[Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Cóż, z Sirionem chwilowo nie ma kontaktu, bo ma jakieś urwanie głowy. Trudno, jego opis przechodzi na tę kolejeczkę a ja reszcie piszę.
Volcatius
Kronikarz szybko zlokalizował pomieszczenie z którego dobiegał sygnał. Drzwi, czy może raczej metalowy właz zamykany kołem, był otwarty, lekko uchylony. Marine wyczuł, że wrogowie odnaleźli już rannego towarzysza ale mogą mieć problemy z odnalezieniem jego tak szybko jak by chcieli. Jeden został przy rannym, dwóch ruszyło razem dalej. Widocznie jeżeli mieli skaner, to zakłócacz okrętowy blokował wszystkie możliwe poza określonymi długościami i częstotliwościami fal pochodzącymi z mostka oraz sekcji bezpieczeństwa.
Volcatius odchylił ostrożnie metalowe drzwi lufą boltera i zajrzał do środka. Scena, którą zastał w metalowym, niewielkim acz przytulnym przez dwa krzesła, stół i czajnik pomieszczeniu była groteskowa w najlepszym razie.
Najstarszy z żołnierzy milicji, o siwej, krótko przystrzyżonej brodzie, już w ubraniu cywilnym, siedział na krześle z głową odchyloną w tył i pustymi oczyma utkwionymi nieruchomo w jakimś punkcie sufitu. Zmarszczki miał zaczerwienione, jakby po jego twarzy spływała bardzo rzadka krew. Cała jego biała koszula była już czerwona niczym pancerze braci Volcatiusa. Lewą dłoń trzymał przy czajniku, prawą zaś przy kubku z proszkiem będącym zalewanym syntetykiem - gorącą czekoladą jak natychmiast podpowiedział Astartes nadludzki węch.
Pod jedynym innym meblem, łóżku o metalowym stelażu i nieco twardawym materacu leżała uratowana przez Marines razem z uchodźcami z planety, która okazała się być zasadzką kilkuletnia dziewczynka o brązowych, kręconych włosach i obecnie pełych strachu oczach, wpatrująca się w Volcatiusa. Poza swoim zabrudzonym po niedawnej ucieczce ubrankiem owinęła się pościelą jakby chciała się przed kimś schować.
- Oni byli... oni byli bardzo źli... - wyszeptała i schowała głowę pod, jak teraz zauważył Marine, także zaplamioną krwią pościel.
Komandosi, bo tak tylko mógł ich nazwać zbliżali się do odnalezienia właściwego korytarza...
Beka Ryder
- Zawiozę panią. - odpowiedział i udał się do mijanego wcześniej malutkiego przedsionka. Po drodze poprosił Bekę o jej komunikator i wpisał numer Vanisa aby mogła się z nim skontaktować. W przedsionku założył prosty, długi ciemnobrązowy płaszcz i udał się na tyły posesji, z instrukcjami by czekała na niego z przodu od strony ulicy.
Podjechał starym modelem lokalnej, nierozpoznawalnej dla Beki marki wozu w kolorze granatu. Samochód był niepozorny, choć od razu widać było przyciemniane pancerne szyby. Kamerdyner wysiadł i otworzył kobiecie drzwi.
Kilkadziesiąt minut czasu terrańskiego później była z powrotem w lepiej jej znanej okolicy, pełnej obecne wyłączonych neonów, brudnych ruder obok nowoczesnych wysokich budynków urzędników portowych czy najlepszych knajp, hangarów, wind prowadzących do platform startowych i reszty. Przejechali łącznie kilkanaście poziomów niżej, oddalając się od piętrowo wyżej usytuowanej, bogatszej części miasta-ula.
Zajechał pod znaną Bece ulicę akurat pod świecący pustkami bar i zatrzymał się na poboczu. Beka widziała już nie raz dziwny kilkupiętrowy budynek akurat pod jedną z platform w cieniu o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych, łączący się z nią od spodu, niemal wieżowiec mający sto, może więcej metrów wysokości. Mieściły się w nim głównie mieszkania, biura urzędnicze. W piwnicy zaś wspomniane umówione miejsce. Widziała sporo ludzi dookoła, choć pewna była iż znacznie więcej od nich wszystkich z ulicy i wszystkich piętr wszystkich pór dnia znajdzie się w nocy w jednym, ogromnym piwnicznym kompleksie.
- Mniemam, że mam na panią nie czekać? - zapytał kamerdyner pełniący obecnie funkcję szofera.
Marcus Gladius
Wszyscy mężczyźni wyrazili zgodę i po uczczeniu tego kolejką wódki udali się na zewnątrz wieżowca, na dół. Faulke i jeden z oficerów pojechali samochodem arbitratora, drugi zaś swoim własnym, cywilnym do jednego z niezwykłych wieżowców w centrum ula, do apartamentu bogatego prokuratora-śledczego polowego. W międzyczasie, głównie w windzie, Gladius miał okazję poznać swoich nowych współpracowników.
Pierwszy z nich, czterdziestodwuletni Ellip Elbald był dosyć stary jak na stanowisko kapitana Gwardii, przedwcześnie siwiał. Nosił klasycznie, wojskowo krótko przystrzyżone włosy i kilkudniowy, acz zadbany zarost. Marcus dowiedział się iż oficer jest tego a nie innego wieku gdyż nie pochodzi z imperialnej szlachty, awans zdobył w walce dzięki czynom zaczynając w wieku czternastu lat na Cadii jako rekrut.
Jego wieloletni znajomy był nie mniej ciekawą postacią. Javid Erward pochodził z tej planety, był na początku porucznikiem plutonu ciężkich broni. Wskutek pomyłki jego regiment zamiast pozostać skoszarowanym na planecie został wysłany na front Brenarski dla zahamowania trzeciej fazy ekspansji agresywnie nastawionej, niebieskoskórej i humanoidopodbnej rasy znanej od dawna Imperium jako Tau. Na skalistej pustyni, na polu bitwy, osłaniał akcję ewakuacji czterech kompanii pancernych pozbawionych i dwunastu kompanii piechoty które własnie dokonały odwrotu z powodu strat i braków amunicji. Jedyna nie biorąca udziału w walce pozostawiona dla obrony kompania ciężkich broni z dala od regimentu miałą osłaniać akcję ewakuacyjną przez dwanaście godzin gdy oddziały pościgowe i zwiadowcze wroga podjęły próbę eliminacji tej części sił ze względu na przewagę liczebną i taktyczną nad kompanią ciężkich broni.
Wycofanie sił do samego portu i rozstawienie stanowisk obrnnych na uszkodzonych ponad opłacalność ewakuacji pojazdach, na czas odpowiednio przerobionych przez inżynierów polowych zamiast czekanie przy workach z piaskiem spowodowało liczne straty wśród ewakuowanych, ale umożliwiło przeżycie komukolwiek. Prawie 28% uciekinierów przeżyło, a wobec takiej sytuacji był to wyczyn. Od tamtej pory został kapitanem i odesłano go z powrotem.
Winda błyskawicznie zawiozła czterech mężczyzn na sto sześćdziesiąte piętro. Poszli eleganckim korytarzem do apartamentu w najlepszym stylu, z oknem wielkości ściany i widokiem na miasto. Wszędzie walały się dokumenty sądowe, gdzieniegdzie broń albo alkohol.
- Czas na omówienie szczegółów, panowie... macie jakiekolwiek doświadczenie ze środowiskami przestępczymi? - zaczął Faulke, w sobie tylko znanym miejscu szukając spośród sterty na stole jakiegoś pliku dokumentów.
Volcatius
Kronikarz szybko zlokalizował pomieszczenie z którego dobiegał sygnał. Drzwi, czy może raczej metalowy właz zamykany kołem, był otwarty, lekko uchylony. Marine wyczuł, że wrogowie odnaleźli już rannego towarzysza ale mogą mieć problemy z odnalezieniem jego tak szybko jak by chcieli. Jeden został przy rannym, dwóch ruszyło razem dalej. Widocznie jeżeli mieli skaner, to zakłócacz okrętowy blokował wszystkie możliwe poza określonymi długościami i częstotliwościami fal pochodzącymi z mostka oraz sekcji bezpieczeństwa.
Volcatius odchylił ostrożnie metalowe drzwi lufą boltera i zajrzał do środka. Scena, którą zastał w metalowym, niewielkim acz przytulnym przez dwa krzesła, stół i czajnik pomieszczeniu była groteskowa w najlepszym razie.
Najstarszy z żołnierzy milicji, o siwej, krótko przystrzyżonej brodzie, już w ubraniu cywilnym, siedział na krześle z głową odchyloną w tył i pustymi oczyma utkwionymi nieruchomo w jakimś punkcie sufitu. Zmarszczki miał zaczerwienione, jakby po jego twarzy spływała bardzo rzadka krew. Cała jego biała koszula była już czerwona niczym pancerze braci Volcatiusa. Lewą dłoń trzymał przy czajniku, prawą zaś przy kubku z proszkiem będącym zalewanym syntetykiem - gorącą czekoladą jak natychmiast podpowiedział Astartes nadludzki węch.
Pod jedynym innym meblem, łóżku o metalowym stelażu i nieco twardawym materacu leżała uratowana przez Marines razem z uchodźcami z planety, która okazała się być zasadzką kilkuletnia dziewczynka o brązowych, kręconych włosach i obecnie pełych strachu oczach, wpatrująca się w Volcatiusa. Poza swoim zabrudzonym po niedawnej ucieczce ubrankiem owinęła się pościelą jakby chciała się przed kimś schować.
- Oni byli... oni byli bardzo źli... - wyszeptała i schowała głowę pod, jak teraz zauważył Marine, także zaplamioną krwią pościel.
Komandosi, bo tak tylko mógł ich nazwać zbliżali się do odnalezienia właściwego korytarza...
Beka Ryder
- Zawiozę panią. - odpowiedział i udał się do mijanego wcześniej malutkiego przedsionka. Po drodze poprosił Bekę o jej komunikator i wpisał numer Vanisa aby mogła się z nim skontaktować. W przedsionku założył prosty, długi ciemnobrązowy płaszcz i udał się na tyły posesji, z instrukcjami by czekała na niego z przodu od strony ulicy.
Podjechał starym modelem lokalnej, nierozpoznawalnej dla Beki marki wozu w kolorze granatu. Samochód był niepozorny, choć od razu widać było przyciemniane pancerne szyby. Kamerdyner wysiadł i otworzył kobiecie drzwi.
Kilkadziesiąt minut czasu terrańskiego później była z powrotem w lepiej jej znanej okolicy, pełnej obecne wyłączonych neonów, brudnych ruder obok nowoczesnych wysokich budynków urzędników portowych czy najlepszych knajp, hangarów, wind prowadzących do platform startowych i reszty. Przejechali łącznie kilkanaście poziomów niżej, oddalając się od piętrowo wyżej usytuowanej, bogatszej części miasta-ula.
Zajechał pod znaną Bece ulicę akurat pod świecący pustkami bar i zatrzymał się na poboczu. Beka widziała już nie raz dziwny kilkupiętrowy budynek akurat pod jedną z platform w cieniu o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych, łączący się z nią od spodu, niemal wieżowiec mający sto, może więcej metrów wysokości. Mieściły się w nim głównie mieszkania, biura urzędnicze. W piwnicy zaś wspomniane umówione miejsce. Widziała sporo ludzi dookoła, choć pewna była iż znacznie więcej od nich wszystkich z ulicy i wszystkich piętr wszystkich pór dnia znajdzie się w nocy w jednym, ogromnym piwnicznym kompleksie.
- Mniemam, że mam na panią nie czekać? - zapytał kamerdyner pełniący obecnie funkcję szofera.
Marcus Gladius
Wszyscy mężczyźni wyrazili zgodę i po uczczeniu tego kolejką wódki udali się na zewnątrz wieżowca, na dół. Faulke i jeden z oficerów pojechali samochodem arbitratora, drugi zaś swoim własnym, cywilnym do jednego z niezwykłych wieżowców w centrum ula, do apartamentu bogatego prokuratora-śledczego polowego. W międzyczasie, głównie w windzie, Gladius miał okazję poznać swoich nowych współpracowników.
Pierwszy z nich, czterdziestodwuletni Ellip Elbald był dosyć stary jak na stanowisko kapitana Gwardii, przedwcześnie siwiał. Nosił klasycznie, wojskowo krótko przystrzyżone włosy i kilkudniowy, acz zadbany zarost. Marcus dowiedział się iż oficer jest tego a nie innego wieku gdyż nie pochodzi z imperialnej szlachty, awans zdobył w walce dzięki czynom zaczynając w wieku czternastu lat na Cadii jako rekrut.
Jego wieloletni znajomy był nie mniej ciekawą postacią. Javid Erward pochodził z tej planety, był na początku porucznikiem plutonu ciężkich broni. Wskutek pomyłki jego regiment zamiast pozostać skoszarowanym na planecie został wysłany na front Brenarski dla zahamowania trzeciej fazy ekspansji agresywnie nastawionej, niebieskoskórej i humanoidopodbnej rasy znanej od dawna Imperium jako Tau. Na skalistej pustyni, na polu bitwy, osłaniał akcję ewakuacji czterech kompanii pancernych pozbawionych i dwunastu kompanii piechoty które własnie dokonały odwrotu z powodu strat i braków amunicji. Jedyna nie biorąca udziału w walce pozostawiona dla obrony kompania ciężkich broni z dala od regimentu miałą osłaniać akcję ewakuacyjną przez dwanaście godzin gdy oddziały pościgowe i zwiadowcze wroga podjęły próbę eliminacji tej części sił ze względu na przewagę liczebną i taktyczną nad kompanią ciężkich broni.
Wycofanie sił do samego portu i rozstawienie stanowisk obrnnych na uszkodzonych ponad opłacalność ewakuacji pojazdach, na czas odpowiednio przerobionych przez inżynierów polowych zamiast czekanie przy workach z piaskiem spowodowało liczne straty wśród ewakuowanych, ale umożliwiło przeżycie komukolwiek. Prawie 28% uciekinierów przeżyło, a wobec takiej sytuacji był to wyczyn. Od tamtej pory został kapitanem i odesłano go z powrotem.
Winda błyskawicznie zawiozła czterech mężczyzn na sto sześćdziesiąte piętro. Poszli eleganckim korytarzem do apartamentu w najlepszym stylu, z oknem wielkości ściany i widokiem na miasto. Wszędzie walały się dokumenty sądowe, gdzieniegdzie broń albo alkohol.
- Czas na omówienie szczegółów, panowie... macie jakiekolwiek doświadczenie ze środowiskami przestępczymi? - zaczął Faulke, w sobie tylko znanym miejscu szukając spośród sterty na stole jakiegoś pliku dokumentów.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
- Taa. - odpowiedziała od niechcenia lokajowi. Jej zdaniem, jak na swoje stanowisko, koleś stanowczo za dużo gadał. Aczkolwiek nie przejmowała się tym.
Zaraz gdy weszła do knajpy, odczuła jej klimat. Było tu tłoczno, głośno i śmierdziało - w sumie ciężko powiedzieć czym, ale mieszanka "zapachów" dawała po nosie. Tu hazard, tu prawdopodobnie konkurs picia, a tam jeszcze coś innego - jak dla Beki było tego wszystkiego za dużo, aby to zapamiętywać, czy urządzać jakieś plany.
Kobieta dość szybko dostrzegła bar i ruszyła w jego kierunku, aby postąpić zgodnie z otrzymanymi wskazówkami.
Drogę do celu zagrodził jej jeden z bywalców - młody, ostrzyżony na jeża brunet, w rozpiętej skórzanej kamizelce.
- Ejj, chodź postawię Ci drinka - zagadał.
W tym jednak momencie Beka nie miała do tego, ani czasu ani głowy. Spojrzała na swojego rozmówcę z uśmiechem i puściła do niego oczko.
- Innym razem byczku. Spieszę się. - rzekła spokojnym głosem.
Nie tracąc więcej czasu, zdecydowanym krokiem podeszła do barku, gdzie zagadała do barmana ustalonym wcześniej hasłem.
- Taa. - odpowiedziała od niechcenia lokajowi. Jej zdaniem, jak na swoje stanowisko, koleś stanowczo za dużo gadał. Aczkolwiek nie przejmowała się tym.
Zaraz gdy weszła do knajpy, odczuła jej klimat. Było tu tłoczno, głośno i śmierdziało - w sumie ciężko powiedzieć czym, ale mieszanka "zapachów" dawała po nosie. Tu hazard, tu prawdopodobnie konkurs picia, a tam jeszcze coś innego - jak dla Beki było tego wszystkiego za dużo, aby to zapamiętywać, czy urządzać jakieś plany.
Kobieta dość szybko dostrzegła bar i ruszyła w jego kierunku, aby postąpić zgodnie z otrzymanymi wskazówkami.
Drogę do celu zagrodził jej jeden z bywalców - młody, ostrzyżony na jeża brunet, w rozpiętej skórzanej kamizelce.
- Ejj, chodź postawię Ci drinka - zagadał.
W tym jednak momencie Beka nie miała do tego, ani czasu ani głowy. Spojrzała na swojego rozmówcę z uśmiechem i puściła do niego oczko.
- Innym razem byczku. Spieszę się. - rzekła spokojnym głosem.
Nie tracąc więcej czasu, zdecydowanym krokiem podeszła do barku, gdzie zagadała do barmana ustalonym wcześniej hasłem.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht, Marcus Gladius i MG
Szturmowiec usłyszał lekko gardłowy głos mężczyzny w kwiecie wieku.
-To wasi chłopcy panowie... Konkretnie twój, Marcus. - rzucił do zebranych mężczyzn.
- Z tej strony Gerard Faulke, miło mi. Słyszę pana głośno i wyraźnie. Mam rozumieć, że jesteście już przynajmniej w atmosferze? - zapytał, nakazując gestem Marcusowi by podszedł.
"Marcus? Kto to?" - Pomyślał Simon.
- Można by tak rzecz, sir... Informacja o moich 'przenosinach' była dość... Nagła... W każdym razie, chciałbym dowiedzieć się nieco o moich obowiązkach i pańskich poleceniach dla mnie.
Pozostali szturmowcy w lądowniku zaprzestali rozmowy, przysłuchując się słowom Simona. Nie słyszeli oczywiście odpowiedzi, ale dopiero zorientowali się, że rozmowa dotyczyć może także ich. Zabawne lub zniesmaczające było to, iż nikt w pełni nie wie, jakie, przez kogo wydane i względem kogo obowiązują ich rozkazy.
Marcus podszedł do ręcznego komunikatora podłączonego do głównego głośnika ze sprzętu muzycznego zachowując cisze. "Mam nadzieję że trafię na normalnego gościa. Nie zbyt mi się uśmiecha trafić na całkowitego sztywniaka lub na trefnisia". Popatrzył na Faulke oczekując jego odpowiedzi na pytanie niejakiego Simona...
Faulke pokazał gestem pozostałym entuzjastycznie zwerbowanym, zanudzonym skoszarowaniem oficerom na urlopie stół po czym wręczył Marcusowi klucze i ponagliwszy go gestem ruszył do wyjścia.
- Jedziemy po was na lądowisko, w zachodniej części dzielnicy Ula. Jak wylądujecie będziemy potrzebowali numeru platformy i samego lądowiska. Wiecie zapewne, że jestem arbitratorem, a nie wojskowym?
Simon poczuł się zbity z pantałyku. Faktycznie Velsenstein coś wspominał mu o tym...
- Pan wybaczy... Przyzwyczajenia zawodowe... - Po chwili jednak zdołał się opanować - Zrozumiałem abritratorze - gdy tylko będę coś wiedział dam wam znać.
- Jeżeli to pana pociesza, współpracują ze mną oficerowie Gwardii! - uśmiechnął się krzywo stróż prawa. - Operacja do której między innymi pana wyznaczono ma charakter cywilny, co nie oznacza że jest prostsza czy mniej ryzykowna, o ile pan rozumie. Zapoznamy się całkiem niedługo, proszę nas poinformować o wszystkim po lądowaniu.
Marcus słuchał Faulke jak i Simona z wielką uwagą nie chcąc stracić słowa. Mimo, że nie uczestniczył w rozmowie wiedział że jest to bardzo ważne. Gdy Faulke skierował się do wyjścia ruszył za nim niczym cień. "Nie podoba mi się to, że będę miał niańkę" - Nie że nie lubił towarzystwa ale jednak wolał nie posiadać kogoś kto będzie patrzył mu na ręce.
- Tak jest - Simon chciał zasalutować odruchowo, jednak powstrzymał ten odruch - Czy w międzyczasie ma Pan dla mnie jakieś przydatne informacje?
- Proste, nie ufaj nikomu komu nie musisz i oducz się brawury. Do zobaczenia na miejscu. - Z tymi słowy wyłączył komunikator i schował do kieszeni, akurat gdy wsiadali z Marcusem do równie przeszklonej co apartament windy, z której widać było przy pokonywaniu kolejnych poziomów w dół korytarze prowadzące do wejścia.
- Świetnie... nie zdążyłem się przebrać. Poprowadzisz, Marcus?
- Pewnie. Ale mam pytanie: jak mam mu zaufać i powierzyć mu swoje życie, gdy go prawie w ogóle nie znam? Do tego jeszcze będzie robił za moją niańkę. Nie że nie lubię towarzystwa, ale średnio się z tym czuję, gdy ktoś będzie mi patrzył na ręce, i chodził za mną krok w krok - Mówił Marcus wyprowadzając Faulke i kierując się na lądowisko.
"No to wiem już wszystko..." Pomyślał z rozgoryczeniem "Wygląda na to, że szczegółów misji faktycznie dowiem się dopiero po wylądowaniu... Te 'wakacje' mogą być ciekawsze niż sądziłem..."
- Kilka rzeczy wyjaśnię ci, gdy już będę miał pewność że się na to piszesz. Będziemy odwiedzać kilka niebezpiecznych okolic, zapewne rozdzieleni, i każdemu z was kto nie ma moich znajomości przyda się... ochroniarz. Zaznajomiony ze szczególnymi sytuacjami. - Wyjął papierosa i zapalił. - Wóz zaparkowaliśmy od frontu, prawda? Pozwól mi dopalić i już wsiadam. A ty pomyśl o korzyściach tej zabawy, możesz zdobyć ciekawego przyjaciela z oddziałów specjalnych, no i masz sposób na sezonową nudę. W końcu nie będzie tu mobilizacji i przenoszenia przez kilka miesięcy.
- Już mówiłem że się na to pisze i nie mam zamiaru się wycofać. Lecz czy akurat potrzebuję ochroniarza? Nie jestem kimś kto se da w kasze dmuchać, swoje na wojnie spędziłem, walczyć, strzelać potrafię... Rzeczywiście jest to ucieczka od rutyny tego miejsca i dlatego nigdy się nie wycofam - Marcus ciągnął, czekając aż Faulke dopali papierosa.
Szturmowiec usłyszał lekko gardłowy głos mężczyzny w kwiecie wieku.
-To wasi chłopcy panowie... Konkretnie twój, Marcus. - rzucił do zebranych mężczyzn.
- Z tej strony Gerard Faulke, miło mi. Słyszę pana głośno i wyraźnie. Mam rozumieć, że jesteście już przynajmniej w atmosferze? - zapytał, nakazując gestem Marcusowi by podszedł.
"Marcus? Kto to?" - Pomyślał Simon.
- Można by tak rzecz, sir... Informacja o moich 'przenosinach' była dość... Nagła... W każdym razie, chciałbym dowiedzieć się nieco o moich obowiązkach i pańskich poleceniach dla mnie.
Pozostali szturmowcy w lądowniku zaprzestali rozmowy, przysłuchując się słowom Simona. Nie słyszeli oczywiście odpowiedzi, ale dopiero zorientowali się, że rozmowa dotyczyć może także ich. Zabawne lub zniesmaczające było to, iż nikt w pełni nie wie, jakie, przez kogo wydane i względem kogo obowiązują ich rozkazy.
Marcus podszedł do ręcznego komunikatora podłączonego do głównego głośnika ze sprzętu muzycznego zachowując cisze. "Mam nadzieję że trafię na normalnego gościa. Nie zbyt mi się uśmiecha trafić na całkowitego sztywniaka lub na trefnisia". Popatrzył na Faulke oczekując jego odpowiedzi na pytanie niejakiego Simona...
Faulke pokazał gestem pozostałym entuzjastycznie zwerbowanym, zanudzonym skoszarowaniem oficerom na urlopie stół po czym wręczył Marcusowi klucze i ponagliwszy go gestem ruszył do wyjścia.
- Jedziemy po was na lądowisko, w zachodniej części dzielnicy Ula. Jak wylądujecie będziemy potrzebowali numeru platformy i samego lądowiska. Wiecie zapewne, że jestem arbitratorem, a nie wojskowym?
Simon poczuł się zbity z pantałyku. Faktycznie Velsenstein coś wspominał mu o tym...
- Pan wybaczy... Przyzwyczajenia zawodowe... - Po chwili jednak zdołał się opanować - Zrozumiałem abritratorze - gdy tylko będę coś wiedział dam wam znać.
- Jeżeli to pana pociesza, współpracują ze mną oficerowie Gwardii! - uśmiechnął się krzywo stróż prawa. - Operacja do której między innymi pana wyznaczono ma charakter cywilny, co nie oznacza że jest prostsza czy mniej ryzykowna, o ile pan rozumie. Zapoznamy się całkiem niedługo, proszę nas poinformować o wszystkim po lądowaniu.
Marcus słuchał Faulke jak i Simona z wielką uwagą nie chcąc stracić słowa. Mimo, że nie uczestniczył w rozmowie wiedział że jest to bardzo ważne. Gdy Faulke skierował się do wyjścia ruszył za nim niczym cień. "Nie podoba mi się to, że będę miał niańkę" - Nie że nie lubił towarzystwa ale jednak wolał nie posiadać kogoś kto będzie patrzył mu na ręce.
- Tak jest - Simon chciał zasalutować odruchowo, jednak powstrzymał ten odruch - Czy w międzyczasie ma Pan dla mnie jakieś przydatne informacje?
- Proste, nie ufaj nikomu komu nie musisz i oducz się brawury. Do zobaczenia na miejscu. - Z tymi słowy wyłączył komunikator i schował do kieszeni, akurat gdy wsiadali z Marcusem do równie przeszklonej co apartament windy, z której widać było przy pokonywaniu kolejnych poziomów w dół korytarze prowadzące do wejścia.
- Świetnie... nie zdążyłem się przebrać. Poprowadzisz, Marcus?
- Pewnie. Ale mam pytanie: jak mam mu zaufać i powierzyć mu swoje życie, gdy go prawie w ogóle nie znam? Do tego jeszcze będzie robił za moją niańkę. Nie że nie lubię towarzystwa, ale średnio się z tym czuję, gdy ktoś będzie mi patrzył na ręce, i chodził za mną krok w krok - Mówił Marcus wyprowadzając Faulke i kierując się na lądowisko.
"No to wiem już wszystko..." Pomyślał z rozgoryczeniem "Wygląda na to, że szczegółów misji faktycznie dowiem się dopiero po wylądowaniu... Te 'wakacje' mogą być ciekawsze niż sądziłem..."
- Kilka rzeczy wyjaśnię ci, gdy już będę miał pewność że się na to piszesz. Będziemy odwiedzać kilka niebezpiecznych okolic, zapewne rozdzieleni, i każdemu z was kto nie ma moich znajomości przyda się... ochroniarz. Zaznajomiony ze szczególnymi sytuacjami. - Wyjął papierosa i zapalił. - Wóz zaparkowaliśmy od frontu, prawda? Pozwól mi dopalić i już wsiadam. A ty pomyśl o korzyściach tej zabawy, możesz zdobyć ciekawego przyjaciela z oddziałów specjalnych, no i masz sposób na sezonową nudę. W końcu nie będzie tu mobilizacji i przenoszenia przez kilka miesięcy.
- Już mówiłem że się na to pisze i nie mam zamiaru się wycofać. Lecz czy akurat potrzebuję ochroniarza? Nie jestem kimś kto se da w kasze dmuchać, swoje na wojnie spędziłem, walczyć, strzelać potrafię... Rzeczywiście jest to ucieczka od rutyny tego miejsca i dlatego nigdy się nie wycofam - Marcus ciągnął, czekając aż Faulke dopali papierosa.
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Marynarz
- Posty: 229
- Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
- Numer GG: 8299547
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius Khaeso Getha Soretides
Marine zastygł w bezruchu, a jego skryte pod hełmem spojrzenie wbiło się w ciało martwego milicjanta. Po chwili jednak odetchnął z ulgą, nie była to jednak ulga tak silna jak tego oczekiwał. Cieszył go fakt, że dziecko zachowało życie lecz w duchu miał nadzieję, iż ocalała osoba okaże się kimś dorosłym... nie wspominając już o tym, iż miał nadzieję, że będzie to jeden z jego braci. Szybko spoliczkował się w myślach za takie podejście do sprawy. Nie miał wpływu na to kto miał przeżyć a kto zginąć podczas takiej katastrofy, i najwyraźniej boską wolą było, by szczęście dopisało właśnie temu dziecku. Nie rycerzom Imperatora, nie milicjantom czy członkom imperialnego okrętu, tylko małej dziewczynke, której przeznaczeniem w przyszłości będzie rodzić nowych synów imperium. Volcatius nie mógł zakładać, że jej potencjalne potomstwo, a może nawet ona sama nie zrobi dla imperium więcej dobrego niż ktokolwiek z tych, którzy polegli na Iskrze Niebios.
- Jak zginął?
Zapytał kierując swe kroki w swoje dziecka, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że to pytanie było nie na miejscu. Dziecko było tak przerażone, że najwyraźniej wcale nie zamierzało w nim rozmawiać, poza tym nadczłowiek doszedł do wniosku, że w tak młodym wieku może nie do końca zdawać sobie sprawę z sytuacji w jakiej się znaleźli. Zakonnik uważnie sondował zbliżajacych się wojskowych, przyklęknął przy łóżeczku na jedno kolano i uśmiechnął się pod hełmem. Wolnym od broni ramieniem lekko objął zawiniętą w kołdrę osóbkę i przysunął nieco do pokrwawionego krwią napierśnika w opiekuńczym geście.
- Nie lękaj się panienko.... Matka opowiadała ci bajki o rycerzach? Tych broniących księżniczek przed smokami?
Zapytał i nie oczekując odpowiedzi lekko pogładził dziecko swymi stalowymi palcami po główce.
- Imperator nie zesłał nam tu smoka... więc nasza sława nie będzie tak wielka jak tych, o których opowiadają bajki... Ale zadowolimy się tym co mamy dobrze? Poczekasz tu chwilkę, ja nas uratuje, a potem stąd uciekniemy.
Uśmiechając się pod hełmem delikatnie przesuwał opuszkiem palca po głowie dziecka, od jednego punku przesuwając nim na wszystkie strony, jakby kreśląc na nim w ten sposób promienie słońca, samego Sol będącego koroną imperatora.
- Zaraz wrócę...
Wyszeptał jeszcze i wstał nie wkładając w to najmniejszego wysiłku. Serwomotory jego zbroi praktycznie same podniosły jego pancerz, a jego wewnątrz uniosły jakby przy okazji. Obrócił się i powoli skierował w stronę korytarza, przeszedł kilka kroków i zatrzymał się. Potem skupił swoją uwagę na umysłach zbliżających się do niego żołnierzy. Starał się wpłynąć na nie tak, by oszukać ich zmysły, aby podeszli bliżej, zupełnie go przy tym nie zauważając, i faktycznie, plan zdawał się powodzić.
Volcatius dokładnie przyjrzał się wchodzącym w korytarz mężczyznom. Jeden z nich uzbrojony był w coś co wyglądało na cięższą wersję karabinu laserowego, Kronikarz nigdy czegoś takiego nie widział, nie była to broń tak ciężka jak Lascannon'y, których używali Marines, z oddziałów ciężkiego wsparcia, jednak stanowczo nie był to klasyczny Lasgun gwardii imperialnej. Drugi mężczyzna uzbrojony był w pistolet, wyglądający na adekwatnie wzmocnioną wersję Laspistol'a, co ciekawe, sądząc po insygniach wyglądał również na sierżanta. Volcatius bacznie przyjrzał się ich zbrojom, zauważył, że posiadają one słabsze punkty, przy pasie, łokciach i szyji mężczyźni byli praktycznie nieosłonięci, stopy również wyglądały na okryte zwykłym wojskowym obuwiem, toteż wystarczył jeden celny strzał by poważnie okaleczyć przeciwnika, przy trawieniu w podbrzusze czy szyję, wręcz go uśmiercić. Volcatius powoli uniósł swój bolter, zaczął celować chcąc mieć pewność, że dwa szybkie strzały wyeliminują zagrożenie. Coś jednak poszło nie tak, nie wiedział czy to z jego winy na skutek rozproszenia, czy może przeciwnicy byli na tyle silni psychicznie,że nie zdołał ich oszukać...a może ich hełmy poprzez wiele sensorów kłóciły się z ich mózgami i uparcie wmawiały im, że ktoś przed nimi stoi tak długo, aż w końcu w to uwierzyli.
Niezależnie od przyczyny, rezultat nie był dla Volcatiusa wesoły, ku jego zaskoczeniu obaj mężczyźni otworzyli ogień. Co jeszcze bardziej go zdziwiło pierwsza z laserowych salw trafiła w jego prawą dłoń i była na tyle silna, że przebiła pancerz energetyczny. Opażona głęboko dłoń zadrżała a bolter wypadł z niej na podłogę. Druga salwa odbiła się od jego potężnego naramiennika, trzecia wbiła się w jego prawe udo a czwarta prosto w jego podbrzusze. Rany nie były groźne, nie wywoływały krwawienia, jednak ból był porównywalny do oberwania ciosem wykonanym z wymachu rozgrzaną do czerwoności lutownicą.
Wojownik wpadł w furię, rzucił się w stronę wrogów pozostawiając bolter za sobą i odczepiając od pancerza potężny Kopesh. Jedna z kolejnych wiązek lasera śmignęła mu niecelnie koło twarzy, kolejna trafiła go w okolice biodra jednak był już zbyt rozpędzony, by mogli go zatrzymać. Zamachnął się potężnie na pierwszego z mężczyzn, a ten popełnił największy błąd w swoim życiu. Spróbował sparować atak kolbą swej broni. Sypiące wyładowaniami energetycznymi ostrze Kronikarza śmignęło przez powietrze, przeszło przez kolbę karabinu jak przez masło i pozbawiło komandosa dłoni, ucinając ją przy nadgarstku. Bryznęła krew a z jego ust wydobył się potworny krzyk. Nie trwał jednak zbyt długo, gdyż ostrze zawróciło z cięciem w drugą stronę i pozbawiło nieszczęśnika głowy, która pod wpływem siły ciosy wyleciała wysoko pod sam sufit.
Oczy Marine skierowały się do drugiego celu, miał zamiar już go wykończyć, gdy sierżant wykonał zaskakujący manewr. Wypuścił z dłoni pistolet i z wrzaskiem pełnym furii rzucił się na Astrates. Podczas szarży z jego rękawic po obu stronach nadgarstków wysunęły się ze świstem stali dwa energetyczne ostrza. Zaskoczony czarownik poczuł jak ostrza zaczepione na lewej dłoni wroga przebijają się przez zbroję i zagłębiają w jego prawym ramieniu. Później przeszył go dreszcz wyładowań energetycznych, które paraliżowały całą rękę. Volcatius krzyknął z bólu i spróbował strącić wroga, w efekcie jednak uniósł go nad ziemię zaczepionego na swojej ręce. Sierżant wykonywał kolejne szaleńcze ataki. Jego prawa ręka raz za razem wyprowadzała pchnięcia, część z nich odbijała się od napierśnika Marine, dwa jednak dokonały bolesnych nakłuć na jego słabiej uzbrojonym brzuchu. Mający wrażenie, że może zostać zarżnięty jak świnia Marine poczuł jak ogarnia go coraz silniejszy święty gniew. Kiedy iskry sypały się spomiędzy jego pancerza a wrogich ostrzy przezwyciężył ból i szarpnął prawym ramieniem tak potężnie, że ostrza wrogiej broni wysunęły się z jego mięsa i zbroi. Sierżant odrzucony przeleciał jakieś trzy metry i boleśnie gruchnął nerkami o jedną ze ścian po czym opadł na ziemię. Marine zacisnął palce lewej ręki na swej broni i zwrócił się przodem do wroga, miał nadzieję, że jego prawa ręka nieco odpocznie i jeszcze się na coś przyda. Sierżant wrogich żołnierzy pomimo potwornego bólu pleców podniósł się z ziemi i ponownie skoczył w stronę Marine z wystawionymi przed siebie szponami. Tym razem jednak nie zaskoczył Volcatiusa. Niesiony instynktem i doświadczeniem wykonał gwałtowny przysiad przez co ostrza mogły co najwyżej wbić się w jego pancerne naramienniki, i jednocześnie wykonał szerokie cięcie po łuku. Ostrze przecięło tkanki i pozbawione oporu ciała pomknęło dalej przez powietrze. Volcatius poczuł jak trup uderza głową w jego tors i opada na podłogę. Czarownik zerknął jeszcze na leżącą jakiś metr od niego dolną połowę ciała przeciwnika, która bryzgała krwią równie obficie co jego bezwładny korpus.
- Ehhhhhhhh.......
Ciężkie westchnięcie towarzyszyło żołnierzowi przy podnoszeniu się z podłogi. Przepełniony bólem świadczącym o licznych obrażeniach, skierował się w stronę opuszczonego przed chwilą pomieszczenia. Miał wrażenie, że gdyby nie wspierająca go zbroja to zacząłby słaniać się na nogach, bądź podpierać ściany. Po drodze podczepił jeszcze bolter do swojego plecaka.
- Idziemy...
Rzekł krótko do dziecka po czym podniósł je z łóżka razem z kołdrą w które było owinięte. Uczynił to słabszą prawą ręką, przez co pod swym hełmem zagryzł z bólu dolną wargę, lewica jednak mogła mu się okazać potrzebna do dalszych walk.
Kierując się z dzieckiem w stronę mesy znów spróbował przejść na częstotliwość radiową na której porozumiewali się abordażyści, bez skutecznie. Zbliżał się do miejsca, gdzie powinien teraz znajdować się poraniony przez niego snajper i drugi mężczyzna, który pozostał tam przy nim do czasu powrotu swych dwóch towarzyszy, mógłby tak czekać bardzo długo. Gdy Volcatius znalazł się dostatecznie blisko, krzyknął na cały głos.
- Trzech z was już poległo jebane psy!!! I tylko dwóm starczyło męstwa by po mnie przyjść!!! Mam tu dziecko i zamierzam zabrać je w bezpieczne miejsce!!! Możecie zmusić mnie bym opuścił statek po waszych trupach!!! Albo możemy pertraktować!!!
W pełni zdawał sobie sprawę, że nie przeżyje starcia z dziewięćdziesięcioma komandosami, którzy kryli się ciemnych korytarzach. Jednak podczas tej ciężkiej potyczki, nauczył się tyle, że na drugi raz nie popełni błędów, o ile jednak nie zdecydują się na dalszą walkę... Życie dziewczynki wydawało mu się teraz ważniejsze niż potrzeba pomszczenia towarzyszy. Zresztą by pomścić śmierć całej załogi i przebywających na okręcie zakonników, nie starczyłoby mu setki nawet tak dobrze wyszkolonych ludzi.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
Barman, i sądząc po brakach w personelu i zaniedbaniu połowy sali dla tych, którzy nie mają zarezerwowanych stolików, właściciel, zauważywszy podchodzącą do kontuaru przemytniczkę założył ramię za ramię i uśmiechnął się zachęcająco. Z głowy uleciało mu pytanie czego nalać gdy usłyszał nazwisko. Podał Bece do dłoni klucz z kieszeni spodni i wskazał miedziane drzwi na prawo od kontuaru, z okrągłą szybką o średnicy stopy. Były bliźniacze dla tych po drugiej stronie, prowadzących do kuchni gdzie do południa przygotowywano niezbyt wartościowe posiłki dla zaglądających wówczas stróżów porządku.
- A teraz przepraszam, mam klientów wymagających obsługi. - dodał i podszedł do kilku bywalców domagających się kolejki.
Zamknęła za sobą drzwi, choć nie na klucz. Była w pomieszczeniu mniej więcej równej wielkości co bardziej bogato wyposażona połowa głównej sali dla klientów, w prostokątnym pomieszczeniu o wymiarach może sześciu na osiem metrów i wytapetowanych na jasnożółto ścianach. Rozstawionych tu było kilka eleganckich, drewnianych stołów z ławkowymi odgradzanymi siedziskami, niczym w niższej klasy restauracjach, podłogę stanowiła posadzka. Poza tym pomieszczenie wydawało się opuszczone, lub zachowywane dla specjalnych klientów którzy stwarzali okazję do większego zysku niż udostępnienie klienteli dodatkowej sali.
W pomieszczeniu było ciemno, jeżeli nie liczyć zapalonej lampy z jednego stołu.
Siedział tam, jak wnioskowała przypatrując jej się z ciekawością. Podróżując po wielu światach widziała różne typy i społeczności ludzi, także pośród licznych podróżników. Szybko oceniła wcale nie nadzwyczajny wzrost nieco ponad dwóch metrów, choć fakt, że Alan Kersten siedział nieco utrudniał dokładne odgadnięcie.
Dokładnie nie widziała, w jaki był ubrany strój, jednak wysokie, wojskowe buty zakrywane były połami długiej, granatowej, urzędniczej tuniki. Te elementy wespół z długim, grafitowym płaszczem dobrze maskowały jego najprawdopodobniej wyróżniającą się sylwetkę co oceniła po opartych o stół niezwykle szczupłych przedramionach i smukłych dłoniach o nieludzko długich palcach.
Eldar, jak przypuszczała co do jego rasy, nie zdradził czy mimo zupełnie innej fizjologii, psychiki i pochodzenia jest twarzą niezwykle podobny do człowieka gdyż na twarzy miał dopasowaną, płaską od zewnątrz maskę z jakiegoś plastycznego tworzywa odbijającego z jednej strony obraz niczym lustro i zapewne przezroczystego z drugiej.
Marcus Gladius
Mieszkańcy Ula, poza elitami, zmuszeni byli do korzystania z rozbudowanej sieci wielopiętrowego masowego transportu miejskiego dlatego kapitanowi i arbitratorowi zaledwie około godziny zajęło pokonanie imponującego dystansu prosto do doków i portu kosmicznego. Na miejscu chwilę zajęło im dotarcie do części wojskowej, odizolowanej i zabezpieczonej. Przejechali podziemnym tunelem do wjazdu do strefy militarnej i zatrzymali się przy punkcie kontrolnym, gdzie dalszą drogę blokował im metalowy właz. Jeden z czterech strażników z lokalnego regimentu Gwardii o opancerzeniu wzorowanym na cadiańskim, tak dobrze znanym Marcusowi, dał znak ręką i podszedł do samochodu. Kapitan obniżył szybę. Zanim Gwardzista zdążył zadać jakieś pytanie, spostrzegł mundur.
- Dzień dobry, sir, przepraszam za najście ale zgodnie z tymczasowym rozporządzeniem nie możemy wpuszczać nikogo bez wojskowego upoważnienia. W pańskim przypadku nie będzie to konieczne...
- Jest ze mną - przerwał Faulke - I śpieszy nam się, więc jeżeli nie macie nic do roboty, szeregowy...
Żołnierz zmarszczył brwi, dostrzegając bez przyciemnionych szyb torsową częśc pancerza osobistego arbitratora.
- Przepraszam, rozporządzenie jest ogólne, nie mogę pana wpuścić do strefy wojskowej.
- Co? - zdziwił się Faulke.
- Rozporządzenie ogólne. Obecnie na orbicie znajduje się krążownik i w obie strony przemieszcza się masa wahadłowców. Mieliśmy próbę włamania i niepokojącą strzelaninę przy południowym wjeździe, więc wejście jest autoryzowane. Zakaz wstępu obejmuje także Arbites.
- To jakiś absurd! - wściekł się przyjaciel Marcusa. - Jestem z stróżem porządku z desygnaty gubernatora i błogosławieństwa Jego Świątobliwości...
- ...z których żadnego byśmy nie wpuścili. Przykro mi. - uciął żołnierz.
Chciałbym to zobaczyć. - wyszeptał arbitrator, nie precyzując czy chodzi o zatrzymanie gubernatora lub kardynała czy też może jak jego rozmówcy jest przykro. Odpiął pasy i otworzył drzwi.
- Jedź proszę po nich. Ufam że nie potrwa to długo, więc nie będę się stąd ruszał - powiedział Marcusowi wysiadając.
Simon Albriecht
Simon zdał sobie sprawę ze zmiany sposobu zachowania się wahadłowca gdy ten zaczął pionowo lądować.
- Więc... z kim dokładnie rozmawiałeś? - zapytał starszy ze szturmowców, mający na oko mniej niż ćwierć wieku blondyn ostrzyżony krótko, po wojskowemu, o którego barwie włosów świadczyły dosyć bujne wąsy. Po akcencie Simon rozpoznał iż nie pochodził z Cadii, ewentualnie z jakiegoś specyficznego regionu jednej z planet sektora, choć bardziej prawdopodobne jest iż przybył z całkiem daleka i w wyniku strat jego pułku został wcielony do oddziałów komandosów. Brać Kasr to określenie dla wąskiej grupy która nigdy nie osiągała swej pełnej liczebności...
Zanim jednak mógł choćby pomyśleć o odpowiedzi, wszystkie inne dźwięki zagłuszyły gwałtownie odpalone silniki do pionowego manewrowania w atmosferze.
Aquila pokonała ostatni odcinek i twardo osiadła na ośmiokątnej betonowej platformie, końcowe osadzanie maszyny trwało około minuty. Pilot w swym kokpicie sprawdził, czy nie uszkodził podwozia maszyny i zaczął systematycznie wyłączać systemy lądownika.
Gdy z sykiem świadczącym o prawie pełnym wyrównywaniu ciśnień opadł właz przedziału pasażerskiego i pasażerom ukazał się widok miasta-ula, zapadła cisza przerywana jedynie podmuchami zimnego na tej wysokości wiatru, kontrastującego z gorącym powietrzem unoszącym się z metropolii.
- Dziękuję za wycieczkę. - odezwał się pilot zdejmując pasy. - Ja tu jeszcze pogniję na widokówce aż któryś łaskaw, miłościw pan opiekun maszyn przyjrzy na przegląd i po raport, wy możecie spiąć poślady i zabrać się stąd albo mi potowarzyszyć chwilkę, jeżeli na kogoś czekacie a nie macie zamiaru sami się uporać z procedurami. - wyszedł, przypomniawszy szturmowcom zasady transportu indywidualnego i zdjął kask, wdychając zanieczyszczone powietrze. Szturmowcy i ich uzbrojony kompan także zaczęli odpinać bardziej skomplikowane pasy pasażerskie.
Na platformie pięćdziesiąt metrów nad właściwą wierzchnią platformą lądowisk wojskowych, na wieży jakich wiele można było dostrzec w otoczeniu, w ciągłym ruchu nie było barierek ani żadnych szczególnych obiektów poza windą szynową na góra dziesięć osób, wjeżdżającą w pancernej klatce przy jednej z dziewięciometrowych krawędzi ośmiokąta foremnego. Gdy zajmowali się pasami, winda akurat wjechała.
Nie było w niej technika a najwidoczniej podoficer w stopniu chorążego lub podporucznika, Simon nie znał się na oznaczeniach zwykłej piechoty, w towarzystwie dwóch Gwardzistów. Pilot podszedł do nich i zaczęła się jakaś konwersacja, zagłuszana hukiem z sąsiedniej platformy na której również osiadał lądownik, ściągając ku sobie powietrze na tyle że płaszcz oficera załopotał i rozmawiający drugą ręką musiał trzymać czapkę.
Tak wyglądał ul Prime. Urokliwe miejsce.
Volcatius
Wielki Astartes wyszedł na podwyższenie na którym przed chwilą praktycznie stoczył niedokończony pojedynek z obecnie rannym snajperem. Trzymając w jednorącz bolter, lewą kończyną przytrzymując owiniętą prześcieradłem lub może kocem dziewczynkę wypatrując uważnie wrogów. Nagłe przemieszczenie impulsów w obrazie w jego umyśle podpowiedziało mu, że przez rany i skupienie na walce utracił możliwość dokładnego śledzenia, wiele istnień zaczeło mu isę zlewać i mieszać. Teraz zobaczył to na własne oczy.
Kolejnych dwóch żołnierzy musiało przybyć do snajpera, gdyż jeden z towarzyszy którzy odłączyli się od zgładzonej przed chwilą dwójki oraz kolejny "szeregowy" pomagali obecnie rannemu snajperowi, odwróceni tyłem do Volcatiusa. Po nagłym odwróceniu głów spostrzegł, że go zauważyli i gwałtowniej ruszyli przed siebie.
Ostatni przybyły, także dowódca swojego rodzaju również natychmiast się obrócił z trzymaną oburącz bronią. Biorąc pod uwagę fakt, że nie wystrzelił, najwidoczniej słyszał słowa Volcatiusa choć nic nie mówił.
Spostrzegłszy jaki pistolet nerwowo i oburącz dzierży celujący do niego oniemiale podziękował Imperatorowi w myślach za to, że był słyszany.
Wycelowany w jego pierś był pistolet plazmowy.
Wtedy Volcatius usłyszał rozmowę z szumem. Nie było dokonane przez zsynchronizowanie z radiem wroga. Coś na chwilę wyostrzyło jego zmysł psioniczny na tyle, że słyszał konwersację żołnierza w jego własnym umyśle.
-Cel się pojawił, celuję do niego, mam prawie czysty strzał, trzyma dziecko w lewej ręce. Przekażę jego wiadomość...
Zignoruj, obiekt zidentyfikowano jako Extremis. Zabij go jeżeli możesz.
- Strzał jest czysty, nie licząc dziecka.
Strzelaj bez rozkazu, zabij go, obydwoje jeżeli tak ci się układa strzał.
- Nie zabiję dziecka.
Nie mamy czasu na zabawy, po pokładzie biega jeszcze coś odpowiedzialnego za rozerwanie grupy szturmowej z "kaplicy". Wykonać rozkaz, żołnierzu!
- Odmawiam, sir. Bez odbioru.
Osk...
Żołnierz przez ten czas wykonał kilka kroków w bok, wciąż celując prosto w Volcatiusa. Próbował uchwycić taką perspektywę by bezproblemowo trafić głowę Astartes. Prawda jednak była taka, że nawet trafiwszy nad olbrzymem zabiłby dziecko. Razem z olbrzymem.
Zakończył się pisk nagrzewania pistoletu do strzału, ale żaden pocisk go nie opuścił. Chwilowo rozbrojeni żołnierze wynoszący kamrata pośpieszyli się, wycofując błyskiem, widocznie broń przezornie zostawili w innej sali by nie musieć chwytać po nią pod ostrzałem Po spojrzeniu jednego Volcatius odgadł, iż celujący do niego wydał im rozkaz wycofania się.
Po chwili stali w ciszy i impasie, szturmowiec z pistoletem i Astartes z bolterem i dzieckiem w ręku, wpatrując się sobie wzajemnie w oczy zza wizjerów kojarzonych na milionach światów tylko ze śmiercią...
Barman, i sądząc po brakach w personelu i zaniedbaniu połowy sali dla tych, którzy nie mają zarezerwowanych stolików, właściciel, zauważywszy podchodzącą do kontuaru przemytniczkę założył ramię za ramię i uśmiechnął się zachęcająco. Z głowy uleciało mu pytanie czego nalać gdy usłyszał nazwisko. Podał Bece do dłoni klucz z kieszeni spodni i wskazał miedziane drzwi na prawo od kontuaru, z okrągłą szybką o średnicy stopy. Były bliźniacze dla tych po drugiej stronie, prowadzących do kuchni gdzie do południa przygotowywano niezbyt wartościowe posiłki dla zaglądających wówczas stróżów porządku.
- A teraz przepraszam, mam klientów wymagających obsługi. - dodał i podszedł do kilku bywalców domagających się kolejki.
Zamknęła za sobą drzwi, choć nie na klucz. Była w pomieszczeniu mniej więcej równej wielkości co bardziej bogato wyposażona połowa głównej sali dla klientów, w prostokątnym pomieszczeniu o wymiarach może sześciu na osiem metrów i wytapetowanych na jasnożółto ścianach. Rozstawionych tu było kilka eleganckich, drewnianych stołów z ławkowymi odgradzanymi siedziskami, niczym w niższej klasy restauracjach, podłogę stanowiła posadzka. Poza tym pomieszczenie wydawało się opuszczone, lub zachowywane dla specjalnych klientów którzy stwarzali okazję do większego zysku niż udostępnienie klienteli dodatkowej sali.
W pomieszczeniu było ciemno, jeżeli nie liczyć zapalonej lampy z jednego stołu.
Siedział tam, jak wnioskowała przypatrując jej się z ciekawością. Podróżując po wielu światach widziała różne typy i społeczności ludzi, także pośród licznych podróżników. Szybko oceniła wcale nie nadzwyczajny wzrost nieco ponad dwóch metrów, choć fakt, że Alan Kersten siedział nieco utrudniał dokładne odgadnięcie.
Dokładnie nie widziała, w jaki był ubrany strój, jednak wysokie, wojskowe buty zakrywane były połami długiej, granatowej, urzędniczej tuniki. Te elementy wespół z długim, grafitowym płaszczem dobrze maskowały jego najprawdopodobniej wyróżniającą się sylwetkę co oceniła po opartych o stół niezwykle szczupłych przedramionach i smukłych dłoniach o nieludzko długich palcach.
Eldar, jak przypuszczała co do jego rasy, nie zdradził czy mimo zupełnie innej fizjologii, psychiki i pochodzenia jest twarzą niezwykle podobny do człowieka gdyż na twarzy miał dopasowaną, płaską od zewnątrz maskę z jakiegoś plastycznego tworzywa odbijającego z jednej strony obraz niczym lustro i zapewne przezroczystego z drugiej.
Marcus Gladius
Mieszkańcy Ula, poza elitami, zmuszeni byli do korzystania z rozbudowanej sieci wielopiętrowego masowego transportu miejskiego dlatego kapitanowi i arbitratorowi zaledwie około godziny zajęło pokonanie imponującego dystansu prosto do doków i portu kosmicznego. Na miejscu chwilę zajęło im dotarcie do części wojskowej, odizolowanej i zabezpieczonej. Przejechali podziemnym tunelem do wjazdu do strefy militarnej i zatrzymali się przy punkcie kontrolnym, gdzie dalszą drogę blokował im metalowy właz. Jeden z czterech strażników z lokalnego regimentu Gwardii o opancerzeniu wzorowanym na cadiańskim, tak dobrze znanym Marcusowi, dał znak ręką i podszedł do samochodu. Kapitan obniżył szybę. Zanim Gwardzista zdążył zadać jakieś pytanie, spostrzegł mundur.
- Dzień dobry, sir, przepraszam za najście ale zgodnie z tymczasowym rozporządzeniem nie możemy wpuszczać nikogo bez wojskowego upoważnienia. W pańskim przypadku nie będzie to konieczne...
- Jest ze mną - przerwał Faulke - I śpieszy nam się, więc jeżeli nie macie nic do roboty, szeregowy...
Żołnierz zmarszczył brwi, dostrzegając bez przyciemnionych szyb torsową częśc pancerza osobistego arbitratora.
- Przepraszam, rozporządzenie jest ogólne, nie mogę pana wpuścić do strefy wojskowej.
- Co? - zdziwił się Faulke.
- Rozporządzenie ogólne. Obecnie na orbicie znajduje się krążownik i w obie strony przemieszcza się masa wahadłowców. Mieliśmy próbę włamania i niepokojącą strzelaninę przy południowym wjeździe, więc wejście jest autoryzowane. Zakaz wstępu obejmuje także Arbites.
- To jakiś absurd! - wściekł się przyjaciel Marcusa. - Jestem z stróżem porządku z desygnaty gubernatora i błogosławieństwa Jego Świątobliwości...
- ...z których żadnego byśmy nie wpuścili. Przykro mi. - uciął żołnierz.
Chciałbym to zobaczyć. - wyszeptał arbitrator, nie precyzując czy chodzi o zatrzymanie gubernatora lub kardynała czy też może jak jego rozmówcy jest przykro. Odpiął pasy i otworzył drzwi.
- Jedź proszę po nich. Ufam że nie potrwa to długo, więc nie będę się stąd ruszał - powiedział Marcusowi wysiadając.
Simon Albriecht
Simon zdał sobie sprawę ze zmiany sposobu zachowania się wahadłowca gdy ten zaczął pionowo lądować.
- Więc... z kim dokładnie rozmawiałeś? - zapytał starszy ze szturmowców, mający na oko mniej niż ćwierć wieku blondyn ostrzyżony krótko, po wojskowemu, o którego barwie włosów świadczyły dosyć bujne wąsy. Po akcencie Simon rozpoznał iż nie pochodził z Cadii, ewentualnie z jakiegoś specyficznego regionu jednej z planet sektora, choć bardziej prawdopodobne jest iż przybył z całkiem daleka i w wyniku strat jego pułku został wcielony do oddziałów komandosów. Brać Kasr to określenie dla wąskiej grupy która nigdy nie osiągała swej pełnej liczebności...
Zanim jednak mógł choćby pomyśleć o odpowiedzi, wszystkie inne dźwięki zagłuszyły gwałtownie odpalone silniki do pionowego manewrowania w atmosferze.
Aquila pokonała ostatni odcinek i twardo osiadła na ośmiokątnej betonowej platformie, końcowe osadzanie maszyny trwało około minuty. Pilot w swym kokpicie sprawdził, czy nie uszkodził podwozia maszyny i zaczął systematycznie wyłączać systemy lądownika.
Gdy z sykiem świadczącym o prawie pełnym wyrównywaniu ciśnień opadł właz przedziału pasażerskiego i pasażerom ukazał się widok miasta-ula, zapadła cisza przerywana jedynie podmuchami zimnego na tej wysokości wiatru, kontrastującego z gorącym powietrzem unoszącym się z metropolii.
- Dziękuję za wycieczkę. - odezwał się pilot zdejmując pasy. - Ja tu jeszcze pogniję na widokówce aż któryś łaskaw, miłościw pan opiekun maszyn przyjrzy na przegląd i po raport, wy możecie spiąć poślady i zabrać się stąd albo mi potowarzyszyć chwilkę, jeżeli na kogoś czekacie a nie macie zamiaru sami się uporać z procedurami. - wyszedł, przypomniawszy szturmowcom zasady transportu indywidualnego i zdjął kask, wdychając zanieczyszczone powietrze. Szturmowcy i ich uzbrojony kompan także zaczęli odpinać bardziej skomplikowane pasy pasażerskie.
Na platformie pięćdziesiąt metrów nad właściwą wierzchnią platformą lądowisk wojskowych, na wieży jakich wiele można było dostrzec w otoczeniu, w ciągłym ruchu nie było barierek ani żadnych szczególnych obiektów poza windą szynową na góra dziesięć osób, wjeżdżającą w pancernej klatce przy jednej z dziewięciometrowych krawędzi ośmiokąta foremnego. Gdy zajmowali się pasami, winda akurat wjechała.
Nie było w niej technika a najwidoczniej podoficer w stopniu chorążego lub podporucznika, Simon nie znał się na oznaczeniach zwykłej piechoty, w towarzystwie dwóch Gwardzistów. Pilot podszedł do nich i zaczęła się jakaś konwersacja, zagłuszana hukiem z sąsiedniej platformy na której również osiadał lądownik, ściągając ku sobie powietrze na tyle że płaszcz oficera załopotał i rozmawiający drugą ręką musiał trzymać czapkę.
Tak wyglądał ul Prime. Urokliwe miejsce.
Volcatius
Wielki Astartes wyszedł na podwyższenie na którym przed chwilą praktycznie stoczył niedokończony pojedynek z obecnie rannym snajperem. Trzymając w jednorącz bolter, lewą kończyną przytrzymując owiniętą prześcieradłem lub może kocem dziewczynkę wypatrując uważnie wrogów. Nagłe przemieszczenie impulsów w obrazie w jego umyśle podpowiedziało mu, że przez rany i skupienie na walce utracił możliwość dokładnego śledzenia, wiele istnień zaczeło mu isę zlewać i mieszać. Teraz zobaczył to na własne oczy.
Kolejnych dwóch żołnierzy musiało przybyć do snajpera, gdyż jeden z towarzyszy którzy odłączyli się od zgładzonej przed chwilą dwójki oraz kolejny "szeregowy" pomagali obecnie rannemu snajperowi, odwróceni tyłem do Volcatiusa. Po nagłym odwróceniu głów spostrzegł, że go zauważyli i gwałtowniej ruszyli przed siebie.
Ostatni przybyły, także dowódca swojego rodzaju również natychmiast się obrócił z trzymaną oburącz bronią. Biorąc pod uwagę fakt, że nie wystrzelił, najwidoczniej słyszał słowa Volcatiusa choć nic nie mówił.
Spostrzegłszy jaki pistolet nerwowo i oburącz dzierży celujący do niego oniemiale podziękował Imperatorowi w myślach za to, że był słyszany.
Wycelowany w jego pierś był pistolet plazmowy.
Wtedy Volcatius usłyszał rozmowę z szumem. Nie było dokonane przez zsynchronizowanie z radiem wroga. Coś na chwilę wyostrzyło jego zmysł psioniczny na tyle, że słyszał konwersację żołnierza w jego własnym umyśle.
-Cel się pojawił, celuję do niego, mam prawie czysty strzał, trzyma dziecko w lewej ręce. Przekażę jego wiadomość...
Zignoruj, obiekt zidentyfikowano jako Extremis. Zabij go jeżeli możesz.
- Strzał jest czysty, nie licząc dziecka.
Strzelaj bez rozkazu, zabij go, obydwoje jeżeli tak ci się układa strzał.
- Nie zabiję dziecka.
Nie mamy czasu na zabawy, po pokładzie biega jeszcze coś odpowiedzialnego za rozerwanie grupy szturmowej z "kaplicy". Wykonać rozkaz, żołnierzu!
- Odmawiam, sir. Bez odbioru.
Osk...
Żołnierz przez ten czas wykonał kilka kroków w bok, wciąż celując prosto w Volcatiusa. Próbował uchwycić taką perspektywę by bezproblemowo trafić głowę Astartes. Prawda jednak była taka, że nawet trafiwszy nad olbrzymem zabiłby dziecko. Razem z olbrzymem.
Zakończył się pisk nagrzewania pistoletu do strzału, ale żaden pocisk go nie opuścił. Chwilowo rozbrojeni żołnierze wynoszący kamrata pośpieszyli się, wycofując błyskiem, widocznie broń przezornie zostawili w innej sali by nie musieć chwytać po nią pod ostrzałem Po spojrzeniu jednego Volcatius odgadł, iż celujący do niego wydał im rozkaz wycofania się.
Po chwili stali w ciszy i impasie, szturmowiec z pistoletem i Astartes z bolterem i dzieckiem w ręku, wpatrując się sobie wzajemnie w oczy zza wizjerów kojarzonych na milionach światów tylko ze śmiercią...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Mat
- Posty: 448
- Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
- Numer GG: 10328396
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Marcus Gladius
Marcus Gladius
- Jedź proszę po nich. Ufam, że nie potrwa to długo, więc nie będę się stąd ruszał - powiedział Faulke Marcusowi wysiadając. Marcus nie odpowiadając zamknął drzwi za przełożonym. Nie podobało mu się to. Lecz jak kazał tak zrobi. Wrzucił wsteczny, gładko wykręcając, po czym wciskając gaz do dechy.”Im szybciej tym lepiej, nikt nie lubi czekać”. Mijał olbrzymie wieżowce, z obu stron drogi. Ruch był dość niewielki, mało, kto lubił jeździć wieczorami po mieście. Jechał zgodnie z zaleceniami komputera pokładowego, prowadzącego go do lotniska wojskowego. Po 10 minutach szybkiej jazdy, dotarł pod budynek. Ul Prime prezentował się tak samo jak 4 lata temu, podczas jego przylotu. Wszech ogarniający chaos, biegający w tą i we w tą inżynierów, pilotów, żołnierzy itp. Huk lądujących i startujących lądowników, potęgowało atmosferę rozgardiaszu. „Boże, i ja mam ich tu znaleźć?”. Podjechał samochodem w róg płyt lądowiska, a następnie wyszedł z pojazdu. Od razu skierował się do najbliższego punktu informacji. O ile taki gdzieś tu jest. Niestety wokół, nie zobaczył niczego, co zdawałoby kryteria punktu informacji. Przebiegający technik wpadł w niego z impetem.
-Ała ty wielka, głupia góro tłuszczu i mięśni patrz gdzie chodzisz-odezwał się kobiecy głos. –Też się cieszę, że panią widzę, ale mam pytanie: czy przyleciał niedawno wahadłowiec z okrętu na naszej kochanej orbicie? - Zapytał Marcus całkowicie niezrażony tonem i zachowaniem kobiety. Złapał ją za rękę i z łatwością ją podniósł.
-Dziękuję- Burknęła zmieszana- pewnie chodzi ci o ten z płyty O-47. Skieruj się w prawy róg lotniska. Niedaleko mesy. –Dzięki- powiedział Gladius kierując się we wskazane miejsce.
Po 20 minutach szybkiego marszu doszedł pod wskazaną płytę. Zobaczył rozmawiających tutejszych gwardzistów z kimś pasującego do opisu. Podszedł do niego szybkim krokiem.
-Czy rozmawiam z niejakim Simonem Albriecht?- Zapytał taksując go wzrokiem.
Grupka Gwardzistów grających w karty pod daną wieżą i platformą miała włosy rozwichrzone silną cyrkulacją powietrza powodowaną stałym ruchem lądujących transporterów i wahadłowców kilkadziesiąt metrów nad nimi, karty do niewielkiej skrzyni załadunkowej, podobnej do tych na których siedzieli, przyciskały głównie niezbędniki polowe, hełmy i podobne. Blond włosy Gwardzista, którego zagadnął Marcus miał zamiar dać komuś w ryj za to, że przerywa mu partię, ujrzawszy jednak że to oficer wstrzymał się.
- Jeżeli szuka pan kogoś z tej platformy, sir - jego słowa przeszły w krzyk wobec harmidru czynionego przez lądującą na sąsiedniej platformie Walkirię - to okratkowaną windą, tę tu przy wieży na górę. Przed chwilą udał się tam oficer, chyba floty, skontrolować ich w towarzystwie dwóch żołnierzy. Pewnie szybko skończą i zejdą, ale jeżeli się panu śpieszy, winda wolna. - szybko zasalutował i wrócił do gry, patrząc tylko spode łba raz na Marcusa i po chwili zapominając o nim.
Marcus zasalutował na pożegnanie, po czym skierował się w stronę windy. W środku grała jakaś przyjemna dla ucha muzyczka, rozluźniająca. Niestety muzyczka nie działała, czuł rosnące podenerwowanie ”niech jeszcze raz mnie gdzieś odeślą, a nie ręczę za siebie”.
Nawet muzyczka szybko została zagłuszona przez rumor rozchodzący się z silników Walkirii z sąsiedniej platformy. Marcus ironizując dalej i nakręcając się zaczął rozmyślać jak będzie miał tam rozmawiać skoro pilot pojazdu najwidoczniej, kurwa, postanowił napierdalać silnikiem przez najbliższy kwadrans i ani myślał wyłączyć albo zabierać tyłka z powrotem tam skąd przyleciał
Prosta, kojarząca się z placami budowy, winda z czerwonych krat dojechała nadspodziewanie szybko na górę. Marcus podniósł wzrok znad swoich stóp, zdecydowany jak najszybciej załatwić tę sprawę gdy ujrzął rzecz najmniej tego dnia spodziewaną.
Spodziewał się że Faulke zaoferuje mu wrażenia. Ale nuda już się skończyła.
W najdalszej windzie cześci platformy stała imperialna Aquila, jej rampa opuszczona, ktoś najwyraźniej wciąż w środku. Pięć-sześć metrów od niej stał żołnierz ubrany w cadiański, choć nietypowy mundur sił specjalnych. Omijany był z prawej przez Gwardzistę zamierzającego wejść do środka pojazdu. Przed nimi na ziemi leżał ochroniarz przypisany najwidoczniej do transportera oficerskiego, jego kamizelka i naramienniki z hełmem nie mogły pomóc serii z broni automatycznej, która poszatkowała jego nogi. Ani zatrzymać serii z przyłożenia, którą rozpruł go stojący tuż przed nim drugi Gwardzista, kończąc szamotaninę bezbronnego, najwidoczniej zaatakowanego z zaskoczenia. Na środku platformy stał oficer, jego pistolet w lewej ręce opuszczonej wzdłuż boku, wpatrujący się przed momentem w komandosa, obrócił się akurat w stronę windy gdy Marcus przyjechał. Między nim a Marcusem leżał nieszczęsny pilot pojazdu, wciąż w kasku, z twarzą wykrzywioną bólem, postrzelony z pistoletu w środek klatki piersiowej, tuż przy sercu. Rzucił okiem na swego kata usiłując zaczerpnąć powietrza niczym ryba wyjęta z wody. Kat, oficer z pistoletem w dłoni, uśmiechnął się do Marcusa, który jako świadek zamieszania nie mógł usłyszeć niczego, przez hałas nieprzypadkowo czyniony przez Walkirię z sąsiedniej platformy...
Marcus Gladius
- Jedź proszę po nich. Ufam, że nie potrwa to długo, więc nie będę się stąd ruszał - powiedział Faulke Marcusowi wysiadając. Marcus nie odpowiadając zamknął drzwi za przełożonym. Nie podobało mu się to. Lecz jak kazał tak zrobi. Wrzucił wsteczny, gładko wykręcając, po czym wciskając gaz do dechy.”Im szybciej tym lepiej, nikt nie lubi czekać”. Mijał olbrzymie wieżowce, z obu stron drogi. Ruch był dość niewielki, mało, kto lubił jeździć wieczorami po mieście. Jechał zgodnie z zaleceniami komputera pokładowego, prowadzącego go do lotniska wojskowego. Po 10 minutach szybkiej jazdy, dotarł pod budynek. Ul Prime prezentował się tak samo jak 4 lata temu, podczas jego przylotu. Wszech ogarniający chaos, biegający w tą i we w tą inżynierów, pilotów, żołnierzy itp. Huk lądujących i startujących lądowników, potęgowało atmosferę rozgardiaszu. „Boże, i ja mam ich tu znaleźć?”. Podjechał samochodem w róg płyt lądowiska, a następnie wyszedł z pojazdu. Od razu skierował się do najbliższego punktu informacji. O ile taki gdzieś tu jest. Niestety wokół, nie zobaczył niczego, co zdawałoby kryteria punktu informacji. Przebiegający technik wpadł w niego z impetem.
-Ała ty wielka, głupia góro tłuszczu i mięśni patrz gdzie chodzisz-odezwał się kobiecy głos. –Też się cieszę, że panią widzę, ale mam pytanie: czy przyleciał niedawno wahadłowiec z okrętu na naszej kochanej orbicie? - Zapytał Marcus całkowicie niezrażony tonem i zachowaniem kobiety. Złapał ją za rękę i z łatwością ją podniósł.
-Dziękuję- Burknęła zmieszana- pewnie chodzi ci o ten z płyty O-47. Skieruj się w prawy róg lotniska. Niedaleko mesy. –Dzięki- powiedział Gladius kierując się we wskazane miejsce.
Po 20 minutach szybkiego marszu doszedł pod wskazaną płytę. Zobaczył rozmawiających tutejszych gwardzistów z kimś pasującego do opisu. Podszedł do niego szybkim krokiem.
-Czy rozmawiam z niejakim Simonem Albriecht?- Zapytał taksując go wzrokiem.
Grupka Gwardzistów grających w karty pod daną wieżą i platformą miała włosy rozwichrzone silną cyrkulacją powietrza powodowaną stałym ruchem lądujących transporterów i wahadłowców kilkadziesiąt metrów nad nimi, karty do niewielkiej skrzyni załadunkowej, podobnej do tych na których siedzieli, przyciskały głównie niezbędniki polowe, hełmy i podobne. Blond włosy Gwardzista, którego zagadnął Marcus miał zamiar dać komuś w ryj za to, że przerywa mu partię, ujrzawszy jednak że to oficer wstrzymał się.
- Jeżeli szuka pan kogoś z tej platformy, sir - jego słowa przeszły w krzyk wobec harmidru czynionego przez lądującą na sąsiedniej platformie Walkirię - to okratkowaną windą, tę tu przy wieży na górę. Przed chwilą udał się tam oficer, chyba floty, skontrolować ich w towarzystwie dwóch żołnierzy. Pewnie szybko skończą i zejdą, ale jeżeli się panu śpieszy, winda wolna. - szybko zasalutował i wrócił do gry, patrząc tylko spode łba raz na Marcusa i po chwili zapominając o nim.
Marcus zasalutował na pożegnanie, po czym skierował się w stronę windy. W środku grała jakaś przyjemna dla ucha muzyczka, rozluźniająca. Niestety muzyczka nie działała, czuł rosnące podenerwowanie ”niech jeszcze raz mnie gdzieś odeślą, a nie ręczę za siebie”.
Nawet muzyczka szybko została zagłuszona przez rumor rozchodzący się z silników Walkirii z sąsiedniej platformy. Marcus ironizując dalej i nakręcając się zaczął rozmyślać jak będzie miał tam rozmawiać skoro pilot pojazdu najwidoczniej, kurwa, postanowił napierdalać silnikiem przez najbliższy kwadrans i ani myślał wyłączyć albo zabierać tyłka z powrotem tam skąd przyleciał
Prosta, kojarząca się z placami budowy, winda z czerwonych krat dojechała nadspodziewanie szybko na górę. Marcus podniósł wzrok znad swoich stóp, zdecydowany jak najszybciej załatwić tę sprawę gdy ujrzął rzecz najmniej tego dnia spodziewaną.
Spodziewał się że Faulke zaoferuje mu wrażenia. Ale nuda już się skończyła.
W najdalszej windzie cześci platformy stała imperialna Aquila, jej rampa opuszczona, ktoś najwyraźniej wciąż w środku. Pięć-sześć metrów od niej stał żołnierz ubrany w cadiański, choć nietypowy mundur sił specjalnych. Omijany był z prawej przez Gwardzistę zamierzającego wejść do środka pojazdu. Przed nimi na ziemi leżał ochroniarz przypisany najwidoczniej do transportera oficerskiego, jego kamizelka i naramienniki z hełmem nie mogły pomóc serii z broni automatycznej, która poszatkowała jego nogi. Ani zatrzymać serii z przyłożenia, którą rozpruł go stojący tuż przed nim drugi Gwardzista, kończąc szamotaninę bezbronnego, najwidoczniej zaatakowanego z zaskoczenia. Na środku platformy stał oficer, jego pistolet w lewej ręce opuszczonej wzdłuż boku, wpatrujący się przed momentem w komandosa, obrócił się akurat w stronę windy gdy Marcus przyjechał. Między nim a Marcusem leżał nieszczęsny pilot pojazdu, wciąż w kasku, z twarzą wykrzywioną bólem, postrzelony z pistoletu w środek klatki piersiowej, tuż przy sercu. Rzucił okiem na swego kata usiłując zaczerpnąć powietrza niczym ryba wyjęta z wody. Kat, oficer z pistoletem w dłoni, uśmiechnął się do Marcusa, który jako świadek zamieszania nie mógł usłyszeć niczego, przez hałas nieprzypadkowo czyniony przez Walkirię z sąsiedniej platformy...
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht
Simon wolnym krokiem opuścił wahadłowiec. W końcu był na miejscu - na powierzchni planety, na której będzie musiał spędzić teraz nieco czasu. Na razie jednak był lekko zdezorientowany i nie za bardzo wiedział co ma teraz ze sobą zrobić. Postanowił podejść do najbliższej grupki gwardzistów i zdobyć trochę informacji o tym, gdzie się dokładnie znajduje. Musiał jakoś zabić czas, wiedział, że ten cały Gerard Faulke w końcu go odnajdzie.
- Oto pozwolenie i desygnata podpułkownika. Goście z pułku specjalnego, srogie dziwki co do jednego. Więcej pewnie sami powiedzą. - odpowiedział przeglądającemu jakieś świeżo otrzymane dokumenty oficerowi i próbował bezcelowo zapalić papierosa, co w obecnych warunkach było niemal niemożliwe. Oficer spojrzał na pieczęć z podpisem i sięgnął po urządzenie identyfikacyjne, które naświetliło czytnik będący częścią potwierdzenia dokumentu. Gdy zaświeciło na zielono, ukazując autentyczność dokumentów, oficer schował czytnik i zaczął przyglądać się niebu gdy pilot zaklął. Podmuch wiatru zupełnie zgasił wątły płomień jego zapalniczki, gdyż transporter klasy Walkiria, ciężko uzbrojony i opancerzony pojazd napędu odrzutowego pełniący podobne zadania do prymitywnych jednostek śmigłowych sprzed ponad trzydziestu tysięcy lat podszeł do lądowania na platformie obok, dwadzieścia metrów od nich. Simon nie zdążył o nic zapytać, jedynie podszedł kilka kroków gdy wszystkie dźwięki zostały zagłuszone silnikami odrzutowymi pojazdu pionowego startu. Pilot odwrócił się bokiem do Gwardzistów, próbując osłonić zapalniczkę przed porywanym powietrzem, Simon zaś zauważył coś niepokojącego.Podwładni wartownicy ruszyli w stronę Simona - i dalej reszty pasażerów i samej Aquili, podczas gdy oficer próbował przekrzyczeć jazgot silnika i o czymś poinformować pilota.
Nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie porozumiewawcze spojrzenie, jakie wcześniej wszyscy trzej - oficer i Gwardziści - wymienili.
Simon stał wyprostowany i lustrował czujnym wzrokiem zbliżających się wartowników. Nie miał innego wyboru, nie znał tu nikogo, ani w ogóle nie orientował się w okolicy. Taksował zbliżających się ludzi pytającym wzrokiem.
Ochroniarz z Aquili podszedł do Simona, prezentując absurdalny poziom formalizmu. Stanął obok komandosa i wysunął dłoń naprzód bez słów, w geście zatrzymania Gwardzistów.. Ci przystanęli, popatrzyli po sobie i zatrzymali się z tajemniczymi uśmiechami. Najbardziej Mógł w tym bawić fakt iż rolą tej osoby było niedopuszczenie kogokolwiek do pasażerów Aquili aż do dopełnienia formalności i był zapewne przyzwyczajony do jej przeznaczenia, czyli transportu oficerów. Ochroniarz floty broniący komandosa przed prawdopodobnie jego eskortą złożoną z żołnierzy piechoty wydał się Simonowi dosyć komiczny.
I tak nie mogąc przekrzyczeć harmidru rzucił okiem na oficera.
Moment był w zasadzie zesłany przez opatrzność. Pilot coś tłumaczył oficerowi trzymającemu płaszcz zarzucony na ramieniu i lewej ręce, w prawą przytrzymał pilotowi wskazując najwidoczniej domniemane nieprawidłowości. Pilot żywiołowo wykłócał się o dokładność dokumentów, gdy nagle oficer wyłonił lewą dłoń spod długiego płaszcza i błyskawicznym ruchem przestrzelił rozmówcy serce pistoletem automatycznym.
Trzydzieści metrów nad ziemią, w harmidrze lądowania, przy odwracających uwagę ochroniarza uzbrojonych w karabiny automatyczne w cadiańskiej wersji VI podkreślającymi tajemnicze uśmiechy nikt nie usłyszał pojedynczego strzału...
Simon w milczeniu obserwował jak ciało pilota powoli upada na ziemię. Sam fakt śmierci człowieka nie poruszył go za bardzo - był żołnierzem, widział już nie takie rzeczy. Jednak taka niczym nieuzasadniona egzekucja zawsze spotykała się z jego zdecydowaną dezaprobatą. Co więcej wiedział, że może być kolejnym celem. Spojrzał hardo na swojego nowego towarzysza i sformułował mu jedno proste nieme pytanie: "Czego ode mnie chcesz?" Wiedział, że musi być ostrożny.
Oficer spojrzał na tył Aquili akurat, gdy jeden z żołnierzy ruszył w tamtą stronę. Ochroniarz w lekkim pancerzu i kamizelce kuloodpornej z fragmentarycznym lekkim pancerzem, nie zdający sobie sprawy z zagrożenia wystąpił mu na przeciw tylko po to, by otrzymać krótką serią z zerowego dystansu od drugiego Gwardzisty, wymierzoną w nogi. Padł, zaś pociski przebijające jego dolne kończyny zroszyły krwią jego towarzysza i Simona. Oficer, stojący w pewnej odległości wychwycił spojrzenie Simona i skupił na nim swój wzrok. W tym momencie komandos odczytał, iż nie czas na rozmyślania, lecz jeżeli pragnął przetrwać, musiał walczyć o przeżycie - lub przynajmniej spróbować zdołać wycofać się do swoich dwóch towarzyszy wciąż siedzących wewnątrz pojazdy, drogą za otwartą rampą. Nie spojrzenie przekonało Simona o niebezpieczeństwie. Nie była to cicha wojskowa egzekucja, porachunki w jednostkach, waśnie wyniesione z planet będących w stanie wojny przed ukróceniem konfliktu przez Imperium czy żadne z innych "prostych" wyjaśnień, jakiego mógłby sobie życzyć Simon.
Komandos po prostu zobaczył na policzku oficera tatuaż przedstawiający trzy czaszki w trójkącie. I znał ten znak.
Simon wolnym krokiem opuścił wahadłowiec. W końcu był na miejscu - na powierzchni planety, na której będzie musiał spędzić teraz nieco czasu. Na razie jednak był lekko zdezorientowany i nie za bardzo wiedział co ma teraz ze sobą zrobić. Postanowił podejść do najbliższej grupki gwardzistów i zdobyć trochę informacji o tym, gdzie się dokładnie znajduje. Musiał jakoś zabić czas, wiedział, że ten cały Gerard Faulke w końcu go odnajdzie.
- Oto pozwolenie i desygnata podpułkownika. Goście z pułku specjalnego, srogie dziwki co do jednego. Więcej pewnie sami powiedzą. - odpowiedział przeglądającemu jakieś świeżo otrzymane dokumenty oficerowi i próbował bezcelowo zapalić papierosa, co w obecnych warunkach było niemal niemożliwe. Oficer spojrzał na pieczęć z podpisem i sięgnął po urządzenie identyfikacyjne, które naświetliło czytnik będący częścią potwierdzenia dokumentu. Gdy zaświeciło na zielono, ukazując autentyczność dokumentów, oficer schował czytnik i zaczął przyglądać się niebu gdy pilot zaklął. Podmuch wiatru zupełnie zgasił wątły płomień jego zapalniczki, gdyż transporter klasy Walkiria, ciężko uzbrojony i opancerzony pojazd napędu odrzutowego pełniący podobne zadania do prymitywnych jednostek śmigłowych sprzed ponad trzydziestu tysięcy lat podszeł do lądowania na platformie obok, dwadzieścia metrów od nich. Simon nie zdążył o nic zapytać, jedynie podszedł kilka kroków gdy wszystkie dźwięki zostały zagłuszone silnikami odrzutowymi pojazdu pionowego startu. Pilot odwrócił się bokiem do Gwardzistów, próbując osłonić zapalniczkę przed porywanym powietrzem, Simon zaś zauważył coś niepokojącego.Podwładni wartownicy ruszyli w stronę Simona - i dalej reszty pasażerów i samej Aquili, podczas gdy oficer próbował przekrzyczeć jazgot silnika i o czymś poinformować pilota.
Nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie porozumiewawcze spojrzenie, jakie wcześniej wszyscy trzej - oficer i Gwardziści - wymienili.
Simon stał wyprostowany i lustrował czujnym wzrokiem zbliżających się wartowników. Nie miał innego wyboru, nie znał tu nikogo, ani w ogóle nie orientował się w okolicy. Taksował zbliżających się ludzi pytającym wzrokiem.
Ochroniarz z Aquili podszedł do Simona, prezentując absurdalny poziom formalizmu. Stanął obok komandosa i wysunął dłoń naprzód bez słów, w geście zatrzymania Gwardzistów.. Ci przystanęli, popatrzyli po sobie i zatrzymali się z tajemniczymi uśmiechami. Najbardziej Mógł w tym bawić fakt iż rolą tej osoby było niedopuszczenie kogokolwiek do pasażerów Aquili aż do dopełnienia formalności i był zapewne przyzwyczajony do jej przeznaczenia, czyli transportu oficerów. Ochroniarz floty broniący komandosa przed prawdopodobnie jego eskortą złożoną z żołnierzy piechoty wydał się Simonowi dosyć komiczny.
I tak nie mogąc przekrzyczeć harmidru rzucił okiem na oficera.
Moment był w zasadzie zesłany przez opatrzność. Pilot coś tłumaczył oficerowi trzymającemu płaszcz zarzucony na ramieniu i lewej ręce, w prawą przytrzymał pilotowi wskazując najwidoczniej domniemane nieprawidłowości. Pilot żywiołowo wykłócał się o dokładność dokumentów, gdy nagle oficer wyłonił lewą dłoń spod długiego płaszcza i błyskawicznym ruchem przestrzelił rozmówcy serce pistoletem automatycznym.
Trzydzieści metrów nad ziemią, w harmidrze lądowania, przy odwracających uwagę ochroniarza uzbrojonych w karabiny automatyczne w cadiańskiej wersji VI podkreślającymi tajemnicze uśmiechy nikt nie usłyszał pojedynczego strzału...
Simon w milczeniu obserwował jak ciało pilota powoli upada na ziemię. Sam fakt śmierci człowieka nie poruszył go za bardzo - był żołnierzem, widział już nie takie rzeczy. Jednak taka niczym nieuzasadniona egzekucja zawsze spotykała się z jego zdecydowaną dezaprobatą. Co więcej wiedział, że może być kolejnym celem. Spojrzał hardo na swojego nowego towarzysza i sformułował mu jedno proste nieme pytanie: "Czego ode mnie chcesz?" Wiedział, że musi być ostrożny.
Oficer spojrzał na tył Aquili akurat, gdy jeden z żołnierzy ruszył w tamtą stronę. Ochroniarz w lekkim pancerzu i kamizelce kuloodpornej z fragmentarycznym lekkim pancerzem, nie zdający sobie sprawy z zagrożenia wystąpił mu na przeciw tylko po to, by otrzymać krótką serią z zerowego dystansu od drugiego Gwardzisty, wymierzoną w nogi. Padł, zaś pociski przebijające jego dolne kończyny zroszyły krwią jego towarzysza i Simona. Oficer, stojący w pewnej odległości wychwycił spojrzenie Simona i skupił na nim swój wzrok. W tym momencie komandos odczytał, iż nie czas na rozmyślania, lecz jeżeli pragnął przetrwać, musiał walczyć o przeżycie - lub przynajmniej spróbować zdołać wycofać się do swoich dwóch towarzyszy wciąż siedzących wewnątrz pojazdy, drogą za otwartą rampą. Nie spojrzenie przekonało Simona o niebezpieczeństwie. Nie była to cicha wojskowa egzekucja, porachunki w jednostkach, waśnie wyniesione z planet będących w stanie wojny przed ukróceniem konfliktu przez Imperium czy żadne z innych "prostych" wyjaśnień, jakiego mógłby sobie życzyć Simon.
Komandos po prostu zobaczył na policzku oficera tatuaż przedstawiający trzy czaszki w trójkącie. I znał ten znak.
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Marynarz
- Posty: 229
- Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
- Numer GG: 8299547
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius Khaeso Getha Soretides
- Nie skrzywdzę cię.... Więc się nie lękaj. Jestem Volcatius, młodszy kronikarz Świętego Legionu Tysiąca Synów i podążam na Terrę z nieznającą zwłoki wiadomością.
Marine przemówił jako pierwszy i pomimo coraz mocniejszego bólu głowy użył mocy jeszcze raz, tak by pistolet plazmowy wyleciał przeciwnikowi z rąk i opadł gdzieś w połowie drogi pomiędzy obydwoma żołnierzami. Dla zwiększenia poczucia bezpieczeństwa swojego rozmówcy, zakonnik sam odrzucił swój karabin bolterowy jakieś dwa metry w bok.
- Heretyk nie wachałby się przed zabiciem niewinnej.... Albo wykonujesz tylko rozkazy swych zdradzieckich dowódców, albo jesteś kimś innym... Ale na piratów jesteście zbyt dobrze uzbrojeni. Wasze insygnia mogłyby wskazywać na waszą dezercję, ale żadni dezerterzy nie atakowaliby imperialnego okrętu bo to zbytnio zwróciło by na nich uwagę...
Marine z ciężkim westchnięciem przechylił głowę w stronę gdzie zniknęli odwołani przez mężczyznę dwaj żołnierze.
- Poza mną, nikt z załogi, kto mógłby uczynić wam krzywdę nie przeżył naszego przeskoku... Podejrzewam, że na pokład mogło dostać się jakieś plugastwo gnieżdżące się w osnowie... Niebawem zdechnie i tak, tak jak my, jeśli nie opuścimy okrętu. Wykrwawiający się na mostku nawigator nie ocenił, że weszliśmy na kurs kolizyjny z atmosferą planety. Niebawem wszyscy obrócimy się w popiół, więc jeśli masz resztki sumienia... przepuść nas do kapsuł ratunkowych, bądź udaj się tam razem z nami i nie każ mi cię zabijać zagubiony człowieku...
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
Beka zrobiła kilka kroków do przodu, ale nadal nie najlepiej widziała obserwującego ją z cienia osobnika.
- Witam. Jestem Beka Ryder. Będę Twoim pilotem. - przedstawiła się.
- Bądź pozdrowiona, Beko Ryder. - powitał ją, nie ruszając się z miejsca. Podejrzewała wciąż po imieniu że to mężczyzna, gdyż głos, wydający się wręcz śpiewem wiosennych ptaków, zbyt melodyjny jak na naśladujący go język, był aksamitny i bezpłciowy. - Wiesz na pewno czym jestem i na szczęście nie wydajesz się mnie obawiać. Powiedz, czy twoje zadanie uwzględnia pomoc poza pilotażem?
- Z tego co mi powiedziano, to nie - powiedziała dość spokojnie, stojąc kilka większych kroków od niego - ale jeśli zajdzie potrzeba, aby coś zrobić, to nie zamierzam siedzieć bezczynnie. - wyjaśniła.
Skinął głową z aprobatą. Kobieta miała w przeszłości do czynienia z kilkoma rodzajami obcych, choć zazwyczaj były to rasy pomniejsze, podporządkowane i wchłonięte przez Imperium, marginalne, zaś ich przedstawiciele we wszelkiej działalności oficjalnej i samej egzystencji izolowani, ci z pośród nich, którzy mieli kontakt ze światme przestępczym byli zazwyczaj zbiegami z rodzinnych planet zamienionych w wielkie koncentracyjne obozy pracy, gdzie żyli w jeszcze gorszych warunkach niż najmniej istotni ludzcy robotnicy z miliona światów. Choć takich ras były setki, wobec ogromu Imperium stanowiły margines na tyle, iż sensacyjna była obecność przedstawiciela obcej inteligencji.
Mimo tego, galaktyka pełna była setek innych ras, zajmujących zazwyczaj system, może dwa, prowadzących ciągłą wojnę z Imperium. Istniało może kilka, kilkanaście stwarzających realną groźbę, wyniszczającą Imperium w nieskończonej froncie na wszystkich wojnach przy niezorganizowanym współdziałaniu z ludzkimi renegatami i rebeliantami.
Do tej ostatniej grupy obcych zaliczali się Eldarowie, nomadyczna rasa przemierzająca kosmos w olbrzymich, świadomych okrętach mieszczących populacje całych planet, zwanych Świato-statkami. Była to rasa równie często pomagająca ludziom jak i obracająca się wobec nim i więcej niż zdolna podjąć walkę walkę z ludzkością - z cienia, skąd zawsze się pojawiali.
Beka zdała sobie sprawę, że jej rozmówca może mieć setki, jeżeli nie więcej lat i infiltrować ludzkość dłużej niż żyła cała jej najbliższa rodzina licząc od ojca, łącznie z nią. Na własną rękę lub niekoniecznie. Za sam kontakt z nim można było zostać spalonym, dosłownie - odłam Iknwizycji, potężnej i niemal równie tajnej grupy utrzymującej wpływy kultu imperialnego, konkretnie Ordo Xenos nie był łaskawy wobec tych, którzy tolerują wrogów ludzkości.
- Gdzie jest twój statek i kiedy zamierzasz wyruszyć? - obcy zdawał się nie przejmować formą grzecznościową w swych konkretnych pytaniach.
- Na platformie numer 18. Wyruszyć możemy nawet teraz, sądzę, że im wcześniej tym lepiej. - powiedziała niezbyt głośno.
W odpowiedzi wstał, i precyzyjnym pełnym gracji krokiem podszedł do Beki.
- Obawiam się, że za bardzo się rzucam w oczy, mam jednak własne sposoby na przemieszczanie się niezauważonym. Myślę, że czas na ciebie. - mimo niemal życzliwego tonu niezwykłego głosu przemytniczka nie mogła zdecydować, czy zdanie zostało nonszalancko ułożone, czy zawierała się w nim groźba mająca podkreślić, gdzie jej miejsce.
Kobieta wstrzymała na moment oddech i przełknęła ślinę.
- Tak, zgadzam się. To czekam na pokładzie. - powiedziała - Opuszczę rampę i zgaszę światła. - dodała po chwili, po czym powoli skłoniła się lekko i ruszyła do wyjścia.
Eldar nie zareagował, czekając w miejscu i najwyraźniej wpatrując się w Bekę, która na jego masce widziała tylko odbicia własnej, zdradzającej napięcie twarzy. Gdy wyszła z powrotem do baru napotkała pełne wyczekiwania spojrzenie prowadzącego przybytek, jednak po chwili wrócił do swoich spraw. Ujrzała też przez jedną z zaparowanych szyb, że samochód jest zaparkowany i wciąż czeka.
Podeszła do barmana. - Butelkę czegoś mocnego, na wynos. - zamówiła w raczej typowym stylu.
Barman sięgnął za ladę po butelkę niekoniecznie wysokiej jakości wódki i postawił przed Beką.
- Doliczę do rachunku najemcy sali. - dodał, wskazując samochód jej mocodawcy.
Kobieta kiwnęła mu głową na pożegnanie i ruszyła w kierunku pojazdu. Gdy do niego wsiadła, okazało się, że samochód jest pusty a kluczyki zostawiono na siedzeniu kierowcy. Beka zdziwiła się lekko, gdyż model był bardzo drogi... a może właśnie zbyt drogi i nikt by się nie odważył się ukraść takiego wozu.
Beka usiadła na miejscu kierowcy, położyła butelkę na siedzeniu obok i spokojnie pojechała na lądowisko. Zastanawiała się, czy dobrze robi, ale dla tak wysokiej zapłaty jaką jej obiecano warto było zaryzykować nieco bardziej. Miała tylko nadzieję, że wszystko się uda.
Niedługo potem dojechała na miejsce i po wejściu na swój statek postąpiła zgodnie z planem - zgasiła światła i opuściła rampę. Usiadła na podłodze czekając na pasażera - zostawienie otwartego wejścia bez straży z natury wydawało jej się jawną głupotą.
Beka zrobiła kilka kroków do przodu, ale nadal nie najlepiej widziała obserwującego ją z cienia osobnika.
- Witam. Jestem Beka Ryder. Będę Twoim pilotem. - przedstawiła się.
- Bądź pozdrowiona, Beko Ryder. - powitał ją, nie ruszając się z miejsca. Podejrzewała wciąż po imieniu że to mężczyzna, gdyż głos, wydający się wręcz śpiewem wiosennych ptaków, zbyt melodyjny jak na naśladujący go język, był aksamitny i bezpłciowy. - Wiesz na pewno czym jestem i na szczęście nie wydajesz się mnie obawiać. Powiedz, czy twoje zadanie uwzględnia pomoc poza pilotażem?
- Z tego co mi powiedziano, to nie - powiedziała dość spokojnie, stojąc kilka większych kroków od niego - ale jeśli zajdzie potrzeba, aby coś zrobić, to nie zamierzam siedzieć bezczynnie. - wyjaśniła.
Skinął głową z aprobatą. Kobieta miała w przeszłości do czynienia z kilkoma rodzajami obcych, choć zazwyczaj były to rasy pomniejsze, podporządkowane i wchłonięte przez Imperium, marginalne, zaś ich przedstawiciele we wszelkiej działalności oficjalnej i samej egzystencji izolowani, ci z pośród nich, którzy mieli kontakt ze światme przestępczym byli zazwyczaj zbiegami z rodzinnych planet zamienionych w wielkie koncentracyjne obozy pracy, gdzie żyli w jeszcze gorszych warunkach niż najmniej istotni ludzcy robotnicy z miliona światów. Choć takich ras były setki, wobec ogromu Imperium stanowiły margines na tyle, iż sensacyjna była obecność przedstawiciela obcej inteligencji.
Mimo tego, galaktyka pełna była setek innych ras, zajmujących zazwyczaj system, może dwa, prowadzących ciągłą wojnę z Imperium. Istniało może kilka, kilkanaście stwarzających realną groźbę, wyniszczającą Imperium w nieskończonej froncie na wszystkich wojnach przy niezorganizowanym współdziałaniu z ludzkimi renegatami i rebeliantami.
Do tej ostatniej grupy obcych zaliczali się Eldarowie, nomadyczna rasa przemierzająca kosmos w olbrzymich, świadomych okrętach mieszczących populacje całych planet, zwanych Świato-statkami. Była to rasa równie często pomagająca ludziom jak i obracająca się wobec nim i więcej niż zdolna podjąć walkę walkę z ludzkością - z cienia, skąd zawsze się pojawiali.
Beka zdała sobie sprawę, że jej rozmówca może mieć setki, jeżeli nie więcej lat i infiltrować ludzkość dłużej niż żyła cała jej najbliższa rodzina licząc od ojca, łącznie z nią. Na własną rękę lub niekoniecznie. Za sam kontakt z nim można było zostać spalonym, dosłownie - odłam Iknwizycji, potężnej i niemal równie tajnej grupy utrzymującej wpływy kultu imperialnego, konkretnie Ordo Xenos nie był łaskawy wobec tych, którzy tolerują wrogów ludzkości.
- Gdzie jest twój statek i kiedy zamierzasz wyruszyć? - obcy zdawał się nie przejmować formą grzecznościową w swych konkretnych pytaniach.
- Na platformie numer 18. Wyruszyć możemy nawet teraz, sądzę, że im wcześniej tym lepiej. - powiedziała niezbyt głośno.
W odpowiedzi wstał, i precyzyjnym pełnym gracji krokiem podszedł do Beki.
- Obawiam się, że za bardzo się rzucam w oczy, mam jednak własne sposoby na przemieszczanie się niezauważonym. Myślę, że czas na ciebie. - mimo niemal życzliwego tonu niezwykłego głosu przemytniczka nie mogła zdecydować, czy zdanie zostało nonszalancko ułożone, czy zawierała się w nim groźba mająca podkreślić, gdzie jej miejsce.
Kobieta wstrzymała na moment oddech i przełknęła ślinę.
- Tak, zgadzam się. To czekam na pokładzie. - powiedziała - Opuszczę rampę i zgaszę światła. - dodała po chwili, po czym powoli skłoniła się lekko i ruszyła do wyjścia.
Eldar nie zareagował, czekając w miejscu i najwyraźniej wpatrując się w Bekę, która na jego masce widziała tylko odbicia własnej, zdradzającej napięcie twarzy. Gdy wyszła z powrotem do baru napotkała pełne wyczekiwania spojrzenie prowadzącego przybytek, jednak po chwili wrócił do swoich spraw. Ujrzała też przez jedną z zaparowanych szyb, że samochód jest zaparkowany i wciąż czeka.
Podeszła do barmana. - Butelkę czegoś mocnego, na wynos. - zamówiła w raczej typowym stylu.
Barman sięgnął za ladę po butelkę niekoniecznie wysokiej jakości wódki i postawił przed Beką.
- Doliczę do rachunku najemcy sali. - dodał, wskazując samochód jej mocodawcy.
Kobieta kiwnęła mu głową na pożegnanie i ruszyła w kierunku pojazdu. Gdy do niego wsiadła, okazało się, że samochód jest pusty a kluczyki zostawiono na siedzeniu kierowcy. Beka zdziwiła się lekko, gdyż model był bardzo drogi... a może właśnie zbyt drogi i nikt by się nie odważył się ukraść takiego wozu.
Beka usiadła na miejscu kierowcy, położyła butelkę na siedzeniu obok i spokojnie pojechała na lądowisko. Zastanawiała się, czy dobrze robi, ale dla tak wysokiej zapłaty jaką jej obiecano warto było zaryzykować nieco bardziej. Miała tylko nadzieję, że wszystko się uda.
Niedługo potem dojechała na miejsce i po wejściu na swój statek postąpiła zgodnie z planem - zgasiła światła i opuściła rampę. Usiadła na podłodze czekając na pasażera - zostawienie otwartego wejścia bez straży z natury wydawało jej się jawną głupotą.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
W temacie organizacyjnym zadałem pytanie, do którego prosiłbym aby każdy się ustosunkował.
- Dziękuję, Garren. Tak się to robi, laski, mam nadzieję że uważaliście. Janvel, powiedz co wiesz o wzorze 4.
- Po wrzuceniu magazynka do ogniska w celu naładowania można go spokojnie sobie wsadzić w tyłek, sir. Wtedy nie tylko mamy amunicję, ale też nie zamarzniemy na mrozie.
- Kurewsko śmieszne. Pamiętasz dane techniczne? Umiesz do kurwy nędzy strzelać z tego czy szczyt twoich osiągnięć to dezynfekcja laserem okolic intymnych?
- Umiem to też robić kolegom, sir.
- Dobra, masz sto. Jak opowiecie o bolterze, szeregowy, zbijacie do sześćdziesięciu. Wchodzisz?
Dwudziestoletni brunet westchnął i zaczął wykład.
- Amunicja broni bolterowych to pociski wybuchowe o trzonach lub rdzeniach ze zubożonego uranu czy lokalnego stopu lub pierwiastka podobnej wytrzymałości wystrzeliwane przez własny drobny napęd rakietowy, a nie na zasadzie odrzutu przez gazy prochowe czy inne nowocześniejsze magnetyczne rozwiązania sił specjalnych, na które my, pierdoleni garnizonowcy zza frontu nie możemy liczyć. Dostępne są w licznych wersjach, także dostosowane do rozmiarów zwykłego człowieka, ich zasięg optymalny to do stu pięćdziesięciu metrów po których wpływ atmosferyczny może spowodować bardzo duże wahania celności jeżeli ktoś nie jest widzącym przyszłość psionikiem, ćwiczącym pół wieku wielebnym Astartes, którzy jak wiemy ucieleśniają samego Imperatora więc można ich zaliczyć do sił wyższych lub nie strzela pełną serią. Są bardzo skuteczne przeciwko lekkim osłonom, poza tym eksplozja samego pocisku jest... wysoce... rozjebująca, rozprysk wersji znalezionej na czarnym rynku, marnie wykonanej podróbki pocisku to ponad trzy metry, więc można dostać w dłoń i i tak skończyć z przebitym mózgiem. Jak też wiecie nasze doskonałe pancerze liniowe nic zupełnie przeciwko nim nie dają, więc jakbyście zobaczyli wroga z bolterem albo Marine'a celującego do was z jakichś powodów, polecam spieprzać a nie pytać. Poza tym nasze doskonałe szkolenie walki w zwartej formacji nabiera nowego wymiaru absurdu...
- Starczy, szeregowy. - przerwał starszy sierżant Naleban, patrząc na stojącego obok tech-adepta będącego konsultantem do spraw uzbrojenia. Voc-Lirta, gdyż tak ten niewiele starszy od nich akolita Boga-maszyny, jedynego kultu uznawanego poza Imperatorem, nazywał. Ubrany był w długą, czerwoną szatę charakterystyczną dla akolitów z Marsa i już jego sylwetka przyozdobiona była nielicznymi cybernetycznymi modyfikacjami. Sierżant, widząc uśmiech młodzieńca, ze zgrozą wyobraził sobie, że za kilkanaście lat ten energiczny człowiek będzie już bardziej maszyną i nie będzie miał twarzy, którą mógłby się uśmiechnąć.
Odpędził jednak szybko od siebie te myśli.
- Dobrze, dobrze, komputer zaliczył odpowiedź - skomentował, z życzliwym cynizmem przekazując aprobatę Tech-adepta. - Walczycie dalej, szeregowy?
- Jeżeli mógłbym przerwać na chwilkę... - wtrącił się nowo przybyły do tej części olbrzymiego, podziemnego placu treningowego skoszarowanych jednostek, poprzecinanego licznymi, wysokimi na dziesięć metrów betonowymi kolumnami. Plac był prostokątem o długości dziesięć na sześć kilometrów, pełen był metalowych skrzyń ze sprzętem, kontenerów z bronią treningową i amunicją, improwizowanych strzelnic z blankietami przedstawiającymi wrogów, masy pustaków do tworzenia improwizowanego terenu pola bitwy (i ćwiczeń z błyskawicznego stawiania nędznych fortyfikacji) oraz wymalowanych farbą przeznaczoną na białe paski hełmów rekrutów boisk, na których grano w różne gry wielu światów.
Sierżant skierował wzrok na wysokiego, przystojnego mężczyznę w czarnym, eleganckim mundurze, jasnobłękitnym płaszczu i czapce oficerskiej w tym kolorze. Widząc oznaczenia, natychmiast zasalutował, tak jak reszta oddziału, która poderwała błyskiem tyłki ze skrzyń.
- Generale...
- Spocznij, jestem tu incognito, w dodatku nie z waszego pułku ani w ogóle waszych sił. - wyjaśnił, choć barwy wystarczająco dużo mówiły cadiańczykom. Rozmawiali z oficerem stopnia generalskiego z rezydującego tu batalionu w trzech pułkach piechoty szturmowej i pułku grenadierów z Korpusu Śmierci z Krieg. - Mogę z wami chwilę pogawędzić, sierżancie?
- Oczywiście sir, tylko zadbam aby się nie nudzili. - zwrócił się do oddziału - No laski, idźcie na strzelnicę i pokażcie rysowanym przeciwnikom jak śmiercionośni są cadiańscy gwardziści! Voc będzie kontrolował wasze nadludzkie osiągnięcia, każdy kto nie natnie budżetu pułku na przynajmniej dziesięć magazynków klasycznie czyści kible.
- Sir, nacięliśmy ich już na blankiety, plakaty znaczy się. Idziemy rozpierdalać flaszki po wczorajszym kształtowaniu morale. - incognito było terminem stosowanym przez co bardziej wyluzowanych oficerów, oznaczających, że żołnierze mogą bez obaw zachowywać się w ich towarzystwie jakby ich nie było. Mało kto posądzał o to generała Korpusu Śmierci, ale skoro już mogli się tylko cieszyć. Jak powiedzieli, tak zamierzali zrobić.
- Przepraszam za dezorganizację, ale skoszarowanie nigdy pozytywnie nie wpływało na dyscyplinę.
- Doprawdy, po moich tego nie widać, ale nie szkodzi. Interesuje mnie, gdzie znajdę waszego kapitana. To dosyć pilne.
- Kapitan Gladius? - zastanowił się Naleban. - Obecnie ma wolne, zwłaszcza że nie jest z cadii i jeszcze w pełni nie przywykł. Ale to dobry dowódca i nieustraszony żołnierz, w dodatku nie czepia się zwyczajów i nie próbuje przeforsować nic na siłę. Niewątpliwie Imperator się do niego uśmiecha, i słusznie. Zazwyczaj spędza czas w kantynie, nie pije chyba dużo, ale co miałby w zasadzie robić?
Generał skinął głową w podziękowaniu.
- Wracajcie do.. ćwiczeń, nie będę was niepokoił. Miłego dnia, sierżancie.
Mężczyźni wymienili saluty i każdy z nich udał się w swoją stronę, choć Naleban nie mógł wymyśleć sensownego powodu, dla którego generał z Krieg miałby chcieć coś od jego kapitana i w dodatku osobiście fatygował się na plac ćwiczeń, by o to zapytać...
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Simon dostrzegł także pojawiającą się za oficerem windę. Wtedy wydarzenia nabrały tempa.
Drugi gwardzista wszedł do transportera, błyski przy lufie jego broni świadczyły o prowadzeniu ognia ciągłego, zapewne szatkującego dwóch pozostałych szturmowców w maszynie. Zarówno komandos jak i Marcus mieli sami mało czasu na reakcję, gdyż każdy został sam zaatakowany.
Marcus był wyszkolony do nagłych działań i nie został sparaliżowany przebiegiem sytuacji gdy oficer sił lądowych otworzył do niego ogień z pistoletu automatycznego, miał chwilę a własną reakcję, pamiętał też o własnym pistolecie w kaburze choć wiedział, że nie zdąży go wyjąć i strzelić za żadne skarby, nie miał też szczególnie gdzie się ukryć.
Niezwykle szybki nawet jak na wyszkolonego i doświadczonego weterana (a jego ubiór bynajmniej nie świadczył o takim stopniu czy przynależności) gwardzista stojący obok Simona Wymierzył potężny cios kolbą mierząc w podbródek komandosa, zamierzając, jak się domyślił, kontynuować pchnięciem lufą w podbrzusze aby zgiąć przeciwnika w pół i powalić potężnym ciosem z góry w plecy oburącz z użyciem karabinu niczym maczugi, sekwencja do błyskawicznego obezwładnienia, którą sam Albriecht znał, co go natychmiast uderzyło, z sił specjalnych. Może mógłby rozważać poddanie się gdyby nie fakt, że oficer, lub kimkolwiek w istocie był jego przeciwnik posiadał znak kultu Nurgle'a. A to oznaczało, że nie życie, ale nawet jego dusza jest zagrożona, zaś szeregi arii zostały w jakiś sposób zinfiltrowane przez najgorszych ze zdrajców ludzkości...
Volcatius
Przy utracie pistoletu żołnierz rzucił się za bronią, chwytając ją na moment jednorącz co Volcatius odczuł w postaci nagłego ostrego ukłucia bólu w głowie. Używał intensywnie swych mocy od jakiegoś czasu na dużą skalę, głównie do śledzenia swych niepsionicznych przeciwników na pokładzie kolosalnego statku mimo ran i dawało mu o sobie znać zmęczenie.
Ostatecznie jednak komandos nie utrzymał broni i zszedł nisko na nogach aby się nie przewrócić gdy utracił równowagę, błyskawicznie dobywając z pochwy na udzie wojskowego noża z adamantium. Nie żeby miał duże szanse w ogóle przebić pancerz kronikarza taką bronią, ale nie myślał o ucieczce...
Nie atakował jednak, ani nie zrobił niczego głupiego, o co Volcatius mógłby go podejrzewać biorąc pod uwagę
dobycie niemal bezużytecznego w takiej sytuacji noża. Marine czuł jednak bardzo wyraźnie szczere przerażenie żołnierza, którego tylko dyscyplina i siła woli powstrzymywały przed ucieczką, próbą dostania się do utraconego pistoletu, czymkolwiek co umożliwiłoby mu obronę. Nawet gdy Marine odrzucił bolter, wciąż mógł bezproblemowo jednym uderzeniem pięści zgruchotać mu czaszkę razem z hełmem, a jego ostrze nie napawało człowieka dodatkowym optymizmem.
Stał przez chwilę w pozycji obronnej, napięty do granic możliwości.
- Odprawię dziękczynienia później za to,ze wyszkolili mnie abym nie wierzył w Twoje kłamstwa... nigdy nie mogłem uwierzyć, że mogą brzmieć przekonująco... Nie zatrzymam cię, nie zdołam. Idź, zatem, uciekaj jak przystało takim jak ty. - rzucił z pogardą, bojąc się jednak dodać bardziej obraźliwego epitetu. Odsunął się na bok, a Volcatius przechwycił przesłane przez niego ostrzeżenie do towarzyszy żeby zajęli pozycje ale nie atakowali. Wiedział także, że mówi prawdę, wyczuwał że wielu zbliża się do jego pozycji ze wszystkich stron, zorganizowanymi grupami, w szyku i jedynie to spowalniało ich dostatecznie by mógł w miarę spokojnie przedostać się do hangaru. Ze strony pokładów startowych nikt nie przemieszczał się w jego stronę, oddział pięciu zajmował pozycje, chyba w zasadzce w hangarze, licząc że właśnie tamtędy będzie próbował uciec. Jedyne o czym nie wiedzieli, to że był ich świadom.
Był jeszcze jeden sygnał, którego bez cienia wątpliwości rozpoznał jako nawigatora, który jakimś cudem wydostał się z mostka mimo, iż obecnie był tam oddział wrogich komandosów. Przemieszczał się on w stronę hangaru górnymi partiami okrętu, pod długiej na kilometr technicznej części pól zabezpieczających baterie sterburtowe i najwidoczniej zamierzał przedostać się do hangaru stamtąd szybem unieruchomionej windy awaryjnej. Volcatius mógł jedynie mieć nadzieję, że mężczyzna nie zasłabnie pokonując ponad sto metrów po drabince w pionie.
Poczuł jeszcze silniejsze zmęczenie i rozmazały mu się odbicia w Osnowie przebywających na statku. Żołnierz stał pod ścianą, z nożem, zamierzając ruszyć sprintem po pistolet gdy tylko Volcatius wyjdzie, nie wiedział czy zamierzał go ścigać. Ale przed nim było wyjście, z sekcji, ostatni do pokonania odcinek biorąc pod uwagę, że kabiny znajdowały się w części centralnej nieco poniżej pokładów startowych i czekał go bieg przez puste korytarze aż do ostatnich pięciu przeciwników i, o ile Imperator się do niego uśmiechnie, znalezienie sprawnego wahadłowca lub lądownika, którym uciekną z tego okrętu...
Beka Ryder
Zgodnie z jej oczekiwaniami, obcy pojawił się bardzo szybko po tym, gdy wszystko było gotowe. Wszedł na jej statek z trudną do wytłumaczenia gracją ruchu, u ludzi porównać z nią można było jedynie płynność ruchów doskonałych tancerzy, choć nie przejawiała się tak subtelnie w zwykłych ruchach.
Ubrany już zupełnie inaczej, odziały w cienki, niemal ww pełni przylegający do ciała pancerz lub kombinezon przypominający plastyk, mimo to plastyczny. Do boku, w dziwnej i jak dla Beki nienaturalnej pozycji przytroczoną miał jakąś dłuższą broń białą, staranie owiniętą czymś bardzo podobnym do czarnej folii. Do ramion zaś przypięty miał ciemnozielony, wyblakły płaszcz, którego kaptur wespół z widzianą już przez nią maską w pełni ukrywał jego oblicze.
- Dokładniejsze informacje. Jak wiesz siódma planeta układu, okolice równika, strona oświetlona gwiazdą, będzie to dokładnie trzydziesty szósty stopień dwunasta minuta i pięćdziesiąta czwarta sekunda. To namiary kolonii, powierzchnia zabudowań osiemnaście kilometrów kwadratowych. Gdy będziemy zbliżali isę do planety będziesz wiedziała lepiej, z jakiej odległości lecieć nisko, mają doskonałe wojskowe systemy wykrywania, ale niewątpliwie sobie poradzisz... I najlepiej byłoby wylądować nie dalej niż czterdzieści kilometrów stamtąd. - opisał jej całość i zakończył przemowę równie szybko jak zaczął. Widocznie na ewentualne pytania zamierzał odpowiedzieć dopiero w trakcie podróży, która potrwa dziesięć, jedenaście godzin przez dużą przerwę między szóstą a siódmą planetą układu.
Obcy zaś jako gość nie przejmując się najbliższą przyszłością stał, zamierzając dać się ulokować Bece w miejscu, z którego nie będzie przeszkadzał i przeczekać podróż, wyczekujące oczy wpatrywały się w nią... Jej własne, jak widziała patrząc na maskę.
- Dziękuję, Garren. Tak się to robi, laski, mam nadzieję że uważaliście. Janvel, powiedz co wiesz o wzorze 4.
- Po wrzuceniu magazynka do ogniska w celu naładowania można go spokojnie sobie wsadzić w tyłek, sir. Wtedy nie tylko mamy amunicję, ale też nie zamarzniemy na mrozie.
- Kurewsko śmieszne. Pamiętasz dane techniczne? Umiesz do kurwy nędzy strzelać z tego czy szczyt twoich osiągnięć to dezynfekcja laserem okolic intymnych?
- Umiem to też robić kolegom, sir.
- Dobra, masz sto. Jak opowiecie o bolterze, szeregowy, zbijacie do sześćdziesięciu. Wchodzisz?
Dwudziestoletni brunet westchnął i zaczął wykład.
- Amunicja broni bolterowych to pociski wybuchowe o trzonach lub rdzeniach ze zubożonego uranu czy lokalnego stopu lub pierwiastka podobnej wytrzymałości wystrzeliwane przez własny drobny napęd rakietowy, a nie na zasadzie odrzutu przez gazy prochowe czy inne nowocześniejsze magnetyczne rozwiązania sił specjalnych, na które my, pierdoleni garnizonowcy zza frontu nie możemy liczyć. Dostępne są w licznych wersjach, także dostosowane do rozmiarów zwykłego człowieka, ich zasięg optymalny to do stu pięćdziesięciu metrów po których wpływ atmosferyczny może spowodować bardzo duże wahania celności jeżeli ktoś nie jest widzącym przyszłość psionikiem, ćwiczącym pół wieku wielebnym Astartes, którzy jak wiemy ucieleśniają samego Imperatora więc można ich zaliczyć do sił wyższych lub nie strzela pełną serią. Są bardzo skuteczne przeciwko lekkim osłonom, poza tym eksplozja samego pocisku jest... wysoce... rozjebująca, rozprysk wersji znalezionej na czarnym rynku, marnie wykonanej podróbki pocisku to ponad trzy metry, więc można dostać w dłoń i i tak skończyć z przebitym mózgiem. Jak też wiecie nasze doskonałe pancerze liniowe nic zupełnie przeciwko nim nie dają, więc jakbyście zobaczyli wroga z bolterem albo Marine'a celującego do was z jakichś powodów, polecam spieprzać a nie pytać. Poza tym nasze doskonałe szkolenie walki w zwartej formacji nabiera nowego wymiaru absurdu...
- Starczy, szeregowy. - przerwał starszy sierżant Naleban, patrząc na stojącego obok tech-adepta będącego konsultantem do spraw uzbrojenia. Voc-Lirta, gdyż tak ten niewiele starszy od nich akolita Boga-maszyny, jedynego kultu uznawanego poza Imperatorem, nazywał. Ubrany był w długą, czerwoną szatę charakterystyczną dla akolitów z Marsa i już jego sylwetka przyozdobiona była nielicznymi cybernetycznymi modyfikacjami. Sierżant, widząc uśmiech młodzieńca, ze zgrozą wyobraził sobie, że za kilkanaście lat ten energiczny człowiek będzie już bardziej maszyną i nie będzie miał twarzy, którą mógłby się uśmiechnąć.
Odpędził jednak szybko od siebie te myśli.
- Dobrze, dobrze, komputer zaliczył odpowiedź - skomentował, z życzliwym cynizmem przekazując aprobatę Tech-adepta. - Walczycie dalej, szeregowy?
- Jeżeli mógłbym przerwać na chwilkę... - wtrącił się nowo przybyły do tej części olbrzymiego, podziemnego placu treningowego skoszarowanych jednostek, poprzecinanego licznymi, wysokimi na dziesięć metrów betonowymi kolumnami. Plac był prostokątem o długości dziesięć na sześć kilometrów, pełen był metalowych skrzyń ze sprzętem, kontenerów z bronią treningową i amunicją, improwizowanych strzelnic z blankietami przedstawiającymi wrogów, masy pustaków do tworzenia improwizowanego terenu pola bitwy (i ćwiczeń z błyskawicznego stawiania nędznych fortyfikacji) oraz wymalowanych farbą przeznaczoną na białe paski hełmów rekrutów boisk, na których grano w różne gry wielu światów.
Sierżant skierował wzrok na wysokiego, przystojnego mężczyznę w czarnym, eleganckim mundurze, jasnobłękitnym płaszczu i czapce oficerskiej w tym kolorze. Widząc oznaczenia, natychmiast zasalutował, tak jak reszta oddziału, która poderwała błyskiem tyłki ze skrzyń.
- Generale...
- Spocznij, jestem tu incognito, w dodatku nie z waszego pułku ani w ogóle waszych sił. - wyjaśnił, choć barwy wystarczająco dużo mówiły cadiańczykom. Rozmawiali z oficerem stopnia generalskiego z rezydującego tu batalionu w trzech pułkach piechoty szturmowej i pułku grenadierów z Korpusu Śmierci z Krieg. - Mogę z wami chwilę pogawędzić, sierżancie?
- Oczywiście sir, tylko zadbam aby się nie nudzili. - zwrócił się do oddziału - No laski, idźcie na strzelnicę i pokażcie rysowanym przeciwnikom jak śmiercionośni są cadiańscy gwardziści! Voc będzie kontrolował wasze nadludzkie osiągnięcia, każdy kto nie natnie budżetu pułku na przynajmniej dziesięć magazynków klasycznie czyści kible.
- Sir, nacięliśmy ich już na blankiety, plakaty znaczy się. Idziemy rozpierdalać flaszki po wczorajszym kształtowaniu morale. - incognito było terminem stosowanym przez co bardziej wyluzowanych oficerów, oznaczających, że żołnierze mogą bez obaw zachowywać się w ich towarzystwie jakby ich nie było. Mało kto posądzał o to generała Korpusu Śmierci, ale skoro już mogli się tylko cieszyć. Jak powiedzieli, tak zamierzali zrobić.
- Przepraszam za dezorganizację, ale skoszarowanie nigdy pozytywnie nie wpływało na dyscyplinę.
- Doprawdy, po moich tego nie widać, ale nie szkodzi. Interesuje mnie, gdzie znajdę waszego kapitana. To dosyć pilne.
- Kapitan Gladius? - zastanowił się Naleban. - Obecnie ma wolne, zwłaszcza że nie jest z cadii i jeszcze w pełni nie przywykł. Ale to dobry dowódca i nieustraszony żołnierz, w dodatku nie czepia się zwyczajów i nie próbuje przeforsować nic na siłę. Niewątpliwie Imperator się do niego uśmiecha, i słusznie. Zazwyczaj spędza czas w kantynie, nie pije chyba dużo, ale co miałby w zasadzie robić?
Generał skinął głową w podziękowaniu.
- Wracajcie do.. ćwiczeń, nie będę was niepokoił. Miłego dnia, sierżancie.
Mężczyźni wymienili saluty i każdy z nich udał się w swoją stronę, choć Naleban nie mógł wymyśleć sensownego powodu, dla którego generał z Krieg miałby chcieć coś od jego kapitana i w dodatku osobiście fatygował się na plac ćwiczeń, by o to zapytać...
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Simon dostrzegł także pojawiającą się za oficerem windę. Wtedy wydarzenia nabrały tempa.
Drugi gwardzista wszedł do transportera, błyski przy lufie jego broni świadczyły o prowadzeniu ognia ciągłego, zapewne szatkującego dwóch pozostałych szturmowców w maszynie. Zarówno komandos jak i Marcus mieli sami mało czasu na reakcję, gdyż każdy został sam zaatakowany.
Marcus był wyszkolony do nagłych działań i nie został sparaliżowany przebiegiem sytuacji gdy oficer sił lądowych otworzył do niego ogień z pistoletu automatycznego, miał chwilę a własną reakcję, pamiętał też o własnym pistolecie w kaburze choć wiedział, że nie zdąży go wyjąć i strzelić za żadne skarby, nie miał też szczególnie gdzie się ukryć.
Niezwykle szybki nawet jak na wyszkolonego i doświadczonego weterana (a jego ubiór bynajmniej nie świadczył o takim stopniu czy przynależności) gwardzista stojący obok Simona Wymierzył potężny cios kolbą mierząc w podbródek komandosa, zamierzając, jak się domyślił, kontynuować pchnięciem lufą w podbrzusze aby zgiąć przeciwnika w pół i powalić potężnym ciosem z góry w plecy oburącz z użyciem karabinu niczym maczugi, sekwencja do błyskawicznego obezwładnienia, którą sam Albriecht znał, co go natychmiast uderzyło, z sił specjalnych. Może mógłby rozważać poddanie się gdyby nie fakt, że oficer, lub kimkolwiek w istocie był jego przeciwnik posiadał znak kultu Nurgle'a. A to oznaczało, że nie życie, ale nawet jego dusza jest zagrożona, zaś szeregi arii zostały w jakiś sposób zinfiltrowane przez najgorszych ze zdrajców ludzkości...
Volcatius
Przy utracie pistoletu żołnierz rzucił się za bronią, chwytając ją na moment jednorącz co Volcatius odczuł w postaci nagłego ostrego ukłucia bólu w głowie. Używał intensywnie swych mocy od jakiegoś czasu na dużą skalę, głównie do śledzenia swych niepsionicznych przeciwników na pokładzie kolosalnego statku mimo ran i dawało mu o sobie znać zmęczenie.
Ostatecznie jednak komandos nie utrzymał broni i zszedł nisko na nogach aby się nie przewrócić gdy utracił równowagę, błyskawicznie dobywając z pochwy na udzie wojskowego noża z adamantium. Nie żeby miał duże szanse w ogóle przebić pancerz kronikarza taką bronią, ale nie myślał o ucieczce...
Nie atakował jednak, ani nie zrobił niczego głupiego, o co Volcatius mógłby go podejrzewać biorąc pod uwagę
dobycie niemal bezużytecznego w takiej sytuacji noża. Marine czuł jednak bardzo wyraźnie szczere przerażenie żołnierza, którego tylko dyscyplina i siła woli powstrzymywały przed ucieczką, próbą dostania się do utraconego pistoletu, czymkolwiek co umożliwiłoby mu obronę. Nawet gdy Marine odrzucił bolter, wciąż mógł bezproblemowo jednym uderzeniem pięści zgruchotać mu czaszkę razem z hełmem, a jego ostrze nie napawało człowieka dodatkowym optymizmem.
Stał przez chwilę w pozycji obronnej, napięty do granic możliwości.
- Odprawię dziękczynienia później za to,ze wyszkolili mnie abym nie wierzył w Twoje kłamstwa... nigdy nie mogłem uwierzyć, że mogą brzmieć przekonująco... Nie zatrzymam cię, nie zdołam. Idź, zatem, uciekaj jak przystało takim jak ty. - rzucił z pogardą, bojąc się jednak dodać bardziej obraźliwego epitetu. Odsunął się na bok, a Volcatius przechwycił przesłane przez niego ostrzeżenie do towarzyszy żeby zajęli pozycje ale nie atakowali. Wiedział także, że mówi prawdę, wyczuwał że wielu zbliża się do jego pozycji ze wszystkich stron, zorganizowanymi grupami, w szyku i jedynie to spowalniało ich dostatecznie by mógł w miarę spokojnie przedostać się do hangaru. Ze strony pokładów startowych nikt nie przemieszczał się w jego stronę, oddział pięciu zajmował pozycje, chyba w zasadzce w hangarze, licząc że właśnie tamtędy będzie próbował uciec. Jedyne o czym nie wiedzieli, to że był ich świadom.
Był jeszcze jeden sygnał, którego bez cienia wątpliwości rozpoznał jako nawigatora, który jakimś cudem wydostał się z mostka mimo, iż obecnie był tam oddział wrogich komandosów. Przemieszczał się on w stronę hangaru górnymi partiami okrętu, pod długiej na kilometr technicznej części pól zabezpieczających baterie sterburtowe i najwidoczniej zamierzał przedostać się do hangaru stamtąd szybem unieruchomionej windy awaryjnej. Volcatius mógł jedynie mieć nadzieję, że mężczyzna nie zasłabnie pokonując ponad sto metrów po drabince w pionie.
Poczuł jeszcze silniejsze zmęczenie i rozmazały mu się odbicia w Osnowie przebywających na statku. Żołnierz stał pod ścianą, z nożem, zamierzając ruszyć sprintem po pistolet gdy tylko Volcatius wyjdzie, nie wiedział czy zamierzał go ścigać. Ale przed nim było wyjście, z sekcji, ostatni do pokonania odcinek biorąc pod uwagę, że kabiny znajdowały się w części centralnej nieco poniżej pokładów startowych i czekał go bieg przez puste korytarze aż do ostatnich pięciu przeciwników i, o ile Imperator się do niego uśmiechnie, znalezienie sprawnego wahadłowca lub lądownika, którym uciekną z tego okrętu...
Beka Ryder
Zgodnie z jej oczekiwaniami, obcy pojawił się bardzo szybko po tym, gdy wszystko było gotowe. Wszedł na jej statek z trudną do wytłumaczenia gracją ruchu, u ludzi porównać z nią można było jedynie płynność ruchów doskonałych tancerzy, choć nie przejawiała się tak subtelnie w zwykłych ruchach.
Ubrany już zupełnie inaczej, odziały w cienki, niemal ww pełni przylegający do ciała pancerz lub kombinezon przypominający plastyk, mimo to plastyczny. Do boku, w dziwnej i jak dla Beki nienaturalnej pozycji przytroczoną miał jakąś dłuższą broń białą, staranie owiniętą czymś bardzo podobnym do czarnej folii. Do ramion zaś przypięty miał ciemnozielony, wyblakły płaszcz, którego kaptur wespół z widzianą już przez nią maską w pełni ukrywał jego oblicze.
- Dokładniejsze informacje. Jak wiesz siódma planeta układu, okolice równika, strona oświetlona gwiazdą, będzie to dokładnie trzydziesty szósty stopień dwunasta minuta i pięćdziesiąta czwarta sekunda. To namiary kolonii, powierzchnia zabudowań osiemnaście kilometrów kwadratowych. Gdy będziemy zbliżali isę do planety będziesz wiedziała lepiej, z jakiej odległości lecieć nisko, mają doskonałe wojskowe systemy wykrywania, ale niewątpliwie sobie poradzisz... I najlepiej byłoby wylądować nie dalej niż czterdzieści kilometrów stamtąd. - opisał jej całość i zakończył przemowę równie szybko jak zaczął. Widocznie na ewentualne pytania zamierzał odpowiedzieć dopiero w trakcie podróży, która potrwa dziesięć, jedenaście godzin przez dużą przerwę między szóstą a siódmą planetą układu.
Obcy zaś jako gość nie przejmując się najbliższą przyszłością stał, zamierzając dać się ulokować Bece w miejscu, z którego nie będzie przeszkadzał i przeczekać podróż, wyczekujące oczy wpatrywały się w nią... Jej własne, jak widziała patrząc na maskę.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Marynarz
- Posty: 229
- Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
- Numer GG: 8299547
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius
Marine z uwagą wysłuchał słów swojego rozmówcy, ani na chwilę nie przerywając mu wypowiadanych przez jego zdań. Na szczęście dla rannego zakonnika nie trwało to długo. Kronikarz powoli pokręcił głową, a spod jego hełmu wydobył się gorzki śmiech.
- Tracisz moją sympatię bezimienny przyjacielu.... Obiecałem, że nie uświadczysz z mej strony żadnych krzyw, a ty wykożystujesz to by słać w mą stronę obelgi... Niczym kąsająca w plecy żmija... tak postępujesz.
Volcatius westchnął ciężko, miał lekkie problemy z mówieniem, zmęczenie dawało mu się nieco we znaki i piekielnie suszyło go w gardle. Trzymając dziecko swym ramieniem postąpił kilka kroków, nie spuszczając żołnierza z oczu.
- Weź mój bolter, na wypadek, gdyby to tajemnicze plugastwo chciało posiąść i twoją duszę... Mi się raczej nie przyda.
Wypowiedziawszy owe słowa sięgnął po pistolet plazmowy palcami w potężnej czerwono złotej rękawicy. Wyprostował się ze skrytym pod hełmem uśmiechem i zręcznie okręcił pistolet wokół palca wskazującego.
- Piękna broń... Moje zadanie jest ważniejsze niż pomsta towarzyszy, czy dwusekundowy pojedynek z tobą na śmierć i życie synu... Będe się modlił, alby Imperator więcej nie skąpił ci rozumu... Bywaj.
Znów uśmiechnął się pod hełmem i skierował się do wyjścia z mesy. W myślach składach modlitwy w których prosił imperatora o pomyślność. Trzymając dziecko bliżej swojego torsu popędził korytarzem, miał nadzieję, że pozostający za nim mężczyzna nie ruszy za nim uzbrojony w bolter, ciekawiło go też, czy umiałby posłużyć się bronią o tak dużym odrzucie. Po tym co dziś widział, obawiał się jednak, że owszem.... miał jednak pewną przewagę. Pomimo zmęczenia posiadał teraz pistolet plazmowy, a ten powinien bez trudu podziurawić wrogie pancerze. Jeśli i on nie pomoże, zdawał sobie sprawę, że zginie, albo wytłucze wrogów gołymi rękoma.
Marine z uwagą wysłuchał słów swojego rozmówcy, ani na chwilę nie przerywając mu wypowiadanych przez jego zdań. Na szczęście dla rannego zakonnika nie trwało to długo. Kronikarz powoli pokręcił głową, a spod jego hełmu wydobył się gorzki śmiech.
- Tracisz moją sympatię bezimienny przyjacielu.... Obiecałem, że nie uświadczysz z mej strony żadnych krzyw, a ty wykożystujesz to by słać w mą stronę obelgi... Niczym kąsająca w plecy żmija... tak postępujesz.
Volcatius westchnął ciężko, miał lekkie problemy z mówieniem, zmęczenie dawało mu się nieco we znaki i piekielnie suszyło go w gardle. Trzymając dziecko swym ramieniem postąpił kilka kroków, nie spuszczając żołnierza z oczu.
- Weź mój bolter, na wypadek, gdyby to tajemnicze plugastwo chciało posiąść i twoją duszę... Mi się raczej nie przyda.
Wypowiedziawszy owe słowa sięgnął po pistolet plazmowy palcami w potężnej czerwono złotej rękawicy. Wyprostował się ze skrytym pod hełmem uśmiechem i zręcznie okręcił pistolet wokół palca wskazującego.
- Piękna broń... Moje zadanie jest ważniejsze niż pomsta towarzyszy, czy dwusekundowy pojedynek z tobą na śmierć i życie synu... Będe się modlił, alby Imperator więcej nie skąpił ci rozumu... Bywaj.
Znów uśmiechnął się pod hełmem i skierował się do wyjścia z mesy. W myślach składach modlitwy w których prosił imperatora o pomyślność. Trzymając dziecko bliżej swojego torsu popędził korytarzem, miał nadzieję, że pozostający za nim mężczyzna nie ruszy za nim uzbrojony w bolter, ciekawiło go też, czy umiałby posłużyć się bronią o tak dużym odrzucie. Po tym co dziś widział, obawiał się jednak, że owszem.... miał jednak pewną przewagę. Pomimo zmęczenia posiadał teraz pistolet plazmowy, a ten powinien bez trudu podziurawić wrogie pancerze. Jeśli i on nie pomoże, zdawał sobie sprawę, że zginie, albo wytłucze wrogów gołymi rękoma.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht
"Kim jest ten facet?" To pytanie przemknęło przez głowę Simona. Ale tylko przez chwilę. Nie miał czasu nad zastanawianiem się nad tym teraz. Jeśli Imperator będzie mu sprzyjał, to dowie się wszystkiego od jego samego za niedługo. W każdym razie przybycie osoby trzeciej na pewno pokrzyżowało nieco plany napastnikom.
Na pewno wiedział jedno - ma do czynienia z zawodowcami. To nie byli tam jacyś przeciętni najemnicy, gotowi wykonać każde zlecenie za odpowiednią ilość pieniędzy. To byli wyszkoleni żołnierze, mający za sobą lata doświadczenia i specjalistycznych treningów, może nawet w oddziałach specjalnych. Tym bardziej niepokoił go fakt, że oddziały mające bronić Imperium zostały zinfiltrowane przez ludzi nieprzyjaciela do tego stopnia. Nikt się nie łudził raczej i każdy wiedział, że wrogowie mają swoich szpiegów w armii, ale nigdy by nie przypuszczał, że ich macki sięgają, aż tak głęboko. W każdym razie nie mógł pozwolić sobie na ucieczkę, musiał - chodź spróbować - pozbyć się tej skazy w ich szeregach.
Jednak heretyk wymierzył w jego kierunku cios. Simon mógł się tego spodziewać. Jeden z podstawowych ruchów wykonywanych przez oddziały specjalne w celu oszołomieniu przeciwnika. Normalny człowiek zapewne nie miałby szans na obronę przed doświadczonym i wyszkolonym żołnierzem. Simon nie był jednak normalnym obywatelem Imperium. Był Kasrkinem. Walka dla niego była codziennością. Spróbował uniknąć ciosu nieprzyjaciela odchylając się lekko do tyłu. Zamierzał wykorzystać moment dekoncentracji przeciwnika i spróbować powalić go na ziemię, poprzez pozbawieniem go równowagi popchnięciem w klatkę piersiową, w miejsce powyżej centrum masy i ułożenie nogi na wysokości uda poniżej niej, nadając kierunek wykonywanemu rzutowi. Gdyby manewr się udało, przeciwnik leżał by na ziemi zdany na łaskę Simona.
"Kim jest ten facet?" To pytanie przemknęło przez głowę Simona. Ale tylko przez chwilę. Nie miał czasu nad zastanawianiem się nad tym teraz. Jeśli Imperator będzie mu sprzyjał, to dowie się wszystkiego od jego samego za niedługo. W każdym razie przybycie osoby trzeciej na pewno pokrzyżowało nieco plany napastnikom.
Na pewno wiedział jedno - ma do czynienia z zawodowcami. To nie byli tam jacyś przeciętni najemnicy, gotowi wykonać każde zlecenie za odpowiednią ilość pieniędzy. To byli wyszkoleni żołnierze, mający za sobą lata doświadczenia i specjalistycznych treningów, może nawet w oddziałach specjalnych. Tym bardziej niepokoił go fakt, że oddziały mające bronić Imperium zostały zinfiltrowane przez ludzi nieprzyjaciela do tego stopnia. Nikt się nie łudził raczej i każdy wiedział, że wrogowie mają swoich szpiegów w armii, ale nigdy by nie przypuszczał, że ich macki sięgają, aż tak głęboko. W każdym razie nie mógł pozwolić sobie na ucieczkę, musiał - chodź spróbować - pozbyć się tej skazy w ich szeregach.
Jednak heretyk wymierzył w jego kierunku cios. Simon mógł się tego spodziewać. Jeden z podstawowych ruchów wykonywanych przez oddziały specjalne w celu oszołomieniu przeciwnika. Normalny człowiek zapewne nie miałby szans na obronę przed doświadczonym i wyszkolonym żołnierzem. Simon nie był jednak normalnym obywatelem Imperium. Był Kasrkinem. Walka dla niego była codziennością. Spróbował uniknąć ciosu nieprzyjaciela odchylając się lekko do tyłu. Zamierzał wykorzystać moment dekoncentracji przeciwnika i spróbować powalić go na ziemię, poprzez pozbawieniem go równowagi popchnięciem w klatkę piersiową, w miejsce powyżej centrum masy i ułożenie nogi na wysokości uda poniżej niej, nadając kierunek wykonywanemu rzutowi. Gdyby manewr się udało, przeciwnik leżał by na ziemi zdany na łaskę Simona.
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Mat
- Posty: 448
- Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
- Numer GG: 10328396
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Marcus Gladius(necron1501 & MG)
Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Trzech uzbrojonych przestępców którzy nie wyglądali na niedoświadczonych. Dzięki zaskoczeniu Marcus miał czas rozejrzeć się za jakąś osłoną. Nie miał złudzeń, że stojąc na w klatce windy zdoła przeżyje. Pistoletem też dużo chwilowo nie zwojuje. Jakieś 6 metrów od niego, w rogu rampy, stała dość sporych rozmiarów skrzynia. Wyglądała na solidną, metalową, mogącą wytrzymać ostrzał.
Nie marnując czasu, Gladius skoczył "na szczupaka" w kierunku skrzyni, wieńcząc lot zgrabnym przewrotem. Zamortyzował upadek, nie odnosząc poważnym uszkodzeń, najwyżej parę stłuczeń. Przez ryk silnika, nie słyszał swoich przeciwników, ani ich reakcji. Jeden z nich zamachnął się na żołnierza stojącego z boku. Drugi oddał strzał, raniąc go w bark. Promieniujący ból rozlewając się z barku, nie przeszkadzał w ruchach, jedynie był niedogodnością.
Kucając już za skrzynią, Marcus wyciągnął pistolet z kabury. Nie spodziewał się że ich zrani, na pewno mieli pancerze, ale celny strzał w głowę, zdoła ich zatrzymać. Po chwili naszły go przemyślenia. " Co tu się dzieje, czy to są ci, przed którymi miałem być chroniony? Zamiast bodyguarda, powinni mi dać karabin laserowy, pancerz, i swobodę działań z podkomendnymi. Mam nadzieję że dożyje momentu, w którym będę mógł się o to upomnieć". Wyglądał z rzadka czy żaden się nie zbliża.
Gdy za pierwszym razem wychylił się zza prowizorycznej zasłony natychmiast musiał opuścić głowę, gdyż oficer znów strzelał, Marcus przez jazgot silników nie wiedział ile razy. Będąc pochylonym za osłoną nie mógł także stwierdzić jak wygląda sytuacja dalej ani czy nieopancerzony ale niezwykle szybki przeciwnik się do niego zbliża, przeładowuje ani w ogóle co robi.
Marcus nie wychylając żadnej części ciała, wystawił pistolet. I tak nie mogli usłyszeć strzałów, więc mogli myśleć że strzela, będą szli ostrożniej. Pomachał chwilę pistoletem, nic nim nie robiąc, po czym schował dłoń z bronią.
Wykorzystując promień ciągły pistoletu laserowego zużył momentalnie cały zapas z magazynka. Nie zmieniła się jego percepcja świata gdy kulił się za zbyt małą skrzynią, zwłaszcza niczego nie słysząc, nikt jednak nie wskoczył na skrzynię i nie sprzedał mu kuli w potylicę, miał więc pewne podstawy by być dobrej myśli...
Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Trzech uzbrojonych przestępców którzy nie wyglądali na niedoświadczonych. Dzięki zaskoczeniu Marcus miał czas rozejrzeć się za jakąś osłoną. Nie miał złudzeń, że stojąc na w klatce windy zdoła przeżyje. Pistoletem też dużo chwilowo nie zwojuje. Jakieś 6 metrów od niego, w rogu rampy, stała dość sporych rozmiarów skrzynia. Wyglądała na solidną, metalową, mogącą wytrzymać ostrzał.
Nie marnując czasu, Gladius skoczył "na szczupaka" w kierunku skrzyni, wieńcząc lot zgrabnym przewrotem. Zamortyzował upadek, nie odnosząc poważnym uszkodzeń, najwyżej parę stłuczeń. Przez ryk silnika, nie słyszał swoich przeciwników, ani ich reakcji. Jeden z nich zamachnął się na żołnierza stojącego z boku. Drugi oddał strzał, raniąc go w bark. Promieniujący ból rozlewając się z barku, nie przeszkadzał w ruchach, jedynie był niedogodnością.
Kucając już za skrzynią, Marcus wyciągnął pistolet z kabury. Nie spodziewał się że ich zrani, na pewno mieli pancerze, ale celny strzał w głowę, zdoła ich zatrzymać. Po chwili naszły go przemyślenia. " Co tu się dzieje, czy to są ci, przed którymi miałem być chroniony? Zamiast bodyguarda, powinni mi dać karabin laserowy, pancerz, i swobodę działań z podkomendnymi. Mam nadzieję że dożyje momentu, w którym będę mógł się o to upomnieć". Wyglądał z rzadka czy żaden się nie zbliża.
Gdy za pierwszym razem wychylił się zza prowizorycznej zasłony natychmiast musiał opuścić głowę, gdyż oficer znów strzelał, Marcus przez jazgot silników nie wiedział ile razy. Będąc pochylonym za osłoną nie mógł także stwierdzić jak wygląda sytuacja dalej ani czy nieopancerzony ale niezwykle szybki przeciwnik się do niego zbliża, przeładowuje ani w ogóle co robi.
Marcus nie wychylając żadnej części ciała, wystawił pistolet. I tak nie mogli usłyszeć strzałów, więc mogli myśleć że strzela, będą szli ostrożniej. Pomachał chwilę pistoletem, nic nim nie robiąc, po czym schował dłoń z bronią.
Wykorzystując promień ciągły pistoletu laserowego zużył momentalnie cały zapas z magazynka. Nie zmieniła się jego percepcja świata gdy kulił się za zbyt małą skrzynią, zwłaszcza niczego nie słysząc, nikt jednak nie wskoczył na skrzynię i nie sprzedał mu kuli w potylicę, miał więc pewne podstawy by być dobrej myśli...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Kobieta była pod wrażeniem jak jej, jakby nie było partner się do niej odnosi. Z szacunkiem, ale i dystansem. Była naprawdę mile zaskoczona.
- Wszystko jasne. - odpowiedziała naciskając jednocześnie guzik zamykający rampę.
- Może trochę Cię oprowadzę. Spokojnie możesz zająć jedną z tych kajut - wskazała na trzy, z czterech par identycznych drzwi, które znajdowały się tuż obok nich. - może tą. - dodała spokojnym głosem, wskazując środkową.
- Ja zajmuje tą ostatnią, ale większość czasu spędzę raczej w kokpicie, to tam na samym końcu - rzekła z uśmiechem wskazując korytarz na lewo. Zastanowiła csię chwilę, czy powinna mu jeszcze coś powiedzieć - A kibelek jest tam na końcu, po prawej. - wskazała na wprost.
Nie miała pewności, czy to już wszystkie formalności, ale była gotowa do startu.
- Rozgość się. - powiedziała z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
- Wszystko jasne. - odpowiedziała naciskając jednocześnie guzik zamykający rampę.
- Może trochę Cię oprowadzę. Spokojnie możesz zająć jedną z tych kajut - wskazała na trzy, z czterech par identycznych drzwi, które znajdowały się tuż obok nich. - może tą. - dodała spokojnym głosem, wskazując środkową.
- Ja zajmuje tą ostatnią, ale większość czasu spędzę raczej w kokpicie, to tam na samym końcu - rzekła z uśmiechem wskazując korytarz na lewo. Zastanowiła csię chwilę, czy powinna mu jeszcze coś powiedzieć - A kibelek jest tam na końcu, po prawej. - wskazała na wprost.
Nie miała pewności, czy to już wszystkie formalności, ale była gotowa do startu.
- Rozgość się. - powiedziała z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
- Doskonale. Dziękuję za twoją uprzejmość. - odpowiedział obcy, nie dając po tonie swojego głosu wywnioskować, czy ironizuje czy nie. Wszedł do wskazanej środkowej kajuty, odkładając "zawiniątko" na podłogę, pod łóżko, płaszcz odpiął, złożył i rozłożył niczym pościel na łóżku. Bez kaptura, długie, czarne włosy istoty sięgały do barków i odbijały światło jak kryształy, kobiecie wydawało się że ich faktura i nienaturalna grubość przypomina czystą i idealnie rozprostowaną wełnę mineralną... tak jakby chemiczne ich ułożenie miało w jakiś sposób w niektórych miejscach strukturę krystaliczną.
Obcy stanął pod ścianą krzyżując ręce, w oczekiwaniu aż kobieta odejdzie. Widocznie dbał bardzo o swoją prywatność.
Gdy Beka odchodziła w stronę kokpitu by wreszcie wystartować, usłyszała na pożegnanie komentarz:
- Piękny podarunek od Vanisa... musisz być dla niego wyjątkową osobą.[/b]
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Żołnierz padł, nieprzygotowany na takie powalenie. Natychmiast odrzucił karabin laserowy wiedząc, iż bardziej będzie mu wadził niż pomagał i sięgnął po nóż. Wtedy Simon przypomniał sobie o własnym pistolecie w kaburze i nożu wojskowym w cholewie buta. Nie miał wątpliwości, że zabije nożem leżącego, nie tak dobrze wyszkolonego żołnierza, nawet weterana i być może mógłby użyć jego ciała jako żywej tarczy choćby przez chwilę, by wyszarpnąć z kabury pistolet. Musiał się spieszyć, zapowiadało się bowiem na to iż za chwilę postrzelić go będzie chciał drugi Gwardzista, który już skończył z jego uwięzionymi w chwili śmierci przez pasy bezpieczeństwa towarzyszami.
A jazgot silników nie ustawał.
Dlatego też małe szanse miał Marcus aby ustalić, czy jego fortel z symulowaniem użycia ciągłego promienia pistoletu laserowego się udał. Załadował nowy magazynek, skupiony na nim nie spojrzał w górę aż coś upadło tuż obok niego. Niemal podskoczył, spostrzegając opróżniony magazynek pistoletu automatycznego i natychmiast skierował swe spojrzenie w górę - na mierzącego do jego głowy z pistoletu automatycznego oficera, któremu najwidoczniej skończyła się amunicja do strzału, który miał uśmiercić Marcusa.
Gladius nie mógłby wyrazić słowami jak bardzo wdzięczny był konstruktorom autopistola wz. IX za mechanizm automatycznego wyrzucenia magazynka przez naciśnięcie spustu zamiast klasycznego szczęknięcia mającego informować o braku amunicji. Dzięki temu, co miało przyśpieszyć, dostrzegł przeciwnika.
Jego ręka z bronią wystrzeliła w stronę piersi przeciwnika i miał zamiast doprowadził do tego, że pistolet zrobi to samo (czyli strzeli), jednak nadludzko szybki wróg wykopał broń z jego reki w momencie strzału, laser wysmażył centymetrowe wgłębienie z boku jego golenia. Marcus chciał poczęstować go pięścią w mordę, prosto w miejsce uroczego tatuażu, jednak to jego przeciwnik powalił go uderzeniem pistoletu w skroń.
Cokolwiek miał zrobić, musiał działać szybko i śmiało.
Volcatius
Astartes stracił rachubę kilometrów pokonanych w zawiłych korytarzach okrętu, lawirować musiał za każdym razem gdy groziło mu przecięcie ścieżki jednego z oddziałów szturmowców, choć o jego zmęczeniu najlepiej świadczył fakt, że za trzecim razem ostrzegły go zwykłe zmysły, a nie ten nadnaturalny. W końcu jednak pokonał niezbędną drogę pustymi szybami po błyskawicznych windach okrętowych w pionie i dotarł do rdzeniowego korytarza okrętu między gigantycznymi pokładami startowymi. Pamiętał, aby udać się na ich najwyższy, dziewiąty poziom, gdyż tam z reguły znajdowały się lądowniki orbitalne, wahadłowce i na niektórych okrętach Astartes prototypowe kanonierki klasy Thunderhawk. Z tego co Volcatius się orientował, tylko Mroczne Anioły, Tysiąc Synów, Żelazne Dłonie, Żelaźni Wojownicy, Legion Alpha, Władcy Nocy oraz znienawidzony Czarny Legion dysponowały kilkunastoma sztukami tego sprzętu każdy i miały pomóc przy zreformowaniu taktyki błyskawicznego szturmu orbitalnego na planety razem z lądownikami Dreadclaw w celu przyśpieszenia postępów Wielkiej Krucjaty. Być może za chwilę będzie musiał wykorzystać taki sprzęt.
Gdy szedł wielkim korytarzem ostatniego piętra, mającym blisko trzy kilometry długości mimo szerokości ledwie sześciu i wysokości czterech metrów, mniej więcej w jego połowie, choć wszędzie znajdowały się wejścia różnych rozmiarów dla techników, pasażerów i pilotów, prowadzące przez pomieszczenia z odpowiednim oprzyrządowaniem do startu, i zastanawiał się które wybrać, aby zminimalizować ryzyko starcia z piątką ukrytych na pozycjach komandosów w samym hangarze, w którym jedynie pokaźnych rozmiarów pojazdy, liczne skrzynie, pojazdy kołowe do przewożenia paliwa i podobny złom się znajdowały, poza niewątpliwie ciałami serwitorów i techników, zauważył ruch w zupełnej ciemności, wyłaniający się wybitego szybu windy.
Powstrzymał się z wystrzeleniem z pistoletu plazmowego tylko dlatego, że zobaczył nie wyskakującego komandosa tylko wypełzającego, wycieńczonego nawigatora. Shivryda wydawał się nie być ranny, ale mimo jakiegoś rodzaju bólu i wyczerpania, pokonał trudną drogę. Najbardziej Marine'a ciekawiło, jak nieprzeciętnie inteligentny nawigator zdołał przemknąć obok komandosów, gdy ujrzał iż jego lewe ramię trzyma się niemal wyłącznie na przepalonym kawałku rękawa.
- Doskonale. Dziękuję za twoją uprzejmość. - odpowiedział obcy, nie dając po tonie swojego głosu wywnioskować, czy ironizuje czy nie. Wszedł do wskazanej środkowej kajuty, odkładając "zawiniątko" na podłogę, pod łóżko, płaszcz odpiął, złożył i rozłożył niczym pościel na łóżku. Bez kaptura, długie, czarne włosy istoty sięgały do barków i odbijały światło jak kryształy, kobiecie wydawało się że ich faktura i nienaturalna grubość przypomina czystą i idealnie rozprostowaną wełnę mineralną... tak jakby chemiczne ich ułożenie miało w jakiś sposób w niektórych miejscach strukturę krystaliczną.
Obcy stanął pod ścianą krzyżując ręce, w oczekiwaniu aż kobieta odejdzie. Widocznie dbał bardzo o swoją prywatność.
Gdy Beka odchodziła w stronę kokpitu by wreszcie wystartować, usłyszała na pożegnanie komentarz:
- Piękny podarunek od Vanisa... musisz być dla niego wyjątkową osobą.[/b]
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Żołnierz padł, nieprzygotowany na takie powalenie. Natychmiast odrzucił karabin laserowy wiedząc, iż bardziej będzie mu wadził niż pomagał i sięgnął po nóż. Wtedy Simon przypomniał sobie o własnym pistolecie w kaburze i nożu wojskowym w cholewie buta. Nie miał wątpliwości, że zabije nożem leżącego, nie tak dobrze wyszkolonego żołnierza, nawet weterana i być może mógłby użyć jego ciała jako żywej tarczy choćby przez chwilę, by wyszarpnąć z kabury pistolet. Musiał się spieszyć, zapowiadało się bowiem na to iż za chwilę postrzelić go będzie chciał drugi Gwardzista, który już skończył z jego uwięzionymi w chwili śmierci przez pasy bezpieczeństwa towarzyszami.
A jazgot silników nie ustawał.
Dlatego też małe szanse miał Marcus aby ustalić, czy jego fortel z symulowaniem użycia ciągłego promienia pistoletu laserowego się udał. Załadował nowy magazynek, skupiony na nim nie spojrzał w górę aż coś upadło tuż obok niego. Niemal podskoczył, spostrzegając opróżniony magazynek pistoletu automatycznego i natychmiast skierował swe spojrzenie w górę - na mierzącego do jego głowy z pistoletu automatycznego oficera, któremu najwidoczniej skończyła się amunicja do strzału, który miał uśmiercić Marcusa.
Gladius nie mógłby wyrazić słowami jak bardzo wdzięczny był konstruktorom autopistola wz. IX za mechanizm automatycznego wyrzucenia magazynka przez naciśnięcie spustu zamiast klasycznego szczęknięcia mającego informować o braku amunicji. Dzięki temu, co miało przyśpieszyć, dostrzegł przeciwnika.
Jego ręka z bronią wystrzeliła w stronę piersi przeciwnika i miał zamiast doprowadził do tego, że pistolet zrobi to samo (czyli strzeli), jednak nadludzko szybki wróg wykopał broń z jego reki w momencie strzału, laser wysmażył centymetrowe wgłębienie z boku jego golenia. Marcus chciał poczęstować go pięścią w mordę, prosto w miejsce uroczego tatuażu, jednak to jego przeciwnik powalił go uderzeniem pistoletu w skroń.
Cokolwiek miał zrobić, musiał działać szybko i śmiało.
Volcatius
Astartes stracił rachubę kilometrów pokonanych w zawiłych korytarzach okrętu, lawirować musiał za każdym razem gdy groziło mu przecięcie ścieżki jednego z oddziałów szturmowców, choć o jego zmęczeniu najlepiej świadczył fakt, że za trzecim razem ostrzegły go zwykłe zmysły, a nie ten nadnaturalny. W końcu jednak pokonał niezbędną drogę pustymi szybami po błyskawicznych windach okrętowych w pionie i dotarł do rdzeniowego korytarza okrętu między gigantycznymi pokładami startowymi. Pamiętał, aby udać się na ich najwyższy, dziewiąty poziom, gdyż tam z reguły znajdowały się lądowniki orbitalne, wahadłowce i na niektórych okrętach Astartes prototypowe kanonierki klasy Thunderhawk. Z tego co Volcatius się orientował, tylko Mroczne Anioły, Tysiąc Synów, Żelazne Dłonie, Żelaźni Wojownicy, Legion Alpha, Władcy Nocy oraz znienawidzony Czarny Legion dysponowały kilkunastoma sztukami tego sprzętu każdy i miały pomóc przy zreformowaniu taktyki błyskawicznego szturmu orbitalnego na planety razem z lądownikami Dreadclaw w celu przyśpieszenia postępów Wielkiej Krucjaty. Być może za chwilę będzie musiał wykorzystać taki sprzęt.
Gdy szedł wielkim korytarzem ostatniego piętra, mającym blisko trzy kilometry długości mimo szerokości ledwie sześciu i wysokości czterech metrów, mniej więcej w jego połowie, choć wszędzie znajdowały się wejścia różnych rozmiarów dla techników, pasażerów i pilotów, prowadzące przez pomieszczenia z odpowiednim oprzyrządowaniem do startu, i zastanawiał się które wybrać, aby zminimalizować ryzyko starcia z piątką ukrytych na pozycjach komandosów w samym hangarze, w którym jedynie pokaźnych rozmiarów pojazdy, liczne skrzynie, pojazdy kołowe do przewożenia paliwa i podobny złom się znajdowały, poza niewątpliwie ciałami serwitorów i techników, zauważył ruch w zupełnej ciemności, wyłaniający się wybitego szybu windy.
Powstrzymał się z wystrzeleniem z pistoletu plazmowego tylko dlatego, że zobaczył nie wyskakującego komandosa tylko wypełzającego, wycieńczonego nawigatora. Shivryda wydawał się nie być ranny, ale mimo jakiegoś rodzaju bólu i wyczerpania, pokonał trudną drogę. Najbardziej Marine'a ciekawiło, jak nieprzeciętnie inteligentny nawigator zdołał przemknąć obok komandosów, gdy ujrzał iż jego lewe ramię trzyma się niemal wyłącznie na przepalonym kawałku rękawa.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Marynarz
- Posty: 229
- Rejestracja: poniedziałek, 8 września 2008, 12:37
- Numer GG: 8299547
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius
Marine w ostatnim momencie powstrzymał się przed naciśnięciem spustu. Faktycznie przed nim znajdował się teraz wciąż żywy nawigator. Przez chwilę Volcatius odczówał mocne zdziwienie, które szybko zostało zastąpione odczuciem podziwu dla odwagi tego mężczyzny. Jego wola przetrwania okazała się silniejsza niż ból i wszelkie przeciwności, bez wątpienia, ktoś czuwał nad nawigatorem.
- Dzięki panu za twe życie przyjacielu...
Kronikarz czymprędzej przykucnął przy rannym członku załogi i odstawił niesione do tej pory przez siebie dziecko na podłogę, jednocześnie pozbawił je okrycia w formie zabranej razem z dziewczynką pościeli i wprawnie owinął nią rękę Shivrydy.
- Przytrzymuj to mocno, nie jest to opatrunek, ale częściowo powstrzyma krwawienie. Jak tylko dostaniemy się na lądownik, amputuje ci ręke i przypalę ranę abyś się nie wykrwawił.... Potem przy odrobinie szczęścia konsyliarze i kapłani maszyny przymocują ci ją spowrotem...wytrzymaj jeszcze chwilę. Jak udało ci się przemknąć między tymi wszystkimi ludźmi? I co z okrętem? Nadal zmierzamy w stronę planety?
Volcatius zacisnął kołkrę na niemal oderwanej ręce nawigatora i obejrzał się uważnie, nie chciał by ktoś ich zaskoczył. Shivryda był najwyraźniej w lekkim szoku, bełkotał nie mogąc sklecić całego zdania, jednak spośród jego słów kronikarz wychwycił najistotniejsze informacje. Okręt był ściągany przez grawitację drugiej planety od okolicznej gwiazdy. Nawigator skorzystał zaś z faktu iż na okręcie znacznie wzrosła temperatura przez co napastnicy nie mogli zlokalizować go za pomocą termowizji, z której najwyraźniej korzystali. Volcatiusa zdziwiła też uwaga dotycząca tego, że w pancerzu nie odczówa, że na okręcie panuje temperatura zbliżona do pięćdziesięciu stopni. Shivrydy sugerował wyciek z reaktora plazmowego, ta wiadomość niespecjalnie pocieszyła zakonnika. Marine powoli wstał, prawą ręką sięgnął do pistoletu plazmowego, a lewą do rękojeści swego energetycznego ostrza.
- Zostancie tutaj, w hangarze jest kilku ludzi... zlikwiduje ich a kiedy was zawołam, przybiegniecie do mnie i jak najszybciej stąd odlecimy.... pilnujcie siebie nawzajem. Możecie też spróbować przemknąć do lądownika kiedy zwiążę ich walką... sami zdecydujcie.
Jego spojrzenie przesunęło się z nawigatora na stojącą obok kilkunastoletnią dziewczynkę i spowrotem. W następnej chwili kronikarz odbezpieczył swą broń. Wokół lufy ładującego się do strzału pistoletu pojawiły się wyładowania energetyczne, z broni zaczęła emanować błękitna poświata. Rycerz zwrócił się w stronę hangaru i ruszył delikatnie utykając, czuł silny ból w prawej nodze, kula zawadzała mu znacznie bardziej niż popażenia spowodowane laserami czy rany kłute zadane mu przez wrogiego sierżanta. Jego krew krzepła znacznie szybciej niż krew zwyczajnych śmiertelników, więc oblepione strupami rany nie groziły mu wykrwawieniem się na śmierć, nie mniej sprawiały mu silny ból przy każdym ruchu okutego w potężny pancerz ciała. Spróbował precyzyjniej zlokalizować piątkę przeciwników, a kiedy wszedł do hangaru uniósł broń i rzucił się biegiem. Miał zamiar precyzyjnymi strzałami odesłać wrogów na tamten świat, w dodatku biegnąc chciał skorzystać z zaskoczenia i zbliżyć się do części z nich by w miarę możliwości rozpłatać ich swoim Kopeshem. Zdawał sobie sprawę, że broń plazmowa może zadać im śmierć pojedyńczym strzałem, nawet w tak silnych pancerzach jakie posiadali, problem polegał jednak na tym, że strzelała ona pojedyńczymi wiązkami, więc dla jak najszybszego załatwienia sprawy, należało liczyć się z koniecznością walki wręcz.
Marine w ostatnim momencie powstrzymał się przed naciśnięciem spustu. Faktycznie przed nim znajdował się teraz wciąż żywy nawigator. Przez chwilę Volcatius odczówał mocne zdziwienie, które szybko zostało zastąpione odczuciem podziwu dla odwagi tego mężczyzny. Jego wola przetrwania okazała się silniejsza niż ból i wszelkie przeciwności, bez wątpienia, ktoś czuwał nad nawigatorem.
- Dzięki panu za twe życie przyjacielu...
Kronikarz czymprędzej przykucnął przy rannym członku załogi i odstawił niesione do tej pory przez siebie dziecko na podłogę, jednocześnie pozbawił je okrycia w formie zabranej razem z dziewczynką pościeli i wprawnie owinął nią rękę Shivrydy.
- Przytrzymuj to mocno, nie jest to opatrunek, ale częściowo powstrzyma krwawienie. Jak tylko dostaniemy się na lądownik, amputuje ci ręke i przypalę ranę abyś się nie wykrwawił.... Potem przy odrobinie szczęścia konsyliarze i kapłani maszyny przymocują ci ją spowrotem...wytrzymaj jeszcze chwilę. Jak udało ci się przemknąć między tymi wszystkimi ludźmi? I co z okrętem? Nadal zmierzamy w stronę planety?
Volcatius zacisnął kołkrę na niemal oderwanej ręce nawigatora i obejrzał się uważnie, nie chciał by ktoś ich zaskoczył. Shivryda był najwyraźniej w lekkim szoku, bełkotał nie mogąc sklecić całego zdania, jednak spośród jego słów kronikarz wychwycił najistotniejsze informacje. Okręt był ściągany przez grawitację drugiej planety od okolicznej gwiazdy. Nawigator skorzystał zaś z faktu iż na okręcie znacznie wzrosła temperatura przez co napastnicy nie mogli zlokalizować go za pomocą termowizji, z której najwyraźniej korzystali. Volcatiusa zdziwiła też uwaga dotycząca tego, że w pancerzu nie odczówa, że na okręcie panuje temperatura zbliżona do pięćdziesięciu stopni. Shivrydy sugerował wyciek z reaktora plazmowego, ta wiadomość niespecjalnie pocieszyła zakonnika. Marine powoli wstał, prawą ręką sięgnął do pistoletu plazmowego, a lewą do rękojeści swego energetycznego ostrza.
- Zostancie tutaj, w hangarze jest kilku ludzi... zlikwiduje ich a kiedy was zawołam, przybiegniecie do mnie i jak najszybciej stąd odlecimy.... pilnujcie siebie nawzajem. Możecie też spróbować przemknąć do lądownika kiedy zwiążę ich walką... sami zdecydujcie.
Jego spojrzenie przesunęło się z nawigatora na stojącą obok kilkunastoletnią dziewczynkę i spowrotem. W następnej chwili kronikarz odbezpieczył swą broń. Wokół lufy ładującego się do strzału pistoletu pojawiły się wyładowania energetyczne, z broni zaczęła emanować błękitna poświata. Rycerz zwrócił się w stronę hangaru i ruszył delikatnie utykając, czuł silny ból w prawej nodze, kula zawadzała mu znacznie bardziej niż popażenia spowodowane laserami czy rany kłute zadane mu przez wrogiego sierżanta. Jego krew krzepła znacznie szybciej niż krew zwyczajnych śmiertelników, więc oblepione strupami rany nie groziły mu wykrwawieniem się na śmierć, nie mniej sprawiały mu silny ból przy każdym ruchu okutego w potężny pancerz ciała. Spróbował precyzyjniej zlokalizować piątkę przeciwników, a kiedy wszedł do hangaru uniósł broń i rzucił się biegiem. Miał zamiar precyzyjnymi strzałami odesłać wrogów na tamten świat, w dodatku biegnąc chciał skorzystać z zaskoczenia i zbliżyć się do części z nich by w miarę możliwości rozpłatać ich swoim Kopeshem. Zdawał sobie sprawę, że broń plazmowa może zadać im śmierć pojedyńczym strzałem, nawet w tak silnych pancerzach jakie posiadali, problem polegał jednak na tym, że strzelała ona pojedyńczymi wiązkami, więc dla jak najszybszego załatwienia sprawy, należało liczyć się z koniecznością walki wręcz.
O o
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
/¯_____________________________________
| IMMA FIRIN' MAH LAZOR!!! BLAAAAAAAH!!!
\_¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯¯
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht
"Jesteś już mój" Pomyślał Simon, kiedy jego manewr się powiódł i jego przeciwnik leżał na ziemi. Miał teraz chwilę wytchnienia i szansę na ocenę sytuacji. Mimo iż walka potrafiła wyswobodzić u żołnierza niesamowitą ilość adrenaliny, która nieraz ratowała mu życie, to jednak wiedział, że pośpiech nie zawsze jest dobrym doradcą. Czasami o wiele lepsze są chłodne kalkulacje i właściwa ocena sytuacji w jakich znalazł się człowiek. Owszem niektóre ruchy wykonane pod wpływem chwili potrafiły zaskoczyć przeciwnika, ale na dłuższą metę to logiczne i przemyślane decyzje były naprawdę opłacalne. No i potrafiły uratować życie.
Jeden przeciwnik leżał. Bez wątpienia należało go dobić - wiedział, że niedługo otrząśnie się i wstanie, a wtedy Simon straci całą przewagę jaką miał nad nim w chwili obecnej. Jednak prawdziwym zagrożeniem był drugi uzbrojony mężczyzna, który lada moment mógł skierować swoją uwagę na Simona.
Musiał działać szybko. Postanowił dobić nożem leżącego żołnierza, a gdyby mu się udało użyłby jego ciała jako tarczy podczas wycofywania się w kierunku jakiejś przeszkody, skąd mógłby prowadzić wymianę ognia. Nawet początkujący żołnierz wiedział, że walka na otwartej przestrzeni jest zbyt ryzykowna. Tutaj nie decydowały umiejętności i wyszkolenie żołnierza, tylko refleks i szczęście. A Simon nie chciał ryzykować...
"Jesteś już mój" Pomyślał Simon, kiedy jego manewr się powiódł i jego przeciwnik leżał na ziemi. Miał teraz chwilę wytchnienia i szansę na ocenę sytuacji. Mimo iż walka potrafiła wyswobodzić u żołnierza niesamowitą ilość adrenaliny, która nieraz ratowała mu życie, to jednak wiedział, że pośpiech nie zawsze jest dobrym doradcą. Czasami o wiele lepsze są chłodne kalkulacje i właściwa ocena sytuacji w jakich znalazł się człowiek. Owszem niektóre ruchy wykonane pod wpływem chwili potrafiły zaskoczyć przeciwnika, ale na dłuższą metę to logiczne i przemyślane decyzje były naprawdę opłacalne. No i potrafiły uratować życie.
Jeden przeciwnik leżał. Bez wątpienia należało go dobić - wiedział, że niedługo otrząśnie się i wstanie, a wtedy Simon straci całą przewagę jaką miał nad nim w chwili obecnej. Jednak prawdziwym zagrożeniem był drugi uzbrojony mężczyzna, który lada moment mógł skierować swoją uwagę na Simona.
Musiał działać szybko. Postanowił dobić nożem leżącego żołnierza, a gdyby mu się udało użyłby jego ciała jako tarczy podczas wycofywania się w kierunku jakiejś przeszkody, skąd mógłby prowadzić wymianę ognia. Nawet początkujący żołnierz wiedział, że walka na otwartej przestrzeni jest zbyt ryzykowna. Tutaj nie decydowały umiejętności i wyszkolenie żołnierza, tylko refleks i szczęście. A Simon nie chciał ryzykować...
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest