał postać, której raczej nie chciałby spotkać w innych okolicznościach. Zobaczył także Kociaka, Dietera, Jacka i Michaela.
*Mam wszystko co trzeba, zmywamy się. Coś mi się wydaje, że do walk przystąpi dzisiaj jeszcze jeden zawodnik.*
-
- Bombardier
- Posty: 836
- Rejestracja: wtorek, 4 lipca 2006, 19:54
- Lokalizacja: z ziem piekielnych
- Kontakt:
Jack DeCroy
Basowe grzmoty, przeszywające powietrze wbijały się niczym ostrza w wrażliwe bębenki gangrela. Jego zmysły wychwytywały burzę obrazów, zapachów, dźwięków... która narastała z każdym krzykiem wydobywającym sie z głosów stłoczonego tłumu bydła. Tak właśnie w tej chwili postrzegał ludzi których widział, dzieci błądzące we mgle rzeczywistości; niezdające sobie sprawy z tego że tuż obok ich nudnej egzystencji przeplatanej próbami uzyskania odmienności istnieje całkiem inny świat. Całun ciemności ogarniał umysł Jacka..
Mężczyzna w przetartym płaszczu stał przed nim, dziwnie znajomy uśmiech zdobił jego twarz. Nagłe uczucie zimna przebiegło przez kark gangrela, wraz z nim pojawił się On... ból, pierwotny piekielny ból; będący kwintesencją jego życia, tak jakby dawny on walczył z tym kim jest teraz. Ręka samoistnie podnosi się ku nieznajomym, dłoń rozpościera się w jego kierunku...
Przed jego oczyma nie ma nikogo; pytanie pozostaje jedno: Czy ktoś w ogóle przed nimi był?
Gangrel otrząsnął się z tego w czym się pogrążył, wraz z przebudzeniem natrafił na pełny zrozumienia wzrok Michalea... oraz na impulsywny ból rodzący się w jego czaszce...
"Jack DeCroy? Kim ty do cholery byłeś?"- dało się słyszeć z oddali...
Wampir przybliżył się do Maga Krwi, jego wzrok był mętny wbity wciąż w parkiet.
- Powiedz mi Mike- rozpoczął nagle, głos jego nacechowany był cierpieniem.- Co ja, pier***** pionek na tej szachownicy mam zrobić aby jak najbardziej udupić graczy?
Zbliżył się jeszcze bardziej, a głos zniżył do szeptu...
- Czuje odór.. śmierć jest wśród nas- rzekł do jednookiego.
- Jak się pozbyć tej istoty? Czy to w ogóle jest w mym zasięgu?
Basowe grzmoty, przeszywające powietrze wbijały się niczym ostrza w wrażliwe bębenki gangrela. Jego zmysły wychwytywały burzę obrazów, zapachów, dźwięków... która narastała z każdym krzykiem wydobywającym sie z głosów stłoczonego tłumu bydła. Tak właśnie w tej chwili postrzegał ludzi których widział, dzieci błądzące we mgle rzeczywistości; niezdające sobie sprawy z tego że tuż obok ich nudnej egzystencji przeplatanej próbami uzyskania odmienności istnieje całkiem inny świat. Całun ciemności ogarniał umysł Jacka..
Mężczyzna w przetartym płaszczu stał przed nim, dziwnie znajomy uśmiech zdobił jego twarz. Nagłe uczucie zimna przebiegło przez kark gangrela, wraz z nim pojawił się On... ból, pierwotny piekielny ból; będący kwintesencją jego życia, tak jakby dawny on walczył z tym kim jest teraz. Ręka samoistnie podnosi się ku nieznajomym, dłoń rozpościera się w jego kierunku...
Przed jego oczyma nie ma nikogo; pytanie pozostaje jedno: Czy ktoś w ogóle przed nimi był?
Gangrel otrząsnął się z tego w czym się pogrążył, wraz z przebudzeniem natrafił na pełny zrozumienia wzrok Michalea... oraz na impulsywny ból rodzący się w jego czaszce...
"Jack DeCroy? Kim ty do cholery byłeś?"- dało się słyszeć z oddali...
Wampir przybliżył się do Maga Krwi, jego wzrok był mętny wbity wciąż w parkiet.
- Powiedz mi Mike- rozpoczął nagle, głos jego nacechowany był cierpieniem.- Co ja, pier***** pionek na tej szachownicy mam zrobić aby jak najbardziej udupić graczy?
Zbliżył się jeszcze bardziej, a głos zniżył do szeptu...
- Czuje odór.. śmierć jest wśród nas- rzekł do jednookiego.
- Jak się pozbyć tej istoty? Czy to w ogóle jest w mym zasięgu?
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Michael spojrzał się na Jacka swoim jedynym okiem, zaś mięśnie jego twarzy wyraźnie mówiły… „współczuję”. Zbliżył się do wampira, stając niemal obok niego, w odległości w jakiej śmiertelnik wyczułby oddech drugiego. Zielone promienie rozświetlały ich twarze, pokrywały ich ubrania… zaś na poziomie stóp unosiła się sztuczna mgła.
- Jack, posłuchaj nas teraz bardzo uważnie.
Szepnął, jego głos był szybki, jakby się czegoś obawiał.
- Jedna ręka porusza wszystkimi figurami… a zwycięzca…
Położył rękę na ramieniu Gangrela, szeptając teraz prosto do jego ucha.
- … zawsze trzyma swoją dłoń na pionku.
Erwan ruszył ku drzwiom, pełny słusznego gniewu i przekonania w swój sukces. Do czasu gdy nie poczuł dziwnego ssania w żołądku… coś przeoczył, jakiś mały detal mu uciekł. Gdy zaczął o tym myśleć, paskudny śmiech rozległ się wewnątrz jego czaszki.
„Tak, szefie… teraz odwróć się, podejdź kawałek.”
Czarnoksiężnik usłuchał się. Wciąż czuł na rękach krew zamordowanego mężczyzny.
Błysk!
Podskoczył lekko, co nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Przez ułamek sekundy miał przed sobą jakąś twarz. A przynajmniej tak myślał.
„Teraz wymacaj przed sobą klamkę… otwórz drzwi, i sięgnij w dół.”
Tak też zrobił. Lekkie skrzypnięcie, krok w przód. Wampir powoli opuścił rękę, niepewny co może chwycić.
Woda. Dziwne, kształt pojemnika był znajomy…
Rechot o mało co nie rozsadził jego głowy.
Kibel… włożył łapę w zasrany kibel. Drzwi do pomieszczenia otworzyły się momentalnie, nie pozwalając opętanemu Erwanowi na podjęcie jakiegokolwiek działania. Teraz widział już kontury… postać stała w przejściu, i zdawała się wpatrywać w trupa leżącego pod ścianą. W powietrzu rozlegał się smród moczu…
Dieter walnął mocno w szafkę, udając że ćwiczy ciosy. Śmiech majordomusa już ucichł, więc ponownie byli zmuszeni udawać. Oby tylko ta szafka nie miała właściciela…
Stał w obszernych, ciemno niebieskich bokserkach, z dwoma czerwonymi gwiazdami na biodrach. Buty miał ciemne, masywne. Może nawet aż za bardzo.
Kociak tymczasem wszedł do drugiego pomieszczenia, nie pukając, ani nie tłumacząc swojej obecności. Siwy mężczyzna z kozią bródką, ubrany w zielone dresy przypatrywał się mu przez chwilę, ale nie przestał przy tym mówić. A mówił on do małej grupy mężczyzn, łysych i owłosionych, białych i czarnych… lecz niemalże tak samo zbudowanych. Zdawali się być nawet identycznego wzrostu.
- … nie ma podziału na rundy. Lejecie się aż padniecie, ten który będzie wciąż stał – wygrywa. Po każdej walce macie parę minut na odpoczynek, lepiej skorzystajcie dobrze z tego czasu, bo wasi przeciwnicy będą wypoczęci i całkiem gotowi.
Mówił głośno, z lekką chrypką. Patrzył się groźnie na każdego z bokserów, oni zaś spuszczali głowy pod wpływem tego spojrzenia.
- Będę wasze walki losował, tak więc lepiej już teraz się przygotujcie. Pamiętajcie tylko że żadnych kopnięć, gryzienia i ciosów głową. Tak więc nie chcę widzieć jak odgryzacie sobie uszy, palce czy fiuty… w przeciwieństwie do widowni.
Zrobił gniewną miną, spoglądając się w bok. Kociak mógłby przyrzec że staruszek go obserwuje.
- Pamiętajcie, sława którą tu zyskacie przemija szybciej niż zarobione na walkach pieniądze. Jakieś pytania…?
Teraz wreszcie zwrócił się do wampira, który oparł się leniwie o ścianę. Gdy się odezwał, każdy z bokserów odwrócił się, by obejrzeć gościa.
- A pan? W jakiej pan jest sprawie?
Muzyka biła po uszach, jakby łamała jakąś ścianę. Stając obok Jacka, uzdrowiciel wpatrywał się w roztańczony tłum. Przez dłuższą chwilę, jego wzrok przykuł pewien młodzieniec, strasznie czerwony na twarzy, który zdawał się nadmiernie pocić. Po krótkiej chwili, zwrócił się ponownie do Gangrela.
- Znamy sposób by oczyścić duszę pana Jonesa. Jednak wymaga to trzech rzeczy…
Mówił, wciąż obserwując tłum.
- Po pierwsze, miejsca. Rytuał musi być zabezpieczony przed ingerencją z zewnątrz…
Jego wzrok ponownie się zatrzymał. Jacka zaczęło ciekawić czego starał się doszukać w tym bydle.
- Po drugie, czasu. Nigdy czegoś takiego nie robiliśmy… choć znamy sposób. Potrzebujemy jednej nocy, może więcej.
Oko Michaela znowu zaczęło szukać. Przez minutę milczał, stojąc jak posąg. Zaraz jednak pokiwał w smutku głową, odwracając się do drugiego wampira.
- Po trzecie, potrzeba nam *wolnej* woli Jonesa.
- Jack, posłuchaj nas teraz bardzo uważnie.
Szepnął, jego głos był szybki, jakby się czegoś obawiał.
- Jedna ręka porusza wszystkimi figurami… a zwycięzca…
Położył rękę na ramieniu Gangrela, szeptając teraz prosto do jego ucha.
- … zawsze trzyma swoją dłoń na pionku.
Erwan ruszył ku drzwiom, pełny słusznego gniewu i przekonania w swój sukces. Do czasu gdy nie poczuł dziwnego ssania w żołądku… coś przeoczył, jakiś mały detal mu uciekł. Gdy zaczął o tym myśleć, paskudny śmiech rozległ się wewnątrz jego czaszki.
„Tak, szefie… teraz odwróć się, podejdź kawałek.”
Czarnoksiężnik usłuchał się. Wciąż czuł na rękach krew zamordowanego mężczyzny.
Błysk!
Podskoczył lekko, co nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Przez ułamek sekundy miał przed sobą jakąś twarz. A przynajmniej tak myślał.
„Teraz wymacaj przed sobą klamkę… otwórz drzwi, i sięgnij w dół.”
Tak też zrobił. Lekkie skrzypnięcie, krok w przód. Wampir powoli opuścił rękę, niepewny co może chwycić.
Woda. Dziwne, kształt pojemnika był znajomy…
Rechot o mało co nie rozsadził jego głowy.
Kibel… włożył łapę w zasrany kibel. Drzwi do pomieszczenia otworzyły się momentalnie, nie pozwalając opętanemu Erwanowi na podjęcie jakiegokolwiek działania. Teraz widział już kontury… postać stała w przejściu, i zdawała się wpatrywać w trupa leżącego pod ścianą. W powietrzu rozlegał się smród moczu…
Dieter walnął mocno w szafkę, udając że ćwiczy ciosy. Śmiech majordomusa już ucichł, więc ponownie byli zmuszeni udawać. Oby tylko ta szafka nie miała właściciela…
Stał w obszernych, ciemno niebieskich bokserkach, z dwoma czerwonymi gwiazdami na biodrach. Buty miał ciemne, masywne. Może nawet aż za bardzo.
Kociak tymczasem wszedł do drugiego pomieszczenia, nie pukając, ani nie tłumacząc swojej obecności. Siwy mężczyzna z kozią bródką, ubrany w zielone dresy przypatrywał się mu przez chwilę, ale nie przestał przy tym mówić. A mówił on do małej grupy mężczyzn, łysych i owłosionych, białych i czarnych… lecz niemalże tak samo zbudowanych. Zdawali się być nawet identycznego wzrostu.
- … nie ma podziału na rundy. Lejecie się aż padniecie, ten który będzie wciąż stał – wygrywa. Po każdej walce macie parę minut na odpoczynek, lepiej skorzystajcie dobrze z tego czasu, bo wasi przeciwnicy będą wypoczęci i całkiem gotowi.
Mówił głośno, z lekką chrypką. Patrzył się groźnie na każdego z bokserów, oni zaś spuszczali głowy pod wpływem tego spojrzenia.
- Będę wasze walki losował, tak więc lepiej już teraz się przygotujcie. Pamiętajcie tylko że żadnych kopnięć, gryzienia i ciosów głową. Tak więc nie chcę widzieć jak odgryzacie sobie uszy, palce czy fiuty… w przeciwieństwie do widowni.
Zrobił gniewną miną, spoglądając się w bok. Kociak mógłby przyrzec że staruszek go obserwuje.
- Pamiętajcie, sława którą tu zyskacie przemija szybciej niż zarobione na walkach pieniądze. Jakieś pytania…?
Teraz wreszcie zwrócił się do wampira, który oparł się leniwie o ścianę. Gdy się odezwał, każdy z bokserów odwrócił się, by obejrzeć gościa.
- A pan? W jakiej pan jest sprawie?
Muzyka biła po uszach, jakby łamała jakąś ścianę. Stając obok Jacka, uzdrowiciel wpatrywał się w roztańczony tłum. Przez dłuższą chwilę, jego wzrok przykuł pewien młodzieniec, strasznie czerwony na twarzy, który zdawał się nadmiernie pocić. Po krótkiej chwili, zwrócił się ponownie do Gangrela.
- Znamy sposób by oczyścić duszę pana Jonesa. Jednak wymaga to trzech rzeczy…
Mówił, wciąż obserwując tłum.
- Po pierwsze, miejsca. Rytuał musi być zabezpieczony przed ingerencją z zewnątrz…
Jego wzrok ponownie się zatrzymał. Jacka zaczęło ciekawić czego starał się doszukać w tym bydle.
- Po drugie, czasu. Nigdy czegoś takiego nie robiliśmy… choć znamy sposób. Potrzebujemy jednej nocy, może więcej.
Oko Michaela znowu zaczęło szukać. Przez minutę milczał, stojąc jak posąg. Zaraz jednak pokiwał w smutku głową, odwracając się do drugiego wampira.
- Po trzecie, potrzeba nam *wolnej* woli Jonesa.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Wampir po raz pierwszy poczuł swą bezsilność i chciał wyrwać się jak najdalej z tego miejsca. Upokorzony, w beznadziejnej sytuacji. Zdawało mu się, że traci wolę życia. Gdyby ciagle miał oczy, wolno dogasałyby w nich resztki charakterystycznych płomyków.
Róża.
Ten, kto mówi, a nikt go nie słucha, jest niemy.
Długich dni i przyjemnych nocy.
Nic nie słychać? Choć gwar dokoła? Wzrastał przecież
Jak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imiona
Wszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych -
Jaki ten był silny, tamten jaki zuchwały,
Jakie ów miał szczęście - a każdy już zgubiony!
Zgubiony! Dźwięk jeden - lata klęsk mi obwieścił.
*Jak już siedzisz w gównie, to przynajmniej siedź cicho.* - zakpił Azazu.
Erwan warknął, wyskakując z kibla i rzucając się na pechowego osobnika. Nóż błysnął w ręce Tremera, który zadał nim serię szybkich pchnięć. Był wściekły. Choć to w sumie mało powiedziane.
Wampir po raz pierwszy poczuł swą bezsilność i chciał wyrwać się jak najdalej z tego miejsca. Upokorzony, w beznadziejnej sytuacji. Zdawało mu się, że traci wolę życia. Gdyby ciagle miał oczy, wolno dogasałyby w nich resztki charakterystycznych płomyków.
Róża.
Ten, kto mówi, a nikt go nie słucha, jest niemy.
Długich dni i przyjemnych nocy.
Nic nie słychać? Choć gwar dokoła? Wzrastał przecież
Jak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imiona
Wszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych -
Jaki ten był silny, tamten jaki zuchwały,
Jakie ów miał szczęście - a każdy już zgubiony!
Zgubiony! Dźwięk jeden - lata klęsk mi obwieścił.
*Jak już siedzisz w gównie, to przynajmniej siedź cicho.* - zakpił Azazu.
Erwan warknął, wyskakując z kibla i rzucając się na pechowego osobnika. Nóż błysnął w ręce Tremera, który zadał nim serię szybkich pchnięć. Był wściekły. Choć to w sumie mało powiedziane.
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
- Przyszedłem żeby wspomnieć, że mój... podopieczny od teraz też bierze udział w zawodach. - Kociak poprawił skórzaną kurtkę. Przypatrzył się uważnie staruchowi. Popatrzył głęboko w oczy... Zaufanie, ta iskierka zauwania, czy będzie gdzieś w jego umyśle? Rozbuchać ją jak najbardziej, jak najszybciej.
Musi mi uwierzyć.
- I w związku z tym, żeby dopisał pan Twardego Szwaba do listy... ludzi których należy rozlosować.
- Przyszedłem żeby wspomnieć, że mój... podopieczny od teraz też bierze udział w zawodach. - Kociak poprawił skórzaną kurtkę. Przypatrzył się uważnie staruchowi. Popatrzył głęboko w oczy... Zaufanie, ta iskierka zauwania, czy będzie gdzieś w jego umyśle? Rozbuchać ją jak najbardziej, jak najszybciej.
Musi mi uwierzyć.
- I w związku z tym, żeby dopisał pan Twardego Szwaba do listy... ludzi których należy rozlosować.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos tymczasem rozciągał kończyny, wyginał się na boki, markował ciosy na niewidzialnym przeciwniku.
Zagłuszał myśli.
Co ja tu w ogóle robię?
Dla kogo narażam głowę?
Dla Jacka? - Za bardzo przeżywa swoje nie-życie, zbyt wiele wątpliwości nim targa.
Dla Erwana? - Zagłębia się coraz bardziej w odmętach mrocznego szaleństwa, igra z siłą, której nie jest w stanie okiełznać.
Dla Kociaka? - Indywidualista wiedziony własnym przeznaczeniem i poczuciem misji dziejowej. Tak naprawdę nie mamy ze sobą nic wspólnego, w dodatku, z racji spuścizny, nie zasługuje na zaufanie.
Dla siebie? To byłoby najrozsądniejsze, lecz cały mój dawny świat legł w gruzach i nie mam do czego wracać.
Dieter uderzył z całej siły w ścianę. Posypał się tynk.
Egzystuję. Trwam. Istnieję.
... tęsknię.
Ravnos tymczasem rozciągał kończyny, wyginał się na boki, markował ciosy na niewidzialnym przeciwniku.
Zagłuszał myśli.
Co ja tu w ogóle robię?
Dla kogo narażam głowę?
Dla Jacka? - Za bardzo przeżywa swoje nie-życie, zbyt wiele wątpliwości nim targa.
Dla Erwana? - Zagłębia się coraz bardziej w odmętach mrocznego szaleństwa, igra z siłą, której nie jest w stanie okiełznać.
Dla Kociaka? - Indywidualista wiedziony własnym przeznaczeniem i poczuciem misji dziejowej. Tak naprawdę nie mamy ze sobą nic wspólnego, w dodatku, z racji spuścizny, nie zasługuje na zaufanie.
Dla siebie? To byłoby najrozsądniejsze, lecz cały mój dawny świat legł w gruzach i nie mam do czego wracać.
Dieter uderzył z całej siły w ścianę. Posypał się tynk.
Egzystuję. Trwam. Istnieję.
... tęsknię.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Muzyka na parkiecie na chwile ucichła. Dziesiątki rąk powędrowały ku górze, krzycząc w kierunku DJ’a. Ten – chudy murzyn z olbrzymim afro – podniósł w odpowiedzi palec, po czym wykrzyczał skrzeczącym głosem. Pot leciał mu po twarzy, serce biło szybko z podniecenia. Ale najlepsze miało dopiero nadejść…
- Chcecie się bawić!?
TAK! – odpowiedział mu tłum równym głosem, wymachując energicznie rękoma w jego kierunku.
- Chcecie poczuć zwie-e-e-e-rzęcy zew!?
TAK! – ponownie wywrzeszczał tłum. Przy konsolecie murzyn opuścił rękę, zaś zielony promień pokazał na chwilę kolczyki… powbijane na całej jego twarzy.
- JAZDA!
Ryknął na całe gardło, przeciągając słowo tak długo, jak wytrzymywały jego płuca.
Chwila ciszy, ludzie stoją otumanieni, spoceni i zmęczeni. Mruczą do siebie, ich serca biją szybko i nieregularnie. Coś się zbliża, czują to… mgła u ich stóp, zielone światło nad nimi.
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the FLOOR!
Ryk zachwytu, chwilę potem ciała podskakują i wiją się w zwierzęcym tańcu. Twarde uderzenia basów gitary, oraz jej szybki i energiczny dźwięk. Przeraźliwy głos muzyka, na początku szept, potem przeradzający się w szaleńczy skowyt.
Michael odwrócił się szybko do Jacka, determinacja i skupienie malowały się na jego twarzy.
- Nie mamy wiele czasu.
Beaten why for…
Can't take much more!
One - Nothing wrong with me.
Two - Nothing wrong with me.
Three - Nothing wrong with me.
Four - Nothing wrong with me.
Krew kapała z jego ust. Czuł jak rozchodzi się po całym organizmie. Palce poruszały mu się, jakby podświadomie. W środku bał się, chyba po raz pierwszy w życiu – samego siebie. Opierał się o umywalkę, zmywając brudy z ręki, oraz krew z twarzy. Zęby bolały go przeraźliwie…
Czemu? Czemu musiał posilić się na mięsie tego człowieka?
Ręce mu się trzęsły, co nie było skutkiem zdenerwowania. Takie odruchy umarły w nim już dawno. Nie… coś innego, coś obcego, walczyło o kontrolę nad jego ciałem. Gdy skoczył na tamtego przypadkowego człowieka – prawdopodobnie mężczyznę, nie widział twarzy, ale teraz wszyscy ludzie wyglądają tak samo – czuł jak ogarnia go nieopisana forma gniewu. Nie była to jego wewnętrzna Bestia, która i tak szarpała się silnie na uwięzi. Nie był to też jego własny gniew, spowodowany upokorzeniem oraz własnymi krzywdami.
To był gniew…
… piekielny.
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
NOW!
Błysk reflektorów! Wrzask tłumu! Ludzie unoszący w uwielbieniu swe ręce!
Ring. Niebieska mata. Cztery narożniki, dwóch zawodników wychodzących z przejścia pośrodku piętra. Wokół zebrały się tłumy, by oglądać ten krwawy sport… krzyczą, gwiżdżą i rzucają pop-cornem. Wokół chodzą skąpo ubrane dziewczyny, sprzedając fajki i prażoną kukurydzę. I podobnie jak ci z piętra niżej, zebrani wrzeszczą…
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Pierwsi zawodnicy wskakują na ring. Teraz są tylko oni, muzyka i krzyk tłumu się wyciszają.
„Gogolak versus Asmodeusz!” – Krzyczy ten sam stary dziad, który dopisał parę minut wcześniej „Twardego Szwaba” na listę zawodników.
Pięści idą w ruch. Gogolak to rosły białas ze spuchniętą szczęką i zapadniętym czołem. Zdecydowany faworyt. Asmodeusz to też białas, tyle że niższy i bardziej owłosiony. Gdy lądują jego pierwsze ciosy, ryczy jak opętany.
Push me again…
This is the end!
One - Nothing wrong with me.
Two - Nothing wrong with me.
Three - Nothing wrong with me.
Four - Nothing wrong with me!
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
NOW!
Powolne uderzenie lewą łapą, dynamiczny unik Gogolaka i kontra.
Let the bodies hit the floor!
Asmodeusz obrywa w skroń. Zatacza się chwilę, lecz odzyskuje orientację. Nie tracąc ani sekundy, przeprowadza zmyłkowe zamachnięcie w bok przeciwnika, a gdy ten chwyta haczyk, uderza z całej siły, prosto w jego twarz. Krew tryska ze złamanego nosa.
Let the bodies hit the floor!
Gogolak ryczy jak zwierze, po czym na oślep wpycha palce lewej dłoni do ust i oczu rywala. Drugą ręką uderza zaślepionego olbrzyma w brzuch, tak że ten zgina się w pół. Miażdżący cios kolanem jaki nastąpił później… to była tylko formalność.
Let the bodies hit the floor!
Tłum wrzeszczy wniebowzięty. Krew tryska z nosa Gogolaka, a Asmoduesz zdaje się mieć uszkodzone oko. Obydwaj stoją przez chwilę, patrząc się tylko na siebie. Jednak po chwili rzucają się na siebie, łącząc w prymitywnym tańcu pięści.
Let the bodies hit the floor!
Tymczasem w szatni Dieter siedzi na ławce, zaciskając i rozluźniając dłoń. Wokół niego tłoczy się grupa podejrzliwych goryli. Jedno spojrzenie pojedynczego oka, a połowa z nich odwraca się. Ręce wampira są ciepłe, jest pewien że przeciwnik poczuje ich siłę. Rozgląda się po zebranych… widzi czterech kolesi, niemalże identycznego wzrostu i budowy. A może to tylko złudzenie? Biały, czarny, żółty czy zielony… ważne że ma w sobie krew.
Czasami można się też zabawić.
Uśmiech rozjaśnił twarz Stiera, ujawniając sine zaokrąglenia wokół oczu. Dawno nie czerpał takiej przyjemności z odbierania życia człowiekowi.
- Ej ty, nowy!
Wyrwał go z zamyślenia jakiś basowy głos. Spojrzał się ku górze, widząc jak podchodzi do niego mocno opalony *białas*. Czarne włosy, postawione na żel… pokryte tatuażami, opalone do brązu, umięśnione ciało. Ciało kulturysty, nie boksera.
- My się chyba nie znamy… co ty za jeden? Wyglądasz jak cygan!
Splunął na podłogę, niebezpiecznie blisko Dietera, lustrując go spojrzeniem. Stier nie odpowiedział, przypominając sobie w myślach jak ważna jest jego misja.
Nagle do szatni wparował organizator walk. Dyszał przez chwilę, po czym wytarł pot z czoła i wskazał na jakiegoś dryblasa… i na Ravnosa.
- Ty – Twardy – i ty, Jimmy Cwaniaczek! Wchodzicie!
Oparł się o ścianę, klnąc coś pod nosem. Drzwi za nim były lekko uchylone… można było spostrzec jak dwie postacie podnoszą z podłogi coś, co wygląda jak ciało. Dieter nachylił się bardziej, czując jak panika przesłania mu rozum.
- Cholera… Asmodeusz zatłukł Gogolaka. Chyba na śmierć, nie wiem. Co za tępy furiat!
Spojrzał się po zebranych.
- Morda na kłódkę, inaczej to wasze ciała będą stąd sprzątać po dzisiejszej nocy.
Skin against skin!
Blood and bone!
You're all by yourself!
But you're not alone!
You wanted in!
Now you're here!
Driven by hate!
Consumed by fear…
- PANIE I PANOWIE! ŻYWI I NIEUMARLI!
Rozległ się głos, tym razem nie należący do podstarzałego organizatora.
- Czas ożywić to miejsce!
Kociak momentalnie rozpoznał ten głos. Jego ręka zaczęła iść powoli ku tubie na mapy, szykując się na najgorsze. Tłum ryczał z zadowolenia, widząc że oto sam król wyszedł do swojego ludu.
„To Kain!”
„To on zabił swojego brata! To on został naznaczony i wygnany!”
„On jest taki cool… taki zajebisty!”
Dało się słyszeć wśród podnieconych szmerów. I rzeczywiście… w otoczeniu dwójki ochroniarzy, prowadząc za sobą samego Becketta, pan i władca Czyśćca, Chicago i najbardziej wpływowa osobistość w mieście – wkroczyła do specjalnie przygotowanej dla niego loży, by mieć najlepsze miejsce do oglądania walk.
Kociak czaił się pomiędzy tłumem, zerkając w tamtym kierunku. Nie było w tym nic dziwnego… teraz *każdy* tam patrzył. Wampir ze szczytu Sears Tower stał przez chwilę, nim ciosem w brzuch Kain „przekonał go” by ten zajął miejsce. Nie pozbywając się swojego misternego, zielonego kapelusza, przywódca lokalnych gangów rozsiadł się wygodnie, czekając na następną walkę.
- Bu.
Malkavianin odwrócił się. Za nim stała dwójka sprzymierzeńców – Cyklop i DeCroy. Wyglądali na wyjątkowo chętnych do bitki, a zwłaszcza Jack (zerkający troskliwie na pojemnik na mapy Malka) w którego oczach tliło się dzikie… zielone, szaleństwo.
One - Nothing wrong with me…
Two - Nothing wrong with me...
Three - Nothing wrong with me…
Four - Nothing wrong with me!
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
Nie potrwało długo, zanim trójka nie spostrzegła błądzącego wśród tłumu Erwana, kilkanaście metrów od nich. Jednak znowu rozległ się głos organizatora, ogłaszającego następną walkę.
- Panie i panowie! Oto przed wami… prosto znikąd, intrygujący, szpetny niczym noc i groźny niczym wilk… Twardy Szwab!
Lud zawył agresywnie, rzucając pop-cornem i kubkami z napojami. Gwizdali, wykrzykiwali przekleństwa i ryczeli. Dieter szedł niewzruszony, aż dotarł do granicy ringu.
Nagle jeden z kubków rozbił się na jego głowie, zaś ludzie stojący najbliżej wybuchli śmiechem. Cola rozlała się po jego włosach, klejąc je.
Gdy przechodził przez barierkę, miał w głowie tylko ten gwizd i ten śmiech…
- Z kolei jego przeciwnikiem będzie… znany, kochany przez nikogo, nienawidzony przez wielu! Prawdziwy samotny wilk i drań, który prawdopodobnie spał z *twoją* matką! Oto przed wami…
Tłum gwizdał i wrzeszczał. Dopingowali idącego mężczyznę – dryblasa wyróżniającego się krótkimi, zielonymi dredami. Szybko wskoczył na ring, machając do publiczności i rycząc wściekle, napinając mięśnie.
- Jimmy Cwaniaczek!
Let the bodies hit the floor!
Tłum podskakuje gwiżdżąc, klnąc i krzycząc “Jimmy!”. Unoszą swoje ręce w uwielbieńczym geście, pokazując jak bardzo go kochają. „Przeleć moją matkę, Jimmy!” – daje się słyszeć z trybun.
Let the bodies hit the floor!
Kociak zaciska pięści. Zaczyna się robić gorąco. Jack zerka na Erwana, Michael tymczasem podchodzi bliżej Malkavianina.
- Przeciwnik Dietera… my go znamy. Był tam, w tamtej alejce niedaleko tego miejsca.
Malk reaguje tylko kwaśnym przekleństwem.
Let the bodies hit the floor!
Jones dotyka kolejnych ciał, czując ciepło ich skóry. Czuje się brudny, nieczysty i przesiąknięty ich smrodem. Jednocześnie wciąż czuje smak skóry swojej niedawnej ofiary, którą w ślepej furii zmasakrował na granice bestialskości. Sytuacja nie wyglądała dobrze, zabił już zbyt wielu. Po Czyśćcu chodziła ofiara jego – oraz Dietera – magii, szukając podejrzanych typów. Jego ręce wciąż się trzęsły, a demon…
Milczał.
- Zaczynajcie!
Mikrofon rozesłał zachrypnięty głos prowadzącego po całym piętrze.
Let the bodies hit the FLOOR!
- Chcecie się bawić!?
TAK! – odpowiedział mu tłum równym głosem, wymachując energicznie rękoma w jego kierunku.
- Chcecie poczuć zwie-e-e-e-rzęcy zew!?
TAK! – ponownie wywrzeszczał tłum. Przy konsolecie murzyn opuścił rękę, zaś zielony promień pokazał na chwilę kolczyki… powbijane na całej jego twarzy.
- JAZDA!
Ryknął na całe gardło, przeciągając słowo tak długo, jak wytrzymywały jego płuca.
Chwila ciszy, ludzie stoją otumanieni, spoceni i zmęczeni. Mruczą do siebie, ich serca biją szybko i nieregularnie. Coś się zbliża, czują to… mgła u ich stóp, zielone światło nad nimi.
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the floor…
Let the bodies hit the FLOOR!
Ryk zachwytu, chwilę potem ciała podskakują i wiją się w zwierzęcym tańcu. Twarde uderzenia basów gitary, oraz jej szybki i energiczny dźwięk. Przeraźliwy głos muzyka, na początku szept, potem przeradzający się w szaleńczy skowyt.
Michael odwrócił się szybko do Jacka, determinacja i skupienie malowały się na jego twarzy.
- Nie mamy wiele czasu.
Beaten why for…
Can't take much more!
One - Nothing wrong with me.
Two - Nothing wrong with me.
Three - Nothing wrong with me.
Four - Nothing wrong with me.
Krew kapała z jego ust. Czuł jak rozchodzi się po całym organizmie. Palce poruszały mu się, jakby podświadomie. W środku bał się, chyba po raz pierwszy w życiu – samego siebie. Opierał się o umywalkę, zmywając brudy z ręki, oraz krew z twarzy. Zęby bolały go przeraźliwie…
Czemu? Czemu musiał posilić się na mięsie tego człowieka?
Ręce mu się trzęsły, co nie było skutkiem zdenerwowania. Takie odruchy umarły w nim już dawno. Nie… coś innego, coś obcego, walczyło o kontrolę nad jego ciałem. Gdy skoczył na tamtego przypadkowego człowieka – prawdopodobnie mężczyznę, nie widział twarzy, ale teraz wszyscy ludzie wyglądają tak samo – czuł jak ogarnia go nieopisana forma gniewu. Nie była to jego wewnętrzna Bestia, która i tak szarpała się silnie na uwięzi. Nie był to też jego własny gniew, spowodowany upokorzeniem oraz własnymi krzywdami.
To był gniew…
… piekielny.
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
NOW!
Błysk reflektorów! Wrzask tłumu! Ludzie unoszący w uwielbieniu swe ręce!
Ring. Niebieska mata. Cztery narożniki, dwóch zawodników wychodzących z przejścia pośrodku piętra. Wokół zebrały się tłumy, by oglądać ten krwawy sport… krzyczą, gwiżdżą i rzucają pop-cornem. Wokół chodzą skąpo ubrane dziewczyny, sprzedając fajki i prażoną kukurydzę. I podobnie jak ci z piętra niżej, zebrani wrzeszczą…
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Let the bodies hit the floor!
Pierwsi zawodnicy wskakują na ring. Teraz są tylko oni, muzyka i krzyk tłumu się wyciszają.
„Gogolak versus Asmodeusz!” – Krzyczy ten sam stary dziad, który dopisał parę minut wcześniej „Twardego Szwaba” na listę zawodników.
Pięści idą w ruch. Gogolak to rosły białas ze spuchniętą szczęką i zapadniętym czołem. Zdecydowany faworyt. Asmodeusz to też białas, tyle że niższy i bardziej owłosiony. Gdy lądują jego pierwsze ciosy, ryczy jak opętany.
Push me again…
This is the end!
One - Nothing wrong with me.
Two - Nothing wrong with me.
Three - Nothing wrong with me.
Four - Nothing wrong with me!
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
NOW!
Powolne uderzenie lewą łapą, dynamiczny unik Gogolaka i kontra.
Let the bodies hit the floor!
Asmodeusz obrywa w skroń. Zatacza się chwilę, lecz odzyskuje orientację. Nie tracąc ani sekundy, przeprowadza zmyłkowe zamachnięcie w bok przeciwnika, a gdy ten chwyta haczyk, uderza z całej siły, prosto w jego twarz. Krew tryska ze złamanego nosa.
Let the bodies hit the floor!
Gogolak ryczy jak zwierze, po czym na oślep wpycha palce lewej dłoni do ust i oczu rywala. Drugą ręką uderza zaślepionego olbrzyma w brzuch, tak że ten zgina się w pół. Miażdżący cios kolanem jaki nastąpił później… to była tylko formalność.
Let the bodies hit the floor!
Tłum wrzeszczy wniebowzięty. Krew tryska z nosa Gogolaka, a Asmoduesz zdaje się mieć uszkodzone oko. Obydwaj stoją przez chwilę, patrząc się tylko na siebie. Jednak po chwili rzucają się na siebie, łącząc w prymitywnym tańcu pięści.
Let the bodies hit the floor!
Tymczasem w szatni Dieter siedzi na ławce, zaciskając i rozluźniając dłoń. Wokół niego tłoczy się grupa podejrzliwych goryli. Jedno spojrzenie pojedynczego oka, a połowa z nich odwraca się. Ręce wampira są ciepłe, jest pewien że przeciwnik poczuje ich siłę. Rozgląda się po zebranych… widzi czterech kolesi, niemalże identycznego wzrostu i budowy. A może to tylko złudzenie? Biały, czarny, żółty czy zielony… ważne że ma w sobie krew.
Czasami można się też zabawić.
Uśmiech rozjaśnił twarz Stiera, ujawniając sine zaokrąglenia wokół oczu. Dawno nie czerpał takiej przyjemności z odbierania życia człowiekowi.
- Ej ty, nowy!
Wyrwał go z zamyślenia jakiś basowy głos. Spojrzał się ku górze, widząc jak podchodzi do niego mocno opalony *białas*. Czarne włosy, postawione na żel… pokryte tatuażami, opalone do brązu, umięśnione ciało. Ciało kulturysty, nie boksera.
- My się chyba nie znamy… co ty za jeden? Wyglądasz jak cygan!
Splunął na podłogę, niebezpiecznie blisko Dietera, lustrując go spojrzeniem. Stier nie odpowiedział, przypominając sobie w myślach jak ważna jest jego misja.
Nagle do szatni wparował organizator walk. Dyszał przez chwilę, po czym wytarł pot z czoła i wskazał na jakiegoś dryblasa… i na Ravnosa.
- Ty – Twardy – i ty, Jimmy Cwaniaczek! Wchodzicie!
Oparł się o ścianę, klnąc coś pod nosem. Drzwi za nim były lekko uchylone… można było spostrzec jak dwie postacie podnoszą z podłogi coś, co wygląda jak ciało. Dieter nachylił się bardziej, czując jak panika przesłania mu rozum.
- Cholera… Asmodeusz zatłukł Gogolaka. Chyba na śmierć, nie wiem. Co za tępy furiat!
Spojrzał się po zebranych.
- Morda na kłódkę, inaczej to wasze ciała będą stąd sprzątać po dzisiejszej nocy.
Skin against skin!
Blood and bone!
You're all by yourself!
But you're not alone!
You wanted in!
Now you're here!
Driven by hate!
Consumed by fear…
- PANIE I PANOWIE! ŻYWI I NIEUMARLI!
Rozległ się głos, tym razem nie należący do podstarzałego organizatora.
- Czas ożywić to miejsce!
Kociak momentalnie rozpoznał ten głos. Jego ręka zaczęła iść powoli ku tubie na mapy, szykując się na najgorsze. Tłum ryczał z zadowolenia, widząc że oto sam król wyszedł do swojego ludu.
„To Kain!”
„To on zabił swojego brata! To on został naznaczony i wygnany!”
„On jest taki cool… taki zajebisty!”
Dało się słyszeć wśród podnieconych szmerów. I rzeczywiście… w otoczeniu dwójki ochroniarzy, prowadząc za sobą samego Becketta, pan i władca Czyśćca, Chicago i najbardziej wpływowa osobistość w mieście – wkroczyła do specjalnie przygotowanej dla niego loży, by mieć najlepsze miejsce do oglądania walk.
Kociak czaił się pomiędzy tłumem, zerkając w tamtym kierunku. Nie było w tym nic dziwnego… teraz *każdy* tam patrzył. Wampir ze szczytu Sears Tower stał przez chwilę, nim ciosem w brzuch Kain „przekonał go” by ten zajął miejsce. Nie pozbywając się swojego misternego, zielonego kapelusza, przywódca lokalnych gangów rozsiadł się wygodnie, czekając na następną walkę.
- Bu.
Malkavianin odwrócił się. Za nim stała dwójka sprzymierzeńców – Cyklop i DeCroy. Wyglądali na wyjątkowo chętnych do bitki, a zwłaszcza Jack (zerkający troskliwie na pojemnik na mapy Malka) w którego oczach tliło się dzikie… zielone, szaleństwo.
One - Nothing wrong with me…
Two - Nothing wrong with me...
Three - Nothing wrong with me…
Four - Nothing wrong with me!
One - Something's got to give!
Two - Something's got to give!
Three - Something's got to give!
Nie potrwało długo, zanim trójka nie spostrzegła błądzącego wśród tłumu Erwana, kilkanaście metrów od nich. Jednak znowu rozległ się głos organizatora, ogłaszającego następną walkę.
- Panie i panowie! Oto przed wami… prosto znikąd, intrygujący, szpetny niczym noc i groźny niczym wilk… Twardy Szwab!
Lud zawył agresywnie, rzucając pop-cornem i kubkami z napojami. Gwizdali, wykrzykiwali przekleństwa i ryczeli. Dieter szedł niewzruszony, aż dotarł do granicy ringu.
Nagle jeden z kubków rozbił się na jego głowie, zaś ludzie stojący najbliżej wybuchli śmiechem. Cola rozlała się po jego włosach, klejąc je.
Gdy przechodził przez barierkę, miał w głowie tylko ten gwizd i ten śmiech…
- Z kolei jego przeciwnikiem będzie… znany, kochany przez nikogo, nienawidzony przez wielu! Prawdziwy samotny wilk i drań, który prawdopodobnie spał z *twoją* matką! Oto przed wami…
Tłum gwizdał i wrzeszczał. Dopingowali idącego mężczyznę – dryblasa wyróżniającego się krótkimi, zielonymi dredami. Szybko wskoczył na ring, machając do publiczności i rycząc wściekle, napinając mięśnie.
- Jimmy Cwaniaczek!
Let the bodies hit the floor!
Tłum podskakuje gwiżdżąc, klnąc i krzycząc “Jimmy!”. Unoszą swoje ręce w uwielbieńczym geście, pokazując jak bardzo go kochają. „Przeleć moją matkę, Jimmy!” – daje się słyszeć z trybun.
Let the bodies hit the floor!
Kociak zaciska pięści. Zaczyna się robić gorąco. Jack zerka na Erwana, Michael tymczasem podchodzi bliżej Malkavianina.
- Przeciwnik Dietera… my go znamy. Był tam, w tamtej alejce niedaleko tego miejsca.
Malk reaguje tylko kwaśnym przekleństwem.
Let the bodies hit the floor!
Jones dotyka kolejnych ciał, czując ciepło ich skóry. Czuje się brudny, nieczysty i przesiąknięty ich smrodem. Jednocześnie wciąż czuje smak skóry swojej niedawnej ofiary, którą w ślepej furii zmasakrował na granice bestialskości. Sytuacja nie wyglądała dobrze, zabił już zbyt wielu. Po Czyśćcu chodziła ofiara jego – oraz Dietera – magii, szukając podejrzanych typów. Jego ręce wciąż się trzęsły, a demon…
Milczał.
- Zaczynajcie!
Mikrofon rozesłał zachrypnięty głos prowadzącego po całym piętrze.
Let the bodies hit the FLOOR!
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Patrzył na walkę przez moment. Po czym westchnął ciężko i stwierdził:
- Wolę nawet nie patrzeć jak ten debil psuje cios za ciosem! - zacisnął rękę na tubie.
- Zajmijmy się lepiej czymś pożytecznym, na przykład spróbujmy zrobić coś żeby pomóc temu pierdolniętemu opętańcowi, Erwanowi, zanim wypruje flaki z połowy gości tego klubu. - w głosie Malka coś się zmieniło. Tak jakby... Warczał teraz z głębi płuc.
Był wyraźnie wkurzony.
- Mam pewien pomysł. Wy złapcie Erwana i zróbcie z nim coś żeby był zdolny do walki, która wkrótce tu nastąpi, gdy przybędzie nasz stary znajomy, a ja w tym czasie zajmę się przygotowaniami do zdobycia naszej nagrody, jeśli dla Tępego Szwaba okaże się to za dużym wyzwaniem, co może się zdarzyć. - popatrzył na Jacka i Cyklopa.
- A jak ja dorwę tego jełopa, to mu urwę fiuta i go nim uduszę, więc to wy powinniście się tym zająć, ok?
Patrzył na walkę przez moment. Po czym westchnął ciężko i stwierdził:
- Wolę nawet nie patrzeć jak ten debil psuje cios za ciosem! - zacisnął rękę na tubie.
- Zajmijmy się lepiej czymś pożytecznym, na przykład spróbujmy zrobić coś żeby pomóc temu pierdolniętemu opętańcowi, Erwanowi, zanim wypruje flaki z połowy gości tego klubu. - w głosie Malka coś się zmieniło. Tak jakby... Warczał teraz z głębi płuc.
Był wyraźnie wkurzony.
- Mam pewien pomysł. Wy złapcie Erwana i zróbcie z nim coś żeby był zdolny do walki, która wkrótce tu nastąpi, gdy przybędzie nasz stary znajomy, a ja w tym czasie zajmę się przygotowaniami do zdobycia naszej nagrody, jeśli dla Tępego Szwaba okaże się to za dużym wyzwaniem, co może się zdarzyć. - popatrzył na Jacka i Cyklopa.
- A jak ja dorwę tego jełopa, to mu urwę fiuta i go nim uduszę, więc to wy powinniście się tym zająć, ok?
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Mdłe światła, krzyki publiczności, stres, świadomość poświęcania się dla kogoś innego - wszystko naraz dekoncentrowało młodego wampira. Do tego konieczność stawania na ringu oko w oko z największymi zakapiorami Chicago.
Zdecydował się walczyć i dotrzyma słowa. Męczyło go zastanawianie się po co i dla kogo to robi. Filozofia jest prosta:
"Albo ja, albo oni."
Ravnos stanął twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem.
"Twardziel, nie będzie łatwo."
Ostatnie instrukcje sędziego, gong.
- Dzisiaj ja przelecę twoją starą, Jimmy - warknął Ravnos i wyprowadził szybki prawy prosty na twarz Cwaniaczka.
Przeciwnik szczęśliwie uniknął nadlatującego uderzenia, uchylając się.
Nie minęła sekunda, kiedy Dieter ponowił cios.
Chwila nieuwagi, napięcie, nieostrożność, nerwy... Wampir stracił równowagę. Przeciwnik tylko czekał na ten moment. Niczym zwierz rzucił się na Ravnosa, piorąc go obydwiema pięściami po twarzy. Postawiona garda ochroniła szczękę przed niechybną kontuzją. Niestety, błyskawiczne uderzenie w odsłonięty brzuch powaliło wampira na deski.
Wściekły Ravnos próbował podciąć Cwaniaczka, lecz ten w porę uskoczył. Dieter zyskał czas, by stanąć na nogi.
"Sukinsyn."
Ravnos wyszedł w Jimmiego lewym sierpem, trafiając przeciwnika w twarz. Następujący po nim cios w klatkę został sparowany.
Cwaniaczek bluznął pod nosem i z rykiem rzucił się, celując w podbródek. Dieter cofnął się przed ciosem pół kroku i skontrował, lecz niecelnie. Jednak po sekundzie wpadł w przeciwnika barkiem, wytrącając go na chwilę z równowagi.
"Co jest? Nawet tego nie poczuł..."
Szybkie uderzenie kolanem w podbrzusze mija cel o milimetry.
Jimmy, tocząc ze wściekłości pianę z ust, wyprowadza cios wprost w szczękę wampira. Niemiłe zgrzytnięcie i fala bólu zalewa twarz Dietera. Korzystając z trafienia, Jimmy stara się powalić przeciwnika na deski kopnięciem, lecz tym razem nie trafia.
"Zwierzę... Gorsze nawet ode mnie."
Ravnos kontruje uderzeniem łokciem. Trafia, choć niezdarnie, jednak Jimmy łapie się zaskoczony za szczękę.
Ich spojrzenia krzyżują się.
"Zjem cię." - wyczytał w nich Cwaniaczek, czując niemiłe mrowienie na karku. Rzucił się z rykiem na wampira, lecz bezskutecznie przeszywa powietrze.
Ravnos odpowiada błyskawicznym ciosem w podbrzusze. Jimmy zatoczył się. Wydał z siebie przerażający okrzyk i, mimo wyraźnych oznak zmęczenia, zaszarżował na Dietera. Desperacja połączona z wściekłością najwyraźniej dodała mu animuszu, gdyż z całej siły wywala Ravnosowi z baniaka i ponawia miażdżącym ciosem.
Zaskoczony wampir zatoczył się, zatrzymując dopiero w narożniku. Głowa mu pulsowała, a świat stracił na ostrości.
"To...zwierzę...coś mi...połamało..."
Korzystając z przewagi Cwaniaczek doskakuje i wali pięścią w głowę. Dieter w porę uchyla się.
"Ciekawe...Co powiesz na to...?"
Ravnos wyprowadził cios w twarz...a przynajmniej tak się Jimmiemu zdawało. Tymczasem wampir złapał przeciwnika za ramię z zamiarem wykręcenia go ze stawu.
"To jak giąć gołymi rękami uliczną latarnię..." - warknął w myślach, kiedy próba nie powiodła się. Spróbował jeszcze dosięgnąć kolanem klejnotów przeciwnika, lecz tamten uchylił się.
Coraz bardziej słaniając się na nogach, Cwaniaczek desperacko uderzył w ramię wampira, poważnie je uszkadzając.
Ravnos syknął z bólu.
"Teraz...albo...nigdy..."
Ravnos zacisnął zęby, głośno ryknął i ruszył na przeciwnika, zasypując go gradem ciosów. Kilka trafia, kilka przeszywa powietrze.
To było już zbyt wiele nawet dla takiego zabijaki, jak Jimmy Cwaniaczek. Z trudem łapiąc pion, próbował sięgnąć wampira rękoma, lecz tylko bezwładnie runął na deski.
Nie poruszał się. Sędzia stwierdził nokaut.
W tym samym momencie Dieter wyłączył się. Przestały do niego docierać bodźce z zewnątrz, nie interesowało go jak zareagowała publiczność, organizatorzy, kto będzie jego kolejnym przeciwnikiem.
W głowie miał tylko jedną myśl.
"Odetchnąć."
Doczłapał się do szatni, gdzie usiadł w odosobnionym miejscu. Zamknął jedyne oko, pozwolił, by przez chwilę ogarnęła go błoga ciemność i spokój.
Tymczasem jego ciało powoli wracało do formy. Życiodajna krew rozgrzewała je od środka, lecząc rany i tłumiąc ból.
Potrzebował kilku chwil, by dojść do siebie.
By być gotowym na kolejne wyzwanie.
Mdłe światła, krzyki publiczności, stres, świadomość poświęcania się dla kogoś innego - wszystko naraz dekoncentrowało młodego wampira. Do tego konieczność stawania na ringu oko w oko z największymi zakapiorami Chicago.
Zdecydował się walczyć i dotrzyma słowa. Męczyło go zastanawianie się po co i dla kogo to robi. Filozofia jest prosta:
"Albo ja, albo oni."
Ravnos stanął twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem.
"Twardziel, nie będzie łatwo."
Ostatnie instrukcje sędziego, gong.
- Dzisiaj ja przelecę twoją starą, Jimmy - warknął Ravnos i wyprowadził szybki prawy prosty na twarz Cwaniaczka.
Przeciwnik szczęśliwie uniknął nadlatującego uderzenia, uchylając się.
Nie minęła sekunda, kiedy Dieter ponowił cios.
Chwila nieuwagi, napięcie, nieostrożność, nerwy... Wampir stracił równowagę. Przeciwnik tylko czekał na ten moment. Niczym zwierz rzucił się na Ravnosa, piorąc go obydwiema pięściami po twarzy. Postawiona garda ochroniła szczękę przed niechybną kontuzją. Niestety, błyskawiczne uderzenie w odsłonięty brzuch powaliło wampira na deski.
Wściekły Ravnos próbował podciąć Cwaniaczka, lecz ten w porę uskoczył. Dieter zyskał czas, by stanąć na nogi.
"Sukinsyn."
Ravnos wyszedł w Jimmiego lewym sierpem, trafiając przeciwnika w twarz. Następujący po nim cios w klatkę został sparowany.
Cwaniaczek bluznął pod nosem i z rykiem rzucił się, celując w podbródek. Dieter cofnął się przed ciosem pół kroku i skontrował, lecz niecelnie. Jednak po sekundzie wpadł w przeciwnika barkiem, wytrącając go na chwilę z równowagi.
"Co jest? Nawet tego nie poczuł..."
Szybkie uderzenie kolanem w podbrzusze mija cel o milimetry.
Jimmy, tocząc ze wściekłości pianę z ust, wyprowadza cios wprost w szczękę wampira. Niemiłe zgrzytnięcie i fala bólu zalewa twarz Dietera. Korzystając z trafienia, Jimmy stara się powalić przeciwnika na deski kopnięciem, lecz tym razem nie trafia.
"Zwierzę... Gorsze nawet ode mnie."
Ravnos kontruje uderzeniem łokciem. Trafia, choć niezdarnie, jednak Jimmy łapie się zaskoczony za szczękę.
Ich spojrzenia krzyżują się.
"Zjem cię." - wyczytał w nich Cwaniaczek, czując niemiłe mrowienie na karku. Rzucił się z rykiem na wampira, lecz bezskutecznie przeszywa powietrze.
Ravnos odpowiada błyskawicznym ciosem w podbrzusze. Jimmy zatoczył się. Wydał z siebie przerażający okrzyk i, mimo wyraźnych oznak zmęczenia, zaszarżował na Dietera. Desperacja połączona z wściekłością najwyraźniej dodała mu animuszu, gdyż z całej siły wywala Ravnosowi z baniaka i ponawia miażdżącym ciosem.
Zaskoczony wampir zatoczył się, zatrzymując dopiero w narożniku. Głowa mu pulsowała, a świat stracił na ostrości.
"To...zwierzę...coś mi...połamało..."
Korzystając z przewagi Cwaniaczek doskakuje i wali pięścią w głowę. Dieter w porę uchyla się.
"Ciekawe...Co powiesz na to...?"
Ravnos wyprowadził cios w twarz...a przynajmniej tak się Jimmiemu zdawało. Tymczasem wampir złapał przeciwnika za ramię z zamiarem wykręcenia go ze stawu.
"To jak giąć gołymi rękami uliczną latarnię..." - warknął w myślach, kiedy próba nie powiodła się. Spróbował jeszcze dosięgnąć kolanem klejnotów przeciwnika, lecz tamten uchylił się.
Coraz bardziej słaniając się na nogach, Cwaniaczek desperacko uderzył w ramię wampira, poważnie je uszkadzając.
Ravnos syknął z bólu.
"Teraz...albo...nigdy..."
Ravnos zacisnął zęby, głośno ryknął i ruszył na przeciwnika, zasypując go gradem ciosów. Kilka trafia, kilka przeszywa powietrze.
To było już zbyt wiele nawet dla takiego zabijaki, jak Jimmy Cwaniaczek. Z trudem łapiąc pion, próbował sięgnąć wampira rękoma, lecz tylko bezwładnie runął na deski.
Nie poruszał się. Sędzia stwierdził nokaut.
W tym samym momencie Dieter wyłączył się. Przestały do niego docierać bodźce z zewnątrz, nie interesowało go jak zareagowała publiczność, organizatorzy, kto będzie jego kolejnym przeciwnikiem.
W głowie miał tylko jedną myśl.
"Odetchnąć."
Doczłapał się do szatni, gdzie usiadł w odosobnionym miejscu. Zamknął jedyne oko, pozwolił, by przez chwilę ogarnęła go błoga ciemność i spokój.
Tymczasem jego ciało powoli wracało do formy. Życiodajna krew rozgrzewała je od środka, lecząc rany i tłumiąc ból.
Potrzebował kilku chwil, by dojść do siebie.
By być gotowym na kolejne wyzwanie.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Bombardier
- Posty: 836
- Rejestracja: wtorek, 4 lipca 2006, 19:54
- Lokalizacja: z ziem piekielnych
- Kontakt:
Jack DeCroy
Gangrel obrzucił Kociaka pogardliwym spojrzeniem, po czym odburknął basowym głosem napełniony czymś nowym, niepasującym do znanego wszystkim Jacka.
- Kociak nie daj się ponieść swej fantazji...- DeCroy minął wolnym krokiem Malka po czym przechodząc koło Michaela skinął na niego.
- Mike, mam kilka pytań odnośnie was..- nie spojrzał jednak na niego, tylko ruszył wprost przed siebie w stronę tłumu ludzi, poszukując wśród nich Erwana wraz z jego pupilkiem.
"Ciekawe czy nasz Tremer zna anegdotę o królu i koniu"- na twarzy gangrela pojawił się po raz pierwszy od wielu miesięcy szczery, lecz paskudny uśmiech, prawie odsłaniający błyszczące kły.
"Ciekawe czy Erwan wciąż jest królem..."
Jack DeCroy. Kim był? Skąd się wziął w NY? Dlaczego zdradził swój klan? Gdyby ktokolwiek z kohorty spróbował się nad tym zagłębić; tak naprawdę nikt nie wiedział o nim niczego ważnego. Po prostu był, od początku, szedł w największe Piekło wraz z nimi. A oni nic o nim nie wiedzieli...Taka była prawda, jedyną jaką o nim znali.
Wzrok gangrela, zmęczony omiatał cały klub. Czego szukał? Dróg ucieczki...w kościach czuł co się zbliża, zdążył przywyknąć w takiej kompanii.
Nagle w tej chwili dostrzegł podążającego za nim Michaela, wampira zagadkę...
- Dlaczego?- spytał nagle, kierując te pytanie do Jednookiego. Po chwili znalazł się przy nim, spoglądając pewnie w jego twarz.
- Dlaczego ty...wy nam pomagacie?
Natrafił na ciszę w chaosie wrzasków tłumów i głośnej muzyki.
- Powiedz mi Mike. Kim ty jesteś? Skąd przybyłeś? Dokąd zmierzasz?
Gangrel uśmiechnął sie do niego i dodał.
- I najważniejsze do czego jesteśmy Wam potrzebni?
Silny ból przeszył wraz z kolejną myślą umysł wampira. Obraz przed jego oczyma stracił swą ostrość, począł sie załamywać... A może tylko mu się tak zdawało, obraz powrócił do normy, czy to się w ogóle wydarzyło?
Gangrel obrzucił Kociaka pogardliwym spojrzeniem, po czym odburknął basowym głosem napełniony czymś nowym, niepasującym do znanego wszystkim Jacka.
- Kociak nie daj się ponieść swej fantazji...- DeCroy minął wolnym krokiem Malka po czym przechodząc koło Michaela skinął na niego.
- Mike, mam kilka pytań odnośnie was..- nie spojrzał jednak na niego, tylko ruszył wprost przed siebie w stronę tłumu ludzi, poszukując wśród nich Erwana wraz z jego pupilkiem.
"Ciekawe czy nasz Tremer zna anegdotę o królu i koniu"- na twarzy gangrela pojawił się po raz pierwszy od wielu miesięcy szczery, lecz paskudny uśmiech, prawie odsłaniający błyszczące kły.
"Ciekawe czy Erwan wciąż jest królem..."
Jack DeCroy. Kim był? Skąd się wziął w NY? Dlaczego zdradził swój klan? Gdyby ktokolwiek z kohorty spróbował się nad tym zagłębić; tak naprawdę nikt nie wiedział o nim niczego ważnego. Po prostu był, od początku, szedł w największe Piekło wraz z nimi. A oni nic o nim nie wiedzieli...Taka była prawda, jedyną jaką o nim znali.
Wzrok gangrela, zmęczony omiatał cały klub. Czego szukał? Dróg ucieczki...w kościach czuł co się zbliża, zdążył przywyknąć w takiej kompanii.
Nagle w tej chwili dostrzegł podążającego za nim Michaela, wampira zagadkę...
- Dlaczego?- spytał nagle, kierując te pytanie do Jednookiego. Po chwili znalazł się przy nim, spoglądając pewnie w jego twarz.
- Dlaczego ty...wy nam pomagacie?
Natrafił na ciszę w chaosie wrzasków tłumów i głośnej muzyki.
- Powiedz mi Mike. Kim ty jesteś? Skąd przybyłeś? Dokąd zmierzasz?
Gangrel uśmiechnął sie do niego i dodał.
- I najważniejsze do czego jesteśmy Wam potrzebni?
Silny ból przeszył wraz z kolejną myślą umysł wampira. Obraz przed jego oczyma stracił swą ostrość, począł sie załamywać... A może tylko mu się tak zdawało, obraz powrócił do normy, czy to się w ogóle wydarzyło?
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Ogień palił ducha Tremere. Ogień, który miał być pod jego całkowitą kontrolą.
Erwan nie wiedział z kim podpisał przymierze. Błądził teraz wśród ludzi. Sam. Demon milczał. Alleluja.
Mag rozpaczliwie szukał ukojenia, jednak wiedział że ono nie nadejdzie. Kain patrzy na swoje dzieci.
A demon ciągle milczał. Alleluja.
Wampir stracił równowagę i zatoczył się. Momentalnie został odepchnięty przez nieprzyjazny tłum.
Widział tylko krew.
Ogień palił ducha Tremere. Ogień, który miał być pod jego całkowitą kontrolą.
Erwan nie wiedział z kim podpisał przymierze. Błądził teraz wśród ludzi. Sam. Demon milczał. Alleluja.
Mag rozpaczliwie szukał ukojenia, jednak wiedział że ono nie nadejdzie. Kain patrzy na swoje dzieci.
A demon ciągle milczał. Alleluja.
Wampir stracił równowagę i zatoczył się. Momentalnie został odepchnięty przez nieprzyjazny tłum.
Widział tylko krew.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Muzyka dudni z głośników. Ludzie wiją się niczym węże, zaś pomiędzy nimi błyskają zielone promienie. Silne, przeciągające się bity. Uśmiechnięte twarze, pokryte kilogramami makijażu, obrazujące *najlepsze* co ludzkość miała do zaoferowania.
Samotna postać idzie przez parkiet. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym… ot, kolejny blady got, ubrany w nie pasujące do nowoczesnej dyskoteki ciuchy.
Przechodzi przez środek, obijając się o rozgrzane ciała kobiet i mężczyzn. Sztuczna mgła wije się u jego stóp, niczym kąsający wąż. Zielone światło odbija się w jego chłodnych oczach. Kieruje je w kierunku dwójki mężczyzn ubranych w drogie garnitury, prawdopodobnie ochroniarzy. O ramię jednego z nich opiera się kobieta, która zdaje się być pijana do nieprzytomności. Facet rozgląda się nerwowo dookoła. Drugi stoi blisko niego, a gdy się bliżej mu przyjrzy, można dostrzec jak szepcze coś szybko, gestykulując w kierunku baru.
Postać zatrzymuje się na chwilę, wciągając z nieukrywaną przyjemnością powietrze wokół.
Para żółtych kłów obnaża się w jego uśmiechu.
Drugie piętro. Trybuny.
Michael i Jack idą pośpiesznie w kierunku znajomego Czarnoksiężnika. Stali zaledwie parę metrów od niego, gdy wampir rozpoczął rozmowę. Na słowa kamrata, ich adresat zrobił poważną minę, jakby nad czymś dumał.
- Naprawdę uważasz że mamy w tym jakiś cel? Uważasz że nie można robić nic z dobroci serca?
Uśmiechnął się smutno, a jego wzrok powędrował ku błądzącemu Erwanowi. Jones wyglądał teraz bezradnie, jak prawdziwy ślepiec.
- Masz rację, Jack. My także mamy swój udział w waszej misji… kazano nam podążać za wami, kroczyć waszą ścieżką.
Rozejrzał się dookoła. Dieter kończył swoją walkę i schodził z ringu. Nie wyglądał najlepiej.
- Jesteśmy niewiadomi z natury… twój rodzaj polował na takich jak my, z każdym rozlewem krwi ponawiając grzech naszego Ojca. Nienawidziliście nas, bo nam przebaczono. Nienawidziliście, bo my wam przebaczyliśmy. Nienawidziliście… bo *on* umiłował sobie nas, spośród wszystkich jego przeklętych dzieci.
Świat zdawał się stać w miejscu. Muzyka zeszła na daleki plan, tak że była już niesłyszalna. Kolory wyblakły, kontury rozmazały się. Jedna postać jednak została tak – a może nawet wyraźniej – jak poprzednio.
- Jesteśmy dziećmi umęczonego boga. Jesteśmy umęczonym bogiem.
Bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek, Michael podszedł bliżej Jacka, tak że ten mógł wejrzeć głęboko w jego oko. Lecz tym razem zauważył też coś, na co wcześniej nie zwracał uwagi. Kominiarka wampira… nie zdejmował jej nigdy, nawet gdy sytuacja tego wymagała. Teraz jednak widział pojedynczy punkt, lśniący niczym gwiazda pośrodku czoła Cyklopa.
Jego trzecie oko.
- Jesteśmy Salubri, Jack. Prześladowani wśród dzieci Kaina, znienawidzeni i zapomniani. Teraz… powracamy w te ostatnie noce, jako nasienie Mrocznego Ojca, by zakwitnąć gdy wezwie nas do tego Ojciec nas wszystkich…
Dieter siedział. Ściskał swoje pięści, starając się wytrzymywać ból ogarniający jego ciało. Ten człowiek na ringu prawie go nie pokonał. Jego pięści pokryła krew, jego własna oraz przeciwnika. Jego głowa wciąż była obolała… bał się że coś złamał, i miał nadzieję że zdąży to zregenerować. Jego prawa ręka strasznie piekła, zaś gdy nią poruszał, stawała się tysiącem igieł. Zacisnął zęby, zmuszając się do jeszcze jednego wysiłku.
Ból z ramienia oraz z głowy zaczął się osłabiać, aż ostatecznie zanikł do poziomu uciążliwego mrowienia. Jednocześnie wampir czuł jak jego ciało stygnie, a ogień wigoru opuszcza jego duszę. Opuszcza… i odsłania bestię, która kryła się wewnątrz.
Starał się odwrócić swoją uwagę od bólu. Rozejrzał się po szatni. Siedział w niej sam – na następną walkę został wylosowany ktoś inny. Może nawet lepiej, bo wtedy na ringu jego niezachwiana pewność siebie przeżyła swój kryzys. Ciosy przeciwnika i jego atletyczne wysportowanie przypomniały mu, że on także posiada ciało i jest do niego przykuty.
Starał się skupić myśli. Nagle usłyszał jak otwierają się drzwi. Odwrócił głowę, starając się skoncentrować jedyne oko na przybyszu.
Eleganckie lakierki stuknęły o podłogę. Czarny płaszcz, zaś pod nim elegancki garnitur. Staromodny kapelusz z krótkim rondem. Stara, biała koszula bijąca spod całej tej czerni…
I jakiś przedmiot, okrutnie odbijający światło, spoczywający w ręku przybysza. Jego miecz.
Dieter chciał krzyczeć, chciał się obronić… ale nie mógł. Został zaatakowany, a jedyne co zrobił, to zamknął oko i otworzył usta w niemym krzyku.
Lecz gdy otworzył z powrotem oko, przekonał się że nikogo w szatni nie było. Czy to zjawa? Halucynacje? Czy to skutek ciosu Jimmy’ego?
Drzwi się otwierają, Stier momentalnie odwraca się, gotowy by uskoczyć.
Chwila ciszy. Eleganckie, zielone buty. Zielona szata, i wystające spod niej zielone spodnie. Długi zielony kapelusz, z długim zielonym rondem. Oto sam „Kain” przyszedł do niego.
Lub *po* niego.
- Widziałem jak walczysz.
Odezwał się właściciel klubu, stając majestatycznie nad Stierem.
- I myślę, że widziałem za dużo.
Odwrócił się bokiem do wampira, po chwili zaczynając iść wolnym krokiem, obchodząc go… lecz nie spuszczając z niego wzroku.
- Następną walkę stoczysz z jednym z *moich* ludzi… umięśniony typ, bardzo opalony, lubi tatuaże i wolną miłość.
Uśmiechnął się cwaniacko spod swoich szkiełek.
- Karmię go swoją krwią, więc obawiam się że jest daleko poza możliwościami jakiejkolwiek materialnej istoty. Obawiam się o twój żywot, mój synu… tak niewielu nas zostało w tych nocach.
Zatrzymał się. Na Dietera patrzył z góry, zwężając przy tym usta, jakby w udawanej trosce.
- Chcę żebyś wyszedł na ring, uśmiechnął się do publiczności. Chcę żebyś odstawił naprawdę niezły show, a potem skrzyżował z nim pięści…
Teraz uklęknął, tak że patrzył się Ravnosowi prosto w oczy. Zza ciemnych szkiełek jaśniała para wściekle zielonych, dzikich oczu Kaina.
- … chcę żebyś trochę tam postał, a potem niczym prawdziwy bohater, którego zadanie dobiegło końca... odsunął się.
Spauzował. Jego spojrzenie tkwiło twardo w jedynym oku Dietera, który zaczął dostrzegać nutę groźby we wzroku rozmówcy. Kain przysunął się blisko wampira, niczym do upragnionej osoby, po czym wyszeptał mu powoli do ucha.
- Zawiedź mnie, a spotka cię taka sama sprawiedliwość… jaką ty dałeś mojemu słudze, Dieter.
Wstał, otrzepał majestatycznie swoją szatę. Milczał przez chwilę, patrząc się przed siebie, prosto na szafki.
- Zostaniesz wywołany.
I nie mówiąc nic więcej, wyszedł… zostawiając wampira z nowymi pytaniami, i niepokojącym mrowieniem z tyłu głowy.
Kociak przeciskał się przez tłum, rzucając wokół rozwścieczone spojrzenia. Miał ochotę komuś przyłożyć. Nienawidził tych ludzi, tego śmierdzącego potem miejsca i jego tępych towarzyszy. Chciał wysadzić ten burdel w powietrze.
Stanął pośrodku publiki, patrząc jak kolejni zawodnicy walczą na ringu. Nie widział tam Dietera, więc pewnie czekał na swoją kolej w szatni. Wokół paru facetów komentowało walkę, wymieniając co chwila pseudonim „Szwab”. Niedaleko skąpo ubrana dziewka krzyczała „Papierosy! Zapalniczki! Prezerwatywy!”. Gdzieś wśród tej masy spostrzegł znajomą twarz Josha. „Kaina” z kolei nigdzie nie widział, choć cała reszta jego ekipy, łącznie z więzionym wampirem wciąż siedziała na swoich miejscach.
Był wkurzony. Chciał zabijać. Chciał mordować. Chciał ni…
Kociak wrzasnął. Parę osób odwróciło się, patrząc na niego. Tymczasem wampir rozglądał się przerażony dookoła.
Na jego policzku pojawiło się nacięcie.
Samotna postać idzie przez parkiet. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym… ot, kolejny blady got, ubrany w nie pasujące do nowoczesnej dyskoteki ciuchy.
Przechodzi przez środek, obijając się o rozgrzane ciała kobiet i mężczyzn. Sztuczna mgła wije się u jego stóp, niczym kąsający wąż. Zielone światło odbija się w jego chłodnych oczach. Kieruje je w kierunku dwójki mężczyzn ubranych w drogie garnitury, prawdopodobnie ochroniarzy. O ramię jednego z nich opiera się kobieta, która zdaje się być pijana do nieprzytomności. Facet rozgląda się nerwowo dookoła. Drugi stoi blisko niego, a gdy się bliżej mu przyjrzy, można dostrzec jak szepcze coś szybko, gestykulując w kierunku baru.
Postać zatrzymuje się na chwilę, wciągając z nieukrywaną przyjemnością powietrze wokół.
Para żółtych kłów obnaża się w jego uśmiechu.
Drugie piętro. Trybuny.
Michael i Jack idą pośpiesznie w kierunku znajomego Czarnoksiężnika. Stali zaledwie parę metrów od niego, gdy wampir rozpoczął rozmowę. Na słowa kamrata, ich adresat zrobił poważną minę, jakby nad czymś dumał.
- Naprawdę uważasz że mamy w tym jakiś cel? Uważasz że nie można robić nic z dobroci serca?
Uśmiechnął się smutno, a jego wzrok powędrował ku błądzącemu Erwanowi. Jones wyglądał teraz bezradnie, jak prawdziwy ślepiec.
- Masz rację, Jack. My także mamy swój udział w waszej misji… kazano nam podążać za wami, kroczyć waszą ścieżką.
Rozejrzał się dookoła. Dieter kończył swoją walkę i schodził z ringu. Nie wyglądał najlepiej.
- Jesteśmy niewiadomi z natury… twój rodzaj polował na takich jak my, z każdym rozlewem krwi ponawiając grzech naszego Ojca. Nienawidziliście nas, bo nam przebaczono. Nienawidziliście, bo my wam przebaczyliśmy. Nienawidziliście… bo *on* umiłował sobie nas, spośród wszystkich jego przeklętych dzieci.
Świat zdawał się stać w miejscu. Muzyka zeszła na daleki plan, tak że była już niesłyszalna. Kolory wyblakły, kontury rozmazały się. Jedna postać jednak została tak – a może nawet wyraźniej – jak poprzednio.
- Jesteśmy dziećmi umęczonego boga. Jesteśmy umęczonym bogiem.
Bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek, Michael podszedł bliżej Jacka, tak że ten mógł wejrzeć głęboko w jego oko. Lecz tym razem zauważył też coś, na co wcześniej nie zwracał uwagi. Kominiarka wampira… nie zdejmował jej nigdy, nawet gdy sytuacja tego wymagała. Teraz jednak widział pojedynczy punkt, lśniący niczym gwiazda pośrodku czoła Cyklopa.
Jego trzecie oko.
- Jesteśmy Salubri, Jack. Prześladowani wśród dzieci Kaina, znienawidzeni i zapomniani. Teraz… powracamy w te ostatnie noce, jako nasienie Mrocznego Ojca, by zakwitnąć gdy wezwie nas do tego Ojciec nas wszystkich…
Dieter siedział. Ściskał swoje pięści, starając się wytrzymywać ból ogarniający jego ciało. Ten człowiek na ringu prawie go nie pokonał. Jego pięści pokryła krew, jego własna oraz przeciwnika. Jego głowa wciąż była obolała… bał się że coś złamał, i miał nadzieję że zdąży to zregenerować. Jego prawa ręka strasznie piekła, zaś gdy nią poruszał, stawała się tysiącem igieł. Zacisnął zęby, zmuszając się do jeszcze jednego wysiłku.
Ból z ramienia oraz z głowy zaczął się osłabiać, aż ostatecznie zanikł do poziomu uciążliwego mrowienia. Jednocześnie wampir czuł jak jego ciało stygnie, a ogień wigoru opuszcza jego duszę. Opuszcza… i odsłania bestię, która kryła się wewnątrz.
Starał się odwrócić swoją uwagę od bólu. Rozejrzał się po szatni. Siedział w niej sam – na następną walkę został wylosowany ktoś inny. Może nawet lepiej, bo wtedy na ringu jego niezachwiana pewność siebie przeżyła swój kryzys. Ciosy przeciwnika i jego atletyczne wysportowanie przypomniały mu, że on także posiada ciało i jest do niego przykuty.
Starał się skupić myśli. Nagle usłyszał jak otwierają się drzwi. Odwrócił głowę, starając się skoncentrować jedyne oko na przybyszu.
Eleganckie lakierki stuknęły o podłogę. Czarny płaszcz, zaś pod nim elegancki garnitur. Staromodny kapelusz z krótkim rondem. Stara, biała koszula bijąca spod całej tej czerni…
I jakiś przedmiot, okrutnie odbijający światło, spoczywający w ręku przybysza. Jego miecz.
Dieter chciał krzyczeć, chciał się obronić… ale nie mógł. Został zaatakowany, a jedyne co zrobił, to zamknął oko i otworzył usta w niemym krzyku.
Lecz gdy otworzył z powrotem oko, przekonał się że nikogo w szatni nie było. Czy to zjawa? Halucynacje? Czy to skutek ciosu Jimmy’ego?
Drzwi się otwierają, Stier momentalnie odwraca się, gotowy by uskoczyć.
Chwila ciszy. Eleganckie, zielone buty. Zielona szata, i wystające spod niej zielone spodnie. Długi zielony kapelusz, z długim zielonym rondem. Oto sam „Kain” przyszedł do niego.
Lub *po* niego.
- Widziałem jak walczysz.
Odezwał się właściciel klubu, stając majestatycznie nad Stierem.
- I myślę, że widziałem za dużo.
Odwrócił się bokiem do wampira, po chwili zaczynając iść wolnym krokiem, obchodząc go… lecz nie spuszczając z niego wzroku.
- Następną walkę stoczysz z jednym z *moich* ludzi… umięśniony typ, bardzo opalony, lubi tatuaże i wolną miłość.
Uśmiechnął się cwaniacko spod swoich szkiełek.
- Karmię go swoją krwią, więc obawiam się że jest daleko poza możliwościami jakiejkolwiek materialnej istoty. Obawiam się o twój żywot, mój synu… tak niewielu nas zostało w tych nocach.
Zatrzymał się. Na Dietera patrzył z góry, zwężając przy tym usta, jakby w udawanej trosce.
- Chcę żebyś wyszedł na ring, uśmiechnął się do publiczności. Chcę żebyś odstawił naprawdę niezły show, a potem skrzyżował z nim pięści…
Teraz uklęknął, tak że patrzył się Ravnosowi prosto w oczy. Zza ciemnych szkiełek jaśniała para wściekle zielonych, dzikich oczu Kaina.
- … chcę żebyś trochę tam postał, a potem niczym prawdziwy bohater, którego zadanie dobiegło końca... odsunął się.
Spauzował. Jego spojrzenie tkwiło twardo w jedynym oku Dietera, który zaczął dostrzegać nutę groźby we wzroku rozmówcy. Kain przysunął się blisko wampira, niczym do upragnionej osoby, po czym wyszeptał mu powoli do ucha.
- Zawiedź mnie, a spotka cię taka sama sprawiedliwość… jaką ty dałeś mojemu słudze, Dieter.
Wstał, otrzepał majestatycznie swoją szatę. Milczał przez chwilę, patrząc się przed siebie, prosto na szafki.
- Zostaniesz wywołany.
I nie mówiąc nic więcej, wyszedł… zostawiając wampira z nowymi pytaniami, i niepokojącym mrowieniem z tyłu głowy.
Kociak przeciskał się przez tłum, rzucając wokół rozwścieczone spojrzenia. Miał ochotę komuś przyłożyć. Nienawidził tych ludzi, tego śmierdzącego potem miejsca i jego tępych towarzyszy. Chciał wysadzić ten burdel w powietrze.
Stanął pośrodku publiki, patrząc jak kolejni zawodnicy walczą na ringu. Nie widział tam Dietera, więc pewnie czekał na swoją kolej w szatni. Wokół paru facetów komentowało walkę, wymieniając co chwila pseudonim „Szwab”. Niedaleko skąpo ubrana dziewka krzyczała „Papierosy! Zapalniczki! Prezerwatywy!”. Gdzieś wśród tej masy spostrzegł znajomą twarz Josha. „Kaina” z kolei nigdzie nie widział, choć cała reszta jego ekipy, łącznie z więzionym wampirem wciąż siedziała na swoich miejscach.
Był wkurzony. Chciał zabijać. Chciał mordować. Chciał ni…
Kociak wrzasnął. Parę osób odwróciło się, patrząc na niego. Tymczasem wampir rozglądał się przerażony dookoła.
Na jego policzku pojawiło się nacięcie.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Skupił całą swoją siłę woli.
Myśl o czymś przyjemny, o spokoju...
Nie, nie Betty!
Wiem.
Leżałem kiedyś z przyjaciółką na trawie, patrząc w niebo. Pamiętam, pamiętam, pamiętam.
Ten dzień był piękny, najpiękniejszy na świecie. Zielone drzewa dookoła polanki szumiały cichutko na wietrze. Trawa smyrała mnie po nosie, gdy położyłem się na brzuchu żeby Alex mogła posmarować mnie kremem do opalania.
Teraz był mi raczej mało potrzebny.
No i biedaczka odmroziłaby sobie dłonie...
Ciekawe jak zaregaowałaby gdybym wrócił.
Pewnie wciąż mieszka tu, w Chicago.
Muszę ją odwiedzić, ale żeby ją odwiedzić nie mogę umrzeć.
A więc spokój, spokój, spokój.
Przede wszystkim naprawdę dużo spokoju.
Nie wolno mi się denerwować.
Kociak przejechał palcem po policzku, jednocześnie drugą ręką sprawdzając zamknięcie tuby.
Josh miał cygara, prawda?
Podszedł do niedawnego sojusznika.
- Słuchaj stary, nie masz może jeszcze jednego cygarka na zbyciu? Przydałoby mi się coś zapalić, na ukojenie nerwów, rozumiesz chyba. - uśmiechnął się paskudnie.
Z taką mordą trudno uśmiechać się inaczej.
Josh podał mu kubańskiego skręta, mówiąc coś, ale Kociak był już myślami gdzie indziej.
W kiblu, do którego zresztą za chwilę trafił rzeczywiście.
Zamknął się w kabinie i zaczął faszerować cygaro RDX, tak żeby wybuchło dość mocno... Ale dopiero po dłuższej chwili od odpalenia. Dobrze że te kryształki są bezbarwne, po ciemku nikt nie zauważy że liście są czymś natarte.
Po głowie przebiegła mu myśl. Był pewien że coś mu umknęło. Tamta dziewczyna. Czemu była blada jak... Trup.
Erwan.
Niech go porwie jasna cholera, i nie zwraca na ziemię nawet po użyciu Obeah.
Ale to chwilowo nie był problem Kociaka. Trzeba skombinować parę dolców na zapalniczkę. Zerwał kilka długich kawałków papieru toaletowego i nasypał na nie po małej garstce kryształków, a potem zawinął to dokładnie w duże, papierowe kule, i wrzucił je do torby. Najbardziej nieprzewidywalne granaty pod słońce... To znaczy, księżycem.
Takie lubił najbardziej.
Urwał jeszcze jeden długi kawałek papieru i skręcił go w papierowy sznur - szybkopalny, prymitywny lont.
Wyszedł z kibla, zamykając za sobą drzwi, i ruszył w kierunku loży w której na pewno siedział teraz Kain. Miał kilka możliwości żeby szybciutko się go pozbyć, i zastanawiał się teraz tylko którego użyć. Bo wiedział, że tak łatwo Becketta nie dostaną.
Ojcze, wybacz mi, bo nie wiem co czynię.
Malkavie, wybacz mi że odrzucam twój dar, moi towarzysze by go nie zrozumieli.
I dzięki Ci, Malkavie, Jeden-W-Wielu, za to co mi powiedziałeś.
Kociak szedł w stronę Kaina, trzymając jedną dłoń na torbie, a drugą na tubie na mapy. Z kieszeni na piersi wystawało mu cygaro.
Bo wiedza to władza.
Skupił całą swoją siłę woli.
Myśl o czymś przyjemny, o spokoju...
Nie, nie Betty!
Wiem.
Leżałem kiedyś z przyjaciółką na trawie, patrząc w niebo. Pamiętam, pamiętam, pamiętam.
Ten dzień był piękny, najpiękniejszy na świecie. Zielone drzewa dookoła polanki szumiały cichutko na wietrze. Trawa smyrała mnie po nosie, gdy położyłem się na brzuchu żeby Alex mogła posmarować mnie kremem do opalania.
Teraz był mi raczej mało potrzebny.
No i biedaczka odmroziłaby sobie dłonie...
Ciekawe jak zaregaowałaby gdybym wrócił.
Pewnie wciąż mieszka tu, w Chicago.
Muszę ją odwiedzić, ale żeby ją odwiedzić nie mogę umrzeć.
A więc spokój, spokój, spokój.
Przede wszystkim naprawdę dużo spokoju.
Nie wolno mi się denerwować.
Kociak przejechał palcem po policzku, jednocześnie drugą ręką sprawdzając zamknięcie tuby.
Josh miał cygara, prawda?
Podszedł do niedawnego sojusznika.
- Słuchaj stary, nie masz może jeszcze jednego cygarka na zbyciu? Przydałoby mi się coś zapalić, na ukojenie nerwów, rozumiesz chyba. - uśmiechnął się paskudnie.
Z taką mordą trudno uśmiechać się inaczej.
Josh podał mu kubańskiego skręta, mówiąc coś, ale Kociak był już myślami gdzie indziej.
W kiblu, do którego zresztą za chwilę trafił rzeczywiście.
Zamknął się w kabinie i zaczął faszerować cygaro RDX, tak żeby wybuchło dość mocno... Ale dopiero po dłuższej chwili od odpalenia. Dobrze że te kryształki są bezbarwne, po ciemku nikt nie zauważy że liście są czymś natarte.
Po głowie przebiegła mu myśl. Był pewien że coś mu umknęło. Tamta dziewczyna. Czemu była blada jak... Trup.
Erwan.
Niech go porwie jasna cholera, i nie zwraca na ziemię nawet po użyciu Obeah.
Ale to chwilowo nie był problem Kociaka. Trzeba skombinować parę dolców na zapalniczkę. Zerwał kilka długich kawałków papieru toaletowego i nasypał na nie po małej garstce kryształków, a potem zawinął to dokładnie w duże, papierowe kule, i wrzucił je do torby. Najbardziej nieprzewidywalne granaty pod słońce... To znaczy, księżycem.
Takie lubił najbardziej.
Urwał jeszcze jeden długi kawałek papieru i skręcił go w papierowy sznur - szybkopalny, prymitywny lont.
Wyszedł z kibla, zamykając za sobą drzwi, i ruszył w kierunku loży w której na pewno siedział teraz Kain. Miał kilka możliwości żeby szybciutko się go pozbyć, i zastanawiał się teraz tylko którego użyć. Bo wiedział, że tak łatwo Becketta nie dostaną.
Ojcze, wybacz mi, bo nie wiem co czynię.
Malkavie, wybacz mi że odrzucam twój dar, moi towarzysze by go nie zrozumieli.
I dzięki Ci, Malkavie, Jeden-W-Wielu, za to co mi powiedziałeś.
Kociak szedł w stronę Kaina, trzymając jedną dłoń na torbie, a drugą na tubie na mapy. Z kieszeni na piersi wystawało mu cygaro.
Bo wiedza to władza.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Bombardier
- Posty: 836
- Rejestracja: wtorek, 4 lipca 2006, 19:54
- Lokalizacja: z ziem piekielnych
- Kontakt:
Jack DeCroy
- Salubri...-z gardła gangrela wydobył się cichy, słaby głos, niknący w chaotycznej muzyce klubu. W tej chwili jego istnienie było czymś nieważnym, krótką chwilą niknącą w eonach świata. Wiedział że ujrzał niewidzialne dla innych... jego własne światełko w tunelu. A co czekało go po drugiej stronie?
...
...
...
- Czym jest Salubri, Mike?- DeCroy w tej chwili pojął ogrom swej niewiedzy, pozbawiony tego na początku zatracił chęć jej pozyskania. On "żył" z dnia na dzień starając się przetrwać; nie interesowało go jaki świat w którym się na nowo począł jest, jego dusza nie potrzebowała tego...do czasu. Teraz uświadomił się, że niczym małe dziecko pragnie wiedzy o tym co jest.
- Kto prosił o protekcję nad nami? Grupą awanturników szukających wyjścia? Kto "wam kazał"?- wiele pytań cisnęło się na sine usta wampira, jednak chciał ograniczyć je...
Nagle walcząc z samym sobą, igrając z rządzą wiedzy, próbując przezwyciężyć piekącą go ciekawość zadał pytanie.
- Czy koniec jest bliski?
"Świeć czarne słońce!
Świeć księżycu czarny!
Gehenna nadejdzie wkrótce."
Źrenice wampira poszerzyły sie niespodziewanie, ten głos jakże obcy przemówił ponownie do niego. Znów go słyszał, przygłuszał nawet to co działo się wokół niego. Czym był? Komu służył? Prześladował go wciąż, powtarzając wersy ksiąg których on nie znał. Kim on był?
Otrząsnął się, na nowo ujrzał twarz Michaela; tym razem jednak dostrzegł jeszcze sylwetkę Erwana...
- Czy wiesz jak możemy usunąć w cień istotę w jego ciele, chociażby na tą noc?- Jack spoglądał wzrokiem wciąż w kominiarkę spokrewnionego, a raczej w jego oko.
- Salubri...-z gardła gangrela wydobył się cichy, słaby głos, niknący w chaotycznej muzyce klubu. W tej chwili jego istnienie było czymś nieważnym, krótką chwilą niknącą w eonach świata. Wiedział że ujrzał niewidzialne dla innych... jego własne światełko w tunelu. A co czekało go po drugiej stronie?
...
...
...
- Czym jest Salubri, Mike?- DeCroy w tej chwili pojął ogrom swej niewiedzy, pozbawiony tego na początku zatracił chęć jej pozyskania. On "żył" z dnia na dzień starając się przetrwać; nie interesowało go jaki świat w którym się na nowo począł jest, jego dusza nie potrzebowała tego...do czasu. Teraz uświadomił się, że niczym małe dziecko pragnie wiedzy o tym co jest.
- Kto prosił o protekcję nad nami? Grupą awanturników szukających wyjścia? Kto "wam kazał"?- wiele pytań cisnęło się na sine usta wampira, jednak chciał ograniczyć je...
Nagle walcząc z samym sobą, igrając z rządzą wiedzy, próbując przezwyciężyć piekącą go ciekawość zadał pytanie.
- Czy koniec jest bliski?
"Świeć czarne słońce!
Świeć księżycu czarny!
Gehenna nadejdzie wkrótce."
Źrenice wampira poszerzyły sie niespodziewanie, ten głos jakże obcy przemówił ponownie do niego. Znów go słyszał, przygłuszał nawet to co działo się wokół niego. Czym był? Komu służył? Prześladował go wciąż, powtarzając wersy ksiąg których on nie znał. Kim on był?
Otrząsnął się, na nowo ujrzał twarz Michaela; tym razem jednak dostrzegł jeszcze sylwetkę Erwana...
- Czy wiesz jak możemy usunąć w cień istotę w jego ciele, chociażby na tą noc?- Jack spoglądał wzrokiem wciąż w kominiarkę spokrewnionego, a raczej w jego oko.