[Wampir: Maskarada] Modern Night II
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Wściekłość walczyła w nim o lepsze z pogardą dla wrodzonej głupoty jego towarzyszy, która zdawała się być prawdziwie nieuleczalna.
- Więc jak tak bardzo pragniesz, mój drogi towarzyszu, tedy celuj w te drzwi i zastrzel pierwszego, który się w nich pojawi. Bo pozostałymi zajmę się ja. A potem wjedziemy tam na górę i skopiemy dupsko każdemu kto stanie nam na drodze. A jak chcesz dostać w mordę to po prostu powiedz, a nie nawijaj o autyźmie, jak nawet, k****, nie wiesz co to jest. - powiedział, siląc się na spokój, Kociak.
- I była kiedyś bajeczka z morałem, że jak już siedzisz po uszy w gównie, to siedź cicho. I gryź każdą łapę która zanadto się zbliży. Więc celuj w te cholerne drzwi i czekaj na lepsze czasy, bo naszego wszechwiedzącego kumpla, który może gówno wiedzieć i tylko blefować, ale to szczegół, mogą rozwalić jeśli go szybko nie odnajdziemy, o ile oczywiście jest tam na górze, a nie gdzieś tu na dole, albo w ogóle sześć stóp pod ziemią, co oczywiście nie jest pasującym w tej sytuacji powiedzonekiem ale ja je k**** lubię! - na końcu warkot Malkava dobiegał z głębi gardła, jak u rozeźlonego tygrysa, tak że głoski były z trudem rozróżnialne.
Wściekłość walczyła w nim o lepsze z pogardą dla wrodzonej głupoty jego towarzyszy, która zdawała się być prawdziwie nieuleczalna.
- Więc jak tak bardzo pragniesz, mój drogi towarzyszu, tedy celuj w te drzwi i zastrzel pierwszego, który się w nich pojawi. Bo pozostałymi zajmę się ja. A potem wjedziemy tam na górę i skopiemy dupsko każdemu kto stanie nam na drodze. A jak chcesz dostać w mordę to po prostu powiedz, a nie nawijaj o autyźmie, jak nawet, k****, nie wiesz co to jest. - powiedział, siląc się na spokój, Kociak.
- I była kiedyś bajeczka z morałem, że jak już siedzisz po uszy w gównie, to siedź cicho. I gryź każdą łapę która zanadto się zbliży. Więc celuj w te cholerne drzwi i czekaj na lepsze czasy, bo naszego wszechwiedzącego kumpla, który może gówno wiedzieć i tylko blefować, ale to szczegół, mogą rozwalić jeśli go szybko nie odnajdziemy, o ile oczywiście jest tam na górze, a nie gdzieś tu na dole, albo w ogóle sześć stóp pod ziemią, co oczywiście nie jest pasującym w tej sytuacji powiedzonekiem ale ja je k**** lubię! - na końcu warkot Malkava dobiegał z głębi gardła, jak u rozeźlonego tygrysa, tak że głoski były z trudem rozróżnialne.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Bombardier
- Posty: 836
- Rejestracja: wtorek, 4 lipca 2006, 19:54
- Lokalizacja: z ziem piekielnych
- Kontakt:
Jack DeCroy
- Skończyłeś już nasz męczenniku??- spytał z pogardą gangrel.
- Całe nasze grono siedzi w tym i nie utrudniaj sprawy, zachowując się niczym upierdliwy Brujah... te twoje warczenie zostaw gdy spotkamy ludzi którzy wpakowali cię w rączki tego tam- wskazał na doktorka, który raczej nie przysłużył się Kociakowi. W zachowaniu Kociaka dostrzegał cechu które w jego klanie można uznać za normalne, lecz w klanie Malkavian, no cóż jeśli nienormalność jest normą to Kociak jest prawdziwym Malkiem.
- Może tym razem, tak dla odmiany zastanowimy się przez chwile i obmyślimy jak wyjść z tego w jednym kawałeczku... Może ty też Kociak się przyłączysz do tego??- spojrzał w dziką twarz towarzysza.
- Albo podziel się tą swoją od zawsze skrywaną najświętszą wiedzą, abyśmy w końcu coś zrobili tak jak powinno się zrobić, choć z drugiej strony charakterystyczne dla naszej czwórki jest olewanie prostych rozwiązań i tropów prowadzących do przeżycia...- dokończył z rezygnacją w głosie. To nie był czas ani miejsce na kłótnie i obelgi. Na przyjemności przyjdzie czas potem.
- Skończyłeś już nasz męczenniku??- spytał z pogardą gangrel.
- Całe nasze grono siedzi w tym i nie utrudniaj sprawy, zachowując się niczym upierdliwy Brujah... te twoje warczenie zostaw gdy spotkamy ludzi którzy wpakowali cię w rączki tego tam- wskazał na doktorka, który raczej nie przysłużył się Kociakowi. W zachowaniu Kociaka dostrzegał cechu które w jego klanie można uznać za normalne, lecz w klanie Malkavian, no cóż jeśli nienormalność jest normą to Kociak jest prawdziwym Malkiem.
- Może tym razem, tak dla odmiany zastanowimy się przez chwile i obmyślimy jak wyjść z tego w jednym kawałeczku... Może ty też Kociak się przyłączysz do tego??- spojrzał w dziką twarz towarzysza.
- Albo podziel się tą swoją od zawsze skrywaną najświętszą wiedzą, abyśmy w końcu coś zrobili tak jak powinno się zrobić, choć z drugiej strony charakterystyczne dla naszej czwórki jest olewanie prostych rozwiązań i tropów prowadzących do przeżycia...- dokończył z rezygnacją w głosie. To nie był czas ani miejsce na kłótnie i obelgi. Na przyjemności przyjdzie czas potem.
Ostatnio zmieniony wtorek, 27 marca 2007, 23:42 przez Sergi, łącznie zmieniany 1 raz.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
- Jesteś indywidualistą, Kociak, i zawsze nim pozostaniesz. Ale na tym etapie nie będę tolerować fanatycznego heroizmu wymieszanego z martyrologicznym bólem istnienia! - Ravnos uniósł głos niemal do krzyku. - Mało ci było kłopotów w Piekle? Cudem udało nam się wyjść stamtąd cało. Teraz jesteśmy w miejscu wielokrotnie groźniejszym. W tej budzie zebrała się cała śmietanka tej zawszonej chicagowskiej dziury. Myślisz, że białe kołnierzyki zebrałyby się tłumnie w miejscu słabo strzeżonym? Nie bądź śmieszny!
Chrząknął, splunął na posadzkę. Zacisnął palce na krawędzi łóżka, gniotąc metal jak plastelinę.
- Nie jesteś bohaterem ostatniej akcji i nim nie zostaniesz dopóki MY - tu wskazał na resztę zgromadzonych - na to nie pozwolimy. Wyobraź sobie, że przejęliśmy się twoją skromną osobą i ruszyliśmy na ratunek, jak tylko dowiedzieliśmy się, gdzie się znajdujesz. I, do cholery, czy tego chcesz czy nie, narażaliśmy dupska, żeby cię z tego szamba wyciągnąć! Doceń przynajmniej tyle.
Zmierzył męczennika wzrokiem.
- Wiele ukrywasz przed nami, pomimo szeroko zakrojonej współpracy. Jak mam zaufać narcystycznemu dziwakowi, przywdziewającemu maski wedle uznania? Jak mam wespół z tobą polować na najniebezpieczniejszych krwiopijców, kiedy zaczynam się obawiać o swoje plecy w twoim towarzystwie? Wyjaśnijmy sobie jedno - nie jesteśmy i nie będziemy twoimi przydupasami. I jeśli jeszcze raz użyjesz słowa "tępak" albo w jakikolwiek inny sposób celowo nam ubliżysz - Ravnos zniżył głos do wibrującego gniewnego pomruku - osobiście dokończę to, czego doktorek nie zdążył zrobić.
Zsunął się z łóżka. Przeszedł się po pomieszczeniu.
- To nie cyrk, kotku. Swoje marne demonstracje siły i te zwierzęce popędy zachowaj na lepsze czasy. Masz wybór: albo podporządkujesz się i postaramy się wyleźć z tego wspólnie, albo działasz po swojemu, w pojedynkę. W tym drugim przypadku nie zawaham się użyć siły, jeśli staniesz na naszej drodze.
Urwał. Wbił spojrzenie w kotoluba.
- Wyciągniemy tego wampira. Od ciebie zależy jak wiele krwi nas to będzie kosztowało.
- Jesteś indywidualistą, Kociak, i zawsze nim pozostaniesz. Ale na tym etapie nie będę tolerować fanatycznego heroizmu wymieszanego z martyrologicznym bólem istnienia! - Ravnos uniósł głos niemal do krzyku. - Mało ci było kłopotów w Piekle? Cudem udało nam się wyjść stamtąd cało. Teraz jesteśmy w miejscu wielokrotnie groźniejszym. W tej budzie zebrała się cała śmietanka tej zawszonej chicagowskiej dziury. Myślisz, że białe kołnierzyki zebrałyby się tłumnie w miejscu słabo strzeżonym? Nie bądź śmieszny!
Chrząknął, splunął na posadzkę. Zacisnął palce na krawędzi łóżka, gniotąc metal jak plastelinę.
- Nie jesteś bohaterem ostatniej akcji i nim nie zostaniesz dopóki MY - tu wskazał na resztę zgromadzonych - na to nie pozwolimy. Wyobraź sobie, że przejęliśmy się twoją skromną osobą i ruszyliśmy na ratunek, jak tylko dowiedzieliśmy się, gdzie się znajdujesz. I, do cholery, czy tego chcesz czy nie, narażaliśmy dupska, żeby cię z tego szamba wyciągnąć! Doceń przynajmniej tyle.
Zmierzył męczennika wzrokiem.
- Wiele ukrywasz przed nami, pomimo szeroko zakrojonej współpracy. Jak mam zaufać narcystycznemu dziwakowi, przywdziewającemu maski wedle uznania? Jak mam wespół z tobą polować na najniebezpieczniejszych krwiopijców, kiedy zaczynam się obawiać o swoje plecy w twoim towarzystwie? Wyjaśnijmy sobie jedno - nie jesteśmy i nie będziemy twoimi przydupasami. I jeśli jeszcze raz użyjesz słowa "tępak" albo w jakikolwiek inny sposób celowo nam ubliżysz - Ravnos zniżył głos do wibrującego gniewnego pomruku - osobiście dokończę to, czego doktorek nie zdążył zrobić.
Zsunął się z łóżka. Przeszedł się po pomieszczeniu.
- To nie cyrk, kotku. Swoje marne demonstracje siły i te zwierzęce popędy zachowaj na lepsze czasy. Masz wybór: albo podporządkujesz się i postaramy się wyleźć z tego wspólnie, albo działasz po swojemu, w pojedynkę. W tym drugim przypadku nie zawaham się użyć siły, jeśli staniesz na naszej drodze.
Urwał. Wbił spojrzenie w kotoluba.
- Wyciągniemy tego wampira. Od ciebie zależy jak wiele krwi nas to będzie kosztowało.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Popatrzył na Dietera bardzo uważnie.
Błyskawicznym ruchem ściągnął z pleców tubę na mapy. Otworzył ją, wyjął z niej miecz, zamknął i na powrót zarzucił na plecy. Oparł się o ścianę tuż koło windy.
- Powiedzmy sobie coś szczerze. Mam ponad 200 IQ, skończyłem cholerne studia, przeczytałem więcej książek o strategii i taktyce niż ty widziałeś na oczy, i też jestem w stanie walnać tym łóżkiem o sufit. - Kociak cedził przez zęby słowo po słowie. - Ja w Piekle uratowałem twój tyłek, teraz ty *chciałeś* uratować mój, jesteśmy kwita. Ja nie potrzebuję was do szczęścia, uwierz, jestem w stanie poradzić sobie sam. Ale wolałbym załatwić tę sprawę mając was po swojej stronie, a nie przeciw sobie. Tyle tylko, że to ja mam tu dług do spłacenia, nie wy, i to ja się znam na walce w budynkach, nie wy, i to wreszcie ja jestem mistrzem tworzenia na poczekaniu planów, których wy byście i w tydzień nie stworzyli. Więc albo wchodzimy tam razem, ale pod moim dowództwem, albo oddzielnie. Jasne? - zmierzył Dietera wzrokiem. - Tępaku.
Popatrzył na Dietera bardzo uważnie.
Błyskawicznym ruchem ściągnął z pleców tubę na mapy. Otworzył ją, wyjął z niej miecz, zamknął i na powrót zarzucił na plecy. Oparł się o ścianę tuż koło windy.
- Powiedzmy sobie coś szczerze. Mam ponad 200 IQ, skończyłem cholerne studia, przeczytałem więcej książek o strategii i taktyce niż ty widziałeś na oczy, i też jestem w stanie walnać tym łóżkiem o sufit. - Kociak cedził przez zęby słowo po słowie. - Ja w Piekle uratowałem twój tyłek, teraz ty *chciałeś* uratować mój, jesteśmy kwita. Ja nie potrzebuję was do szczęścia, uwierz, jestem w stanie poradzić sobie sam. Ale wolałbym załatwić tę sprawę mając was po swojej stronie, a nie przeciw sobie. Tyle tylko, że to ja mam tu dług do spłacenia, nie wy, i to ja się znam na walce w budynkach, nie wy, i to wreszcie ja jestem mistrzem tworzenia na poczekaniu planów, których wy byście i w tydzień nie stworzyli. Więc albo wchodzimy tam razem, ale pod moim dowództwem, albo oddzielnie. Jasne? - zmierzył Dietera wzrokiem. - Tępaku.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
- Jak słońce, frajerze! - Syknął Ravnos błyskawicznie doskakując do Malkava i potężnym prostym posyłając go na podłogę, nim ten zdążył skorzystać z broni.
- Jack, trzymaj go na muszce! - Krzyknął do Gangrela. - Tylko nie strzelaj bez wyraźnego powodu, choć wiem, że bardzo byś chciał.
Spojrzał z góry na Kociaka.
- Wyjaśnijmy sobie pewną rzecz. Gówno obchodzą mnie twoje osiągnięcia, napoleońskie zapędy i iloraz inteligencji. Numer kołnierzyka też. Nasza grupa nie potrzebuje dowódcy, tym bardziej pomyleńca. Więc generalskie ambicje zachowaj dla siebie.
W dalszym ciągu spoglądał na Malkava z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Mamy chwilę, zanim winda zjedzie na dół. To dobry moment, byś wyjaśnił nam wreszcie co łączy cię z Raztargujevem. Niezmiernie nas to intryguje, więc zamieniamy się w słuch.
- Jak słońce, frajerze! - Syknął Ravnos błyskawicznie doskakując do Malkava i potężnym prostym posyłając go na podłogę, nim ten zdążył skorzystać z broni.
- Jack, trzymaj go na muszce! - Krzyknął do Gangrela. - Tylko nie strzelaj bez wyraźnego powodu, choć wiem, że bardzo byś chciał.
Spojrzał z góry na Kociaka.
- Wyjaśnijmy sobie pewną rzecz. Gówno obchodzą mnie twoje osiągnięcia, napoleońskie zapędy i iloraz inteligencji. Numer kołnierzyka też. Nasza grupa nie potrzebuje dowódcy, tym bardziej pomyleńca. Więc generalskie ambicje zachowaj dla siebie.
W dalszym ciągu spoglądał na Malkava z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Mamy chwilę, zanim winda zjedzie na dół. To dobry moment, byś wyjaśnił nam wreszcie co łączy cię z Raztargujevem. Niezmiernie nas to intryguje, więc zamieniamy się w słuch.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Tremere czekał na rozwój sytuacji, jednak gdy Dieter skoczył w stronę Kociaka, Erwan ruszył wolno w jego stronę. Wyczuł ramię Ravnosa i położył na nim dłoń.
-Także chciałbym sporo usłyszeć, jednak uważam, że Kociakowi będzie wygodniej mówić gdy wstanie. - powiedział, łagodząc sytuację. - Poza tym, póki co działamy razem i nie chciałbym, by to się skończyło. Osobiście bardzo sobię cenię towarzystwo naszego Malkavianina.
Mag wcyiągnął drugą rękę do Kociaka.
Tremere czekał na rozwój sytuacji, jednak gdy Dieter skoczył w stronę Kociaka, Erwan ruszył wolno w jego stronę. Wyczuł ramię Ravnosa i położył na nim dłoń.
-Także chciałbym sporo usłyszeć, jednak uważam, że Kociakowi będzie wygodniej mówić gdy wstanie. - powiedział, łagodząc sytuację. - Poza tym, póki co działamy razem i nie chciałbym, by to się skończyło. Osobiście bardzo sobię cenię towarzystwo naszego Malkavianina.
Mag wcyiągnął drugą rękę do Kociaka.
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Pokręcił głową, patrząc na Erwana.
- Dzięki, ale poleżę.
Po czym zwrócił się znów do Dietera.
- No więc słuchaj, biedny głupcze. Po pierwsze, bądź pewien, że gdybym chciał, mógłbym wam urządzić tu i teraz rzeź, z której pewnie nie wyszedłbym nie-żywy, ale wy raczej też. A przynajmniej nie wszyscy. A po drugie, wtłocz sobie do głowy, że i tak jestem lepszy od ciebie, choćby dlatego, że jestem w stanie nie lać po mordzie każdego, kto jest ode mnie mądrzejszy, tylko staram się powstrzymywać. I kto tu, kurwa, jest szalony? Ale nieważne, młokosie. - Malkav parsknął. Tak jakby coś w nim nagle pękło. Jego oczy nagle uciekły w nicość, jakby zaczął patrzeć na coś dziwnego.
Powietrze zapachniało fosforem, lekko, niemal nieuchwytnie.
Cichy brzęk metalu tnącego kevlar rozległ się gdzieś na granicy słyszalności.
Kociak patrzył przez Zasłonę. Na przyszłość.
I nie tylko patrzył.
Po chwili wrażenia zmysłowe odpłynęły. Uśmiech zagościł na twarzy Błazna.
- Oto i mamy kolaps funkcji falowej. Redukcję prawdopodobieństwa do jedności. A mówiąc po waszemu: zobaczyłem przyszłość.
Miał minę człowieka - wampira - który dokładnie wie co go czeka, i nie musi się już niczego bać. Który spojrzał w przyszłość i wrócił.
- A co mnie łączy z Raztargujevem... Opowiem wam kolejną historię. I znów możecie w nią uwierzyć bądź nie. To wasza sprawa; nigdy nie dowiecie się czy zrobiliście dobrze, czy popełniliście błąd, niezależnie od tego jaką drogę wybierzecie.
Stworzenie - Kociak - Malkav - wampir... Kto?
- Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłem ciepły, byłem kierowcą TIRa. Pozornie niezbyt odpowiadająca mojemu intelektowi praca, w rzeczywistości jedna z najlepszych dla takich jak ja, bo dająca sporo czasu do myślenia, i nie mniej zupełnie wolnego. Któregoś dnia jednak, w nocy, kiedy bawiłem się swoim starym laptopem, szukając informacji o mroczniejszej stronie naszego świata, o Świecie Ciemności... - ułożył się wygodnie na ziemi, patrząc prosto w oczy Dietera. Mało kto mógł wytrzymać spojrzenie tych oczu, przewiercających na wylot, błyszczących inteligencją... Osadzonych w zniszczonej, ospowatej twarzy kogoś, kto nawdychał się o wiele za dużo dioksyn. Do Ravnosa dotarło teraz, że Micheal, stojący za jego plecami, bawi się kataną Kociaka.
Zapachniało ozonem. Ten zapach już kiedyś czuli... Tak samo pachniało powietrze kiedy Michael leczył Erwana. Czy może zadawać zniszczenie i ból tak samo łatwo jak leczyć rany?
I czy bardziej czuje się związany z nimi czy z Kociakiem?
- ...do kabiny mojej ciężarówki nagle ktoś wpadł. Zanim zdążyłem zareagować, poczułem kły wbijające się w moją szyję. Poczułem jak odpływa ze mnie życie... I tak dalej, i tak dalej, przecież wszyscy to znamy, wszyscy zostaliśmy przemienieni tak samo, czyż nie? No właśnie. Bo to było Przytulenie. Mój Sirah dotarł nad Wielkie Jeziora, w pobliże Groty Niedźwiedzia, i tam mnie Przytulił.
Moim Sirah jest Raztargujev.
Kociak popatrzył po towarzyszach. Jego wzrok mówił: 'tak, wszystko się zgadza, reagujecie tak jak przewidziałem'.
- Zostawił mnie zaraz po Przytuleniu, przekazując swojemu towarzyszowi, zbuntowanemu Tzimisce. On był... - Kociak przerwał na ułamek sekundy przed tym jak winda stanęła. Dzwonek brzęknął, drzwi miały się za chwilę otworzyć..
...Malkav leżał, niewzruszony. I wpatrywał się w lufę strzelby Jacka.
Pokręcił głową, patrząc na Erwana.
- Dzięki, ale poleżę.
Po czym zwrócił się znów do Dietera.
- No więc słuchaj, biedny głupcze. Po pierwsze, bądź pewien, że gdybym chciał, mógłbym wam urządzić tu i teraz rzeź, z której pewnie nie wyszedłbym nie-żywy, ale wy raczej też. A przynajmniej nie wszyscy. A po drugie, wtłocz sobie do głowy, że i tak jestem lepszy od ciebie, choćby dlatego, że jestem w stanie nie lać po mordzie każdego, kto jest ode mnie mądrzejszy, tylko staram się powstrzymywać. I kto tu, kurwa, jest szalony? Ale nieważne, młokosie. - Malkav parsknął. Tak jakby coś w nim nagle pękło. Jego oczy nagle uciekły w nicość, jakby zaczął patrzeć na coś dziwnego.
Powietrze zapachniało fosforem, lekko, niemal nieuchwytnie.
Cichy brzęk metalu tnącego kevlar rozległ się gdzieś na granicy słyszalności.
Kociak patrzył przez Zasłonę. Na przyszłość.
I nie tylko patrzył.
Po chwili wrażenia zmysłowe odpłynęły. Uśmiech zagościł na twarzy Błazna.
- Oto i mamy kolaps funkcji falowej. Redukcję prawdopodobieństwa do jedności. A mówiąc po waszemu: zobaczyłem przyszłość.
Miał minę człowieka - wampira - który dokładnie wie co go czeka, i nie musi się już niczego bać. Który spojrzał w przyszłość i wrócił.
- A co mnie łączy z Raztargujevem... Opowiem wam kolejną historię. I znów możecie w nią uwierzyć bądź nie. To wasza sprawa; nigdy nie dowiecie się czy zrobiliście dobrze, czy popełniliście błąd, niezależnie od tego jaką drogę wybierzecie.
Stworzenie - Kociak - Malkav - wampir... Kto?
- Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłem ciepły, byłem kierowcą TIRa. Pozornie niezbyt odpowiadająca mojemu intelektowi praca, w rzeczywistości jedna z najlepszych dla takich jak ja, bo dająca sporo czasu do myślenia, i nie mniej zupełnie wolnego. Któregoś dnia jednak, w nocy, kiedy bawiłem się swoim starym laptopem, szukając informacji o mroczniejszej stronie naszego świata, o Świecie Ciemności... - ułożył się wygodnie na ziemi, patrząc prosto w oczy Dietera. Mało kto mógł wytrzymać spojrzenie tych oczu, przewiercających na wylot, błyszczących inteligencją... Osadzonych w zniszczonej, ospowatej twarzy kogoś, kto nawdychał się o wiele za dużo dioksyn. Do Ravnosa dotarło teraz, że Micheal, stojący za jego plecami, bawi się kataną Kociaka.
Zapachniało ozonem. Ten zapach już kiedyś czuli... Tak samo pachniało powietrze kiedy Michael leczył Erwana. Czy może zadawać zniszczenie i ból tak samo łatwo jak leczyć rany?
I czy bardziej czuje się związany z nimi czy z Kociakiem?
- ...do kabiny mojej ciężarówki nagle ktoś wpadł. Zanim zdążyłem zareagować, poczułem kły wbijające się w moją szyję. Poczułem jak odpływa ze mnie życie... I tak dalej, i tak dalej, przecież wszyscy to znamy, wszyscy zostaliśmy przemienieni tak samo, czyż nie? No właśnie. Bo to było Przytulenie. Mój Sirah dotarł nad Wielkie Jeziora, w pobliże Groty Niedźwiedzia, i tam mnie Przytulił.
Moim Sirah jest Raztargujev.
Kociak popatrzył po towarzyszach. Jego wzrok mówił: 'tak, wszystko się zgadza, reagujecie tak jak przewidziałem'.
- Zostawił mnie zaraz po Przytuleniu, przekazując swojemu towarzyszowi, zbuntowanemu Tzimisce. On był... - Kociak przerwał na ułamek sekundy przed tym jak winda stanęła. Dzwonek brzęknął, drzwi miały się za chwilę otworzyć..
...Malkav leżał, niewzruszony. I wpatrywał się w lufę strzelby Jacka.
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Ding.
Dieter milczał wpatrując się w Kociaka. Na jego twarzy malowała się obojętność… lub szok, po tym co przed chwilą usłyszał.
Drzwi rozsuwają się w powolnym tempie.
Znowu cisza. Każdy tylko w coś patrzy. Dieter na Kociaka z lekko otwartymi w zdziwieniu ustami, walcząc w sobie o rozum z gniewem i… strachem. Jack spoglądał się na windę, czując jak czas staje w miejscu, zaś on zastyga w bezruchu, wyczuwając jak zbliża się moment jego zagłady. Kociak wlepiał wzrok w lufę strzelby wampira, ciekawy czy po tym co wyznał, nie wyleci z niej zaraz jakiś pocisk, który z iście artystycznym zacięciem udekorował by ściany jego mózgiem.
Na jego szczęście, odtrącanie sojusznika to było ostatnie na co miał ochotę DeCroy.
Drzwi stoją otworem zapraszając do środka. Michael staje jak wryty, wyczuwając zapewne obecność istoty potężniejszej… niż on sam? Tak czy siak, przestał zabawiać się kataną, i zamiast tego przybrał ostrożną pozycję, gotów w każdej chwili… brać nogi za pas.
A na co patrzył się Erwan? A no na nic, bo Erwan nie miał oczu.
Ale pech chciał, by stał najbliżej windy, zasłaniając ją swoim ciałem.
‘’Zapytałeś się o gości szefie, jeśli dobrze pamiętam.’’
Wszyscy milczeli, ale już raczej nie ze względu na wypowiedź Malkavianina.
Jones chwycił się powoli za brzuch, naciskając dłonią. Czuł olbrzymią ranę, która jakby pojawiła się znikąd na jego umęczonym ciele. Czuł jak krew tryska na wszystkie strony, zaś on jęczy z bólu… lecz nie może odejść w otchłań zapomnienia, skazany by być świadkiem wiecznej agonii.
Wizje Piekła.
Jack wyjrzał zza Erwana, upewniając się. Wampir teatralnie gwizdnął, po czym powiedział:
- Pusta…
Dieter milczał wpatrując się w Kociaka. Na jego twarzy malowała się obojętność… lub szok, po tym co przed chwilą usłyszał.
Drzwi rozsuwają się w powolnym tempie.
Znowu cisza. Każdy tylko w coś patrzy. Dieter na Kociaka z lekko otwartymi w zdziwieniu ustami, walcząc w sobie o rozum z gniewem i… strachem. Jack spoglądał się na windę, czując jak czas staje w miejscu, zaś on zastyga w bezruchu, wyczuwając jak zbliża się moment jego zagłady. Kociak wlepiał wzrok w lufę strzelby wampira, ciekawy czy po tym co wyznał, nie wyleci z niej zaraz jakiś pocisk, który z iście artystycznym zacięciem udekorował by ściany jego mózgiem.
Na jego szczęście, odtrącanie sojusznika to było ostatnie na co miał ochotę DeCroy.
Drzwi stoją otworem zapraszając do środka. Michael staje jak wryty, wyczuwając zapewne obecność istoty potężniejszej… niż on sam? Tak czy siak, przestał zabawiać się kataną, i zamiast tego przybrał ostrożną pozycję, gotów w każdej chwili… brać nogi za pas.
A na co patrzył się Erwan? A no na nic, bo Erwan nie miał oczu.
Ale pech chciał, by stał najbliżej windy, zasłaniając ją swoim ciałem.
‘’Zapytałeś się o gości szefie, jeśli dobrze pamiętam.’’
Wszyscy milczeli, ale już raczej nie ze względu na wypowiedź Malkavianina.
Jones chwycił się powoli za brzuch, naciskając dłonią. Czuł olbrzymią ranę, która jakby pojawiła się znikąd na jego umęczonym ciele. Czuł jak krew tryska na wszystkie strony, zaś on jęczy z bólu… lecz nie może odejść w otchłań zapomnienia, skazany by być świadkiem wiecznej agonii.
Wizje Piekła.
Jack wyjrzał zza Erwana, upewniając się. Wampir teatralnie gwizdnął, po czym powiedział:
- Pusta…
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Bosman
- Posty: 2482
- Rejestracja: środa, 26 lipca 2006, 22:20
- Numer GG: 1223257
- Lokalizacja: Free City Vratislavia/Sigil
- Kontakt:
Kociak
Wciągnął powietrze, nie ruszając się z podłogi.
Nie wiedzieć czemu, wszyscy byli pewni, że wdycha zapach palonego fosforu.
- ...moim nauczycielem przez kolejne dwa lata. - kontynuuował przerwaną myśl, kompletnie niewzruszony przybyciem windy. - Jak łatwo się domyśleć nawet takiemu tępakowi jak ty, Dieter, to właśnie on nauczył mnie Zniekształcenia. Zresztą, nie tylko tego. To był cholernie stary i cholernie mądry wampir. - Kociak zamknął oczy. Widać było, że przypomina sobie stare czasy...
...Po chwili podjął.
- Wkrótce następuje koniec funkcji falowej, którą zdołałem doprowadzić do kolapsu. Możliwości które nastąpią później, jest kilka...
Dokończył Micheal.
- Albo usłyszymy kroki z oddali, albo kogoś spadającego z góry na windę, albo nic się nie stanie.
Znów Kociak.
- Najbardziej prawdopodobna jest wersja druga.
Michael. Który zresztą znów bawił się kataną za plecami Ravnosa...
- Najmniej ta pierwsza.
Kociak.
- Tak czy inaczej mamy jeszcze chwilkę. Więc może opowiem coś więcej. Pewnego dnia, po tym, jak zostałem wprowadzony na salony przez mojego mentora, dorwali go. - Kociak wstał i poprawił nóż za paskiem. - Przyszła po niego Czarna Rota, zdołał to jednak przewidzieć i odesłać mnie. - wciągnął powietrze, głęboko. Znów ozon? Co ten Micheal wyrabia, do diabła? - Zabili go za dawne przestępstwa. Sukinsyny Scotta. - Kociak splunął. Wziął od Michaela katanę i usiadł pod ścianą. - Co robiłem potem, to już wyłącznie moja sprawa. - zwinął się kłębek. - Chcecie wiedzieć coś więcej?
Wciągnął powietrze, nie ruszając się z podłogi.
Nie wiedzieć czemu, wszyscy byli pewni, że wdycha zapach palonego fosforu.
- ...moim nauczycielem przez kolejne dwa lata. - kontynuuował przerwaną myśl, kompletnie niewzruszony przybyciem windy. - Jak łatwo się domyśleć nawet takiemu tępakowi jak ty, Dieter, to właśnie on nauczył mnie Zniekształcenia. Zresztą, nie tylko tego. To był cholernie stary i cholernie mądry wampir. - Kociak zamknął oczy. Widać było, że przypomina sobie stare czasy...
...Po chwili podjął.
- Wkrótce następuje koniec funkcji falowej, którą zdołałem doprowadzić do kolapsu. Możliwości które nastąpią później, jest kilka...
Dokończył Micheal.
- Albo usłyszymy kroki z oddali, albo kogoś spadającego z góry na windę, albo nic się nie stanie.
Znów Kociak.
- Najbardziej prawdopodobna jest wersja druga.
Michael. Który zresztą znów bawił się kataną za plecami Ravnosa...
- Najmniej ta pierwsza.
Kociak.
- Tak czy inaczej mamy jeszcze chwilkę. Więc może opowiem coś więcej. Pewnego dnia, po tym, jak zostałem wprowadzony na salony przez mojego mentora, dorwali go. - Kociak wstał i poprawił nóż za paskiem. - Przyszła po niego Czarna Rota, zdołał to jednak przewidzieć i odesłać mnie. - wciągnął powietrze, głęboko. Znów ozon? Co ten Micheal wyrabia, do diabła? - Zabili go za dawne przestępstwa. Sukinsyny Scotta. - Kociak splunął. Wziął od Michaela katanę i usiadł pod ścianą. - Co robiłem potem, to już wyłącznie moja sprawa. - zwinął się kłębek. - Chcecie wiedzieć coś więcej?
What doesn't kill you, just makes you... Stranger.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
But above all - I feel I'm still on my long trip to nothingness.
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Wizja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Czarnoksiężnikowi udało się jakoś odzyskać kontrolę, na tyle szybko aby usłyszeć to, co mówi Malkavianin.
Tremere zaczął rozważać historię opowiedzianą przez Kociaka. Przetarł swoje czoło. Czuł pod palcami skórę starca - skórę osoby, która nie powinna już od dawna stąpać po ziemi. Z drugiej strony już wcześniej wiedział jak będzie wyglądać i dobrowolnie podjął tą decyzję.
-Dobra, historyjki zostawimy na zimowe wieczory przy kominku. Trzeba skorzystać z zaoferowanej nam "gościny". - na jego twarzy pojawił się demoniczny uśmiech. Erwan w niczym nie przypominał naukowca, którym był. - Nie wiem jak wy, ale ja ufam Kociakowi. Mamy podobne motywy.
*Przestań.* - zwrócił się do demona. - *Wyjaw swe imię, a kłastwo niech nie wypełźnie z twych ust.*
Wizja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Czarnoksiężnikowi udało się jakoś odzyskać kontrolę, na tyle szybko aby usłyszeć to, co mówi Malkavianin.
Tremere zaczął rozważać historię opowiedzianą przez Kociaka. Przetarł swoje czoło. Czuł pod palcami skórę starca - skórę osoby, która nie powinna już od dawna stąpać po ziemi. Z drugiej strony już wcześniej wiedział jak będzie wyglądać i dobrowolnie podjął tą decyzję.
-Dobra, historyjki zostawimy na zimowe wieczory przy kominku. Trzeba skorzystać z zaoferowanej nam "gościny". - na jego twarzy pojawił się demoniczny uśmiech. Erwan w niczym nie przypominał naukowca, którym był. - Nie wiem jak wy, ale ja ufam Kociakowi. Mamy podobne motywy.
*Przestań.* - zwrócił się do demona. - *Wyjaw swe imię, a kłastwo niech nie wypełźnie z twych ust.*
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos spojrzał z góry na siedzącego Malkava.
- Tak czy inaczej popracuj nad językiem - bardziej syknął niż powiedział, choć bez dostrzegalnej agresji. - Nie zaprzeczam, diabelsko inteligentna z ciebie bestia, ale nie przeceniaj swoich możliwości. Jak będziesz miał ochotę zagrać solo, to zwyczajnie daj znać, pozwolimy ci się wyszumieć.
Poprawił kurtkę, strzepał nogawki spodni, zacisnął supeł na arafatce. Zbliżył się do windy, zerknął do środka.
- Panie, panowie, kareta czeka - Skłonił się do pozostałych, wyciągniętym zapraszająco ramieniem wskazując otwarte drzwi.
Ravnos spojrzał z góry na siedzącego Malkava.
- Tak czy inaczej popracuj nad językiem - bardziej syknął niż powiedział, choć bez dostrzegalnej agresji. - Nie zaprzeczam, diabelsko inteligentna z ciebie bestia, ale nie przeceniaj swoich możliwości. Jak będziesz miał ochotę zagrać solo, to zwyczajnie daj znać, pozwolimy ci się wyszumieć.
Poprawił kurtkę, strzepał nogawki spodni, zacisnął supeł na arafatce. Zbliżył się do windy, zerknął do środka.
- Panie, panowie, kareta czeka - Skłonił się do pozostałych, wyciągniętym zapraszająco ramieniem wskazując otwarte drzwi.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Michael przytaknął w milczeniu. Podszedł do drzwi windy, trzepiąc przy tym płaszczem, po czym rzucił jeszcze jedno spojrzenie na koterię wampirów. Dieter wszedł pierwszy. Wnętrze windy wypełniały srebrzyste ściany, wśród których przy drzwiach znajdowało się kilka okrągłych przycisków. Góra, dół i otwarcia drzwi…
Wszystko byłoby całkiem normalne, jak na standardy takiej rezydencji, gdyby nie fakt że w windzie strasznie śmierdziało.
Jakby jeszcze przed chwilą rozkładały się tam zwłoki.
Wampir zrobił kwaśną minę, poczekał aż Michael znajdzie się w środku, po czym gestem ponaglił towarzyszy.
‘’Szefie, czemu w tobie taka złość?’’
Erwan usłyszał w głowie prychnięcie. Czasem modlił się do jakiejś wyższej siły, by choć raz i inni usłyszeli ten zimny głos.
‘’Dzisiejsi ludzie nie mają za grosz kultury… ale pytałeś się mnie o imię, czy tylko szukasz nazwy pod którą mógłbyś *mnie* znać?’’
Czarnoksiężnik obrócił się na pięcie, po czym powolnym ruchem poprawił swoje ciemne okulary. Zaraz wyczuł masywne (i zwierzęco owłosione) ramię Jacka, prowadzącego go do windy. Zaraz rozległo się brzdęknięcie metalu. To Kociak machnął swoim mieczem w powietrzu, chowając go po chwili do tuby na mapy, którą następnie zarzucił na gołe plecy.
‘’Imiona… imiona… kryje się w nich pewna moc, szefie. Znając imię, możemy coś nazwać, określić… wskazać. Potrafią być pustymi wyrazami stanu naszego umysłu, ledwie zlepkiem myśli. Lecz czasem stoi za nimi coś więcej… czasem są więcej niż słowami, wtedy stają się naszym *określeniem*.’’
Wampir poczuł jak DeCroy wpycha go do windy. Pod nogami poczuł zimne podłoże, zaś nozdrza wypełnił mdły zapach rozkładu. Zaczął się zastanawiać czy kanały pachniały lepiej od ich obecnej drogi powrotnej.
‘’Me imię, mój przeklęty przyjacielu… to Azazu. Ale nie wymawiaj go bez *ważnej* przyczyny.’’
Gdy zimny głos wyjawił swe imię, czarnoksiężnik poczuł jak przechodzi go dreszcz… strachu, podniecenia? Nieważne, już znał imię ducha.
- No to siup.
Dieter przycisnął przycisk ‘’W górę’’. Drzwi zamykały się powoli, pozwalając im nacieszyć się ubroczonym krwią i wnętrznościami korytarzem, w którym zostawili cztery trupy.
Winda odjechała. Świetlik na suficie mruga lekko, zapewne ze starości. Lecz nagle, w tym zdawałoby się opuszczonym miejscu… rozlegają się kroki.
Co widać? Eleganckie czarne spodnie, oraz brązowe pantofle. Obok śmiga pokryte czerwienią ostrze. Postać staje. Przechodzi jeszcze kawałek, w kierunku laboratorium… zauważa zmasakrowane zwłoki. Szczerzy żółte zęby (a wśród nich dwa ostre kły) w sadystycznym uśmiechu, wykrzywiając zszarzałą skórę oraz fioletowe usta.
Musisz lubić bawić się kukiełkami.
Postać obraca się gwałtownie, wyciągając brudną katanę przed siebie w bojowej postawie. Syczy w gniewie.
- Ty…
Postać się nie rusza. Stoi tak jak stała, gdy pojawiła się znikąd za plecami Kainity. Obszerny, ciemno zielony płaszcz skrywa jej sylwetkę… mocarną, wysoką, kojarzącą się od razu z olbrzymem. Lecz wzrok zaskoczonego wampira przykuwa nie sylwetka nieznajomego.
To jego twarz. Fałdy sklejonych ze sobą, czarnych włosów zasłaniają prawie całe oblicze postaci, lecz daje się pośród nich dostrzec stwardniałą, pomarszczoną skórę. I oczy… parę błyszczących, agresywnie żółtych oczu.
Nieznajomy unosi ręce na wysokość piersi i składa dłonie ze sobą. Zaskoczona postać spostrzega nagle, że jego gość nosi skórzane rękawiczki.
- Tak, ja. Dawno się nie widzieliśmy Aleksandrze.
Paskudny uśmiech znowu wraca na twarz Raztargujeva. Jego kręcone, ciemne włosy spadają w nieładzie na twarz, imitując bezczelnie dawny wygląd postaci stojącej przed nim…
Jego ojca.
- Skoro ty tu jesteś, to znaczy że Scott gryzie już piach… a teraz przyszedłeś po mnie?
Wysyczał wampir. W jego głosie jednak nie było gniewu, czy agresji. Był to bardziej ton błagalny, rozpaczliwy.
- Jesteś ślepy… Naprawdę nie widzisz co czynisz!? Niszczysz to co budowaliśmy tak dłu…
- Rozczaruję cię.
Przerwał Aleksandrowi jego ‘’ojciec’’. Nie uniósł przy tym głosu, ani go nie zabarwił. Po prostu odezwał się, od razu narzucając swemu dziecku posłuszeństwo.
- To nie ja zabiłem Samuela, ani nie byłem świadkiem jego śmierci. Choć przyznaję…
Tu zrobił krok w kierunku ściany, wodząc po niej przez chwilę dłonią. Gdy to robił, jego płaszcz odchylił się lekko, zaś z środka błysnęła śmiercionośna stal.
-… że chętnie rozciągnąłbym jego wnętrzności, po tej wypucowanej podłodze, w której można ujrzeć własne odbicie. Marmurowe ściany pokryłbym jego posoką, zaś z czaszki zrobiłbym kielich…
Cedził przez zaciśnięte zęby, a oczy błyskały mu nienawistnie.
- Viggo, wiem że czujesz do nas żal…
- Och proszę, nie nazywaj mnie tak. To imię utraciłem nocy kiedy wraz z innymi topiliście mnie w Sekwanie…
Odwrócił się od ściany, spojrzał drapieżnym wzrokiem na skamieniałego Raztargujeva.
- … czemu nie ‘’Gabriel’’? Pięć lat… pięć lat gniłem, czekając na tą noc.
Płaszcz zatrzepotał. Szybki, ledwo zauważalny ruch… błyszczący, czysty miecz pojawia się w dłoni ‘’Gabriela’’.
- Pięć lat temu przebaczyłem wam… pożar w *mojej* katedrze, rzeź *moich* wyznawców… och, i byłbym zapomniał moje uwięzienie na dnie tej przeklętej rzeki, którego *też* byliście sprawcami.
Raztargujev syknął, cofając się powoli do tyłu, swoją katanę wciąż trzymając w gotowości.
- Lecz oto właśnie wy byliście także moim wybawieniem. Para niewdzięcznych dzieci, zdesperowanych i bez dachu nad głowami… przyszliście do mnie, daliście mi jeść, daliście mi schronienie.
Zaczął iść powoli do przodu, stawiając powolne kroki, napawając się każdą chwilą… każdym przerażonym spojrzeniem swego dziecka.
- To *ja* wyrżnąłem połowę wampirów przeklętego Nowego Jorku, na długo zanim przybyła tam Camarilla!
Gabriel najwyraźniej zrezygnował ze spokojnego tonu. Teraz krzyczał, i najwyraźniej nie miał pokojowych zamiarów.
- Viggo, popełniasz wielki błąd! Znaki się zaczęły wypełniać! Na Boga, Viggo! Tu chodzi o coś więcej niż Nowy Jork!
- Nie wzywaj Jego imienia Raztargujev, nie jesteś tego godny!
Ryknął Gabriel. Znajdował się już tylko kilka kroków przed Aleksandrem. Zatrzymał się, lecz jego postawa nadal była słaba, luźna.
- Od kiedy heretyk jest taki pobożny…?
Syknął Raztargujev. Szybki doskok, ryknięcie i brutalny, potężny cios. Lecz co to? Wampir ciął jedynie powietrze…
Cholera.
Mężczyzna poczuł jak zimna stal wbija się w jego łydkę, po czym tnie przez nią bezlitośnie. Wyjąc z bólu, zatacza się do przodu, za wszelką cenę starając się upaść jak najdalej od przeciwnika.
- To musiało być wiele lat Ojcze!
Ryknął młodszy wampir, lecz tym razem w jego głosie nie dało się wyczuć ani krzty pokory. Jedynie nienawiść.
- Tak wiele, że zapomniałem jak bardzo opanowałeś dyscyplinę Niewidoczności.
Raztargujev szybko skoczył na równe nogi, odzyskując sprawność ciała. I bardzo dopingujący mięśnie stan umysłu.
Wkurwienie.
- No dobra Anno, przyglądaj się dobrze, zobaczymy na co stać tego starucha.
Stal błysnęła złowrogo w jego dłoni. Na zew odpowiedziało ostrze Gabriela, którego właściciel szybko skoczył do przodu. Dwa miecze zetknęły się ze sobą, wymieniając twarde uderzenia. Cios z góry, lecz sparowany. Cios w bok, lecz minął swój cel o zaledwie centymetr. Raztargujev uderza zwodniczo w okolice szyi wroga, licząc na błąd z jego strony – panikę. I miał rację, starszy z wampirów, widząc lecące ku głowie ostrze, natychmiast je blokuje, unosząc miecz do góry. Tą chwilę wykorzystuje jego syn, wymierzając miażdżące kopnięcie, które odsyła Gabriela pod drzwi windy.
- Widzę że się wiele nauczyłeś… ale wciąż twoja krew jest słabsza.
W tym momencie syn wyszczerzył swoje żółte kły.
- Tu się mylisz ojcze…
- Bluźnierca!
Ryknął wściekle Viggo, po czym rzucił się z powrotem do ataku.
Ding.
Drzwi windy otwierają się. Już przed chwilą dało się słyszeć delikatne dźwięki pianina, wspomagane przez szlachetne brzmienie skrzypiec. Chwilowo, lecz tylko chwilowo smród rozkładu został zniwelowany przez zmieszany zapach perfum, oraz gryzący dym papierosów. Gdy drzwi się rozchyliły, oczom koterii ukazał się krótki korytarz, którego ściany pokryte były fioletową tapetą. Na owych ścianach wisiał co chwila jakiś obraz, czasem większy, czasem mniejszy… czasem nowoczesny, czasem przedstawiający biblijne sceny, czy ubrane na czarno postacie.
Ktokolwiek to projektował, gustu nie miał.
Po drugiej stronie znajdowały się drewniane drzwi. Mniej więcej w środku korytarza, także znajdowały się drzwi, prowadzące w lewo, lecz w odróżnieniu do tamtych brązowych, te były białe.
Wszystko byłoby całkiem normalne, jak na standardy takiej rezydencji, gdyby nie fakt że w windzie strasznie śmierdziało.
Jakby jeszcze przed chwilą rozkładały się tam zwłoki.
Wampir zrobił kwaśną minę, poczekał aż Michael znajdzie się w środku, po czym gestem ponaglił towarzyszy.
‘’Szefie, czemu w tobie taka złość?’’
Erwan usłyszał w głowie prychnięcie. Czasem modlił się do jakiejś wyższej siły, by choć raz i inni usłyszeli ten zimny głos.
‘’Dzisiejsi ludzie nie mają za grosz kultury… ale pytałeś się mnie o imię, czy tylko szukasz nazwy pod którą mógłbyś *mnie* znać?’’
Czarnoksiężnik obrócił się na pięcie, po czym powolnym ruchem poprawił swoje ciemne okulary. Zaraz wyczuł masywne (i zwierzęco owłosione) ramię Jacka, prowadzącego go do windy. Zaraz rozległo się brzdęknięcie metalu. To Kociak machnął swoim mieczem w powietrzu, chowając go po chwili do tuby na mapy, którą następnie zarzucił na gołe plecy.
‘’Imiona… imiona… kryje się w nich pewna moc, szefie. Znając imię, możemy coś nazwać, określić… wskazać. Potrafią być pustymi wyrazami stanu naszego umysłu, ledwie zlepkiem myśli. Lecz czasem stoi za nimi coś więcej… czasem są więcej niż słowami, wtedy stają się naszym *określeniem*.’’
Wampir poczuł jak DeCroy wpycha go do windy. Pod nogami poczuł zimne podłoże, zaś nozdrza wypełnił mdły zapach rozkładu. Zaczął się zastanawiać czy kanały pachniały lepiej od ich obecnej drogi powrotnej.
‘’Me imię, mój przeklęty przyjacielu… to Azazu. Ale nie wymawiaj go bez *ważnej* przyczyny.’’
Gdy zimny głos wyjawił swe imię, czarnoksiężnik poczuł jak przechodzi go dreszcz… strachu, podniecenia? Nieważne, już znał imię ducha.
- No to siup.
Dieter przycisnął przycisk ‘’W górę’’. Drzwi zamykały się powoli, pozwalając im nacieszyć się ubroczonym krwią i wnętrznościami korytarzem, w którym zostawili cztery trupy.
Winda odjechała. Świetlik na suficie mruga lekko, zapewne ze starości. Lecz nagle, w tym zdawałoby się opuszczonym miejscu… rozlegają się kroki.
Co widać? Eleganckie czarne spodnie, oraz brązowe pantofle. Obok śmiga pokryte czerwienią ostrze. Postać staje. Przechodzi jeszcze kawałek, w kierunku laboratorium… zauważa zmasakrowane zwłoki. Szczerzy żółte zęby (a wśród nich dwa ostre kły) w sadystycznym uśmiechu, wykrzywiając zszarzałą skórę oraz fioletowe usta.
Musisz lubić bawić się kukiełkami.
Postać obraca się gwałtownie, wyciągając brudną katanę przed siebie w bojowej postawie. Syczy w gniewie.
- Ty…
Postać się nie rusza. Stoi tak jak stała, gdy pojawiła się znikąd za plecami Kainity. Obszerny, ciemno zielony płaszcz skrywa jej sylwetkę… mocarną, wysoką, kojarzącą się od razu z olbrzymem. Lecz wzrok zaskoczonego wampira przykuwa nie sylwetka nieznajomego.
To jego twarz. Fałdy sklejonych ze sobą, czarnych włosów zasłaniają prawie całe oblicze postaci, lecz daje się pośród nich dostrzec stwardniałą, pomarszczoną skórę. I oczy… parę błyszczących, agresywnie żółtych oczu.
Nieznajomy unosi ręce na wysokość piersi i składa dłonie ze sobą. Zaskoczona postać spostrzega nagle, że jego gość nosi skórzane rękawiczki.
- Tak, ja. Dawno się nie widzieliśmy Aleksandrze.
Paskudny uśmiech znowu wraca na twarz Raztargujeva. Jego kręcone, ciemne włosy spadają w nieładzie na twarz, imitując bezczelnie dawny wygląd postaci stojącej przed nim…
Jego ojca.
- Skoro ty tu jesteś, to znaczy że Scott gryzie już piach… a teraz przyszedłeś po mnie?
Wysyczał wampir. W jego głosie jednak nie było gniewu, czy agresji. Był to bardziej ton błagalny, rozpaczliwy.
- Jesteś ślepy… Naprawdę nie widzisz co czynisz!? Niszczysz to co budowaliśmy tak dłu…
- Rozczaruję cię.
Przerwał Aleksandrowi jego ‘’ojciec’’. Nie uniósł przy tym głosu, ani go nie zabarwił. Po prostu odezwał się, od razu narzucając swemu dziecku posłuszeństwo.
- To nie ja zabiłem Samuela, ani nie byłem świadkiem jego śmierci. Choć przyznaję…
Tu zrobił krok w kierunku ściany, wodząc po niej przez chwilę dłonią. Gdy to robił, jego płaszcz odchylił się lekko, zaś z środka błysnęła śmiercionośna stal.
-… że chętnie rozciągnąłbym jego wnętrzności, po tej wypucowanej podłodze, w której można ujrzeć własne odbicie. Marmurowe ściany pokryłbym jego posoką, zaś z czaszki zrobiłbym kielich…
Cedził przez zaciśnięte zęby, a oczy błyskały mu nienawistnie.
- Viggo, wiem że czujesz do nas żal…
- Och proszę, nie nazywaj mnie tak. To imię utraciłem nocy kiedy wraz z innymi topiliście mnie w Sekwanie…
Odwrócił się od ściany, spojrzał drapieżnym wzrokiem na skamieniałego Raztargujeva.
- … czemu nie ‘’Gabriel’’? Pięć lat… pięć lat gniłem, czekając na tą noc.
Płaszcz zatrzepotał. Szybki, ledwo zauważalny ruch… błyszczący, czysty miecz pojawia się w dłoni ‘’Gabriela’’.
- Pięć lat temu przebaczyłem wam… pożar w *mojej* katedrze, rzeź *moich* wyznawców… och, i byłbym zapomniał moje uwięzienie na dnie tej przeklętej rzeki, którego *też* byliście sprawcami.
Raztargujev syknął, cofając się powoli do tyłu, swoją katanę wciąż trzymając w gotowości.
- Lecz oto właśnie wy byliście także moim wybawieniem. Para niewdzięcznych dzieci, zdesperowanych i bez dachu nad głowami… przyszliście do mnie, daliście mi jeść, daliście mi schronienie.
Zaczął iść powoli do przodu, stawiając powolne kroki, napawając się każdą chwilą… każdym przerażonym spojrzeniem swego dziecka.
- To *ja* wyrżnąłem połowę wampirów przeklętego Nowego Jorku, na długo zanim przybyła tam Camarilla!
Gabriel najwyraźniej zrezygnował ze spokojnego tonu. Teraz krzyczał, i najwyraźniej nie miał pokojowych zamiarów.
- Viggo, popełniasz wielki błąd! Znaki się zaczęły wypełniać! Na Boga, Viggo! Tu chodzi o coś więcej niż Nowy Jork!
- Nie wzywaj Jego imienia Raztargujev, nie jesteś tego godny!
Ryknął Gabriel. Znajdował się już tylko kilka kroków przed Aleksandrem. Zatrzymał się, lecz jego postawa nadal była słaba, luźna.
- Od kiedy heretyk jest taki pobożny…?
Syknął Raztargujev. Szybki doskok, ryknięcie i brutalny, potężny cios. Lecz co to? Wampir ciął jedynie powietrze…
Cholera.
Mężczyzna poczuł jak zimna stal wbija się w jego łydkę, po czym tnie przez nią bezlitośnie. Wyjąc z bólu, zatacza się do przodu, za wszelką cenę starając się upaść jak najdalej od przeciwnika.
- To musiało być wiele lat Ojcze!
Ryknął młodszy wampir, lecz tym razem w jego głosie nie dało się wyczuć ani krzty pokory. Jedynie nienawiść.
- Tak wiele, że zapomniałem jak bardzo opanowałeś dyscyplinę Niewidoczności.
Raztargujev szybko skoczył na równe nogi, odzyskując sprawność ciała. I bardzo dopingujący mięśnie stan umysłu.
Wkurwienie.
- No dobra Anno, przyglądaj się dobrze, zobaczymy na co stać tego starucha.
Stal błysnęła złowrogo w jego dłoni. Na zew odpowiedziało ostrze Gabriela, którego właściciel szybko skoczył do przodu. Dwa miecze zetknęły się ze sobą, wymieniając twarde uderzenia. Cios z góry, lecz sparowany. Cios w bok, lecz minął swój cel o zaledwie centymetr. Raztargujev uderza zwodniczo w okolice szyi wroga, licząc na błąd z jego strony – panikę. I miał rację, starszy z wampirów, widząc lecące ku głowie ostrze, natychmiast je blokuje, unosząc miecz do góry. Tą chwilę wykorzystuje jego syn, wymierzając miażdżące kopnięcie, które odsyła Gabriela pod drzwi windy.
- Widzę że się wiele nauczyłeś… ale wciąż twoja krew jest słabsza.
W tym momencie syn wyszczerzył swoje żółte kły.
- Tu się mylisz ojcze…
- Bluźnierca!
Ryknął wściekle Viggo, po czym rzucił się z powrotem do ataku.
Ding.
Drzwi windy otwierają się. Już przed chwilą dało się słyszeć delikatne dźwięki pianina, wspomagane przez szlachetne brzmienie skrzypiec. Chwilowo, lecz tylko chwilowo smród rozkładu został zniwelowany przez zmieszany zapach perfum, oraz gryzący dym papierosów. Gdy drzwi się rozchyliły, oczom koterii ukazał się krótki korytarz, którego ściany pokryte były fioletową tapetą. Na owych ścianach wisiał co chwila jakiś obraz, czasem większy, czasem mniejszy… czasem nowoczesny, czasem przedstawiający biblijne sceny, czy ubrane na czarno postacie.
Ktokolwiek to projektował, gustu nie miał.
Po drugiej stronie znajdowały się drewniane drzwi. Mniej więcej w środku korytarza, także znajdowały się drzwi, prowadzące w lewo, lecz w odróżnieniu do tamtych brązowych, te były białe.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Wampir postąpił krok do przodu, rozglądając się wokół siebie. Przyjrzał się obrazom, przejechał po jednym kościstym palcem, zostawiając na płótnie wyraźny ślad.
Szedł dalej, pomrukując pod nosem jakąś posępną melodię. Zbliżył się do białych drzwi pośrodku korytarza. Nadstawił ucho, by wyłapać jak najwięcej dźwięków dochodzących z pomieszczenia po lewej.
Wampir postąpił krok do przodu, rozglądając się wokół siebie. Przyjrzał się obrazom, przejechał po jednym kościstym palcem, zostawiając na płótnie wyraźny ślad.
Szedł dalej, pomrukując pod nosem jakąś posępną melodię. Zbliżył się do białych drzwi pośrodku korytarza. Nadstawił ucho, by wyłapać jak najwięcej dźwięków dochodzących z pomieszczenia po lewej.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
-
- Tawerniak
- Posty: 2122
- Rejestracja: poniedziałek, 3 października 2005, 13:57
- Numer GG: 5438992
- Lokalizacja: Mroczna Wieża
- Kontakt:
Erwan Jones
Tremere wyszedł z windy, opierając się o ścianę. Miał wrażenie, iż błędem było pojawienie się tutaj.
Z drugiej strony wiedział, iż przynajmniej na jednym ma już kontrolę - nad demonem, który teraz dzielił z nim ciało. Uśmiechnął się pod nosem.
"Najwyższe stworzenia Boże, a nie mają za grosz rozumu."
Tremere wyszedł z windy, opierając się o ścianę. Miał wrażenie, iż błędem było pojawienie się tutaj.
Z drugiej strony wiedział, iż przynajmniej na jednym ma już kontrolę - nad demonem, który teraz dzielił z nim ciało. Uśmiechnął się pod nosem.
"Najwyższe stworzenia Boże, a nie mają za grosz rozumu."
-
- Bombardier
- Posty: 836
- Rejestracja: wtorek, 4 lipca 2006, 19:54
- Lokalizacja: z ziem piekielnych
- Kontakt:
"Jack DeCroy"
Szponiaste dłonie sunęły w rytm muzyki wygrywanej przez czarną duszę właściciela. Wyraźny ślad pozostawiały po sobie, niczym trzy rzeki płynące przy sobie, niczym trzech braci idących ramie w ramie, będących siła jedynie w jedności, samemu stając się strumykiem niepotrafiącym przeciwstawić się zmianą. Szarość ścian wychylała się z poszarpanej szkaradnej tapety, nawet ktoś taki jak on widział w tym bezguście...
Wolne opanowane kroki, uderzenia podeszew butów o podłogę korytarza. Wzrok kainity z rodu gangreli wbity był niczym starożytna włócznia w mrok ogarniający miejsce w które zmierzał, nie chodziło tu jednak o miejsce w pojęciu ludzkim, przyziemnym, takim które można ogarnąć ścisłym umysłem. Droga jego była długa, zbyt długa nawet jak na wampira. Spoglądając na swych towarzyszy mógłby rzecz że byli jeszcze młokosami, choć zapewne siłą i doświadczeniem mogli go przewyższyć. Więc pytanie pozostaje jedno... co dało mu egzystowanie tyle wieków na tym przeklętym świecie wiecznych ciemności. Z każdą godziną, dniem, tygodniem, miesiącem, rokiem stawał się tym czym niegdyś gardził. Zatracał samego siebie ażeby posiąść to czego pragnął... czego pragnął niegdyś... a teraz cóż mu pozostało z jego dawnych ambicji, czy to co zyskał było warte swojej ceny?
Bestia, tym jest, choć tylko jego trzeźwy umysł dzieli go od zatracenia w pierwotnych instynktach. Gangrel, niegdyś określał się innym mianem, tamto miano było mu droższe niźli marne życie... tamten "tytuł" był dla niego sensem życia, drogim niczym wszelkie bogactwa ówczesnego świata... Lecz kimże był wtedy? Wojownikiem, walczącym w ramię w ramię z innymi mu podobnymi, a kimże jest teraz? Wojownikiem, walczącym z upływającym czasem, broniącym dawnych praw...
Czas nawet na wampirze pozostawia swoje piętno, pręgi przeradzające się w nigdy nie zagajające się rany szpecące mroczną duszę... Kiedyś był gotów zginąć za kompana, chroniąc go swą piersią przed ostrzem nieprzyjaciela, dla swej ziemi, ojczyzny gotów był zejść do piekieł przez wiecznie otwartą bramę i wydrzeć fałszywym bogom ich boskość. Czas go zmienił, jego ideały się zmieniły. Widział upadek i zniszczenie, nie tylko ojczyzny w której postawił pierwsze kroki lecz i cywilizacji do której niegdyś należał. Kim się stał? Bestią szukającą śmierci w walce, poszukującej jej, swej odtrąconej miłości. Ostrza które zakończy to co niegdyś powinno się zakończyć... Nie walczy już dla wiary w wyższy cel, nie dla obronny swej ojczyzny, nie dla kompanów którzy podążają z nim, walczy aby wyrwać swą duszę z martwego ciała, zrzucić łańcuch i stać się na powrót prawdziwie wolnym...
Uderzenie za uderzeniem, krok za krokiem zbliżał się do drzwi, białość ich skrywała ciemności ich czekające. Gdzieś tam był ten który może się okazać jego wybawcą... wystarczy go szukać... Czarna skórzana kurtka, ta którą gangrel przywdział po ich Piekle naprężyła się, szwy zapewne nie przystosowane do tak zmienionej sylwetki postaci ledwo opierały się rozerwaniu. Oczy wampira zabłysnęły krwią, czerwień świeciła w mroku szukając zapomnienia. Choćby ktoś chciał nawet chciał powstrzymać gangrela przed czym co uczyni nie zdołałby... nie teraz gdy pamięć jego sięgała tamtych czasów...
Potężne uderzenie nogi, masywne drewniane drzwi, choć wpierw stawiały opór nie zdołały czynić tego wciąż. Drzazgi, połamane części drzwi, oraz skrzydła które jeszcze istniały w całości, to wszystko z impetem wbiło się w miejsce do którego zmierzali...
Cokolwiek ich czekało, nawet gdyby było straszliwsze od ich przypuszczeń, oni wyszli mu naprzeciw...
Szponiaste dłonie sunęły w rytm muzyki wygrywanej przez czarną duszę właściciela. Wyraźny ślad pozostawiały po sobie, niczym trzy rzeki płynące przy sobie, niczym trzech braci idących ramie w ramie, będących siła jedynie w jedności, samemu stając się strumykiem niepotrafiącym przeciwstawić się zmianą. Szarość ścian wychylała się z poszarpanej szkaradnej tapety, nawet ktoś taki jak on widział w tym bezguście...
Wolne opanowane kroki, uderzenia podeszew butów o podłogę korytarza. Wzrok kainity z rodu gangreli wbity był niczym starożytna włócznia w mrok ogarniający miejsce w które zmierzał, nie chodziło tu jednak o miejsce w pojęciu ludzkim, przyziemnym, takim które można ogarnąć ścisłym umysłem. Droga jego była długa, zbyt długa nawet jak na wampira. Spoglądając na swych towarzyszy mógłby rzecz że byli jeszcze młokosami, choć zapewne siłą i doświadczeniem mogli go przewyższyć. Więc pytanie pozostaje jedno... co dało mu egzystowanie tyle wieków na tym przeklętym świecie wiecznych ciemności. Z każdą godziną, dniem, tygodniem, miesiącem, rokiem stawał się tym czym niegdyś gardził. Zatracał samego siebie ażeby posiąść to czego pragnął... czego pragnął niegdyś... a teraz cóż mu pozostało z jego dawnych ambicji, czy to co zyskał było warte swojej ceny?
Bestia, tym jest, choć tylko jego trzeźwy umysł dzieli go od zatracenia w pierwotnych instynktach. Gangrel, niegdyś określał się innym mianem, tamto miano było mu droższe niźli marne życie... tamten "tytuł" był dla niego sensem życia, drogim niczym wszelkie bogactwa ówczesnego świata... Lecz kimże był wtedy? Wojownikiem, walczącym w ramię w ramię z innymi mu podobnymi, a kimże jest teraz? Wojownikiem, walczącym z upływającym czasem, broniącym dawnych praw...
Czas nawet na wampirze pozostawia swoje piętno, pręgi przeradzające się w nigdy nie zagajające się rany szpecące mroczną duszę... Kiedyś był gotów zginąć za kompana, chroniąc go swą piersią przed ostrzem nieprzyjaciela, dla swej ziemi, ojczyzny gotów był zejść do piekieł przez wiecznie otwartą bramę i wydrzeć fałszywym bogom ich boskość. Czas go zmienił, jego ideały się zmieniły. Widział upadek i zniszczenie, nie tylko ojczyzny w której postawił pierwsze kroki lecz i cywilizacji do której niegdyś należał. Kim się stał? Bestią szukającą śmierci w walce, poszukującej jej, swej odtrąconej miłości. Ostrza które zakończy to co niegdyś powinno się zakończyć... Nie walczy już dla wiary w wyższy cel, nie dla obronny swej ojczyzny, nie dla kompanów którzy podążają z nim, walczy aby wyrwać swą duszę z martwego ciała, zrzucić łańcuch i stać się na powrót prawdziwie wolnym...
Uderzenie za uderzeniem, krok za krokiem zbliżał się do drzwi, białość ich skrywała ciemności ich czekające. Gdzieś tam był ten który może się okazać jego wybawcą... wystarczy go szukać... Czarna skórzana kurtka, ta którą gangrel przywdział po ich Piekle naprężyła się, szwy zapewne nie przystosowane do tak zmienionej sylwetki postaci ledwo opierały się rozerwaniu. Oczy wampira zabłysnęły krwią, czerwień świeciła w mroku szukając zapomnienia. Choćby ktoś chciał nawet chciał powstrzymać gangrela przed czym co uczyni nie zdołałby... nie teraz gdy pamięć jego sięgała tamtych czasów...
Potężne uderzenie nogi, masywne drewniane drzwi, choć wpierw stawiały opór nie zdołały czynić tego wciąż. Drzazgi, połamane części drzwi, oraz skrzydła które jeszcze istniały w całości, to wszystko z impetem wbiło się w miejsce do którego zmierzali...
Cokolwiek ich czekało, nawet gdyby było straszliwsze od ich przypuszczeń, oni wyszli mu naprzeciw...
-
- Tawerniak
- Posty: 1448
- Rejestracja: poniedziałek, 5 września 2005, 18:42
- Lokalizacja: dolina muminków
Dym papierosa. Muzyka… subtelne i delikatne brzmienia skrzypiec oraz pianina. Chrząknięcie… kasłanie, po czym chwila ciszy.
Na zewnątrz zaczął prószyć śnieg. Małe, białe płatki opadały na czarną ziemię, przykrywając ją ciężką warstwą puchu. W taką ciemną i mroźną noc można było zauważyć dokładnie własny oddech.
To jest, jeśli oddychałeś.
Dwójka mężczyzn. Obydwaj ubrani w eleganckie smokingi, z mokrymi od śniegu nogawkami, oraz czerwonymi nosami. Żaden nie wyglądał jakby był zadowolony że tu teraz stoi.
Jeden łysy, drugi miał krótkie brązowe włosy. Łysy wyglądał na tęższego, lecz był mniejszy od bruneta. Palił właśnie papierosa, zaciągając się głęboko, a potem z przymrużonymi oczyma wypuszczając dym z ust. Niebiesko-szara chmurka pojawiała się wokół niego za każdym gdy to robił, zaś jego kolega spoglądał wtedy na niego z ukosa, pokasłując raz po raz.
- Zgaś to gówno.
Odezwał się w końcu brunet.
- Czemu?
Odpowiedział łysy, wypuszczając po raz kolejny dym, tym razem się nie zaciągając.
- Bo nie chcę się biernie zaciągać. Udusić się można…
Tęgi ochroniarz popatrzył się przez chwilę na bruneta, trzymając papierosa w okolicy swojej klatki piersiowej, w niemal teatralnym geście… jakby czynił teraz coś szlachetnego i wyrafinowanego.
- Kane…
- Co?
Odwrócił się wysoki ochroniarz. Śnieg topił się na jego włosach, oraz osiadł na brwiach, nadając im białego zabarwienia.
- Pieprz się.
Brunet prychnął, pokręcił głową po czym się cicho zaśmiał.
Nagle skamieniał, dotknął palcem słuchawkę w swoim uchu, przyciskając ją aby lepiej słyszeć.
Spojrzał się na łysego. Otrzymał tą samą wiadomość.
- Słyszałeś, cho-
I już obracał się ku drzwiom. Już miał nacisnąć klamkę tych drzwi.
Białych drzwi.
Trzask łamanego drewna, mocarne kopnięcie otwiera przejście koterii wampirów. Nie mija chwila, a Kociak już wskakuje między dwójkę ludzi, tnąc bruneta siekierą po gardle. Lecz nim zdąża doskoczyć do drugiego, Jack go uprzedza i szybko obezwładnia ścinając człeka z nóg, przystawiając mu pod nos lufę jego strzelby, zdolnej pokryć białą warstwę śniegu miłą, czerwoną barwą.
Tymczasem drugi z ludzi trzęsie się w amoku, ledwo utrzymując się na nogach. A Kociak tylko patrzy się, wykrzywiając twarz w sadystycznym uśmiechu. Gdzieś z boku słychać pogardliwe prychnięcie. Zaraz na zewnątrz wybiega Erwan, wiedziony zapachem krwi i zewem głodu… Syczy długo i przeraźliwie, po czym rzuca się w kierunku z którego dochodził zapach.
Człowiek nie jest w stanie się bronić. Ugina się pod ciężarem ciała czarnoksiężnika, oponując mu jedynie rozpaczliwym mruczeniem. Po chwili cały śnieg wokół przesiąka rozchlapaną krwią, obficie sączącą się z rozpłatanego gardła mężczyzny.
Rozlegają się kroki, tłumione przez warstwę puchu. Twarz wykrzywiona w odrażającym grymasie, bardziej przypominająca *świeżo* zgniłe oblicze trupa niż człowieka, zbliża się do twarzy łysego ochroniarza. Jego papieros leży tuż obok, ugaszony zimnem śniegu.
- Błagam NIE ZABIJAJ MNIE!
Wyjęczał człeczyna, żałośnie piskliwym głosem. Jack z nieukrywaną satysfakcją przybliżył mu lufę do twarzy, tak że mógł dotknąć nią jego nosa.
- Nie radzę jeśli chcesz zachować czystość ubrań.
Odezwał się z tyłu spokojnym tonem Michael. Ochroniarz mu gorliwie przytknął, po czym powędrował zdesperowanym wzrokiem ku twarzy Erwana, ubrudzonej przez niechlujnie spijaną vitae.
- Jesteście…*nimi*… t-tymi o których nie wolno mówić!
- Daj mi jeden powód.
Przerwał mu nagle chłodnym głosem Dieter, stojący teraz wysoko nad nim, jak odczytujący wyrok sędzia.
- Daj mi jeden powód abyśmy pozwolili ci żyć.
Oczy mężczyzny zaczęły szybko przebiegać od jednego punktu do drugiego. A to patrzył na Dietera, a to znowu na Erwana, a to nerwowo na lufę strzelby, której Jack nie cofnął pomimo ostrzeżenia Michaela.
- M-mistrz ma jednego z was! M-mówią że to w-ważny g-g-gość!
- Mów śmieciu, inaczej z twojego łba zostaną jedynie nafaszerowane śrutem odłamki czachy!
Człek zapisknął, po czym cicho zaszlochał. Dało się wyczuć smród moczu, zaś śnieg wokół spodni mężczyzny szybko stopniał.
- M-m… Mistrz! On organizuje walki b-bokserskie! W dz-dzikim klubie w centrum miasta…
Wyjęczał łysy ochroniarz.
- Pojutrze nagrodą ma być jeden z *tych-o-których-się-nie-mówi*… błagam nie zabijaj mnie…
Teraz już szlochał.
Na zewnątrz zaczął prószyć śnieg. Małe, białe płatki opadały na czarną ziemię, przykrywając ją ciężką warstwą puchu. W taką ciemną i mroźną noc można było zauważyć dokładnie własny oddech.
To jest, jeśli oddychałeś.
Dwójka mężczyzn. Obydwaj ubrani w eleganckie smokingi, z mokrymi od śniegu nogawkami, oraz czerwonymi nosami. Żaden nie wyglądał jakby był zadowolony że tu teraz stoi.
Jeden łysy, drugi miał krótkie brązowe włosy. Łysy wyglądał na tęższego, lecz był mniejszy od bruneta. Palił właśnie papierosa, zaciągając się głęboko, a potem z przymrużonymi oczyma wypuszczając dym z ust. Niebiesko-szara chmurka pojawiała się wokół niego za każdym gdy to robił, zaś jego kolega spoglądał wtedy na niego z ukosa, pokasłując raz po raz.
- Zgaś to gówno.
Odezwał się w końcu brunet.
- Czemu?
Odpowiedział łysy, wypuszczając po raz kolejny dym, tym razem się nie zaciągając.
- Bo nie chcę się biernie zaciągać. Udusić się można…
Tęgi ochroniarz popatrzył się przez chwilę na bruneta, trzymając papierosa w okolicy swojej klatki piersiowej, w niemal teatralnym geście… jakby czynił teraz coś szlachetnego i wyrafinowanego.
- Kane…
- Co?
Odwrócił się wysoki ochroniarz. Śnieg topił się na jego włosach, oraz osiadł na brwiach, nadając im białego zabarwienia.
- Pieprz się.
Brunet prychnął, pokręcił głową po czym się cicho zaśmiał.
Nagle skamieniał, dotknął palcem słuchawkę w swoim uchu, przyciskając ją aby lepiej słyszeć.
Spojrzał się na łysego. Otrzymał tą samą wiadomość.
- Słyszałeś, cho-
I już obracał się ku drzwiom. Już miał nacisnąć klamkę tych drzwi.
Białych drzwi.
Trzask łamanego drewna, mocarne kopnięcie otwiera przejście koterii wampirów. Nie mija chwila, a Kociak już wskakuje między dwójkę ludzi, tnąc bruneta siekierą po gardle. Lecz nim zdąża doskoczyć do drugiego, Jack go uprzedza i szybko obezwładnia ścinając człeka z nóg, przystawiając mu pod nos lufę jego strzelby, zdolnej pokryć białą warstwę śniegu miłą, czerwoną barwą.
Tymczasem drugi z ludzi trzęsie się w amoku, ledwo utrzymując się na nogach. A Kociak tylko patrzy się, wykrzywiając twarz w sadystycznym uśmiechu. Gdzieś z boku słychać pogardliwe prychnięcie. Zaraz na zewnątrz wybiega Erwan, wiedziony zapachem krwi i zewem głodu… Syczy długo i przeraźliwie, po czym rzuca się w kierunku z którego dochodził zapach.
Człowiek nie jest w stanie się bronić. Ugina się pod ciężarem ciała czarnoksiężnika, oponując mu jedynie rozpaczliwym mruczeniem. Po chwili cały śnieg wokół przesiąka rozchlapaną krwią, obficie sączącą się z rozpłatanego gardła mężczyzny.
Rozlegają się kroki, tłumione przez warstwę puchu. Twarz wykrzywiona w odrażającym grymasie, bardziej przypominająca *świeżo* zgniłe oblicze trupa niż człowieka, zbliża się do twarzy łysego ochroniarza. Jego papieros leży tuż obok, ugaszony zimnem śniegu.
- Błagam NIE ZABIJAJ MNIE!
Wyjęczał człeczyna, żałośnie piskliwym głosem. Jack z nieukrywaną satysfakcją przybliżył mu lufę do twarzy, tak że mógł dotknąć nią jego nosa.
- Nie radzę jeśli chcesz zachować czystość ubrań.
Odezwał się z tyłu spokojnym tonem Michael. Ochroniarz mu gorliwie przytknął, po czym powędrował zdesperowanym wzrokiem ku twarzy Erwana, ubrudzonej przez niechlujnie spijaną vitae.
- Jesteście…*nimi*… t-tymi o których nie wolno mówić!
- Daj mi jeden powód.
Przerwał mu nagle chłodnym głosem Dieter, stojący teraz wysoko nad nim, jak odczytujący wyrok sędzia.
- Daj mi jeden powód abyśmy pozwolili ci żyć.
Oczy mężczyzny zaczęły szybko przebiegać od jednego punktu do drugiego. A to patrzył na Dietera, a to znowu na Erwana, a to nerwowo na lufę strzelby, której Jack nie cofnął pomimo ostrzeżenia Michaela.
- M-mistrz ma jednego z was! M-mówią że to w-ważny g-g-gość!
- Mów śmieciu, inaczej z twojego łba zostaną jedynie nafaszerowane śrutem odłamki czachy!
Człek zapisknął, po czym cicho zaszlochał. Dało się wyczuć smród moczu, zaś śnieg wokół spodni mężczyzny szybko stopniał.
- M-m… Mistrz! On organizuje walki b-bokserskie! W dz-dzikim klubie w centrum miasta…
Wyjęczał łysy ochroniarz.
- Pojutrze nagrodą ma być jeden z *tych-o-których-się-nie-mówi*… błagam nie zabijaj mnie…
Teraz już szlochał.
Seth
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
Mu! (ja przynajmniej działam pod przykrywką)
http://www.pajacyk.pl/- wstawic do zakładek i klikać raz dziennie! NATYCHMIAST!
-
- Mat
- Posty: 517
- Rejestracja: czwartek, 2 listopada 2006, 00:43
- Numer GG: 8174525
- Lokalizacja: Świat, w którym baśń ta dzieje się
Dieter Stier
Ravnos z trudem powstrzymał się, by nie kopnąć leżącego w przerażoną twarz, by nie upoić się raz jeszcze chrupnięciem łamanego karku. Zagryzł ze złości wargę, aż spod żółtego kła pociekła wąska strużka krwi.
Obrazy, dźwięki, krew, ból, ciemność.
Dieter ocknął się. Oblizał przegryzioną wargę. Splunął pogardliwie czerwoną śliną na leżącego człowieka.
- Twój szef... - wycharczał. - Posunął się *odrobinę* za daleko.
Przykucnął przy człowieku. Wyciągnął spod jego kurtki broń.
- Przyda mi się bardziej niż tobie, ludzki śmieciu - syknął, po czym szybkim ruchem chwycił mężczyznę za nadgarstki i wyłamał je ze stawów. Wstał, przycisnął krtań śmiertelnika podeszwą buta.
*Chrrrup*
Ravnos zaczął wolno iść w kierunku parkingu.
Ravnos z trudem powstrzymał się, by nie kopnąć leżącego w przerażoną twarz, by nie upoić się raz jeszcze chrupnięciem łamanego karku. Zagryzł ze złości wargę, aż spod żółtego kła pociekła wąska strużka krwi.
Obrazy, dźwięki, krew, ból, ciemność.
Dieter ocknął się. Oblizał przegryzioną wargę. Splunął pogardliwie czerwoną śliną na leżącego człowieka.
- Twój szef... - wycharczał. - Posunął się *odrobinę* za daleko.
Przykucnął przy człowieku. Wyciągnął spod jego kurtki broń.
- Przyda mi się bardziej niż tobie, ludzki śmieciu - syknął, po czym szybkim ruchem chwycił mężczyznę za nadgarstki i wyłamał je ze stawów. Wstał, przycisnął krtań śmiertelnika podeszwą buta.
*Chrrrup*
Ravnos zaczął wolno iść w kierunku parkingu.
Bóg mi wybaczy. To jego zawód. - Heinrich Heine
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek
Autystyczne Przymierze Mandarynek i Klementynek