Doskoczył do Belli na moment, zanim miała zabić Indiankę. Zdesperowany był ją obezwładnić albo zabić - byle szybko. Wyprowadził jeden cios i drugi, jednak Śmierć była równie szybka jak on, nie dała się zaskoczyć i uniknęła jednego ciosu, zaś kolejne, wymierzone w twarz telepatki przyjęła bez skrzywienia, ku zdumieniu Szkota.
Gdy stał wpatrzony przez chwilę w piękne i pełne nienawiści oczy ślepej, dał się zaskoczyć - nie zdążył zareagować gdy chwyciła go oburącz za twarz i czując olbrzymie gorąco zdążył tylko bezskutecznie szarpnąć głową w tył, wiedział jednak że jest już pochwycony, jak ofiara pająka.
Tylko błyskawicznej reakcji zawdzięczał to, że zamknął oczy nim twarz stanęła mu w płomieniach.
Wrzasnął z bólu gdy gorąc przepalił skórę, zagotował krew w naczyniach, przeszył aż do mózgu i rozwiniętych partii układu nerwowego, powodując dla odmiany znacznie silniejszy ból niż u zwykłego człowieka. Na ślepo szarpał się, próbując wyrwać dziewczynie i nawet nie zorientował się w pełni kiedy i dlaczego go puściła, zatoczywszy się ledwie ustał na nogach, twarz złapał w również poparzone próbą przetrącenia rąk mutantce.
Nie mógł otworzyć oka z poparzonej połowy twarzy, gdzieś usłyszał krzyk, w pamięci utknęło mu tylko nienawistne spojrzenie Śmierci. Oderwał dłonie od twarzy, nagle widząc - skórę na swych dłoniach i pozostałą z nią powiekę, która spalona po zamknięciu oczu przywarła. I to widział jak przez mgłę, czuł wciąż żar na całej twarzy, czuł wypływającą z kącika prawego oka wrzącą niemal łzę. Spojrzał na przygniecioną ciałem Groundwarpa Ike, obrócił się akurat by zobaczyć jak tarcza Kapitana, przybywającego razem z elitą Avengers, pozbawia życia Petera. Padł na kolana i zwymiotował z bólu, nie do końca zdając sobie sprawę z tego czy walka wciąż trwa, gdzie podziała się Bella, co z panem Scottem i tym drugim uczniem instytutu ani czy ktoś jeszcze z ich grupy doznał poważnych obrażeń.
Dopiero po kilku sekundach, gdy przerwał a Jeźdźcy się wycofywali uspokoił się dostatecznie by skierować się w stronę Bishopa, po drodze ściągając kurtkę z vibranium i narzucając na pochyloną głowę, aby ukryć ranę. Odwrócił się na moment w stronę Ike, karcąc się w myślach za swoje samolubne podejście do kwestii wycofania się, widział jednak że już jej pomogli. Oględnie patrząc widział, że i inni byli ciężej od niego ranni, ktoś chyba niósł Zacka, sam Bishop zaś z czyjąś pomocą pomagał Jasonowi, który z twarzy było widać uparcie walczył by nie mieć twarzy wykręconej z bólu i jakimś cudem na razie wygrywał walkę z samym sobą. Wszyscy wycofywali się do transportera Avengers.
- - -
W instytucie najciężej rannych skierowano do ambulatorium a Szkot mimo pieczenia i gorąca, które czuł cały czas na połowie twarzy mógł już bez problemu się poruszać, kurtką zawieszoną na głowie przysłaniając połowę twarzy. Towarzyszył reszcie rannych i pomógł przy przenoszeniu jednej osoby z tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach, zwracając bardziej uwagę na to by się przydać skoro i tak tam idzie niż na pomocy komuś konkretnemu. Akurat pomógł Dylanowi przenieść Zacka.
W ambulatorium poczekał na diagnozę i działania przy najciężej rannych. Gdy Foley zajął się zabiegiem wyciągania pocisków z boku Jasona, Alastair znalazł rozłożystą, białą jednorazową szmatę do przecierania ran i usiadłszy na taborecie, po założeniu kurtki zaczął ją składać w dłoniach, rozglądając się za lustrem, którego tu niestety nie było.
W końcu Joshua zakończył zabieg i po założeniu szwów Ghetto i krótkiej z nim rozmowie przyszedł do niego.
- Jak źle to wygląda? - zapytał Szkot.
- Szpetnie, ale niegroźne.
- Może najpierw przebadasz Ike?
- To zajmie moment, naprawdę.
Alastair nie wyglądał najlepiej, a moce lecznice Elixira nie były aż tak mocne, by całkowicie zregenerować tkankę na twarzy. Zaleczył poparzenie, jednak paskudna blizna została, szpecąc Szkota na całe życie.
- Nie jestem w stanie ci bardziej pomóc, tutaj musiałbyś się już zgłosić do chirurga plastycznego. Mogę cię skontaktować z paroma. – poklepał chłopaka po ramieniu. – Masz szczęście, mogło być znacznie gorzej.
- Mogę? - zapytał Al, unosząc szmatkę.
- Tak, oczywiście. - odparł Joshua, odwracając się do niego zamierzał już iść zdiagnozować dokładniej Indiankę. - Do czego ci to w zasadzie potrzebne?
- Nie chcę wzbudzać sensacji. - odparł Al, delikatnie nacinając odłożonym na bok, ale wyglądającym na czysty i obecnie niepotrzebny nóż, raczej nie chirurgiczny, by zrobić otwór na oko. Potem przyłożył całość do zmasakrowanej strony twarzy i pożyczył jedną z wielu rolek taśmy medycznej do skóry.
- Jeszcze jedno.. Joshua... pewnie za rzadko to słyszysz przy całej swojej pracy. Dziękuję.
Elixir skinął mu głową i i podszedł do łóżka, gdzie ułożona była Indianka.
Alastair westchnął i wstał i z taboretu na którym siedział "operowany" przez Elixira i podszedł do leżącego Jasona, mając szczerą nadzieję że fakt, iż siedział nieco tylko dalej wystarczy by Ghetto nie był widział jego twarzy, zwłaszcza po tym jak bezpośrednio po poparzeniu narzucił kurtkę z vibranium i w ten sposób, zdając się na prowadzenie przez kogoś innego został stamtąd wyprowadzony. Kucnął obok kolegi, przyglądając się przed momentem zaszytej ranie, wyraźnie nie będąc pewnym co powiedzieć.
- Będzie zaleczona? - wskazał na miejsce trafienia Jasona.
- Na to wychodzi. - mruknął Jason i skrzywił się, gdy się poruszył. - Z tobą chyba gorzej, nie? Bardzo źle to wygląda?
- Myślę, że będziesz zwolniony z obowiązku uczenia mnie jak podrywać panienki, dziękuję. W zasadzie od przybycia nie widziałem lustra, a Elixir nic mi nie powiedział, chyba tylko Ike mnie widziała.
- Jak chcesz, to mi pokaż. Powiem czy jest źle, tragicznie, czy powinieneś nie wychodzić spod łóżka. - Jay wypalił szczerze.
Al przez chwilę rozważał słowa kolegi, dowódcy, i zapewne przyjaciela z którym niemal zerwał kontakt po jego deklaracji zrobienia porządku z Gambitem, teraz jednak stwierdził, że był on jedyną osobą, albo przynajmniej pierwszą, której by twarz pokazał.
- No dobra... ale mam nadzieję, że nie znajdę mojego poprawionego profilu wstawionego przez Nadine na Facebooka. - pozwolił sobie mimo sytuacji, odkładając od twarzy połowiczną kominiarkę dla rannego.
Jason starał się zachować kamienną twarz, przyglądając się twarzy kolegi, ale mimo wszystko zrobiła na nim wrażenie.
- Nie jest tak tragicznie, mogło być gorzej. Mój stary zna się z jakimiś lekarzynami, mogę go popytać. Nie jestem fachowcem, ale w obecnych czasach takie rzeczy łatwo poprawić.
- Mogę Cię o coś zapytać, szczerze? - zawahał się Szkot, miętosząc nerwowo kominiarkę w dłoni. - Otóż... jak pewnie ci zdradziłem nie raz będąc już narąbanym na niejednej imprezie, studiuję na Nowojorskim Konserwatorium Sztuk Dramatycznych... znaczy, wiem że to głupio brzmi wobec wszystkiego co się wydarzyło... śmierci i kalectwa, ale powiedz, myślisz, że kiedykolwiek będę aktorem? - zapytał szczerze.
- Na pewno nie będzie z tym najmniejszego problemu, stary. - poklepał przyjaciela po ramieniu i mówił to zupełnie szczerze. - Zrekonstruują ci tę część twarzy, zwłaszcza, że to tylko poparzenie, a nie kwas czy inne gówno. Zadzwonię jutro do ojca i wyjaśnię mu sytuację. Poproszę go, żeby popytał wśród znajomych o dobrego chirurga plastycznego. Wiem, że teraz brzmi to słabo, ale nie łam się, bo będzie dobrze. - popatrzył mu w oczy.
- Ja... dzięki Jason. Nie jestem pewien co powiedzieć... - napotkał spojrzenie Ghetto - Naprawdę. Tak dla odmiany. I wybacz mi, ale czuję, że cynizm powraca, więc zapamiętaj tamto. A oddając się mnie prawdziwemu, zanim zadzwonisz do ojca, musimy przemyśleć, w jakim gównie się znaleźliśmy. Pan Lensherr zniknął, nic się nie rozwiązało. Cztery osoby nie żyją. A pan Scott... i... - zawiesił głos, omal nie powtarzając Śmierć - Bella są zaginieni i czymś opętani. Jak myślisz, kto przejmie dowództwo?
- Nie mam pojęcia. - Jason wzruszył ramionami. - Formalnie jestem drugim dowódcą naszej drużyny, ale mam nadzieję, że Shadow szybko wyzdrowieje... A co do Instytutu, to pewnie Emma się wszystkim teraz zajmie, ma przecież doświadczenie. Liczę, że Magneto się odnajdzie... Nawet nie pamiętam chwili, kiedy go już z nami nie było, dziwne. - chłopak zmarszczył brwi. - I oby już żadne z nas nie zginęło... - pochylił głowę.
- Z tego co mówił Lucas wynika, że będzie pogrzeb niedługo, jeżeli nie wydobrzejesz poproszę Elixira o nosze i pomoc. Zapewne zaraz będę dosyć zabiegany, przynieść ci coś? Z pokoju, studia, kuchni? - zapytał Szkot. Z każdą chwilą coraz bardziej stwierdzał, że sytuacja jest poza kontrolą i jakby zaczął to... akceptować.
- Możesz zobaczyć co z Jessicą? Przydałyby mi się jakieś wiadomości, co się z nią dzieje i czy jej stan jest stabilny. Co z pozostałymi tak w ogóle? Jak Ike i Chang? - zapytał. Próbując się podnieść syknął z bólu i znów wyłożył się jak kłoda na łóżku. - Ze studia możesz mi przynieść mojego iPoda. Powinien gdzieś tam leżeć...
- Zamierzam z nimi porozmawiać i pozbierać zamówienia, chociaż Changa tutaj nie widzę, albo mu się nic groźnego nie stało albo się nie przyznał, więc też nieźle. Nie chcę dręczyć Elixira, więc rzucę okiem, zagadam do nich i idąc po poszczególne rzeczy dam ci znać, jak z Jess, choć prawdę rzekłszy sam chciałbym wiedzieć. - odparł i wstał, udając się na krótki obchód. Przeszedł przez ambulatorium, zaglądając za każdą kotarę z wydzielonym łóżkiem, dostrzegając nieprzytomnego Zacka, zobaczył także Jessicę, nieprzytomną i bladą jak trup, oraz siedzącego z nią Gambita, który zupełnie nie zwrócił uwagi Szkota. Zanim Al udał się w drugą stronę porozmawiać z Ike, odczekał aż Elixir skończy mówić jej swoje zalecenia i uda się akurat do Gambita na krótką rozmowę.
Po drodze Szkot nachylił się nad Jasonem by mu przekazać czego się dowiedział.
- Jess jest nieprzytomna, chyba całą ale nie wygląda dobrze... Pan Joshua chyba powiedział, że... że nic nie jest pewne. - Al z wyraźnym trudem przełknął ślinę, zwracając uwagę na to co zasłyszał przed chwilę i prośbę zwróconą do LeBeau'a o rozmowę na osobności, oraz to o ciężkim stanie. - Ale jest dobrej myśli. Rozmawia o czymś z Gambitem w tej chwili. - dodał.
- To ten żabojad jeszcze tu jest? Magneto nie ma, powinien iść się przystawiać do Rogue... - mruknął Jay. - Oby Jess wyzdrowiała jak najszybciej.
Alastair skinął głową, nie mogąc powiedzieć nic więcej na ten temat.
- Jest jeszcze nieprzytomny Zack. Ja idę porozmawiać chwilę z Ike, zapytać ją, czego sobie życzy i wrócę niedługo z IPodem.
wzięte stricte z posta WW
Al po przyjrzeniu się Jess i krótkim wypytaniu Elixira o jej stan podszedł z kolei do łóżka Ike, nieco komicznie wyglądając w kominiarce, przez którą widać było spękane i pozbawione skóry usta i okolice oczu, które cudem nie ucierpiały za bardzo. Klęknął z boku łóżka na jednym kolanie i zapytał:
- Wiem, że nie powinnaś mówić, pewnie Elixir mnie wyrzuci za to, że Cię pytam, ale chciałem... chciałem zapytać, czy coś ci przynieść?
Ike spojrzała na Ala i uśmiechnęła się słabo kącikiem ust. - Mało jest rzeczy... Które można robić... Jedną ręką - powiedziała powoli starając się mówić wyraźnie. Już się przekonała, że jej zdolności mowy zostały bardzo mocno okrojone. Usta nie zawsze chciały się układać tak jakby sobie tego życzyła. - Wstydzisz się... dowodu... odwagi? - spytała.
- Dowodu... odwagi? Znaczy... twarzy? - zapytał. Zastanawiał się, jak Indiance wytłumaczyć, jak była postrzegane w zachodniej cywilizacji takie oszpecenie. - Znaczy... Nie, ale musisz wiedzieć że zazwyczaj dla ludzi jest to tylko... kwestia wypadku lub jakiejś porażki... pretekst do litości i raczej nie powód do dumy... - ściszył głos.
- Uratowałeś mi życie - powiedziała cicho. - Za co... dziękuję - dodała wolno chcąc by słowa były wyraźne. - Twoje... lizny o tym świadczą - nie udało jej się poprawnie wypowiedzieć wszystkich słów. - Czy liczy się dla cieie zdanie innych, którzy nie wiedzą co... zro-biłeś? - Indianka się zacięła. Brew jej drgnęła. Nie była zadowolona z ograniczeń.
- Niestety, nieco tak... - westchnął. - Niezwykle cenię osoby, które nie oceniają człowieka po wyglądzie, ale choć Jason niezwykle optymistycznie podchodzi do kwestii operacji plastycznej... obrałem karierę, która wyklucza raczej osoby o moim wyglądzie. Byłaś w teatrze, prawda? - zapytał zaintrygowany.
- Nie - powiedziała krótko, z westchnieniem. - Nigdy nie -yło okazji - zacięła się. - Ale słyszała w-iele - dodała. - -iem, że teatr... wymaga zdolności. Ale też często... gra się głosem. Widziałam ludzi w... mmaskach - powiedziała i uśmiechnęła się kącikiem ust. - Teatr dla ciebie... to do-iero przyszłość. Teraz to ci nie jest potrze-ne - powiedziała i sprawną ręką wskazała kominiarkę.
- Być może, ale... to w sumie może i bardziej złożona kwestia - zastanowił się. - Wiem, że dla Ciebie to może brzmieć niezwykle dziwnie, ale choć, choćby i związek kobiety i mężczyzny budowany jest na miłości i wzajemnym zrozumieniu, najpierw dwie osoby muszą się poznać i zaakceptować, co dosyć rzadko jest możliwe dla osób tak pokiereszowanych jak ja. W pewnym sensie nasze społeczeństwo nie wybacza żadnych wad, żadnych ułomności, na margines spychając większość niedoskonałych. Tutaj rzeczywiście mam przyjaciół, ale myślę, że kiedy zjawię się na Konserwatorium w przyszłym tygodniu, początkowo na sali wykładowej zapadnie niezręczna cisza. - dzielił się swymi wątpliwościami, niemal zupełnie wracając do szkockiego akcentu, miętosząc prowizoryczną osłonę twarzy w dłoniach.
- I-m dłużej... żyje w Nowym Yorku... Tym większe... -ątpli-ości... m-am odnośnie tego, który świat - mój i Irokezów, czy ten poza rezer-atem - jest rzeczywiście bardziej cy-ilizo-any - mruknęła. - Ale widzę jedno. Od tego jak ty to p-otraktujesz... zależeć będzie jak potraktują to inni. B-lizna nie czyni cię słabym. Ale może cię uczynić... - powiedziała. - Jeśli bardzo... ci to przeszkadza... p-osłuchaj Elixira - powiedziała. O chirurgii plastycznej co nieco słyszała w ramach lekcji biologii i ciekawostek związanych z osiągnięciami współczesnej medycyny. Jess pokazywała jej też kiedyś różne sławne osobistości (których nawiasem mówiąc Ike w ogóle nie znała), które ponoć ciągle odwiedzały kliniki chirurgii plastycznej. Słyszała też komentarze dziewczyn mijanych na korytarzach Instytutu oraz na studiach. Wierzyła więc święcie, że tacy ludzie w razie potrzeby będą w stanie pomóc Alowi.
Przez chwilę rozmyślał posępnie, po czym uśmiechnął się krzywo.
- Wiesz, kiedyś byłem uznawany za przystojnego faceta, a teraz chyba tylko ślepa by mnie zechciała... - przez chwilę zamilkł zdając sobie sprawę, co właściwie powiedział. Znowu, wspomniawszy ostatnie godziny się strasznie zasępił.
- Przepraszam, niefortunny dobór słów. Przemyślę, to co mówisz, wiem, że masz rację i co musisz sobie myśleć o naszej kulturze, ale... z resztą... zaparzyć ci może redbusha?
- Mądra ko-ieta -atrzy na zalety, nie na t-warz - powiedziała Ike powtarzając słowa swojej babci. Na wzmiankę o czerwonokrzewie twarz Ike się rozjaśniła. - To będzie... kłopotliwe - powiedziała. Wyraźnie ta propozycja ją rozbawiła. - Masz cier-liwość mi z tym później pomóc? - spytała z wyzwaniem w oczach. Nagle zwykłe picie herbaty mogło się okazać skomplikowane...
- Oczywiście, od tego tu jestem. I niedługo wracam... - wstał, uśmiechnąwszy się do Indianki, co przez obrażenia było trudne do zauważenia i wyszedł, cały czas z trudem znosząc ponaglające spojrzenie Foleya, który chciał, aby Ike miała trochę spokoju. Wyszedł tuż przed wejściem nieznanej dziewczyny, którą zabrali ze sobą z miejsca akcji...
Ike z westchnieniem przymknęła oczy. Rozmowa choć w obecnej sytuacji stanowiła jedyną rozrywkę i była miłym oderwaniem od przykrej rzeczywistości była jednak męcząca.
- - -
Szybkim krokiem udał się niezbyt po drodze najpierw do swojego pokoju. Po pokonaniu drogi otworzył drzwi kluczem i wszedł do środka. Na szczęście wbrew jego obawom w takim dniu jak ten nie przyciągał zbyt wielu zaciekawionych spojrzeń, zwłaszcza że zakryta rana mogła równie dobrze uchodzić za powierzchowną. W pewnym sensie poparzenie było powierzchowną raną.
Delikatnie zamknął je i wyjął spod łóżka osobistą apteczkę, którą przywiózł jeszcze z okresu studiowania w Londynie. Tak niedawno.
Otworzył ją i podszedł do biurka. Usiadł na krześle i zdjął prowizoryczną zasłonę na połowę twarzy. Nie czuł już bólu, ale wciąż gorąc. Sam przygotował pełniejszy i solidniejszy opatrunek, w ambulatorium nie chciał i tak zabieganemu Elixirowi zawracać głowy. Spojrzał w lustro, dosyć zadowolony z efektu. Przez chwilę zastanowił się nad pytaniem zadanym przez Ike, czy coś znaczy dla niego osąd innych o jego ranie, nie umiał jednak odpowiedzieć. Poza tym źle się czuł użalając się nad sobą i swoją przyszłością, ugryzł się w język za to, że o tym wspomniał - niektórzy przecież ponieśli najwyższą cenę.
- Dobrze Al, jak sądził Jason, odpowiedzialność jest dla frajerów. Trzymaj tak dalej.
Co gorsza, pozostawała kwestia pana Scotta i Belli... i zaginięcia Magneto.
twierdził jednak, że nic z tym teraz nie zrobi. Chwycił otrzymaną niedawno od Ike puszkę z czerwonokrzewem, Roibossem albo redbushem jak nazywany był w całej Wielkiej Brytanii i wyszedł z pokoju, zamknąwszy go na klucz udał się zaś do kuchni.
Na miejscu, widząc że niezbyt wiele osób zajętych jest przygotowaniem posiłków albo gorących napojów wstawił wodę i zostawił puszkę na blacie po czym jak wszedł, tak szybko wyszedł. Zgodnie z jego przewidywaniami, zszedł do otwartego studia nagraniowego i zapewne wróciłby przed zagotowaniem wody, gdyby nie fakt, że zapomniał Jasona zapytać, gdzie znajdzie IPoda, wiedząc że dla samego Ghetto może być to oczywiste. Na szczęście poszukiwany obiekt położony został na jednym z głośników, więc Al szybko go zgarnął i poszedł po napój dla Ike, mając już wszystko wrócił do ambulatorium.
Eva, Alastair
Eva akurat wychodziła z ambulatorium, idąc prosto korytarzem, gdy z odnogi za nią wyszła jakaś sylwetka i skierowała się do ambulatorium.
- Hej ty! - Krzyknęła, widząc zbliżającą się, a po chwili oddalającą. postać. Jakoś nie przyszło jej do głowy nic subtelniejszego. - Nawet nie wiesz jakie masz dzisiaj szczęście.
Al, który właśnie wrócił z zaparzonym dla Ike roibossem wszedł do ambulatorium podając Jasonowi IPoda. Kiedy zamierzał podejść do łóżka Ike, zorientował się, że przed momentem do niego skierowane zostały słowa. Obrócił głowę z połową twarzy opatrzoną, a drugą mniej ale wciąż groteskowo poparzoną w stronę nowoprzybyłej do Instytutu młodej kobiety. Chyba nawet skądś ją znał, albo kojarzył jej twarz.
- Ja? - zapytał nieśmiało. - Doskonale zdaję sobie sprawę, zostałem dzisiaj uświadczony nową twarzą, może to zacznie sprawiać, że inni zaczną dostrzegać też moje bogate wnętrze. - nie odmówił sobie ironicznego komentarza podchodząc do łóżka Ike i pomagając Indiance się napić, trzymając spodek i dużych rozmiarów filiżankę z naparem z czerwonokrzewu.
Dziewczyna na chwilę zamilkła, jak zahipnotyzowana przyglądając się jego twarzy. Dopiero po dłuższej, dość deprymującej ciszy, co trwało dostatecznie długo by Ike mogła wypić do końca przyniesiony jej napój otrząsnęła się, przyklejając na usta wyćwiczony, przyjazny uśmiech. Musiała teraz tylko pilnować się, by przypadkiem nie palnąć nic głupiego.
- Nieważne. Chodziło mi o to, że masz zaszczyt oprowadzić mnie po tym instytucie. - Odparła, starając się choć na chwilę oderwać wzrok od jego obandażowanej głowy.
Szkot odstawił na taboret obok łóżka Indianki filiżankę ze spodkiem, rozejrzał się po ambulatorium widząc, że Zack jest wciąż nieprzytomny, Ike powinna odpocząć zaś z Jasonem zapewne jeszcze później porozmawia. Spojrzał na Ike pytająco, zastanawiając się czy jeszcze czegoś nie potrzebuje, ta jednak pokręciła przecząco głową i zdecydowanie wyglądała, jakby miała ochotę na sen. Zapewne po rozmowie. Poza tym ryzyko wyzwolenia mroczniejszej części Elixira wzrastało z każdą chwilę, przez którą zawracał głowę rannej nie dając jej odpocząć.
Odwrócił się do nieznajomej i skinąwszy głową zaprosił:
- Całą przyjemność po mojej stronie. Mogę poznać panienki imię? - zdecydował się na cierpliwy, nieskończenie taktowny, protekcjonalny i zapewne za pewien czas nieco irytujący wobec nie młodszej osoby. Wstał, powoli wychodząc, gestem zaś zachęcił ją do podążania za nim, z ambulatorium.
Mutantka była nieco zdziwiona jego zachowaniem. Ostatni raz ktoś zwracał się do niej w ten sposób na przyjęciu urodzinowym zaprzyjaźnionego z jej rodziną lekarza. Bardzo nudnym przyjęciu, swoją drogą. - Eva Vanessa van der Berg. - Przedstawiła się wszystkimi posiadanymi członami, nieco rozbawiona przybierając ton podobny do swojego rozmówcy. - A jakie jest miano szanownego pana? - Zapytała, wychodząc tuż za nim.
Spojrzał na nią raz jeszcze, idąc powoli, przypominając sobie nazwisko, głównie przez jej rodziców. Nie śledził magazynów plotkarskich sprzed kilku lat, a Times tym bardziej był daleki przesyceniu takimi informacjami, jednak zdobył się na spojrzenie pełne niedowierzania. Po chwili dopiero odpowiedział, miernie nie dając po sobie poznać, iż słyszał o niej.
- Alastair MacMillan... niezmiernie mi miło. Skoro już byliśmy w ambulatorium i widziałaś pana Joshuę nie ma sensu przebywać w tej sekcji. To Ciebie zgarnęliśmy z Manhattanu?
W końcu! Ileż mogłaby oddać za to jedno, błahe spojrzenie. Drogi obandażowany, oszpecony chłopcze - za przywrócenie jej pewności i wiary w siebie będzie ci dozgonnie wdzięczna. Jeżeli było coś, czego najbardziej nie znosiła, to właśnie anonimowości.
- Również mi miło. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Co prawda nie wiem, który to pan Joshua, ale nie ma co wracać do ambulatorium. Niestety tak. - Westchnęła ciężko. - Naprawdę mogliście znaleźć sobie ciekawsze miejsce do zabijania się.
- Pan Joshua to ten nieskończenie uprzejmy blondyn, który nas wszystkich w cudowny sposób uzdrawia. Jeżeli chodzi o miejsce do zabijania, my tak uwielbiamy mordować, nieważne gdzie, to błaha i drugorzędna kwestia. - wypowiedział cicho, idąc prowadząc nowoprzybyłą korytarzem z obrazem zwłok Petera przed oczyma.
Jakoś nie przejęła się zmianą w tonie głosu Ala. - I tak miałam szczęście, że byłam akurat na obiedzie. Wszystko stałoby się o godzinę wcześniej i możliwe, że leżałam pod gruzami razem z innymi. - Kontynuowała, po drodze rozglądając się na boki. Chciała jak najwięcej zapamiętać z tej wycieczki. - To może powiesz mi chociaż o co tam chodziło i kim byli tamci... No, ci, którzy nie byli z wami.
- Prawdę rzekłszy nie wiem... ale sam się zastanawiam i chętnie skieruję to pytanie do... dyrektoriatu. W każdym razie wiedzieliśmy już wcześniej o Apocalypse'ie i tej... budowli i kiedy pojawił się na Manhattanie, nasz dyrektor zdecydował, że czas na interwencję. - podszedł do okna korytarza prowadzącego przy frontowej ścianie budynku. - Dziedziniec już znasz, weszliśmy tutaj prostą ścieżką wejściową, na prawo jest ścieżka prowadząca do stajni, na lewo do garaży. Pomnik w centrum dziedzińca upamiętnia... Phoenix, kobietę, której obecnie nie ma. To skomplikowana sprawa, pozwolisz, że wyjaśnię innym razem. Kierujemy się teraz głównym korytarzem do wejścia.
- Hmm... Macie telepatkę za dyrektora, prawda? - Zapytała, przypominając sobie słowa pana McCoy'a. Oglądała wszystko, co pokazywał jej mutant. Posiadłość wydawała się naprawdę bogato wyposażona, ktoś musiał wyłożyć na nią sporo środków. - A ten mężczyzna z hełmem? Wyglądało, jakby wami kierował, ale nie widziałam go w odrzutowcu. - Dodała po chwili zastanowienia.
Szkot zastanowił się nad odpowiedzią, przyglądając się pomnikowi, po czym skierował spojrzenie na rozmówczynię.
- W zasadzie to on, pan Lensherr, był naszym dyrektorem. - po tych tylko słowach i niedopowiedzianych przemyśleniach ruszył dalej, w stronę Atrium.
- To może mogłabym z nim porozmawiać? Co prawda pan McCoy odesłał mnie do waszej v-ce dyrektorki, ale po co się rozdrabniać. - Stwierdziła, z ciekawością obserwując ruchy swojego rozmówcy.
- Pan Lensherr nie wrócił z nami, a my nie mamy pojęcia, co się z nim stało. - skwitował ponuro Al, przechodząc do wskazanego wcześniej pomieszczenia. - Schody prowadzą do korytarza na wyższym poziomie i rozdzielają się jeszcze dalej, jest tam gabinet pana Lensherra, pierwsze drzwi na przeciwko schodów to najważniejszy dla uczniów i gości gabinet pani Frost, dalej jeszcze na górze będą sypialnie nauczycieli i wychowawców. Chcesz teraz iść do niej? Poczekam przed drzwiami. - zaoferował się, wiedząc, że ma sporo czasu a dziewczyna rzeczywiście była dosyć zagubiona i wątpił, aby wiele osób miało czas i ochotę ją tutaj oprowadzać.
- Nie, nie, pójdę innym razem. Wydaje mi się, że pani Frost ma teraz zbyt wiele na głowie. - Powiedziała po namyśle, spoglądając uważnie na Ala. Wydawało się, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu nie mogła się zebrać i z powrotem przybrała sztuczny wyraz twarzy. - Duża ta posiadłość, co wy tu właściwie robicie
- Zależy głównie od wieku. Prawnie to międzynarodowa placówka edukacyjna z internatem, przeznaczona dla młodzieży specjalnej - mutantów, gdzie oprócz zwykłych przedmiotów młodzież, albo starsi mieszkańcy czy studenci, jak ja czy większość naszej grupy uczy się kontroli własnych mocy. Jak widać po akcji na Manhattanie, taki młodociany oddział komandosów. W zasadzie nie spytałem, jesteś mutantką? - wyjaśnił i kontynuował, teraz normalnie patrząc przy rozmowie na Evę, a nie jak wcześniej skoncentrowany na ścieżce. Kierował się ku przejściu do dormitorium.
- Całkiem niezły oddział komandosów, muszę przyznać, ale chyba sporo jeszcze przed wami. - Skwitowała trochę uszczypliwie. - Przypuszczam, że gdybym nie była, to nikt by mnie tutaj nie trzymał. Lepiej jednak dla ciebie, żeby ta informacja pozostała między tymi murami. - Jakby na potwierdzenie swoich słów rzuciła mu surowe spojrzenie. - No, ale skoro wszyscy jesteście specjalni, to co właściwie potrafisz? Prócz dąsania się cały czas, naturalnie.
- Wprawdzie nieprzerwane niczym dąsanie się to moja podstawowa umiejętność, zbieram też jednak komentarze goszczonych celebrytek-mutantek aby opracowywać raporty taktyczne dla pana Lensherra w celu opracowania lepszych taktyk udając, że je oprowadzam. To nadludzki potencjał chytrego wykorzystywania innych. - stwierdził zupełnie poważnie, prowadząc ja dalej. - W tamtą stronę można przejść do dormitorium, pokoje dziewcząt i młodych kobiet są na parterze, bardziej lub mnie męska część mieszkańców zajmuje piętro. Jesteśmy w bocznym korytarzu, gdybyśmy poszli nieco dalej doszlibyśmy do siłowni, ścianę dalej, choć trzeba iść z Atrium znajduje się kuchnia i jadalnia, możliwość jest tak otrzymania gotowego posiłku jak i przyrządzenia czegoś samodzielnie... na szczęście.
Eva zaśmiała się, słysząc jego odpowiedź. Na pewno nie było to coś, co spodziewała się usłyszeć. - Czyli wszyscy mieszkają blisko siebie. Na pewno ciekawie spędzacie tutaj wieczory. Dlaczego, czyżbyś nie trawił normalnych posiłków? Tak, to musi być twoja... moc. Jesz tylko... drewno? Metal? Wiedziałam! Ja też byłabym wtedy taka sztywna. - Spojrzała na niego tryumfalnie, zaraz jednak mina jej nieco zrzedła. - No dalej, nie daj się prosić, zdradź, co potrafisz. To twój obowiązek, skoro już mnie oprowadzasz.
- Przepraszam, po prostu... - przystanął na chwilę, wzdychając. - To kwestia trudnego dnia, cztery osoby nie żyją... - przerwał na chwilę, wpatrując się w podłogę, po czym znowu spojrzał na rozmówczynię. - Mam bardzo rozbudowany układ nerwowy, przez co nadludzko szybko reaguję i kontroluję mięśnie z dokładnością, do której sportowcy u szczytu swojej kariery nie dochodzą. Przez to też niemal nie posiadam zmysłu dotyku, jak byłem młodszy komórki nerwowe bliżej skóry zdegenerowały, więc jestem zdany głównie na wzrok. A... ty?
- Ja... Przykro mi, ale nawet nie znałam tych osób. Wiesz, nie jestem dobra w pocieszaniu. - Bąknęła, po czym bez ostrzeżenia po prostu przytuliła go na tyle delikatnie, by nie przygnieść obandażowanych miejsc. - Będzie dobrze, czy jakoś tak. - Rzuciła dość niepewnie. - Nic nie czujesz? Zazdroszczę. Ile bym dała za coś takiego na oczyszczaniu u kosmetyczki. Tak w skrócie, to potrafię rzucić kamieniem. To chyba nazywa się terrakineza, trochę o tym czytałam. - Wyjaśniła zadowolona.
Skinął głową w podziękowaniu, oparłszy się ręką na chwilę o ścianę.
- W zasadzie nie wiem, czy ktoś Ci dziękował za pomoc naszym rannym, więc ja dziękuję. Mała szansa, że pani Frost to zrobi, przynajmniej bardziej niż formalnie. Z kolei Terrakineza... rzeczywiście dosyć niezwykłe i... - spojrzał na korytarz - w zasadzie może skończę Cię oprowadzać i znajdziemy lepsze miejsce do rozmowy niż korytarz? Oczywiście o ile będziesz zainteresowana. Nietrudno domyślić się, że jezioro Breakstone znajduje się tuż za budynkiem, przed nim basen i boisko do koszykówki, o ile Cię to interesuje. No i oczywiście z pewnością widziałaś już zadbany labirynt z żywopłotów.
- Naprawdę nie zrobiłam dużo, ale cieszę się, że to doceniasz. - Odparła przyjaźnie, po czym przytaknęła na jego kolejne słowa. - Z wielką chęcią, wariowałam sama w tym pokoju. Tak dużo się dzieje, a ja nawet nie miałam z kim porozmawiać. Spotkajmy się przed wejściem za kilka minut, a potem pokażesz mi jezioro, zgoda?
- Z przyjemnością. - odpowiedział mimo wątpliwości i udał się do swojego pokoju, wciąż ponury, przebrać się z ochronnego kostiumu z vibranium. Wciąż miał paskudny nastrój, nie tylko przez zabitych - nie wiedział, co u Apocalypse'a robił pan Scott, zawiedli Petera.. a Bella wciąż była w jakiś sposób zniewolona, zamierzał jednak wysłuchać rady Jasona i nie przejmować się tym dopóki nie mógł nic na to poradzić.
Gdy tylko Al zniknął z horyzontu, Eva biegiem wpadła do swojego tymczasowego pokoju. W pośpiechu zrobiła zastrzyk, chwyciła za swoją czerwoną torebkę i nie ociągając się ani chwili pognała w stronę wyjścia. Na zewnątrz zapaliła papierosa i w znacznie lepszym już humorze czekała na swojego przewodnika.
Szkot przyszedł dosyć szybko, ale bez zbędnego pośpiechu, na szybko zdołał tylko zaczesać włosy co było raczej kwestią przyzwyczajenia niż poprawy wyglądu - twarz przykuwała uwagę na tyle, że naprawdę nie miało to znaczenia. Ignorując po drodze spojrzenia co poniektórych uczniów także wyszedł na zewnątrz i zapraszającym gestem wskazał ścieżkę prowadzącą obok labiryntu na tyły instytutu, do jeziora.
Mutantka szła tuż obok niego, podziwiając nowe miejsce. - Naprawdę tu ładnie. Musicie sporo wykładać na tę szkołę. - Zauważyła.
- Nie wszystkich uczniów na to stać w taki, czy inny sposób. Wprawdzie rodzice sporej części oferują bardzo znaczne wsparcie materialne, ale Instytut powstał oczywiście dzięki łaskawości jego patrona, z kolei dzięki łaskawości pana Lensherra jest utrzymany, zarządzany i sprawny i zachował sporą część... poprzedniej kadry, o ile się orientuję.
- To niesamowite, że ktoś robi to wszystko non profit. Sporo wiesz o tym miejscu. Długo już tutaj jesteś?
- Niecałe cztery miesiące, z hakiem. Wszyscy prędzej czy później się uczą, wykładowcy to życzliwe osoby co do jednej. Instytut zaś tak funkcjonuje jeszcze z czasów, kiedy zarządzany był przez świętej pamięci pana Xaviera... przynajmniej tyle się dowiedziałem od pana McCoya, jest on tutaj od początku i dzieli isę wieloma informacjami. - wyszli już zupełnie zza bocznej części i minęli zupełnie labirynt, widząc niezwykle piękne i spokojne jezioro.
- Hmm... Brzmi jak naprawdę przyjazne miejsce. - Odparła w zamyśleniu, wpatrując się w spokojną taflę wody. - Chodzi mi o to, że nie wszyscy dostali szansę, by spokojnie uczyć się swoich zdolności. Powinno być więcej takich placówek, choć może z pominięciem robienia z uczniów "komandosów".
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się na słowa dziewczyny, przypatrując się jezioru.
- Niewielu jest doświadczonych mutantów, skłonnych i zdolnych dzięki majątkowi założyć i zadbać o taką placówkę, poza tym sama zapewne wiesz, może nie z autopsji, jakie jest nastawienie wobec mutantów...
- Niestety tak. Między innymi dlatego musiałam usunąć się w cień. - Mruknęła, rozglądając się dookoła. - Myślisz, że pani Frost się obrazi? - Zapytała, po czym skupiła się na kawałku ziemi tuż przy linii brzegowej, z której po chwili wyrosła niewielka, trochę krzywa, kamienna ławka.
- Tak, ale biorąc pod uwagę jej stosunek wobec mnie, nie musisz obawiać się konsekwencji, to ja jestem temu winny. - zaprosił ją gestem by usiadła.
Z uśmiechem zajęła miejsce. - Aż tak bardzo jej podpadłeś? Nie wyglądasz na kogoś, kto lubiłby sprawiać problemy.
- Uwielbiam. Życie bez problemów byłoby tak nudne. - skomentował, starając się wraz z biegiem rozmowy ukrywać swój akcent. Usiadł obok dziewczyny, na tyle daleko by nie czuła się niekomfortowo i na tyle blisko, by zachowywać się naturalnie.
- Ty akurat nie powinieneś narzekać na nudę. Na Yale to dopiero jest tragedia. Nawet nie wiesz jak trudno było mi rozpocząć swoje gierki, kiedy nikt nie chciał podjąć wyzwania. - Wbiła wzrok przed siebie. Zazdrościła strasznie tej wodzie. Nie ważne, co by się działo dookoła, kto by ginął - pozostawała niewzruszona.
- Co dokładnie masz na myśli? - zapytał zaintrygowany.
- Kiedy kończyłam liceum, to myślałam, że każda uczelnia ma swoją królową, ale tam było inaczej. Dostałam się na Yale razem z dwójką moich... koleżanek i przez pierwsze pół roku trzeba było wszystkich uczyć zasad hierarchii. Nie mam pojęcia, jak wygląda sprawa tutaj, ale na pewno macie kogoś, kto wybija się na pierwszy plan. Dla mnie rywalizacja o władzę to swego rodzaju sport. Każdy jakoś musi zabijać nudę.
- W takim razie z braku konkurujących aspirantów mogę już właściwie cię tytułować. - odpowiedział z uśmiechem. - W młodszych klasach może, ale tutaj nie na tym to polega. X-Meni, grupa, która była na Manhattanie, opiera się tylko na współpracy. Oczywiście, można wyróżnić duszę towarzystwa, osoby bardziej i mniej śmiałe, ale nie pozerstwo, arogancję, wywyższanie się z jakichkolwiek przyczyn... od Jasona, gościa z którym rozmawiałem i niewątpliwie najrozmowniejszego i najaktywniejszego członka grupy dowiedziałem się, jak bogaty jest jego ojciec na imprezie, której nie pamiętam, tylko dlatego że obaj byliśmy dość pijani by utracić kontakt z rzeczywistością. Więc, jeżeli zdecydujesz się na to, niewątpliwie możesz wykorzystać swoje pochodzenie, ale... - stwierdził, zostawiając otwartą kwestię, choć cały czas mówił życzliwie, nie szyderczo czy pouczająco.
- Spójrz na to od tej strony, przez całą rozmowę nie wspomniałam nic o moim pochodzeniu czy statusie materialnym, a ty już chcesz mnie tytułować. To jest tylko kwestia osobowości. - Zaśmiała się, na chwilę przenosząc wzrok na mutanta. - Zresztą królowa ma teraz urlop, każdy monarcha musi mieć chwilę na odpoczynek. Nie rzucaj mi wyzwań, bo jeszcze zdecyduję się zostać, by udowodnić ci swoje racje. - Dodała po chwili namysłu.
- Doprawdy? W takim razie udam się po Twojej wizycie do pani Frost i poproszę aby zrobiła wszystko, co w jej mocy, abyś opuściła teren instytutu. To powinno ci zapewnić urlop i pobyt w gościnie tutaj na najbliższe kilka lat. - dodał, spuszczając wzrok. - W każdym razie nie, u nas, jeżeli nie liczyć pani vice dyrektor, jest bardzo przyjemnie... Poza tak wyjątkowymi dniami.
- Naprawdę musiałeś zajść jej za skórę. Przyznaj się, co zrobiłeś? - Zapytała z zainteresowaniem. - Jak zwykle chyba pojawiam się nie w porę. Choć z drugiej strony to wszystko było chyba jedyną możliwością, żebym w ogóle się tutaj zjawiła. Wybacz moją ciekawość, ale często macie takie "wyjątkowe dni"? To całe bohaterowanie musi być niebezpieczne. Nie boisz się, że pewnego dnia znajdziesz się na miejscu swoich kolegów?
Alastair znowu się zasępił na chwilę, zastanawiając się, jak odpowiedzieć na nieoczekiwane pytanie. Zarówno o częstotliwość takich dni jak i jego własny strach. Musiał przyznać przed samym sobą że zgodził się, rozmawiając z panem Lensherrem, po części nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Teraz mógł powiedzieć że się bał, i tym bardziej rozumiał konieczność interwencji.
- Myślałem, że dzisiaj. Nie do końca tak sobie wyobrażałem. Ale po pierwsze, wiemy, że musimy coś zrobić aby interweniować, po drugie to jakiś sposób spłacenia długu wobec pana Lensherra i reszty, po trzecie, obawiam się, że gdy uczono nas kontroli nad naszymi zdolnościami poddano nas indoktrynacji, jesteśmy idealistami do bólu. I dzisiaj... przez chwilę sądziłem, że umrę. - odparł ponuro, subtelnie pomijając temat drażnienia dyrektorki.
- Rzeczywiście do bólu, skoro nawet po czymś takim postanowiłeś zostać. Nie wszyscy byliby gotowi tak bardzo się poświęcać bez czerpania z tego korzyści. Pewnie uznasz mnie za potwora, ale powiem ci, że dzisiejszy dzień był dla mnie niezwykły. Próbowałam skoków na bungee, ze spadochronu, a nic nie dało mi tak dużego zastrzyku adrenaliny jak oglądanie waszej walki. To naprawdę przyjemne znowu poczuć strach. - Stwierdziła trochę zawile, po czym westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że ich śmierć nie poszła na marne. Ten Apocalypse już nie wróci, prawda?
Spojrzał na nią, analizując jej słowa, jakby nie do końca rozumiejąc. Po chwili dopiero spojrzał na jezioro i odpowiedział.
- W gruncie rzeczy problem polega na tym, że przegraliśmy to starcie i podejrzewam, że to nie ostatnie.
Czyli prędzej czy później wróci i zniszczy jakieś inne miasto? Nie brzmi to dobrze. - Zmarszczyła w zastanowieniu brwi. - Skoro teraz jesteście tacy poobijani, to kto się nim zajmie? Może wypadałoby powiadomić, bo ja wiem... Armię, czy coś.
- W zasadzie jako grupa mniej zaawansowana tylko ze względu na kwestie czasowe ruszyliśmy pierwsi, zająć go czymś... z resztą, sam nie wiem, im więcej o tym myślę tym mniej ma to dla mnie sensu. - westchnął - Ale pani Frost na pewno więcej o tym powie.
- Zająć go czymś? - Zdziwiona spojrzała na chłopaka. - Tracąc własnych ludzi? Nie jestem strategiem wojskowym, ale nawet kiedy ja planuję kogoś zniszczyć, w cudzysłowie oczywiście, to nie wysyłam do tego marnych aktorek, bo mogą się tylko pokaleczyć. O losie, ta Frost to dopiero nie ma kręgosłupa moralnego, skoro wysyła swoich uczniów by "zabawili" się z kimś takim.
- Nie nie, nie zrozumiałaś... albo może ja fatalnie to przedstawiłem. - uniósł dłoń w geście, który pomagał mu uporządkować myśli. - Inaczej. Pan Lensherr zdecydował, iż zamierza osobiście przyjrzeć się konstrukcji Apocalypse'a, która pojawiła się na Manhattanie i prosił tylko o ochotników, informując nas o ryzyku, i choć tego nie zdradził, zapewne zdawał sobie sprawę, że tylko zajmiemy na pewien czas przeciwnika... aż do przybycia tych, którzy nas uratowali. Pani Frost zna pewnie więcej szczegółów, od samego Magneto, znaczy Lensherra i teraz będzie podejmować decyzje, skoro jego samego nie ma... - zakończył wywód, zastanawiając się, czy sam jest pewien tego, co powiedział. Uniesioną dłonią odruchowo poprawił opatrunek na prawej stronie twarzy, która wciąż go piekła. - Innymi słowy sami się zgodziliśmy iść za dyrektorem, nie wiedzieliśmy tylko, że skończyć się to miało opóźnieniem wroga i zapewne taki był plan pana Lensherra gdy już stanął twarzą w twarz z Apocalypse'em.
- Czyli sami się na to zgodziliście... Ale to ich nie usprawiedliwia, sam wcześniej powiedziałeś, że dzięki nim staliście się idealistami z klapkami na oczach. - Zauważyła, nieco przeinaczając jego słowa. - Zapewne doskonale wiedzieli, że polecicie. W sumie to była wasza decyzja, ale fakt jest faktem, że narazili was i przez to nie wróciliście w pełnym składzie. Opowiesz mi o waszym dyrektorze? Z tego co mówisz, musicie mu bardzo ufać, a on was teraz opuścił. Sam chciał mierzyć się z tym niebieskim potworem?
Alastair znowu westchnął, uśmiechając się krzywo i spoglądając dziewczynie obok w oczy.
- Wybacz, ale muszę być bardzo zmęczony, skoro tak trudno mi się wysłowić. Nasz dyrektor zniknął, nagle. Nie mamy pojęcia gdzie jest, zamierzałem o to zapytać panią Frost, ale podejrzewam, że nie żyje. Z całym moim szacunkiem dla pana Lensherra, sądzę, że zniknięcie tylko jego i Apocalypse'a nie było przypadkowe i wydaje mi się, że nie był w połowie tak potężny by dorównać kolosowi.
- To nie twoje wysławianie się, widziałam całą walkę z boku. - Odparła natychmiast. - Skoro straciliście teraz nawet jego, to chyba kolejnym razem powinniście dokładnie zastanowić się nad tym, czy na pewno chcecie lecieć w tak małej grupie. Jak dla mnie to kogoś tak potężnego powinno zaatakować się równie potężną armią. Wiesz, w grupie siła, a wy tracicie ludzi. - Zauważyła, po czym wróciła do podziwiania jeziora. - Ale co ja tam wiem. W końcu to nie ja byłam trenowana na komandosa. - Dodała bez cienia ironii czy złośliwości.
- Problem leży w tym, że ci z którymi walczyliśmy... z resztą. Nie wiem, ile powinienem powiedzieć, uważam, że przesadzam z naszym wyszkoleniem, jesteśmy tutaj głównie po to, by nauczyć kontrolować i wykorzystywać nasze zdolności.
- No przynajmniej dają wam wybór. - Uśmiechnęła się delikatnie. - Ja z kolei pewnie za bardzo narzekam, po prostu pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Naprawdę wszystkie moje poprzednie problemy przy tym wydają się błahostką. Skoro jednak jesteśmy już przy kontroli swoich zdolności, to zrobisz dla mnie małą prezentację?
Spojrzenie Ala zmieniło się na czymś pomiędzy zaciekawieniem a zaniepokojeniem.
- Sprecyzujesz?
- Stwierdzenie, że nic nie czujesz mnie nie zadowala. Pokaż, czego nauczyłeś się przez pobyt tutaj. - Spojrzała na niego wyczekująco.
- Cóż, nie wiem, czy akurat mnie najlepiej prosić, moje zdolności nie są wcale imponujące. - odparł, nieco obawiając się, gdzie potencjalnie skończą się granice pokazu a zaczną służalczości. Pamiętając początek spotkania zaczął autentycznie obawiać się o własną godność.
- Daj spokój, skoro już uczysz się panowania nad mocą, to na pewno potrafisz zrobić coś ciekawego. Nie proszę cię, żebyś stanął na głowie, rozumiem, że może cię jeszcze trochę boleć. W końcu to twój obowiązek, skoro już mnie oprowadzasz, to pokaż, czego się uczycie. - Stwierdziła, opierając się wygodniej na chłodnym oparciu.
Prawdę rzekłszy istnieje w Instytucie pokój do ćwiczeń praktycznych zastosowania tych zdolności. Właśnie w sposób, który później pozwala na wystawiać się na niebezpieczeństwo. Nazywamy go Danger Roomem. - odparł poważnym tonem z krzywym uśmiechem.
- To zaprowadź mnie tam i pokaż, co potrafisz, skoro wstydzisz się zrobić to tutaj. - Powiedziała wesoło.
- Szczerze, jestem po ciężkim dniu. Co oczekujesz zobaczyć? Widziałem, że rozmawiałaś z Ike, ona potrafi przybierać cechy różnych zwierząt, pluć jadem, być silnym jak niedźwiedź czy cokolwiek, mimo że teraz jest pokiereszowana. Ja jestem tylko do wsparcia. - dodał, czując że jego opór topnieje.
- Pluć jadem? A wyglądała na taką miłą dziewczynę. - Zaśmiała się. - No sama nie wiem. Pokaż mi coś, czego ja nie byłabym w stanie zrobić. Jak mówiłam, nie musi to być nic wielkiego. - Delikatnie wzruszyła ramionami, stukając paznokciem o ławkę. Nie znosiła czekać.
- I już nie będziesz mnie o to prosić? - zapytał. Odczuwał pewne zmęczenie, poza tym nie miał ochoty popisywać się swoimi zdolnościami, jednak może i miała rację, nie wystarczyło twierdzić, że instytut czegoś nauczył. Wszak w walce nie sprawił się najlepiej, mimo że, przysiągłby, zrobił wszystko co było w jego mocy. Dosłownie.
- Eva van der Berg nigdy nie prosi. - Zadziornie uniosła podbródek. - Myślałam po prostu, że może zechciałbyś pokazać mi coś ciekawego. Wiesz, taki prezent od siebie w podzięce za pomoc na Manhattanie. Dość już nasłuchałam się o instytucie, a o tobie nie wiem prawie nic.
- Tak, już taką jestem tajemniczą osobą, z pewnością teraz. Z chęcią pokazałbym coś ciekawego, ale przykro mi, nie potrafię, naprawdę. Mógłbym chwycić się brzegu ławki i pod niemożliwym kątem jednorącz podnieść się na nadgarstku do pionu albo wbić szpilkę do końca w dłoń, ale nie jest to nic... spektakularnego.
- Szpilka w dłoń? Przypomnij mi, żebym przyszła do ciebie, kiedy będę na coś zła. To musi być strasznie odprężające. Ale tę sztuczkę z ławką i nadgarstkiem z chęcią bym zobaczyła, pod warunkiem, że nie skręcisz sobie przy tym karku. Mogliby mieć po tym do mnie pretensje, sam rozumiesz.
- Spójrz... jakby to powiedzieć... - zwiesił wzrok. - To wyjątkowo niefortunne okoliczności do poznania i może nie trzeba mieć nastroju do wykorzystywania swych zdolności... - zaczął, poważniejąc - Nie chcę zabrzmieć jakby Cię atakował, ale biorąc pod uwagę, że zginęły cztery osoby, dwie nie mające świadomości swoich działan, uczniowie naszego instytutu, jednego z nich znałem, w jakiś sposób indoktrynowani i o wypranych prez Apocalypse'a mózgach, większa część naszej grupy jest ciężko ranna, straciłem twarz co jest przekomiczne biorąc pod uwagę moje plany na przyszłość związane ze studiami aktorskimi, z resztą twarzy pozbawiła mnie także przyjaciółka z naszej grupy, porwana przed niedługim czasem w Meksyku przez Apocalypse'a gdy badaliśmy tę... piramidę, gdy pojawiła się tam pierwszy raz nie jestem do końca w stanie umysłowo zająć się czymś takim, jak pokaz moich zdolności... zwłaszcza wiedząc, że jeszcze wiele zostało do zrobienia, o sobie mogę dodać, że jestem Szkotem, co na pewno już wywnioskowałaś z akcentu, i mam dwadzieścia jeden lat, co czyni mnie jednym ze starszych wychowanków Instytutu. Tyle mogę dodać, skoro chcesz czegoś o mnie się dowiedzieć. - przerwał na moment. - Przepraszam Cię raz jeszcze, myślę, że to okoliczności. Jak już mówiłem, to jeszcze nie koniec, Apocalypse zniknął i mamy duże zmartwienia.
Im dłużej Eva słuchała wypowiedzi Ala, tym bardziej jej twarz poważniała, aż w końcu obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. Nie wiedziała, czy bardziej irytowało ją to, że szkot nie wykonał jej "prośby", czy może to, że nie skupiał uwagi na jej osobie. - Może dlatego chciałam, żebyśmy tutaj przyszli. Rozumiem, stała się ogromna tragedia, ale skoro tak bardzo chcesz pogrążyć się w żałobie, to nie trzeba było przyjmować zaproszenia. Naprawdę sądziłeś, że rozmawiałam z tobą i opowiedziałam ci trochę o sobie dlatego, bo sprawiało mi to przyjemność? - Uniosła do góry jedną brew, obdarzając go litościwym spojrzeniem. - Zobaczyłam kogoś z oszpeconą twarzą, pomyślałam sobie: a co mi tam, zrobię dobry uczynek i spróbuję jakoś poprawić mu samopoczucie. Szkoda tylko, że nie da się ciebie od tego oderwać, bo sam siebie okłamujesz. Tak naprawdę bardziej żałujesz swoich kolegów, czy może zaprzepaszczonej kariery? - Skrzywiła się lekko, po czym uniosła głowę, spoglądając na niego z góry. - Oprowadziłeś mnie, więc jestem ci coś winna. Chirurg, który ostatnio zszywał Rihannę po tej bójce z Brownem wisi mojej rodzinie przysługę. Skontaktuję cię z nim, jest najlepszy w swoim fachu. Pojedziesz na Broadway i będziesz mógł dzielić się swoim cierpieniem z całą widownią. - Bez ostrzeżenia wstała i ławka natychmiast rozsypała się w kupkę bezkształtnych kamieni. - Teraz wybacz, ale robi się późno. I tak zajęłam ci już zbyt wiele czasu.
Alastair chciał coś powiedzieć, ale dostrzegł momentalnie że ławka zniknie i w ułamku sekundy wstał, w pewnym momencie ostatecznie dając pokaz swoich zdolności - w tym przypadku momentalnej reakcji, choć akurat dziewczyna postanowiła akurat zakończyć rozmowę. Nagle, po jego wypowiedzi, wróciła do maniery z samego początku rozmowy i choć wiedział, że miała sporo racji, tym niemniej zdziwiła go nagła zmiana w jej zachowaniu.
- Znaczy... tak, przepraszam, masz oczywiście rację. - odparł, nie dając znać tonem głosu czy przekornie, czy szczerze tak myśli. - Wybacz kwestię twarzy, nie jesteś nic mi winna, poza tym nie wybieram się na Broadway, wolę teatr. Jeżeli zechcesz, odprowadzę Cię do gabinetu pani Frost... - zmieszał się i coraz bardziej zaczynał zastanawiać, czy w zasadzie ją przeprasza, czy ironizuje czy sądzi, że ma ona rację czy nie. Zdecydował jednak, że niczego poza tą propozycją już nie zrobić aby nie pogrążyć się jeszcze bardziej.
- Nie trzeba, sama trafię. Mam bardzo dobrą pamięć. - Mruknęła, nie zaszczycając go spojrzeniem. I nie tylko, jeżeli chodzi o miejsca, dodała już w myślach. - Jak chcesz, piękny chłopcze. Gryź się dalej. - Odparła na odchodne, szybkim krokiem ruszając w stronę budynku. Co też jej strzeliło do głowy, że zaczynała się przed kimś otwierać.
Al odprowadził ją spojrzeniem, po czym włożywszy ręce do kieszeni, na co pozwalał sobie tylko będąc sam, skupił swój wzrok na jeziorze, pogrążając się w myślach, dodając do zmartwień kolejne, choć głównie zastanawiał się, co mogli zrobić, aby nie zawieść Petera i tego drugiego chłopaka, Ryana, oraz od czasu do czasu wspominał związane z niezwykłym gorącem i najdotkliwszym bólem jakiego zaznał w życiu, spojrzenie pary nienawistnych oczu samej Śmierci. W zasadzie niewiele brakowało, aby było to ostatnie co ujrzał w życiu, o ironio, oczy ślepej.
- - -
Alastair poderwał się do pionu, oddychając z trudem. W pokoju było już od dawna ciemno, budzik pokazywał, że jest druga w nocy. Usiadł na łóżku, spuszczając nogi na kapcie. Pamiętał, że śnił mu się koszmar ale nie mógł przypomnieć sobie niczego konkretnego. Wstał, ubrany w bokserki zarzucił szlafrok rzucony niedbale na dosyć wysoką wolnostojącą lampę nocną obok łóżka i podszedł do biurka, gdzie napełnił szklankę wodą mineralną z plastykowej butelki. Odstawił szklankę, stwierdziwszy że jutro ją umyje i wyszedł z pokoju, kierując się do męskiej łazienki przemyć twarz, w którą było mu strasznie gorąco. Wciąż. Taka była druga strona medalu, stwierdził, zażywając do popicia kapsułkę z magnezem i potasem, suplement zalecony mu przez Beasta do brania kilka razy dziennie. Po powrocie stwierdził bez wyraźnej inspiracji, że musi poprosić Changa o sportretowanie rysunkiem Petera i innych, jeżeli ich twarze pamięta. Miło by było gdyby doglądali korytarza z portretów wiszących na ścianie.
- - -
Na pogrzebie zmienił swój sposób myślenia, nie znał Groundwarpa dobrze ale najbardziej przejęty był wciąż śmiercią Petera ze wszystkich czterech dlatego, że nie miał on wpływu na swój los, w jakiś sposób Apocalypse przejął nad nim kontrolę i to na oczach jego i X-Menów. Słuchając przemówienia Emmy Frost stwierdził, że poprosi o rozmowę z panią vice dyrektor w ważnych kwestiach, dotyczących przewidywań lub potwierdzenia losu pana Lensherra... i co najważniejsze kwestii, czy podejrzewa się... dogrywkę. W pewnym sensie pan Scott po jej terapiach bł jej odpowiedzialnością, on sam zaś sobie przysiągł, że zrobi wszystko by Bella nie spoczęła w grobie obok Petera. Nie wiedział, jak by się zachował tu i teraz gdyby nie został raniony, za to ją zabił. Prawdopodobnie nie przyszedłby w ogóle na pogrzeb.
Ale równie ważną kwestią, którą zamierzał omówić z kolei z Bishopem, był fakt iż ten twierdził, że Al dobrze strzela. Biorąc pod uwagę że takie a nie inne zdolności i wyposażenie Lucasa uratowały jemu samemu połowę twarzy i zapewne życie, stwierdził, raz odmówiwszy, że warto przemyśleć sprawę raz jeszcze.
God, czy tu jest limit znaków na post w ogóle?
![Very Happy :D](./images/smilies/icon_biggrin.gif)