jako iż nie mam co z tym zrobić, umieszczam ten tekst tutaj. Jeśli się spodoba napiszę dalszą częśc, póki co komentować.
Rozdział I
Victory płynęła po gładkiej tafli wody, złapała wiatr i gładziutko skręciła na północ. Trzydziestoosobowa załoga zajęła się swoimi obowiązkami, a kapitan udał się do kajuty.
Powoli podszedł do drzwi, otworzył je i wszedł. Jego pokój wyglądał bardzo bogato. Joker z rozrzewieniem opadł na wypchany fotel i zapalił fajkę. Dym wzniósł się ku górze i wypłynął przez otwarte okno.
Niebo było błękitne, woda spokojna, lekki wietrzyk dodawał załodze otuchy. Szło im jak z płatka.
Joker wiedział jednak, że nie potrwa to długo. Ich celem bowiem, był spory hiszpański galeon którego zaatakować mieli pod Myrtaniką. Był tylko jeden problem - galeon był nieźle obstawiony, ale o tym - rzecz to jasna jak słońce nad karaibskimi wodami w południe - kapitan załogi nie poinformował. Była to słuszna decyzja w jego mniemaniu; jeśli się nie uda pójdą na dno - jeśli jednak się im poszczęści... cóż, dwadzieścia tysięcy dublonów ścieżkami sobie nie chodzi, prawda?
Joker był dobrej myśli.
Słońce zataczało swój łuk wytyczony na Początku, a do kajuty kapitańskiej ktoś zapukał.
Joker uniósł rombek swojego trójbocznego kapelusza i wyprostował się zdziwiony w fotelu; usnął!
- Wejść - rzekł nieco ochrypłym głosem nerwowo przecierając oczy ze zmęczenia - No właśże!
Drzwi kajuty uchyliły się ukazując wysokiego, odzianego w bufiastą koszulę i kraciaste spodnie bosmana, Hackey mu było. Hackey wkroczył do pokoju. Jego twarz była dość pogodna, ale spokojowi ducha przeczył cutlas którego ściskał w spoconej dłoni.
- Co jest, Hackey?
- kapitanie... Załoga chleje pod pokładem, znaleźli zapas rumu...
Joker zaklął, zerwał się z fotela. Przy jego mizernej postaci nie zrobiło to wrażenia, ale gdy w dłoni kapitana błysnął rapier, Hackey cofnął się.
- Idziemy!
Razem z bosmanem wyskoczyli na pokład, ruszyli do rufówki. Już stąd dobiegały ich wesołe i podniesione głosy załogi. Joker kopnął drzwi, wskoczył do środka i wypalił z pistoletu który dobył zza pasa.
- Cicho, cholerne diabły! - ryknął tak głośno że całe hultajstwo przed nim; dwadzieścia rozdziawionych, czerwonych i ziejących alkoholem mord, spojrzało w jego kierunku - Za dwa dni rozpęta się piekło! Macie być, cholera, gotowi a nie chlać tak dużo że wasze szczyny niedługo będzie można pić!
Nikt nie zareagował, to znaczy wróć, zareagował. Załogańci po prostu stali w miejscu, sparaliżowani.
- Idę do kajuty - podjął po chwili Joker - A ten pierdolony rum ma się znaleźć tam gdzie był!
I wyszedł.
Bosman wypuścił ze świstem powietrze.
Zabiją cię jak się nam nie uda - powiedział sobie w duchu - Chłopie, oni cię po prostu rozwalą...
***
Dwa dni później nadszedł sztorm który nieco zepchnął ich z kursu. Następnego dnia jednak słońce znów pokazało się znad chmur a woda uspokoiła. Odgoniwszy szamana pokładowego i jego zapowiedzi nieszczęścia, Joker rozkazał wrócić na szlak - płynęli dalej, do Myrtaniki.
***
- LĄĄĄĄĄĄD!
Joker zerwał się z relingu o który się oparł, przesadził myjącego pokład majtka i pobiegł w stronę dziobu. Gdy się tam znalazł wyszarpnął zza pasa perspektywę i spojrzał przez nią na rzekomy ląd. Faktycznie, majaczyła przed nimi niewielka, czarna kreska.
- Bosman!
- Aj?
- Wiecie co to za ląd?
- Tak, to mała wysepka bez imienia, osiedlają ją indianie Komaczo.
- Świetnie - Joker złożył perspektywę, wsadził ją do kieszeni czerwonego surduta i położył dłoń na ramieniu bosmana - Kończy nam się rum i kiszona kapusta, dar od Najwyższego, ta wyspa.
- Powiadają - bosman przełknął ślinę - Że Komanczo zżerają swoich...
- Bajania - machnął ręką Joker - Chyba w nie nie wierzysz?
- Nie...
Victory zmieniła lekko kurs, żagle wydęły się od złej strony, marynarze zwinęli je, porwali za wiosła. Kapitan stał cały czas na dziobie, czekał.
Ląd rósł wręcz w oczach. Była to bardzo mała wyspa - stąd widzieli gdzie zakręca tworząc krzywe koło. W końcu Joker zawołał:
- Hackey! Rozdaj wszystkim pistolety i szpady, za chwilę schodzimy na ląd!
- Aj, Aj!
Byli coraz bliżej. Mogli już rozróżnić kontury wyspy, widzieli zielone lasy a nad nimi królującą wielką górę o strzelistym końcu, z którego to czuba wznosiła się niewielka smuga dymu.
- Wulkan - szepnął bosman.
Victory zacumowali jakieś dwadzieścia, trzydzieści - no, może trzydzieści pięć metrów od brzegu i opuścili dwie szalupy. Popłynęło ich piętnastu plus kapitan i bosman, pięciu pozostało na statku. Rzecz jasna, kapitan nie zapomniał zablokować steru okrętu - po załodze, głowę dam, można było się spodziewać wszystkiego. W tym i ucieczki.
Kapitan stał na samym początku szalupy, z nogą opartą na relingu. Przyglądał się wyspie przez perspektywę, jednak wąski pas plaży do którego za chwilę dobiją, był całkiem pusty. Natomiast ściana lasu tuż za plażą... hmmm... Kapitan wytężył wzrok powiększony optycznie...
Tak! Tak, są tam domy!
- Hackey, spójrz
- Domy!
- Tak. Może będą chcieli handlować?
- A jeśli nie? - bosman przełknął głośno ślinę.
- Wtedy - kapitan poluźnił klingę zatkniętą za marynarskim pasem - Wtedy porozmawiamy inaczej.
- Może ich być więcej niż nas.
- No pewnie. Tysiąc.
Bosman skrzywił się, ale nie powiedział już nic.
W końcu dno szalupy zaszorowało o piach i piętnastu piratów, kląc na czym świat stoi, wygramoliło się na plażę. Las był zdecydowanie tropikalny, ku przypomnieniu - liany i pieprzone paprocie. I palmy, rzecz jasna.
Joker odważnie ruszył w stronę domków - domków nie szałasów, dlatego wyglądał dosyć pewnie. A gdy zauważył niewielki stragan obwieszony rybami, już raczej pobiegł niż poszedł w stronę chat.
- Staaaać! - rozległ się nagle głos wydobywający się z głębi dżungli. Joker i reszta stanęli jak na komendę, paru zawarczało cicho, sięgnęło po pistolety.
- Jesteśmy białymi wędrowcami, skończyły nam się zapasy wody i jedzenia, chcemy handlować.
- Wy jesteście biała rasa?
- Tak.
- Chcecie handlować?
- Tak.
- Czym?
- Mamy złoto.
- My nie chcieć złoto, my się wymieniać.
Joker westchnął cicho.
- No dobra, dawać czarnuchy.
Gęstwina poruszyła się ukazując trzech czarnych niosących ze sobą wózek bez kół na którym leżało całe mnóstwo towaru. Joker zauważył pistolety, flaszki z winem, nawet kule łańcuchowe i pałasze.
- Jestem Massa Juliaw - rzekł najwyższy czarny o żółtych jak hiszpańskie dublony zębach - Chcemy od was... Armata.
- Mhm.
- Mamy zapas armat - szepnął do ucha Jokera Hackey.
- Ile armat?
Czarny podrapał się za uchem, wymienił parę zdań ze swoimi pobratymcami.
- Sześć.
Joker kiwnął głową.
- Co wy chcieć, biała rasa?
- My chcemy... - Joker policzył szybko coś na palcach - Trzydzieści dwie flachy rumu i... proch i kule do pistoletów.
Czarny pokręcił przecząco głową.
- Bez prochu i kul.
- Będziesz się kłócił czarnuchu? Siedem armat i proch z kulami.
Czarny pokręcił głową ponownie. Hackey wystrzelił do przodu, szybko przytknął czarnemu krótki nóż do gardła.
- hassa, haaaassssaaaa!! - wykrzyczał czarnuch rzucając się do ucieczki. Joker wrzasnął, ale Hackey był szybszy. Zgarbił się i rzucił nożem trafiając czarnucha prosto między łopatki. Czarny zwalił się na piach, zakrzyczał, bił rękoma na wszystkie strony, wreszcie znieruchomiał.
Pozostali czarni krzyknęli i dobyli zza pasów długie marynarskie noże. Rzucili się na załogę warcząc jak wściekłe psy. Joker dobył szybko broni, odskoczył do tyłu unikając płaskiego ciosu długiego noża, ciął wlew. Trafił. Murzyn zatoczył się do tyłu trzymając się za rozcięty brzuch. Joker dopadł do niego i uderzył jeszcze raz. Czarny bez jęku padł u stóp kapitana.
Drugi czarnuch bronił się dość długo i jednym cięciem rozpłatał majtka. W końcu wykończył go bosman, wbijając pałasz prosto w czarną japę murzyna.
- Pojebało cię debilu? - warknął Joker popychając Hackeya - Przez ciebie oni nie żyją!
- Jakby ci zależało! - charknął bosman odpychając od siebie mniejszego o głowę kapitana - Pierwszy raz zależy ci na czyimś życiu! Patrz, teraz mamy cały ich wózek! Bogactwo, kurwa!
- Naprawdę sądzisz, francowata murwo, że oni byli tu sami? Myślisz że sami...
Resztę słów kapitana zagłuszył okropny ryk dobiegający z dżungli.
- Czarniii!!!
Rzucili się do szalupy, wskoczyli do niej, ale murzyni - a było ich z pięćdziesięciu - już wybiegali na plażę, w susach zmierzali w stronę szalupy...
- Odpychaj łódź, Hackey! - krzyknął Joker a sam wyskoczył z łódki stojąc w wodzie po łydki. Dobył rapieru i ruszył powoli w stronę czarnych wymachując bronią niczym lassem - nad głową. Czarni już wskoczyli do wody, jednakże stanęli widząc Jokera. Stanęli - owszem, na jakąś minutę.
Ta jednak minuta, ten niewielki okres czasu, wystarczył Hackeyowi z nawiązką. Bosman odepchnął szalupę paroma mocnymi pchnięciami, wskoczył do niej głową naprzód.
- Płyniemy! - ryknął.
- Kurwa, szyper!
- Kapitaaaaanieeee!!!
Jokerowi nie trzeba było mówić że znalazł się w tym momencie na skraju śmierci. Rzucił się w stronę odpływającej łodzi, zamłócił rękoma, chwycił się burty. Wnet pochwyciły go silne ręce marynarzy, przetoczył się przez reling i znalazł się na pokładzie. Czarni ryczeli, krzyczeli, pokazywali ich sobie jeszcze długo, jednakże najwyraźniej nie umieli pływać. Zostali w wodzie po pasy i ze złością wpatrywali się w swoich znienawidzonych wrogów.
***
- Nie ma rumu - charknął Clooney - Nie ma jedzenia. What now, kapitanie?
- Nic - odparł Joker - Przeżyjemy, do Myrtanika jeszcze dzień drogi.
- Jak sobie tak teraz myślę - zarechotał nie na temat bosman - To mnie skurcz bierze jak przypomnę sobie tą ucieczkę. W piętnastu do jednej szalupy, z mokrym szyprem!
- Kapitanem - warknął Joker z godnością przygładzając ciemne włosy i brodę - A z tobą, Hackey to sobie jeszcze porozmawiam.
- Ten cholerny czarnuch wołał swoich.
- Właśnie! - poparło bosmana parę głosów. Joker pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Jakby, kurwa, nie przyłożył noża do gardła, nic by się nie stało! I mielibyśmy i jedzenie i rum!
- Nie mów mi o rumie!
- Bo co?
- Cisza! - ryknął Fletcher, III oficer - Cholera, kapitanie, nie zachowujmy się jak te cholerne czarnuchy! Płyńmy! Zapomnieliście? Dwadzieścia tysięcy dublonów...
- Taaa - jęknął Hackey a w jego oczach odbiło się światło świecy - Dwadzieścia tysięcy...
- Chodźmy spać - ziewnął Clooney
- Dobrze. Warty jak zwykle, kurs: Myrtanika, a może lepiej: Dwadzieścia tysięcy!
- Dwadzieścia tysięcy! - zbisowali słowa szypra marynarze
- Spać! - ryknął Hackey
Victory - do Myrtaniki
-
- Mat
- Posty: 453
- Rejestracja: środa, 4 listopada 2009, 10:31
- Numer GG: 0
Victory - do Myrtaniki
Osobiście to upek mi się podoba - wciągający i łączący wszystkie postacie
-
- Tawerniana Smoczyca
- Posty: 318
- Rejestracja: sobota, 14 sierpnia 2004, 23:00
- Kontakt:
Re: Victory - do Myrtaniki
1.1. Brak konsystencji w uzyciu czasów - tak przynajmniej odbieram pierwsze zdanie.
2. Powtórzenia. (płynęła, wypłynął...)
4. wytyczony na Początku łuk imo lepiej brzmi
5. Rąbek,Właźże, kapelusz najczęsciej określa sięjako trójgraniasty
6. Ile tej załogi? 20 czy 30 osób?
7. załoganci
8. Komancze? Na Karaibach? Komanczo? wth?
9. wzrok powiększony optycznie?
10.poluzował
11.paprocie w TROPIKACH?
12.za dużo "czarnych", znów powtórzenia
13.bronił się dość długo i jedynm cięciem...nie brzmi dobrze, coś nie gra.
14.Nagle zmieniasz styl - "pojebało"...hm, możnaby znaleźć coś bardziej klimatycznego - francowate murwy są super.
15.Czy Myrtanika się nie odmienia?
16.
Podoba mi się użycie "perspektywy" Brakuje mi czegoś w tym opowiadaniu, chociaz zapowiada się całkiem fajnie.
PS. Pirates are better than ninjas!:)
2. Powtórzenia. (płynęła, wypłynął...)
4. wytyczony na Początku łuk imo lepiej brzmi
5. Rąbek,Właźże, kapelusz najczęsciej określa sięjako trójgraniasty
6. Ile tej załogi? 20 czy 30 osób?
7. załoganci
8. Komancze? Na Karaibach? Komanczo? wth?
9. wzrok powiększony optycznie?
10.poluzował
11.paprocie w TROPIKACH?
12.za dużo "czarnych", znów powtórzenia
13.bronił się dość długo i jedynm cięciem...nie brzmi dobrze, coś nie gra.
14.Nagle zmieniasz styl - "pojebało"...hm, możnaby znaleźć coś bardziej klimatycznego - francowate murwy są super.
15.Czy Myrtanika się nie odmienia?
16.
Podoba mi się użycie "perspektywy" Brakuje mi czegoś w tym opowiadaniu, chociaz zapowiada się całkiem fajnie.
PS. Pirates are better than ninjas!:)
I'm not a bitch. I just have low bullshit tollerance.
''Μῆνιν ἄειδε, θεά...''
www.smoczej.blogspot.com
''Μῆνιν ἄειδε, θεά...''
www.smoczej.blogspot.com