[Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Teddevelien
Mężczyzna zastanowił się na chwilę. Zdecydował się na pewne ryzyko. Utrata Oxry nie była kosztowna, a ze strachu mógł jeszcze coś powiedzieć. Ze strachu wynikającego z tego, iż był im zbędny. A zbędnych szpiegów pozbywano się szybko.
Teddevelien wzniósł rękę w uspokajającym geście.
- To nie będzie koniecznie, wiedźminie... Wiemy już o wiele więcej, niż sam Oxra. Lepiej pobiegnij na górę i zarżnij jego pachołków, dopóki nie są groźni... - wyciągnął zza pasa jeden ze sztyletów, uchylając płaszcz na tyle, by pierwszy jeniec dostrzegł, iż jest ich więcej. Podał go fałszywemu chłopu.
- Zapewniam cię, Kane, że ten układ zawarty został dla dobra wszystkich zgromadzonych w tej sali, może za wyjątkiem Oxry. Przytrzymaj go tylko. Jako że jest nam zbędny - zaczął z całkiem naturalną obojętnością w głosie - wypełniam moją część. Weź puginał i poderżnij mu gardło. I niech ci się nie zdaje, że umiesz nim władać dostatecznie dobrze lub biegać tak szybko, by cię wiedźmin nie dogonił. No już. Oxra nie będzie nam potrzebny.
Teraz, Oxra, pomyślał, musisz nam dostarczyć naprawdę ważną informację, aby się z tego wykaraskać.
Mężczyzna zastanowił się na chwilę. Zdecydował się na pewne ryzyko. Utrata Oxry nie była kosztowna, a ze strachu mógł jeszcze coś powiedzieć. Ze strachu wynikającego z tego, iż był im zbędny. A zbędnych szpiegów pozbywano się szybko.
Teddevelien wzniósł rękę w uspokajającym geście.
- To nie będzie koniecznie, wiedźminie... Wiemy już o wiele więcej, niż sam Oxra. Lepiej pobiegnij na górę i zarżnij jego pachołków, dopóki nie są groźni... - wyciągnął zza pasa jeden ze sztyletów, uchylając płaszcz na tyle, by pierwszy jeniec dostrzegł, iż jest ich więcej. Podał go fałszywemu chłopu.
- Zapewniam cię, Kane, że ten układ zawarty został dla dobra wszystkich zgromadzonych w tej sali, może za wyjątkiem Oxry. Przytrzymaj go tylko. Jako że jest nam zbędny - zaczął z całkiem naturalną obojętnością w głosie - wypełniam moją część. Weź puginał i poderżnij mu gardło. I niech ci się nie zdaje, że umiesz nim władać dostatecznie dobrze lub biegać tak szybko, by cię wiedźmin nie dogonił. No już. Oxra nie będzie nam potrzebny.
Teraz, Oxra, pomyślał, musisz nam dostarczyć naprawdę ważną informację, aby się z tego wykaraskać.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...

-
- Bombardier
- Posty: 895
- Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
- Numer GG: 0
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Wszyscy
Oxra zawył, widząc ostrze sztyletu w ręku żądnego krwi chłopa.
- Oni mają ich więcej! - zawył widząc jak jego przyszyły morderca zbliża się do niego. - Zaraz będzie tu od cholery tych przeklętych dezerterów! Chłop zatrzymał się na moment. Ale tylko na moment.
- Panie Oooooxra! - zaryczał ktoś z baszty, Vilvik chyba. - Idzie ku nam zbrojna kupa!
- Ilu? - zapytał nie szpieg, a chłop, czy też raczej dezerter
- Będzie ich z pięćdziesięciu...
Dezerter jęknął.
- Tak się, kurwa kończą, zbójeckie wyprawy.
- Może mi to ktoś wytłumaczyć, do kurwy jędzy? - zaklął sążyście Kane, robiąc się bardzo zły.
- Nie teraz - warknął Oxra. - Słuchajcie mnie, wszyscy. Te jebane chłopki, te ścierwo, zaczaiło się w lesie. Tam obejrzeli sobie urządzoną przez was masakrę. Xedilian wysłał ich bo myślał że nie dam sobie rady z amuletem. Teraz im, kurwa, odbiło i chcą puścić całą chałupę z dymem, chcą odebrać swój amulecik siłą. Nie rozumiecie, durnie? Zajebią nas jak psy a artefakt i tak zabiorą.Kompanii milczeli. Oxra, choć niechybnie skurwiel okrutny, gadał do rzeczy.
Driada, która stała najbliżej okna pierwsza zauważyła cały tabun ludu uzbrojonego w dość długie miecze i kusze idącego prosto na strażnicę.
- Zaryglujcie drzwi - zasyczał dezerter. - Jestem Vilgefortz Młodszy, mówicie mi Vilge. Na razie zostaniemy przyjaciółmi, bo podejrzewam że moi rodacy z chęcią roznieśliby mnie na strzępy... za to że udzieliłem wam tylu informacji
- Na razie - powiedział cicho Oxra dopiero teraz zbierając się z podłogi - Ale później, o ile przeżyjemy, dorwę cię i obiecuję ci to: Zawiśniesz, albo osobiście odrąbię ci łeb i zasadzę na płocie.
- Stoi - mruknął Vilgefortz - Mamy tu jakieś zapasy broni, łuki?
- Są - mruknął szpieg - w piwnicy.
- Idę po nie.
- Sam? - Oxra uniósł brwi.
- Jesteśmy razem. - warknął Vilgefortz - Mi też zależy na tym żeby wyjść stąd cało...
Vilge podszedł do niewielkiej klapy w podłodze, otworzył ją, zniknął w otworze. Oxra kręcił się po strażnicy ustawiając wszystko jako osłonę. Przewracał stoły, krzesła, parę obrazów anonimowego twórcy.
- Zaryglujcie, kurwa drzwi...
Drużyna przyglądała się temu w milczeniu. To wszystko było tak straszliwie zakręcone, zamotane... I oto nagle ich jeńcy, którzy nie tak dawno temu mogli stracić życie z ich rąk musieli współdziać razem i do tego po stronie drużyny...
Driada milczała. Wiedźmin milczał. Kane milczał. Nawet Ted, który cieszył się na ważne informacje stał cicho.
- Gdzie jest mag? - zapytał nagle cicho Oxra. - Gdzie jest... KURWA MAĆ!
Radcliffe
Adept wykaraskał się na zewnątrz, przetarł oczy. Słońce powoli miało się ku zachodowi.
Rozglądnął się po pobojowisku. Nic strasznego, parę połamanych mieczy i trochę zaschniętej krwi na trawie.
Zaszedł nieco dalej niż chciał, aż pod sam las gdzie badał trupa zabitego przez wiedźmina kusznika. I wtedy zobaczył ślady.
Trop wiódł w las, i zaraz zakręcał idąc wzdłuż ściany drzew. Potem nagle stanął w miejscu. Radcliffe zobaczył obozowisko...
- Hej ty! - Dostrzeżono go! Ktoś pojawił się między drzewami, mniej więcej za plecami adepta. - Tuć mi tu, gołąbeczku!
Radcliffe uskoczył, zbyt wolno. Odebrał cios między łopatki, runął na ziemię. Zaszarpał się gdy poczuł ukłucia ziminego metalu na dłoniach.
- Mamy go - rozległ się głos.
- świetnie. Będzie naszym zakładnikiem
Oxra zawył, widząc ostrze sztyletu w ręku żądnego krwi chłopa.
- Oni mają ich więcej! - zawył widząc jak jego przyszyły morderca zbliża się do niego. - Zaraz będzie tu od cholery tych przeklętych dezerterów! Chłop zatrzymał się na moment. Ale tylko na moment.
- Panie Oooooxra! - zaryczał ktoś z baszty, Vilvik chyba. - Idzie ku nam zbrojna kupa!
- Ilu? - zapytał nie szpieg, a chłop, czy też raczej dezerter
- Będzie ich z pięćdziesięciu...
Dezerter jęknął.
- Tak się, kurwa kończą, zbójeckie wyprawy.
- Może mi to ktoś wytłumaczyć, do kurwy jędzy? - zaklął sążyście Kane, robiąc się bardzo zły.
- Nie teraz - warknął Oxra. - Słuchajcie mnie, wszyscy. Te jebane chłopki, te ścierwo, zaczaiło się w lesie. Tam obejrzeli sobie urządzoną przez was masakrę. Xedilian wysłał ich bo myślał że nie dam sobie rady z amuletem. Teraz im, kurwa, odbiło i chcą puścić całą chałupę z dymem, chcą odebrać swój amulecik siłą. Nie rozumiecie, durnie? Zajebią nas jak psy a artefakt i tak zabiorą.Kompanii milczeli. Oxra, choć niechybnie skurwiel okrutny, gadał do rzeczy.
Driada, która stała najbliżej okna pierwsza zauważyła cały tabun ludu uzbrojonego w dość długie miecze i kusze idącego prosto na strażnicę.
- Zaryglujcie drzwi - zasyczał dezerter. - Jestem Vilgefortz Młodszy, mówicie mi Vilge. Na razie zostaniemy przyjaciółmi, bo podejrzewam że moi rodacy z chęcią roznieśliby mnie na strzępy... za to że udzieliłem wam tylu informacji
- Na razie - powiedział cicho Oxra dopiero teraz zbierając się z podłogi - Ale później, o ile przeżyjemy, dorwę cię i obiecuję ci to: Zawiśniesz, albo osobiście odrąbię ci łeb i zasadzę na płocie.
- Stoi - mruknął Vilgefortz - Mamy tu jakieś zapasy broni, łuki?
- Są - mruknął szpieg - w piwnicy.
- Idę po nie.
- Sam? - Oxra uniósł brwi.
- Jesteśmy razem. - warknął Vilgefortz - Mi też zależy na tym żeby wyjść stąd cało...
Vilge podszedł do niewielkiej klapy w podłodze, otworzył ją, zniknął w otworze. Oxra kręcił się po strażnicy ustawiając wszystko jako osłonę. Przewracał stoły, krzesła, parę obrazów anonimowego twórcy.
- Zaryglujcie, kurwa drzwi...
Drużyna przyglądała się temu w milczeniu. To wszystko było tak straszliwie zakręcone, zamotane... I oto nagle ich jeńcy, którzy nie tak dawno temu mogli stracić życie z ich rąk musieli współdziać razem i do tego po stronie drużyny...
Driada milczała. Wiedźmin milczał. Kane milczał. Nawet Ted, który cieszył się na ważne informacje stał cicho.
- Gdzie jest mag? - zapytał nagle cicho Oxra. - Gdzie jest... KURWA MAĆ!
Radcliffe
Adept wykaraskał się na zewnątrz, przetarł oczy. Słońce powoli miało się ku zachodowi.
Rozglądnął się po pobojowisku. Nic strasznego, parę połamanych mieczy i trochę zaschniętej krwi na trawie.
Zaszedł nieco dalej niż chciał, aż pod sam las gdzie badał trupa zabitego przez wiedźmina kusznika. I wtedy zobaczył ślady.
Trop wiódł w las, i zaraz zakręcał idąc wzdłuż ściany drzew. Potem nagle stanął w miejscu. Radcliffe zobaczył obozowisko...
- Hej ty! - Dostrzeżono go! Ktoś pojawił się między drzewami, mniej więcej za plecami adepta. - Tuć mi tu, gołąbeczku!
Radcliffe uskoczył, zbyt wolno. Odebrał cios między łopatki, runął na ziemię. Zaszarpał się gdy poczuł ukłucia ziminego metalu na dłoniach.
- Mamy go - rozległ się głos.
- świetnie. Będzie naszym zakładnikiem

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił


-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Teddevelien
Mag. Brak Radcliffe'a. To ciekawe.
Mężczyzna rozejrzał się. Nie dostrzegłszy maga stwierdził, że ten jest na zewnątrz. Ignorując towarzystwo podszedł do progu strażnicy. Widział zbrojną grupę. Ze dwudziestu szło prosto drogą na strażnicę, bez strachu, choć wciąż byli zdecydowanie daleko. Dziesięciu znajdowało się po lewej. Widać z wyższego miejsca można było dostrzec resztę. Radcliffe'a ani śladu.
- Mam pewien plan... - zaczął, jednocześnie zbierając się do wysłania myśli Kane'owi.
,,Ci tutaj mogą być w zmowie z nowymi lub chcieć ocalić życie wydając was w jakiś sposób. Ostrożnie".
- ...ale zaryglujcie drzwi. Rozejrzyjcie się za magiem. Ja dostrzegam jednak inne, ciekawe opcje... - odrzucił zbyt duży, obijany futrem płaszcz zostając tylko w ciemnych nogawicach, koszuli jak i szarej tunice. Nie był to strój przeznaczony na dzień, ale i tak lepszy niż futro. Nie czekając na resztę wybiegł ze strażnicy i skręcił od razu w bok, pokonując najkrótszą drogę do lasu.
- Psia mać... driada lepiej by się nadała... tylko wyperswadować coś dziewce... - mruknął sam do siebie, gdy był już wśród drzew i gęstych krzewów.
Teraz musiał uważać. Przeszedł kilkadziesiąt kroków bokiem. Był niemal pewien, że zauważono jak ucieka ze strażnicy, którą mieli niedługo otoczyć. Zastanawiając się nad ich reakcją i pewien, że nie tylko on stracił orientację ale i nikt nie wie, gdzie on jest, zaczął podkradać się ostrożnie z powrotem w stronę rzadszego poszycia.
Mag. Brak Radcliffe'a. To ciekawe.
Mężczyzna rozejrzał się. Nie dostrzegłszy maga stwierdził, że ten jest na zewnątrz. Ignorując towarzystwo podszedł do progu strażnicy. Widział zbrojną grupę. Ze dwudziestu szło prosto drogą na strażnicę, bez strachu, choć wciąż byli zdecydowanie daleko. Dziesięciu znajdowało się po lewej. Widać z wyższego miejsca można było dostrzec resztę. Radcliffe'a ani śladu.
- Mam pewien plan... - zaczął, jednocześnie zbierając się do wysłania myśli Kane'owi.
,,Ci tutaj mogą być w zmowie z nowymi lub chcieć ocalić życie wydając was w jakiś sposób. Ostrożnie".
- ...ale zaryglujcie drzwi. Rozejrzyjcie się za magiem. Ja dostrzegam jednak inne, ciekawe opcje... - odrzucił zbyt duży, obijany futrem płaszcz zostając tylko w ciemnych nogawicach, koszuli jak i szarej tunice. Nie był to strój przeznaczony na dzień, ale i tak lepszy niż futro. Nie czekając na resztę wybiegł ze strażnicy i skręcił od razu w bok, pokonując najkrótszą drogę do lasu.
- Psia mać... driada lepiej by się nadała... tylko wyperswadować coś dziewce... - mruknął sam do siebie, gdy był już wśród drzew i gęstych krzewów.
Teraz musiał uważać. Przeszedł kilkadziesiąt kroków bokiem. Był niemal pewien, że zauważono jak ucieka ze strażnicy, którą mieli niedługo otoczyć. Zastanawiając się nad ich reakcją i pewien, że nie tylko on stracił orientację ale i nikt nie wie, gdzie on jest, zaczął podkradać się ostrożnie z powrotem w stronę rzadszego poszycia.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...

-
- Bosman
- Posty: 1796
- Rejestracja: poniedziałek, 26 lutego 2007, 10:52
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Freistadt Danzig
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Baernn
Driada poszła na dół po strzały. Nie były najlepszej jakości, no ale cóż. Nadal nie rozumiała o co tu chodzi, wiedziała jednak, że ktoś chce szpiega, tego dziwnego chłopa i amulet. Pomyślała o ucieczce, niegłupi pomysł. Może by przeżyła. Może nie. Raczej nie. Nawet jakby kompania oddała Amulet z Oxrą i Vilgiem, to Wiedźmin nie był do tej sprawy nastawiony obiektywnie. Ludzie, którzy wynajęli to pospólstwo wyrżnęli prawdopodobnie całe Caer a’Muirehen. Driada wbiegała po kręconych schodach z trzema pełnymi kołczanami pod pachą i jej osobistym zawieszonym jak zawsze przy biodrze. W drugiej ręce ściskała łuk i torbę. W Brokilonie podczas wędrówek do Wielkiego Dębu driady zawsze opowiadały lub wyśpiewywały sobie historie. Jedna z nich zapadła Baernn szczególnie w pamięć... W pomieszczeniu byli pachołkowie Oxry, Driada spojrzała na nich, nie zmieniając beznamiętnego wyrazu twarzy:
-No i co robicie, strzelać do nich, spar'les! Spar'les! - Rzuciła kołczany obok szczeliny w murze. W tym momencie liczyła się każda strzała. Baernn zaczęła nucić pod nosem ową pieśń, którą pierwszy raz usłyszała z ust jednej z najstarszych sióstr spośród strażniczek pogranicza... Złapała od razu dwie strzały. Kupa zbrojnych ludzi biegła w takim zagęszczeniu że bez problemu mogła trafić dwóch, a przy dobrym wietrze i trzech chłopów dwoma strzałami. Napięła łuk, wymierzyła odległość i wystrzeliła. Jedna strzała jednak chybiła, druga powaliła od razu na ziemię jakiegoś chuderlaka, strzała wbiła mu się niefortunnie w oczodół. Driada teraz chociaż wiedziała jaką poprawkę wziąć na wiatr przy następnych strzałach. Tym razem wzięła już jedną strzałę, bo zauważyła jakim marnotrawstwem było zużycie dwóch na zrozumienie wiatru. Założyła strzałę, naciągnęła łuk, polizała górną wargę, zupełnie jakby miało jej to pomóc i puściła. Zniesiona nieco wiatrem strzała uderzyła nie tam gdzie trzeba, bo zamiast trafić prosto w gardło, uderzyła między żebra, przebijając płuca. Baernn szybko nałożyła strzałę na cięciwę, wymierzyła i puściła. Padł kolejny piechur, przewracając towarzysza biegnącego za nim. Driada nałożyła dwie strzały, napięła i puściła. Dwóch mężczyzn padło prawie w tym samym momencie. Pierwszy dostał w szyję zatoczył się, zrobił piruet i chlapnął w piach. Drugiego driada trafiła w głowę, jednak nie zabiła go. Strzała prześlizgnęła się po brzegu czaszki, zostawiając paskudną ranę bluzgającą juchą. Obok twarzy Baernn wylatując ze szczeliny coś przeleciało wbijając się z impetem w drewniany sufit baszty. Driada Obróciła sie na jednej nodze. Jej oddech odrobinę przyśpieszył. Wciąż nie dawała po sobie poznać uczuć, ale wystraszyła się. Driada zmieniła stronę. Po tej stronie było ich więcej. Zaczęła słyszeć metaliczne postukiwania o cegłę, najemnicy starali się wstrzelić bełt do środka Zaczeła szyć z łuku, zestrzeliła dwóch i czterech mocno raniła. Wciąż nuciła, co ładnie jej wychodziło, bo Baernn tak jak inne Driady miała piękny głos.
Driada poszła na dół po strzały. Nie były najlepszej jakości, no ale cóż. Nadal nie rozumiała o co tu chodzi, wiedziała jednak, że ktoś chce szpiega, tego dziwnego chłopa i amulet. Pomyślała o ucieczce, niegłupi pomysł. Może by przeżyła. Może nie. Raczej nie. Nawet jakby kompania oddała Amulet z Oxrą i Vilgiem, to Wiedźmin nie był do tej sprawy nastawiony obiektywnie. Ludzie, którzy wynajęli to pospólstwo wyrżnęli prawdopodobnie całe Caer a’Muirehen. Driada wbiegała po kręconych schodach z trzema pełnymi kołczanami pod pachą i jej osobistym zawieszonym jak zawsze przy biodrze. W drugiej ręce ściskała łuk i torbę. W Brokilonie podczas wędrówek do Wielkiego Dębu driady zawsze opowiadały lub wyśpiewywały sobie historie. Jedna z nich zapadła Baernn szczególnie w pamięć... W pomieszczeniu byli pachołkowie Oxry, Driada spojrzała na nich, nie zmieniając beznamiętnego wyrazu twarzy:
-No i co robicie, strzelać do nich, spar'les! Spar'les! - Rzuciła kołczany obok szczeliny w murze. W tym momencie liczyła się każda strzała. Baernn zaczęła nucić pod nosem ową pieśń, którą pierwszy raz usłyszała z ust jednej z najstarszych sióstr spośród strażniczek pogranicza... Złapała od razu dwie strzały. Kupa zbrojnych ludzi biegła w takim zagęszczeniu że bez problemu mogła trafić dwóch, a przy dobrym wietrze i trzech chłopów dwoma strzałami. Napięła łuk, wymierzyła odległość i wystrzeliła. Jedna strzała jednak chybiła, druga powaliła od razu na ziemię jakiegoś chuderlaka, strzała wbiła mu się niefortunnie w oczodół. Driada teraz chociaż wiedziała jaką poprawkę wziąć na wiatr przy następnych strzałach. Tym razem wzięła już jedną strzałę, bo zauważyła jakim marnotrawstwem było zużycie dwóch na zrozumienie wiatru. Założyła strzałę, naciągnęła łuk, polizała górną wargę, zupełnie jakby miało jej to pomóc i puściła. Zniesiona nieco wiatrem strzała uderzyła nie tam gdzie trzeba, bo zamiast trafić prosto w gardło, uderzyła między żebra, przebijając płuca. Baernn szybko nałożyła strzałę na cięciwę, wymierzyła i puściła. Padł kolejny piechur, przewracając towarzysza biegnącego za nim. Driada nałożyła dwie strzały, napięła i puściła. Dwóch mężczyzn padło prawie w tym samym momencie. Pierwszy dostał w szyję zatoczył się, zrobił piruet i chlapnął w piach. Drugiego driada trafiła w głowę, jednak nie zabiła go. Strzała prześlizgnęła się po brzegu czaszki, zostawiając paskudną ranę bluzgającą juchą. Obok twarzy Baernn wylatując ze szczeliny coś przeleciało wbijając się z impetem w drewniany sufit baszty. Driada Obróciła sie na jednej nodze. Jej oddech odrobinę przyśpieszył. Wciąż nie dawała po sobie poznać uczuć, ale wystraszyła się. Driada zmieniła stronę. Po tej stronie było ich więcej. Zaczęła słyszeć metaliczne postukiwania o cegłę, najemnicy starali się wstrzelić bełt do środka Zaczeła szyć z łuku, zestrzeliła dwóch i czterech mocno raniła. Wciąż nuciła, co ładnie jej wychodziło, bo Baernn tak jak inne Driady miała piękny głos.





-
- Marynarz
- Posty: 261
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
- Numer GG: 7066798
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Kane
-Może mi to ktoś wytłumaczyć, do k**wy jędzy?- Zaklął sążyście Kane. Ten dzień stawał się coraz leprzy i leprzy....
Teraz zbierała się na nich kupa zbrojnego chłopa. Po prostu, ku**a, pięknie.
Kane zdjąl z głowy swój charakterystyczny kapelusz z rondem i zawiesił na jakimś fragmencie ściany strażnicy nadającym się do tego celu. Do kapelusza dorzucił swój płaszcz. Został w swoim czarnym kubraku i reszcie ubioru z zestawu. Na szyji pojawił się srebny łańcuszek z malutkim, misternie zrobionym krukiem zrywającym się do lotu, również z srebra.
Wzdrygnąl się nieco gdy dotarł do niego sygnał od Teda. Kiwnął głową lekko na znak przyjęcia wiadomości, nie skierował kiwnięcia bezpośrednio do Teda, chciał aby to wyglądało jak nic nieznaczący gest. Ted musiał mieć jakieś zdolności, pokazał to gdy przesłuchiwali Vilgefortza. Kane już to kiedyś widział. Bardzo dawno temu....
- Vilgefortz! Czekaj, pójdę z tobą - Zawołał za jeńcem Kane. Udał się za magiem-renegatem. Przy pasie ciążyła mu szabla.
-Może mi to ktoś wytłumaczyć, do k**wy jędzy?- Zaklął sążyście Kane. Ten dzień stawał się coraz leprzy i leprzy....
Teraz zbierała się na nich kupa zbrojnego chłopa. Po prostu, ku**a, pięknie.
Kane zdjąl z głowy swój charakterystyczny kapelusz z rondem i zawiesił na jakimś fragmencie ściany strażnicy nadającym się do tego celu. Do kapelusza dorzucił swój płaszcz. Został w swoim czarnym kubraku i reszcie ubioru z zestawu. Na szyji pojawił się srebny łańcuszek z malutkim, misternie zrobionym krukiem zrywającym się do lotu, również z srebra.
Wzdrygnąl się nieco gdy dotarł do niego sygnał od Teda. Kiwnął głową lekko na znak przyjęcia wiadomości, nie skierował kiwnięcia bezpośrednio do Teda, chciał aby to wyglądało jak nic nieznaczący gest. Ted musiał mieć jakieś zdolności, pokazał to gdy przesłuchiwali Vilgefortza. Kane już to kiedyś widział. Bardzo dawno temu....
- Vilgefortz! Czekaj, pójdę z tobą - Zawołał za jeńcem Kane. Udał się za magiem-renegatem. Przy pasie ciążyła mu szabla.


-
- Mat
- Posty: 554
- Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
- Numer GG: 6781941
- Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Laerwen
-Pięknie, kurwa, pięknie- zamruczał wiedźmin. Odsunął plecak pod sam kąt, zostawił wszystko co było mu teraz zbędne. Tylko miecze i okute srebrnymi ćwiekami rękawice, więcej nie trzeba.
*Amulet jest im potrzebny. A są zamieszani w Masakrę Kaer Morhen.*- pomyślał. *Trzeba będzie się bronić. I pilnować tego przedmiotu.*
Oba medaliony- wiedźmiński i ten własny, od przyjaciółki miał na szyi. Wyjął kilka kolejnych mikstur, miały zwiększyć jego szybkość, wytrzymałość oraz zwiększyć zdolności jego narządów zmysłu, oraz powstrzymać ból, który prawdopodobnie poczułby nie raz w trakcie tej walki.
-Spróbuj jakiejś sztuczki, to tobie pierwszemu wypruję flaki.- powiedział, mierząc Oxrę spojrzeniem, które sugerowało że nie zawaha się spełnić obietnicy.
Następnie pomógł mu przysuwać stół do drzwi, ustawiać wszelkie krzesła, szafy, co się dało, aby uniemożliwić przeciwnikom wejście.
Poszukał też jakiejś broni drzewcowej- mimo iż zwykł walczyć mieczem i pięściami, w takich warunkach porządna włócznia mogła być naprawdę dobrą bronią.
-Jest stąd jakieś inne wyjście, na wypadek gdyby było za gorąco?- zapytał.
Gdyby teraz uciekł z walki nie naruszyłoby to jego kodeksu. Miał bronić ludzi przed potworami- nie innymi ludźmi. Jednak czuł, że nie może opuścić towarzyszy.
-Pięknie, kurwa, pięknie- zamruczał wiedźmin. Odsunął plecak pod sam kąt, zostawił wszystko co było mu teraz zbędne. Tylko miecze i okute srebrnymi ćwiekami rękawice, więcej nie trzeba.
*Amulet jest im potrzebny. A są zamieszani w Masakrę Kaer Morhen.*- pomyślał. *Trzeba będzie się bronić. I pilnować tego przedmiotu.*
Oba medaliony- wiedźmiński i ten własny, od przyjaciółki miał na szyi. Wyjął kilka kolejnych mikstur, miały zwiększyć jego szybkość, wytrzymałość oraz zwiększyć zdolności jego narządów zmysłu, oraz powstrzymać ból, który prawdopodobnie poczułby nie raz w trakcie tej walki.
-Spróbuj jakiejś sztuczki, to tobie pierwszemu wypruję flaki.- powiedział, mierząc Oxrę spojrzeniem, które sugerowało że nie zawaha się spełnić obietnicy.
Następnie pomógł mu przysuwać stół do drzwi, ustawiać wszelkie krzesła, szafy, co się dało, aby uniemożliwić przeciwnikom wejście.
Poszukał też jakiejś broni drzewcowej- mimo iż zwykł walczyć mieczem i pięściami, w takich warunkach porządna włócznia mogła być naprawdę dobrą bronią.
-Jest stąd jakieś inne wyjście, na wypadek gdyby było za gorąco?- zapytał.
Gdyby teraz uciekł z walki nie naruszyłoby to jego kodeksu. Miał bronić ludzi przed potworami- nie innymi ludźmi. Jednak czuł, że nie może opuścić towarzyszy.
A d'yaebl aep arse!

-
- Kok
- Posty: 1304
- Rejestracja: środa, 25 lutego 2009, 16:48
- Numer GG: 28552833
- Lokalizacja: Police
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Radcliffe ( i MG)
Obudził się. Bolała go głowa i ramiona, czuł zimne kajdanki z dwimerytu na dłoniach.
Leżał w czymś w rodzaju namiotu, jasne płotno dachu raziło go w oczy. Obrócił się na bok,
spojrzał na wyjście ze swojego więzienia.
Zobaczył niewielką polankę, na której stacjonował spory oddział dezerterów wyglądających
jak chłopi. Było ich z pięćdziesięciu, każdy uzbrojony. Ucieczka nie wchodziła w grę.
Nagle coś przysłoniło mu widok - do namiotu wszedł jakiś dziwny człek wyglądem przypominający olbrzyma.
Miał długą brodę zaplecioną w warkoczyki, łysą głowę, orli nos i straszliwie krzaczaste brwi. Niósł na sobie z 50 kg płyt pancerza, innymi słowy, wyglądał jak jedna, nafaszerowana mięsem, puszka. Był jednak groźny z wyglądu.
Radcliffe nie chciałby się z nim zmierzyć.
- Witaj magu - rzekł olbrzym stając nad nim. - Jam jest Bluedeath Chrach.
Adept nie odpowiedział, patrząc na olbrzyma z trwogą.
- Pojmaliśmy cię i możem zrobić z tobą co będziemy chcieli. - kontynuował Bluedeath łamaną wspólną - Zanim jednak wyzioniesz ducha, posmakujesz żelaznych obcęg, pala, bądź w najlepszym wypadku spalimy cię żywcem.
Radcliffe milczał. Sekundował zaklęcie.
- Jednak ja - Bluedeath - Jestem miłościwy, i dam ci szansę by się jakoś wykaraskać... z tego.
Adept wypowiedział formułę... I nie poczuł nic! No tak... dwimeryt.
Zaklął.
- Zdobędziesz dla mnie pewną informację - olbrzym zmarszczył groźnie brwi - w waszej strażnicy przebywa pewna groźna osoba...
- Kto?
- Wampir.
- Że co?
- Dobrze słyszałeś. Macie w drużynie wampira, a mój pan żąda by go mu dostarczyć. Żywego.
- Na co mu wampir?
- Niektóre komnaty - uśmiechnął się olbrzym. Zdecydowanie nieszczerze. - Są za niebezpieczne do eksploracji przez człowieka.
- Medaliony - syknął Radcliffe - siedemnaście medalionów nieznanej mocy i pragnący je zdobyć Xedilian, władca Legendarnych który wynajmuje dezerterów do walki z posiadaczami ostatniego medalionika...
- Zgadzasz się na układ?
- Nie wiem kto jest tym wampirem!
- Więc się dowiedz. I donieś nam. Niebawem zaatakujemy strażnicę. Ty zaczekasz tu, ze mną w obozie. Po walce pójdziesz do nich, wyciągniesz tą informację i wrócisz
do mnie.
- Gdzie bym cie teoretycznie znalazł?
- Tu w tym obozie. To jak będzie?
- Zgoda - powiedział Radcliffe. - Zgadzam się.
Obudził się. Bolała go głowa i ramiona, czuł zimne kajdanki z dwimerytu na dłoniach.
Leżał w czymś w rodzaju namiotu, jasne płotno dachu raziło go w oczy. Obrócił się na bok,
spojrzał na wyjście ze swojego więzienia.
Zobaczył niewielką polankę, na której stacjonował spory oddział dezerterów wyglądających
jak chłopi. Było ich z pięćdziesięciu, każdy uzbrojony. Ucieczka nie wchodziła w grę.
Nagle coś przysłoniło mu widok - do namiotu wszedł jakiś dziwny człek wyglądem przypominający olbrzyma.
Miał długą brodę zaplecioną w warkoczyki, łysą głowę, orli nos i straszliwie krzaczaste brwi. Niósł na sobie z 50 kg płyt pancerza, innymi słowy, wyglądał jak jedna, nafaszerowana mięsem, puszka. Był jednak groźny z wyglądu.
Radcliffe nie chciałby się z nim zmierzyć.
- Witaj magu - rzekł olbrzym stając nad nim. - Jam jest Bluedeath Chrach.
Adept nie odpowiedział, patrząc na olbrzyma z trwogą.
- Pojmaliśmy cię i możem zrobić z tobą co będziemy chcieli. - kontynuował Bluedeath łamaną wspólną - Zanim jednak wyzioniesz ducha, posmakujesz żelaznych obcęg, pala, bądź w najlepszym wypadku spalimy cię żywcem.
Radcliffe milczał. Sekundował zaklęcie.
- Jednak ja - Bluedeath - Jestem miłościwy, i dam ci szansę by się jakoś wykaraskać... z tego.
Adept wypowiedział formułę... I nie poczuł nic! No tak... dwimeryt.
Zaklął.
- Zdobędziesz dla mnie pewną informację - olbrzym zmarszczył groźnie brwi - w waszej strażnicy przebywa pewna groźna osoba...
- Kto?
- Wampir.
- Że co?
- Dobrze słyszałeś. Macie w drużynie wampira, a mój pan żąda by go mu dostarczyć. Żywego.
- Na co mu wampir?
- Niektóre komnaty - uśmiechnął się olbrzym. Zdecydowanie nieszczerze. - Są za niebezpieczne do eksploracji przez człowieka.
- Medaliony - syknął Radcliffe - siedemnaście medalionów nieznanej mocy i pragnący je zdobyć Xedilian, władca Legendarnych który wynajmuje dezerterów do walki z posiadaczami ostatniego medalionika...
- Zgadzasz się na układ?
- Nie wiem kto jest tym wampirem!
- Więc się dowiedz. I donieś nam. Niebawem zaatakujemy strażnicę. Ty zaczekasz tu, ze mną w obozie. Po walce pójdziesz do nich, wyciągniesz tą informację i wrócisz
do mnie.
- Gdzie bym cie teoretycznie znalazł?
- Tu w tym obozie. To jak będzie?
- Zgoda - powiedział Radcliffe. - Zgadzam się.
00088888000

-
- Bombardier
- Posty: 895
- Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
- Numer GG: 0
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Ted
Czekał, skulony przy najlepiej nadającym się do ukrycia krzaku.
Wydawało się że nikt go nie zauważył. Główny oddział idący prosto na strażnicę miał uniesione kusze, bełty błyszczały w słońcu. Ted widział jak zbliżają się powoli...
Syknęła strzała, jeden z dezerterów runął na ziemię jak rażony piorunem.
Driada - pomyślał Ted.
Następne dwie strzały chybiły celu, a jeden z najbardziej trzeźwych przeciwników dostrzegł punkt z którego leciała ostra śmierć.
Bełt wystrzelił, pomknął ku wyrwie, zapowiadając bardzo groźną sytuację dla przebywającej tam driady...
Ted nie usłyszał żadnego krzyku. Albo dostała tak dobrze że nawet nie pisnęła, tylko zwaliła się martwa na ziemię, bądź strzelający chybił.
I wtedy nagle i niespodzianie zobaczył na ziemi kawałek ubrania Radcliffe'a. Był to rękaw jego bufiastej koszuli, bardzo charakterystyczny.
Teraz było już z górki. Ted dojrzał ślady. Ślady maga. Ślady prowadzące wzdłuż ściany lasu, niebezpiecznie blisko oddziałów wroga.
Radcliffe - wydedukował natychmiast.
Kane
Ted wybiegł. Wampir odwrócił się w stronę schodzącego do piwnicy Vilgefortza Młodszego.
- Vilgefortz! Czekaj, pójdę z tobą
Jeniec nie odpowiedział, zniknął w otworze. Kane ruszył za nim.
Schodki były diablo strome i strasznie stare. Spróchniałe wręcz. Na niewielkim sklepieniu królowały pająki, po kątach biegały szczury i myszy. Na omszałych, prawie w całości zajętych przez pajęczyny ścianach, wisiały stare jak świat obrazy nieznanych artystów.
Kane przyjrzał się zwłaszcza jednemu, przedstawiającemu najpewniej scenę polowania.
- Tu są bronie i jakieś inne, pożyteczne śmieci... Nie wiem do końca co...
Vilgefortz grzebał w dziurawych beczkach stojących pod ścianą. Z jednych sterczały pordzewiałe miecze, w innych skrzyły się skorodowane kolczugi.
- Wybierz sobie coś...
Laerwen
Czas uciekał. Oxra zdążył zwalić jeszcze szafę przed drzwi którymi dopiero co wylazł Ted, Wiedźminowi udało się zaryglować drzwi z drugiej strony domu.
- Co robimy? - szpieg rzucił zlęknione spojrzenie na Laerwena. - Tak łatwo nam nie pójdzie, oni w końcu się tu wbiją... driada nie powstrzyma wszystkich...
- Panie Ooooxra!
- Co jest, Vlivik?
- Pani Baernn chyba dostała!
- Kurwa mać! - zaklął szpieg, rzucił się na schody wiodące na wieżyczkę.
Bełt przebił cienką szybkę w oknie rozbijając ją w drobny mak. Oxra zacharczał, zwalił się na pierwszy stopień, zawył. Z szyi sterczała mu lotka pocisku, krew uchodziła wartko.
- Nie przebiło mu tętnicy! - zawył Taxo podbiegając do swojego pana - Pomóżcie... - zajęczał w stronę wiedźmina. - On jeszcze żyje!
Laerwen spojrzał na szpiega. Bełt przebił mu szyję praktycznie na wylot, jednak ogromne szczęscie nie opuszczało skurwiela. Pocisk rozwalił mu skórę. Ale nawet nie dotknął tętnicy.
Coś jeszcze dałoby się zrobić...
Ktoś załomotał w drzwi pięścią.
Nadeszli.
Baernn
Driada nuciła. Jak zwykle pięknie. Jak zwykle słuchała jej cała okolica, jej aksamitny głos dochodził nawet do ptaka skrytego w koronie drzewa...
Syknął grot, driada rzuciła się w tył, zbyt wolno. Chłopi dostrzegli ją wcześniej, niepotrzebnie zmieniała strony. Teraz mogła jedynie bezradnie patrzeć jak pocisk leci w jej stronę, niczym nieodwołalne przeznaczenie którego uniknąć jest nie sposób...
Dostała. Trochę poniżej żeber, nieco nad wątrobą. Bełt wszedł gładko aż po lotkę.
Po policzku Driady popłynęła łza.
Żyła. Jeszcze. Słyszała jak przez mgłę krzyki na dole. Widziała tysiące kwiatów... tysiące barwnych pszczół w lesie Brokilon, uspakajający głos Ettariel...
Potrzebowała pomocy. Bezzwłocznie. Krew uchodziła, nie umiała powstrzymać jej swoimi dłońmi, posooka spływała na podłogę strażnicy.
Radcliffe
- Zgoda - powiedział mag.
Teraz musiał zaczekać na rozwinięcie sytuacji. Bluedeath zniknął w wejściu. Adept oparł się o ścianę namiotu.
Czekał, skulony przy najlepiej nadającym się do ukrycia krzaku.
Wydawało się że nikt go nie zauważył. Główny oddział idący prosto na strażnicę miał uniesione kusze, bełty błyszczały w słońcu. Ted widział jak zbliżają się powoli...
Syknęła strzała, jeden z dezerterów runął na ziemię jak rażony piorunem.
Driada - pomyślał Ted.
Następne dwie strzały chybiły celu, a jeden z najbardziej trzeźwych przeciwników dostrzegł punkt z którego leciała ostra śmierć.
Bełt wystrzelił, pomknął ku wyrwie, zapowiadając bardzo groźną sytuację dla przebywającej tam driady...
Ted nie usłyszał żadnego krzyku. Albo dostała tak dobrze że nawet nie pisnęła, tylko zwaliła się martwa na ziemię, bądź strzelający chybił.
I wtedy nagle i niespodzianie zobaczył na ziemi kawałek ubrania Radcliffe'a. Był to rękaw jego bufiastej koszuli, bardzo charakterystyczny.
Teraz było już z górki. Ted dojrzał ślady. Ślady maga. Ślady prowadzące wzdłuż ściany lasu, niebezpiecznie blisko oddziałów wroga.
Radcliffe - wydedukował natychmiast.
Kane
Ted wybiegł. Wampir odwrócił się w stronę schodzącego do piwnicy Vilgefortza Młodszego.
- Vilgefortz! Czekaj, pójdę z tobą
Jeniec nie odpowiedział, zniknął w otworze. Kane ruszył za nim.
Schodki były diablo strome i strasznie stare. Spróchniałe wręcz. Na niewielkim sklepieniu królowały pająki, po kątach biegały szczury i myszy. Na omszałych, prawie w całości zajętych przez pajęczyny ścianach, wisiały stare jak świat obrazy nieznanych artystów.
Kane przyjrzał się zwłaszcza jednemu, przedstawiającemu najpewniej scenę polowania.
- Tu są bronie i jakieś inne, pożyteczne śmieci... Nie wiem do końca co...
Vilgefortz grzebał w dziurawych beczkach stojących pod ścianą. Z jednych sterczały pordzewiałe miecze, w innych skrzyły się skorodowane kolczugi.
- Wybierz sobie coś...
Laerwen
Czas uciekał. Oxra zdążył zwalić jeszcze szafę przed drzwi którymi dopiero co wylazł Ted, Wiedźminowi udało się zaryglować drzwi z drugiej strony domu.
- Co robimy? - szpieg rzucił zlęknione spojrzenie na Laerwena. - Tak łatwo nam nie pójdzie, oni w końcu się tu wbiją... driada nie powstrzyma wszystkich...
- Panie Ooooxra!
- Co jest, Vlivik?
- Pani Baernn chyba dostała!
- Kurwa mać! - zaklął szpieg, rzucił się na schody wiodące na wieżyczkę.
Bełt przebił cienką szybkę w oknie rozbijając ją w drobny mak. Oxra zacharczał, zwalił się na pierwszy stopień, zawył. Z szyi sterczała mu lotka pocisku, krew uchodziła wartko.
- Nie przebiło mu tętnicy! - zawył Taxo podbiegając do swojego pana - Pomóżcie... - zajęczał w stronę wiedźmina. - On jeszcze żyje!
Laerwen spojrzał na szpiega. Bełt przebił mu szyję praktycznie na wylot, jednak ogromne szczęscie nie opuszczało skurwiela. Pocisk rozwalił mu skórę. Ale nawet nie dotknął tętnicy.
Coś jeszcze dałoby się zrobić...
Ktoś załomotał w drzwi pięścią.
Nadeszli.
Baernn
Driada nuciła. Jak zwykle pięknie. Jak zwykle słuchała jej cała okolica, jej aksamitny głos dochodził nawet do ptaka skrytego w koronie drzewa...
Syknął grot, driada rzuciła się w tył, zbyt wolno. Chłopi dostrzegli ją wcześniej, niepotrzebnie zmieniała strony. Teraz mogła jedynie bezradnie patrzeć jak pocisk leci w jej stronę, niczym nieodwołalne przeznaczenie którego uniknąć jest nie sposób...
Dostała. Trochę poniżej żeber, nieco nad wątrobą. Bełt wszedł gładko aż po lotkę.
Po policzku Driady popłynęła łza.
Żyła. Jeszcze. Słyszała jak przez mgłę krzyki na dole. Widziała tysiące kwiatów... tysiące barwnych pszczół w lesie Brokilon, uspakajający głos Ettariel...
Potrzebowała pomocy. Bezzwłocznie. Krew uchodziła, nie umiała powstrzymać jej swoimi dłońmi, posooka spływała na podłogę strażnicy.
Radcliffe
- Zgoda - powiedział mag.
Teraz musiał zaczekać na rozwinięcie sytuacji. Bluedeath zniknął w wejściu. Adept oparł się o ścianę namiotu.

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił


-
- Marynarz
- Posty: 261
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
- Numer GG: 7066798
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Dobra, dzięki
Kane
Głownym zamysłem w zejściu za Vilgefortzem było pilnowanie jeńca. Vilg nie zauważył nawet jak puchnąć zaczęła mu ręka od "przesłuchiwania" w wykonaniu alpa, miał teraz inne zmartwienia na głowie jak, na przykład, pół setki zbrojnego chłopa na zewnątrz. Kane wykorzystał fakt że może rozejżeć się trochę w tej starej strażnicy, zaczął patrzeć za czymś wartościowym. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Wśród sprzętu który znalazł mógł wymienić:
Parę złotych kielichów z tajemniczymi symbolami (o kurwa, wymsknęło mu się na widok zdobyczy), parę zardzewiałych mieczy, jeden bardzo ładny sztylet z rubinem w głowicy (kolejne cacuszko), sporo strzał, bełtów i z pięć łuków (sprawnych) Dwie kusze, stare gacie, ubrania, szaty, parę zardzewiałych hełmów, ładną misternie wykonaną tarczę, sporych rozmiarów skóre najpewniej skalnego smoka (cholernie cenne znalezisko, dużo cenniejsze o całej reszty razem wziętej, pod warunkiem że prawdziwa) oraz dużo różnych innych gratów typu nogi od krzesła, pół kordelasa, cięciwa od łuku, 3/4 miecza, kółka kolczugi.
Przyszło mu do głowy że strażnica musiała mieć kiedyś nielada znaczenie skoro znalazł w niej tych kilka białych kruków.
Do swojej torby podróżnej (którą zabrał z sobą) Kane schował 2 złote kielichy i skórę smoka. Sprawdził czy sztylet jest ostry, przejechał palcem. Wymagał naostrzenia ale i tak był w zaskakująco dobrym stanie. Sztylet schował w cholewie swojego wysokiego buta.
Pozostało zebranie broni. Zebrał 5 łuków i zarzucił na ramię.
- Vilgefortz, jedyne co widzę tu jako sensowną broń to te łuki, wyzbieraj do nich strzały gdy ja nieść będe owe łuki na góre. -Powiedział w kierunku Vilga.
Kane poszedł odłożyć na góre zebrany majdan oraz torbe z znaleziskami. Zdążył wyjść w momencie gdy rozpoczęła się dyskusja co zrobić z pół-martwym Orxrą.
Kane wygramolił się na zewnątrz odłożył sprzęt i podszedł do wiedźmina.
- Dycha jeszcze? -spytał i mimo wcześniejszych zamiarów wobec szpiega dodał - Trzeba mu pomóc, jeśli to jeszcze możliwe, psi syn na pewno nam sie jeszcze przyda.
Kane
Głownym zamysłem w zejściu za Vilgefortzem było pilnowanie jeńca. Vilg nie zauważył nawet jak puchnąć zaczęła mu ręka od "przesłuchiwania" w wykonaniu alpa, miał teraz inne zmartwienia na głowie jak, na przykład, pół setki zbrojnego chłopa na zewnątrz. Kane wykorzystał fakt że może rozejżeć się trochę w tej starej strażnicy, zaczął patrzeć za czymś wartościowym. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Wśród sprzętu który znalazł mógł wymienić:
Parę złotych kielichów z tajemniczymi symbolami (o kurwa, wymsknęło mu się na widok zdobyczy), parę zardzewiałych mieczy, jeden bardzo ładny sztylet z rubinem w głowicy (kolejne cacuszko), sporo strzał, bełtów i z pięć łuków (sprawnych) Dwie kusze, stare gacie, ubrania, szaty, parę zardzewiałych hełmów, ładną misternie wykonaną tarczę, sporych rozmiarów skóre najpewniej skalnego smoka (cholernie cenne znalezisko, dużo cenniejsze o całej reszty razem wziętej, pod warunkiem że prawdziwa) oraz dużo różnych innych gratów typu nogi od krzesła, pół kordelasa, cięciwa od łuku, 3/4 miecza, kółka kolczugi.
Przyszło mu do głowy że strażnica musiała mieć kiedyś nielada znaczenie skoro znalazł w niej tych kilka białych kruków.
Do swojej torby podróżnej (którą zabrał z sobą) Kane schował 2 złote kielichy i skórę smoka. Sprawdził czy sztylet jest ostry, przejechał palcem. Wymagał naostrzenia ale i tak był w zaskakująco dobrym stanie. Sztylet schował w cholewie swojego wysokiego buta.
Pozostało zebranie broni. Zebrał 5 łuków i zarzucił na ramię.
- Vilgefortz, jedyne co widzę tu jako sensowną broń to te łuki, wyzbieraj do nich strzały gdy ja nieść będe owe łuki na góre. -Powiedział w kierunku Vilga.
Kane poszedł odłożyć na góre zebrany majdan oraz torbe z znaleziskami. Zdążył wyjść w momencie gdy rozpoczęła się dyskusja co zrobić z pół-martwym Orxrą.
Kane wygramolił się na zewnątrz odłożył sprzęt i podszedł do wiedźmina.
- Dycha jeszcze? -spytał i mimo wcześniejszych zamiarów wobec szpiega dodał - Trzeba mu pomóc, jeśli to jeszcze możliwe, psi syn na pewno nam sie jeszcze przyda.
Ostatnio zmieniony wtorek, 7 kwietnia 2009, 08:28 przez Sciass, łącznie zmieniany 1 raz.


-
- Kok
- Posty: 1304
- Rejestracja: środa, 25 lutego 2009, 16:48
- Numer GG: 28552833
- Lokalizacja: Police
Re: <Wiedźmin> ...LEGENDARNI...
Radcliffe
Co mu zostało jak nie czekać?? Rozglądał się po obozie próbując ocenić w jakiej sile nadeszli. Przed strażnicą było ich z pół setki a tutaj? Spróbował zsunąć kajdany z rąk. Nic a nic. Może w nocy uda mu się uciec... Kto był tym wampirem? Czy przywódca chłopów nie kłamał? Raczej nie. Braenn nie może być tym wampirem, Learwen? Może... Ale raczej Kane lub Ted... A chuj z tym. Dowie się po walce...
Co mu zostało jak nie czekać?? Rozglądał się po obozie próbując ocenić w jakiej sile nadeszli. Przed strażnicą było ich z pół setki a tutaj? Spróbował zsunąć kajdany z rąk. Nic a nic. Może w nocy uda mu się uciec... Kto był tym wampirem? Czy przywódca chłopów nie kłamał? Raczej nie. Braenn nie może być tym wampirem, Learwen? Może... Ale raczej Kane lub Ted... A chuj z tym. Dowie się po walce...
00088888000

-
- Mat
- Posty: 554
- Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
- Numer GG: 6781941
- Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Laerwen
Na razie pozostało czekać. Drzwi były zastawione, więc powstrzymają atakujących. Kane grzebał w piwnicy razem z tym drugim.
Są tu jak w pułapce. Nie ma stąd żadnego wyjścia.
Usłyszał że Oxra dostał. Trzeba mu było pomóc.
Podbiegł do niego. Zobaczył, że nie jest w aż takim złym stanie.
-Wy dwaj!- krzyknął do Vilvika i Taxa. -Jeden niech mu pomoże,a drugi pilnuje drzwi!
*Strzał za dziesięć milionów. Przeżyje chłop, jak się nim zajmą*- pomyślał.
Usłyszał ciche stęknięcie.
*Baernn..*- pomyślał i rzucił się na górę. Dopadł do dziewczyny, uklęknął obok niej, zaczął oglądać ranę.
-Spokojnie, spokojnie, będzie dobrze, pomogę Ci- mówił, trzymając jej rękę na ramieniu. -Niech no któryś przyniesie moją torbę!- zawołał. Miał tam leki i opatrunki, będzie w stanie coś zrobić.
-Trzymaj się, zaraz będzie po wszystkim- szepnął uspokajająco i zaczął opatrywać ranę.
Na razie pozostało czekać. Drzwi były zastawione, więc powstrzymają atakujących. Kane grzebał w piwnicy razem z tym drugim.
Są tu jak w pułapce. Nie ma stąd żadnego wyjścia.
Usłyszał że Oxra dostał. Trzeba mu było pomóc.
Podbiegł do niego. Zobaczył, że nie jest w aż takim złym stanie.
-Wy dwaj!- krzyknął do Vilvika i Taxa. -Jeden niech mu pomoże,a drugi pilnuje drzwi!
*Strzał za dziesięć milionów. Przeżyje chłop, jak się nim zajmą*- pomyślał.
Usłyszał ciche stęknięcie.
*Baernn..*- pomyślał i rzucił się na górę. Dopadł do dziewczyny, uklęknął obok niej, zaczął oglądać ranę.
-Spokojnie, spokojnie, będzie dobrze, pomogę Ci- mówił, trzymając jej rękę na ramieniu. -Niech no któryś przyniesie moją torbę!- zawołał. Miał tam leki i opatrunki, będzie w stanie coś zrobić.
-Trzymaj się, zaraz będzie po wszystkim- szepnął uspokajająco i zaczął opatrywać ranę.
A d'yaebl aep arse!

-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Teddevelien
Nieostrożny głupiec? Zdrajca? Człowiek w majakach?
Teddevelien snuł rozważania podążając dalej w las, równolegle do domniemanej wędrówki maga. Przystanął na chwilę, by obejrzeć grupy zebrane tutaj. Nie dostrzegł nikogo wyróżniającego się. Oficerowie było nader eufemistycznym określeniem jeżeli chodziło o przywódców tych band. Na pewno żadnemu z nich Legendarni nie powierzyliby odebrania amuletu.
Rzucił okiem na basztę. Przez dłuższą chwilę już nie prowadzono z niej ostrzału. Dokładnie od momentu wystrzelenia bełtu.
Driada nie żyła.
Człowiekowi zrobiło się nieco żal. Wiedząc, iż jest driadą, z pewnością jej obeznanie we świecie ograniczało się do łuku. Umarłą nieznana mu osoba lepsza od niego, zupełnie mu nieznana i, co było najważniejsze w tejże chwili, zupełnie nie w swojej sprawie.
Mimo że szpieg dążył do tego, by niewiele z osób umierających praktycznie co dzień wokół niego było lepszych, rzadko zdarzało się by takie osoby nie umierały przed nim.
Przez chwilę wypatrywał w otworze strzelniczym baszty twarzy jednego z pachołków Oxry albo driady. Nie dostrzegłszy jednak nikogo, stwierdził iż ma własne problemy na głowie.
I jeszcze problemy Radcliffe'a.
Stwierdził to dostrzegając obozowisko. Vilgefortz wspominał o nim, stąd dziesiątka uciekła. Czas na dedukcję.
Głębiej w lesie ukryła się duża banda, tak głęboko że driada nie dostrzegła ich. Dziesięciu chłopów zaatakowało ich, a dziesięciu uciekło. Potem banda przyszła do obozowiska. Nie dostrzegłszy pozytywnych efektów wyprawy, ruszyła pod basztę i dostrzegła pobojowisko. A teraz szli na basztę choć część została.
Dziwna sprawa. Ktoś skupił sto procent nienawiści, jak zwykł mawiać współpracujący z nim dawniej ego odpowiednik z Kaedwen, na biednej piątce wędrowców.
Już czwórce, niedługo trójce jeżeli się nie pośpieszy.
I dwójce jeżeli będzie nieostrożny.
Ted ujrzał niewielki obóz. Składały się na niego cztery namioty, wszystkie bez wyjątku pilnowane przez dwóch strażników wyglądających podobnie do widzianych już wcześniej przez Teda przeciwników.
Wyglądali jak przebrani za chłopów maruderzy. Oprócz strażników po obozie szwendało się paru innych zbirów patrolujących okolicę. Wyposażeni byli - na pierwszy rzut oka - w same miecze i włócznie.
Pośrodku obozowiska paliło się ognisko. Słońce powoli zachodziło, w lesie zaczynała podnosić się mlecznobiała mgła.
Jeden namiot wyróżniał się w tłumie: ozdobiony był złotymi haftami. Ted domyślił się że tam przebywa dowódca owych zbirzysk.
Obozowisko otaczały niskie jałowce. Można było się za nimi podkraść do namiotu wodza, nie byłoby to jednak proste. Jeden, wyjątkowo upierdliwy strażnik, stał tam cały czas. Należało go wykiwać...
Co gorsza, spoza obozowiska nie ruszył się Radcliffe.
Mężczyzna miał plan. Potrzebował ofiary. Mgła była mu na rękę, tak jak rzadkie patrole. Zostawił miecz przy ziemi razem z łańcuchem, nie chcąc ryzykować najmniejszego szelestu. Obserwował przez nadchodzące minuty trasy zniechęconych i nieświadomych jego obecności wartowników, patrzył którzy się spotykali, którzy byli zmęczeni, którzy zniechęceni. Łączący wszystkie trzy cechy byli najlepszymi ofiarami. Koncentrował się najlepiej jak mógł wiedząc, że posiada niewystarczająco dużo czasu.
Wybrawszy najbardziej obiecującą ofiarę wyjął sztylet i podszedł nisko, gdy nie był obserwowany. Nie chcąc ryzykować, po przejściu niewielkiego dystansu, kilkunastu kroków niemal, położył się. Nie mógł po prostu zajść nikogo, nie umiał. W ogóle rzadko robił to co teraz w terenie, nie zaś w jakimkolwiek obszarze zabudowanym. Musiał dojść gdzieś i czekać. I modlić się, aby nie został zauważony, przynajmniej będącw krzaku.
To ma prawo zadziałać.Tylko prawo. Ale i tak nie mógł oprzeć się ryzyku.
Nieostrożny głupiec? Zdrajca? Człowiek w majakach?
Teddevelien snuł rozważania podążając dalej w las, równolegle do domniemanej wędrówki maga. Przystanął na chwilę, by obejrzeć grupy zebrane tutaj. Nie dostrzegł nikogo wyróżniającego się. Oficerowie było nader eufemistycznym określeniem jeżeli chodziło o przywódców tych band. Na pewno żadnemu z nich Legendarni nie powierzyliby odebrania amuletu.
Rzucił okiem na basztę. Przez dłuższą chwilę już nie prowadzono z niej ostrzału. Dokładnie od momentu wystrzelenia bełtu.
Driada nie żyła.
Człowiekowi zrobiło się nieco żal. Wiedząc, iż jest driadą, z pewnością jej obeznanie we świecie ograniczało się do łuku. Umarłą nieznana mu osoba lepsza od niego, zupełnie mu nieznana i, co było najważniejsze w tejże chwili, zupełnie nie w swojej sprawie.
Mimo że szpieg dążył do tego, by niewiele z osób umierających praktycznie co dzień wokół niego było lepszych, rzadko zdarzało się by takie osoby nie umierały przed nim.
Przez chwilę wypatrywał w otworze strzelniczym baszty twarzy jednego z pachołków Oxry albo driady. Nie dostrzegłszy jednak nikogo, stwierdził iż ma własne problemy na głowie.
I jeszcze problemy Radcliffe'a.
Stwierdził to dostrzegając obozowisko. Vilgefortz wspominał o nim, stąd dziesiątka uciekła. Czas na dedukcję.
Głębiej w lesie ukryła się duża banda, tak głęboko że driada nie dostrzegła ich. Dziesięciu chłopów zaatakowało ich, a dziesięciu uciekło. Potem banda przyszła do obozowiska. Nie dostrzegłszy pozytywnych efektów wyprawy, ruszyła pod basztę i dostrzegła pobojowisko. A teraz szli na basztę choć część została.
Dziwna sprawa. Ktoś skupił sto procent nienawiści, jak zwykł mawiać współpracujący z nim dawniej ego odpowiednik z Kaedwen, na biednej piątce wędrowców.
Już czwórce, niedługo trójce jeżeli się nie pośpieszy.
I dwójce jeżeli będzie nieostrożny.
Ted ujrzał niewielki obóz. Składały się na niego cztery namioty, wszystkie bez wyjątku pilnowane przez dwóch strażników wyglądających podobnie do widzianych już wcześniej przez Teda przeciwników.
Wyglądali jak przebrani za chłopów maruderzy. Oprócz strażników po obozie szwendało się paru innych zbirów patrolujących okolicę. Wyposażeni byli - na pierwszy rzut oka - w same miecze i włócznie.
Pośrodku obozowiska paliło się ognisko. Słońce powoli zachodziło, w lesie zaczynała podnosić się mlecznobiała mgła.
Jeden namiot wyróżniał się w tłumie: ozdobiony był złotymi haftami. Ted domyślił się że tam przebywa dowódca owych zbirzysk.
Obozowisko otaczały niskie jałowce. Można było się za nimi podkraść do namiotu wodza, nie byłoby to jednak proste. Jeden, wyjątkowo upierdliwy strażnik, stał tam cały czas. Należało go wykiwać...
Co gorsza, spoza obozowiska nie ruszył się Radcliffe.
Mężczyzna miał plan. Potrzebował ofiary. Mgła była mu na rękę, tak jak rzadkie patrole. Zostawił miecz przy ziemi razem z łańcuchem, nie chcąc ryzykować najmniejszego szelestu. Obserwował przez nadchodzące minuty trasy zniechęconych i nieświadomych jego obecności wartowników, patrzył którzy się spotykali, którzy byli zmęczeni, którzy zniechęceni. Łączący wszystkie trzy cechy byli najlepszymi ofiarami. Koncentrował się najlepiej jak mógł wiedząc, że posiada niewystarczająco dużo czasu.
Wybrawszy najbardziej obiecującą ofiarę wyjął sztylet i podszedł nisko, gdy nie był obserwowany. Nie chcąc ryzykować, po przejściu niewielkiego dystansu, kilkunastu kroków niemal, położył się. Nie mógł po prostu zajść nikogo, nie umiał. W ogóle rzadko robił to co teraz w terenie, nie zaś w jakimkolwiek obszarze zabudowanym. Musiał dojść gdzieś i czekać. I modlić się, aby nie został zauważony, przynajmniej będącw krzaku.
To ma prawo zadziałać.Tylko prawo. Ale i tak nie mógł oprzeć się ryzyku.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...

-
- Bosman
- Posty: 1796
- Rejestracja: poniedziałek, 26 lutego 2007, 10:52
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Freistadt Danzig
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Baernn
Cichy śpiew urwał się. Driada upadła na ziemię, nie czując jeszcze bólu. W ręku wciąż trzymała swój łuk, a na podłodze rozsypane były strzały. Jej ciało przestała być kamienne i nagle potrafiło okazac jakieś uczucia. Na jej ślicznej buzi wyrósł grymas bólu, który dopiero zaczął rozprzestrzeniać się od miejsca, w które dostała. Zamiast pradawnych pieśni o pięknie lasu, gór i rzek z ust Baernn wypełzły wszystkie te słowa, których na co dzień raczej nie używała. Większość słów było na tyle starych i niezrozumiałych również dla niej, że bez skrępowania puszczała wiązanki we wszystkich językach świata, które znała. Z jej ust wypłynęły nawet te dla samej dziewczyny najobrzydliwsze, krasnoludzkie. Baernn, w końcu ugryzła się w dolną wargę, złapała się wokół rany, docisnęła dla przytrzymania krwi i na tyle ile mogła krzyknęła:
-Cyrulika, kurwa! - Ludzkie przekleństwo w ustach driady brzmiało nieco groteskowo.
Na pomoc nie przyszedł żaden cyrulik tylko Wiedźmin. Z resztą dobrze że on.
Cichy śpiew urwał się. Driada upadła na ziemię, nie czując jeszcze bólu. W ręku wciąż trzymała swój łuk, a na podłodze rozsypane były strzały. Jej ciało przestała być kamienne i nagle potrafiło okazac jakieś uczucia. Na jej ślicznej buzi wyrósł grymas bólu, który dopiero zaczął rozprzestrzeniać się od miejsca, w które dostała. Zamiast pradawnych pieśni o pięknie lasu, gór i rzek z ust Baernn wypełzły wszystkie te słowa, których na co dzień raczej nie używała. Większość słów było na tyle starych i niezrozumiałych również dla niej, że bez skrępowania puszczała wiązanki we wszystkich językach świata, które znała. Z jej ust wypłynęły nawet te dla samej dziewczyny najobrzydliwsze, krasnoludzkie. Baernn, w końcu ugryzła się w dolną wargę, złapała się wokół rany, docisnęła dla przytrzymania krwi i na tyle ile mogła krzyknęła:
-Cyrulika, kurwa! - Ludzkie przekleństwo w ustach driady brzmiało nieco groteskowo.
Na pomoc nie przyszedł żaden cyrulik tylko Wiedźmin. Z resztą dobrze że on.





-
- Bombardier
- Posty: 895
- Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
- Numer GG: 0
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Laerwen i Baernn
Driada leżała oparta o ścianę, dyszała ciężko. Jej oczy powoli gasły, krew nie przestawała uchodzić.
Z dołu znów rozległy się głuche odgłosy uderzeń. Dezerterzy walili w drzwi.
Nagle na schodach pojawił się dyszący Vlivik niosąc w rękach torbę wiedźmina. Rzucił mu ją bez słowa i zawrócił.
Laerwen szybko dokonał penetracji torby. Znajdowało się tam wszystko czego potrzebował.
Przecież był zawsze gotowy...
Rana wyglądała paskudnie. lotka bełtu zamiast zrobić wąskie wcięcie, rozerwała driadzie parenaście centymetrów ciała...
WSZYSCY (i Kane)
Trzeba mu pomóc, jeśli to jeszcze możliwe, psi syn na pewno nam sie jeszcze przyda.
Kane miał zamiar zabrać się do pracy... w końcu nie raz to robił. Miał wszystkie potrzebne do leczenia medykamenty, znał się na tym... i wtedy ktoś ponownie załomotał w drzwi.
- Otwierać! Bo sforsujem i nic was nie uratuje!
Oxra charczał trzymawszy się za gardło.
- Sukinsyny próbują wedrzeć się drugim wejściem! - wrzasnął naraz Taxo pokazując nagle wprawione w drżenie drzwi "awaryjne" - Zaraz wejdą...
Ze schodków prowadzących do piwnicy wypadł nagle Vilgefortz ściskając w dłoni łuki.
Wyglądał okropnie. Ręka spuchła mu do rozmiarów łapy niedźwiedzia, dyszał.
- Nie otwierajcie im - wysapał słabo. - Na kurwę matkę, nie otwierajcie...
- Wyważyć drzwi! - rozległ się zdecydowany rozkaz dobiegający gdzieś na zewnątrz.
Bum.
Drzwi zadygotały, meble którymi były przytłoczone poleciały na boki jakgdyby były z trzciny...
Bum.
Wyłamały się nawiasy, drzwi zawisły w samej ościeżnicy...
Bum.
- Wchodzą! - wrzasnął Vilvik - Taxo, Oxrę do piwnicy!
To będzie ciekawe, pomyślał Vilgefortz. Za chwilę wpadnie tu z dwudziestu gotowych na śmierć ludzi z zamiarem mordu... mamy medalion... jedyna szansa by przeżyć...
Kane wiedział że nie mają szans. Było ich za mało. Mogli walczyć, mieli czym. Ale to by było beznadziejne...
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Żadnych tajemnych przejść, nic co mogłoby im pomóc. Driada kona... a Ted...
Obejrzał się.
Ted...
Ted
Jego cel - niewysoki strażnik z łysą głową nieustannie drapiący się po swojej dupie - obecnie stał na ścieżce prowadzącej do ozdobionego namiotu. Był senny, kołysał się. Okolica sprzyjała Tedowi, oprócz mgły która teraz wyglądała jak kłęby dymu, dawała wybitną wręcz ochronę przed wzrokiem wroga. Ted próbował podejść łysego strażnika od tyłu, pod koniec niemal się czołgał... potem zamarł. Był blisko. Był szalenie blisko. Nie uderzał. Przynajmniej na razie.
Dostrzegł ruch po swojej prawej stronie. Płachta zasłaniająca wejście do namiotu położonego na samym skraju obozowiska uniosła się na moment. Na polanę spłynęło światło z lampy znajdującej się w jego wnętrzu...
Oświetlając Teda który znajdował się, mimo krzaków, na dość odsłoniętym terenie.
Człowiek, a był nim nie kto inny jak Radcliffe, wyszedł z namiotu. Ted obserwował go z napięciem, wiedział że gdyby adept odwrócił głowę w prawo ujrzałby go... strażnik z halbaradą nieco przysnął...
Mag zamarł w miejscu. Spojrzał w prawo. Dostrzegł Teda...
Radcliffe
- Wstawaj - Bluedeath ponownie wszedł do namiotu - Idziemy.
Radcliffe nie miał wyboru. Został brutalnie podniesiony, Bluedeath odpiął mu kajdany. Adept rozmasował nadgarstki.
- Pójdziesz teraz do swoich kompanów. To może być dla nich ostatnia szansa, bo MOI ludzie już tam są... Zaniesiesz im moją propozycję pokoju. "Amulet i Wampir za życie"
Radcliffe nie odpowiedział.
- Idź.
Głupstwem byłoby nie posłuchać. Adept wyszedł z namiotu, wokół panowała ciemność rozświetlana nieco przez światło padające z jego mieszkania.
Bluedeath został w namiocie.
I wtedy to się stało... kiedy Radcliffe zamierzał przejść ścieżką między dwoma sosnami, najkrótszą drogą do strażnicy, dostrzegł coś po prawej stronie...
A był to skulony Teddevelien.
Alien nie obrazi się chyba jeśli zamieszczę tu jego gg. tak na wszelki wypadek:
13602064
Driada leżała oparta o ścianę, dyszała ciężko. Jej oczy powoli gasły, krew nie przestawała uchodzić.
Z dołu znów rozległy się głuche odgłosy uderzeń. Dezerterzy walili w drzwi.
Nagle na schodach pojawił się dyszący Vlivik niosąc w rękach torbę wiedźmina. Rzucił mu ją bez słowa i zawrócił.
Laerwen szybko dokonał penetracji torby. Znajdowało się tam wszystko czego potrzebował.
Przecież był zawsze gotowy...
Rana wyglądała paskudnie. lotka bełtu zamiast zrobić wąskie wcięcie, rozerwała driadzie parenaście centymetrów ciała...
WSZYSCY (i Kane)
Trzeba mu pomóc, jeśli to jeszcze możliwe, psi syn na pewno nam sie jeszcze przyda.
Kane miał zamiar zabrać się do pracy... w końcu nie raz to robił. Miał wszystkie potrzebne do leczenia medykamenty, znał się na tym... i wtedy ktoś ponownie załomotał w drzwi.
- Otwierać! Bo sforsujem i nic was nie uratuje!
Oxra charczał trzymawszy się za gardło.
- Sukinsyny próbują wedrzeć się drugim wejściem! - wrzasnął naraz Taxo pokazując nagle wprawione w drżenie drzwi "awaryjne" - Zaraz wejdą...
Ze schodków prowadzących do piwnicy wypadł nagle Vilgefortz ściskając w dłoni łuki.
Wyglądał okropnie. Ręka spuchła mu do rozmiarów łapy niedźwiedzia, dyszał.
- Nie otwierajcie im - wysapał słabo. - Na kurwę matkę, nie otwierajcie...
- Wyważyć drzwi! - rozległ się zdecydowany rozkaz dobiegający gdzieś na zewnątrz.
Bum.
Drzwi zadygotały, meble którymi były przytłoczone poleciały na boki jakgdyby były z trzciny...
Bum.
Wyłamały się nawiasy, drzwi zawisły w samej ościeżnicy...
Bum.
- Wchodzą! - wrzasnął Vilvik - Taxo, Oxrę do piwnicy!
To będzie ciekawe, pomyślał Vilgefortz. Za chwilę wpadnie tu z dwudziestu gotowych na śmierć ludzi z zamiarem mordu... mamy medalion... jedyna szansa by przeżyć...
Kane wiedział że nie mają szans. Było ich za mało. Mogli walczyć, mieli czym. Ale to by było beznadziejne...
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Żadnych tajemnych przejść, nic co mogłoby im pomóc. Driada kona... a Ted...
Obejrzał się.
Ted...
Ted
Jego cel - niewysoki strażnik z łysą głową nieustannie drapiący się po swojej dupie - obecnie stał na ścieżce prowadzącej do ozdobionego namiotu. Był senny, kołysał się. Okolica sprzyjała Tedowi, oprócz mgły która teraz wyglądała jak kłęby dymu, dawała wybitną wręcz ochronę przed wzrokiem wroga. Ted próbował podejść łysego strażnika od tyłu, pod koniec niemal się czołgał... potem zamarł. Był blisko. Był szalenie blisko. Nie uderzał. Przynajmniej na razie.
Dostrzegł ruch po swojej prawej stronie. Płachta zasłaniająca wejście do namiotu położonego na samym skraju obozowiska uniosła się na moment. Na polanę spłynęło światło z lampy znajdującej się w jego wnętrzu...
Oświetlając Teda który znajdował się, mimo krzaków, na dość odsłoniętym terenie.
Człowiek, a był nim nie kto inny jak Radcliffe, wyszedł z namiotu. Ted obserwował go z napięciem, wiedział że gdyby adept odwrócił głowę w prawo ujrzałby go... strażnik z halbaradą nieco przysnął...
Mag zamarł w miejscu. Spojrzał w prawo. Dostrzegł Teda...
Radcliffe
- Wstawaj - Bluedeath ponownie wszedł do namiotu - Idziemy.
Radcliffe nie miał wyboru. Został brutalnie podniesiony, Bluedeath odpiął mu kajdany. Adept rozmasował nadgarstki.
- Pójdziesz teraz do swoich kompanów. To może być dla nich ostatnia szansa, bo MOI ludzie już tam są... Zaniesiesz im moją propozycję pokoju. "Amulet i Wampir za życie"
Radcliffe nie odpowiedział.
- Idź.
Głupstwem byłoby nie posłuchać. Adept wyszedł z namiotu, wokół panowała ciemność rozświetlana nieco przez światło padające z jego mieszkania.
Bluedeath został w namiocie.
I wtedy to się stało... kiedy Radcliffe zamierzał przejść ścieżką między dwoma sosnami, najkrótszą drogą do strażnicy, dostrzegł coś po prawej stronie...
A był to skulony Teddevelien.
Alien nie obrazi się chyba jeśli zamieszczę tu jego gg. tak na wszelki wypadek:
13602064

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił


-
- Mat
- Posty: 554
- Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
- Numer GG: 6781941
- Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Laerwen
Wiedźmin wziął torbę i wyciągnął z niej wszystkie potrzebne rzeczy. Bandaże, opatrunki, a także mikstury lecznicze.
-Mam tu trochę leków, będziesz musiała to wypić. Nie powinny Ci zaszkodzić, te które Ci podam są neutralne dla organizmu, nie ma skutków ubocznych- powiedział, przy czym jednocześnie złapał bełt i wprawnym ruchem złamał drzewce, mając na uwadze to aby nie zadać dziewczynie zbędnego bólu.
Wlał jej do ust trochę mikstur.
-Leż tu spokojnie i nie ruszaj się, zaraz do Ciebie przyjdę.- szepnął, zakładając jej jednocześnie opatrunek. -Nie mogę teraz wyjąć Ci grotu, ale teraz przynajmniej nic Ci nie grozi.
Odpiął swój miecz od pasa, podał go dziewczynie.
-Pewnie się przyda.- rzekł, przy czym wyciągnął swojego srebrnego dwuręczniaka z pochwy na plecach.
-Przytrzymajcie drzwi, już idę!- krzyknął do tych na dole i zbiegł schodami aby im pomóc.
Wiedźmin wziął torbę i wyciągnął z niej wszystkie potrzebne rzeczy. Bandaże, opatrunki, a także mikstury lecznicze.
-Mam tu trochę leków, będziesz musiała to wypić. Nie powinny Ci zaszkodzić, te które Ci podam są neutralne dla organizmu, nie ma skutków ubocznych- powiedział, przy czym jednocześnie złapał bełt i wprawnym ruchem złamał drzewce, mając na uwadze to aby nie zadać dziewczynie zbędnego bólu.
Wlał jej do ust trochę mikstur.
-Leż tu spokojnie i nie ruszaj się, zaraz do Ciebie przyjdę.- szepnął, zakładając jej jednocześnie opatrunek. -Nie mogę teraz wyjąć Ci grotu, ale teraz przynajmniej nic Ci nie grozi.
Odpiął swój miecz od pasa, podał go dziewczynie.
-Pewnie się przyda.- rzekł, przy czym wyciągnął swojego srebrnego dwuręczniaka z pochwy na plecach.
-Przytrzymajcie drzwi, już idę!- krzyknął do tych na dole i zbiegł schodami aby im pomóc.
A d'yaebl aep arse!

-
- Marynarz
- Posty: 261
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
- Numer GG: 7066798
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Kane
Kane odskoczył od ciała Oxry jak oparzony. Pozwolił zabrać rannego. Nie ma sensu zabierać się za ratowanie szpiega skoro zaraz sam zginie jeśli niczego nie zrobi. Wyciągnął szable, przewiesił swoją torbę tak by mu nie przeszkadzała się poruszać.
Swój kubrak zostawił z kapeluszem tam gdzie je wcześniej powiesił. Przygotował się do walki jednocześnie starając się nadzorować przenoszenie Oxry. Sprzęt którym miał zamiar łatać szpiega wcisnął pozostałym z nadzieją że jakoś mu pomogą. Przeciwnicy dostali się do wieży.
Do strażnicy wbiegł jeden napastnik a za nim dwóch kolejnych. Reszta tłoczyła się na zewnątrz. Kane mając już dokumentnie gdzieś swoje incognito używał maksimum siły i zręczności jakie zapewniało mu wampirze dziedzictwo.
Pierwszego przeciwnika załatwił szybko, zablokował krótkie cięcie z lewej jednoręcznego miecza i błyskawicznie przejechał końcem szpady po twarzy rzezimieszka. Ten nawet nie zauważył rozszczepienia facjaty. Oponent osunął się na ziemie.
Pozostali przeciwnicy nie marnowali czasu i w czasie kiedy Kane walczył starali się go okrążyć. Teraz na polu bitwy stał Kane, dwaj oponenci z jego boków oraz kolejni dwaj którzy uzupełnili lukę po martwym koledze. Kane mając za plecami schody prowadzące ku górze strażnicy starał się wolnymi krokami wejść na nią, wciąż jednak odwrócony frontem do adwersarzy. Ci zaczęli napierać na niego ustawiając się w 2 na schodach bezpośrednio za nim. Walka przeniosła się na schody.
Dla wampira walczenie stało się niezwykle trudne. Musiał teraz odpierać dwóch przeciwników zaraz a za nimi szykowali się następni. Ruchy szablą teraz ograniczały się do szybkich bloków przed dwoma mieczami. Nie udało mu się wychwycić wszystkich ataków, ostrze miecza przejechało po ramieniu alpa, był on jednak wciąż zdolny do walki.
Kane był wściekły. Przeszedł do kontrofensywy. Kombatanci znajdowali się teraz na którymś schodku z kolei, od ziemi dzieliło ich już kilka ładnych metrów. Tenże fakt skwapliwie wampir wykorzystał do ataku. Niezwykle szybko rozbroił przeciwnika bliżej ściany a po chwili ułatwił mu oddychanie używając swojej szpady do wykonania zabiegu tracheotomii na nieszczęsnym pacjencie. Zaskoczony takim przebiegiem sprawy drugi oponent zawahał się co kosztowało go gruchnięcie w głowę z odlewu lewej dłoni Kane’a zwiniętej w kułak. Moc uderzenia była tak duża że nieszczęśnik przeleciał przez barierkę i rozbił sobie głowę o posadzkę strażnicy.
Dwóch kolejnych przeciwników nadbiegło niezrażonych niepowodzeniem swoich towarzyszy. Jeden wysforował się do przodu, napierając na Kane’a z dwuręcznym mieczem. Z oporem, ale jednak, udało się wampirowi odepchnąć przeciwnika. Szabla wampira powędrowała w kierunku głowy miecznika. Kane włożył w uderzenie tyle siły że zakończyło się ono dekapitacją. Alp był zły. I wycieńczony.
Do strażnicy wbiegło kolejnych sześciu oprychów. Na schodach został jeden. Wampir wykonał dość nieoczekiwany ruch, a konkretnie… splunął w twarz przeciwnika. Udało mu się na moment oślepić zbira co wampir wykorzystał do kopnięcia go. Mężczyzna sturlał się po dość stromych schodach.
Nagle z góry wyskoczył Learwen! Z mieczem! Kane miał powód do radości.
- Zaraz ci pomogę wiedźminie tylko sobie chwilę odpocznę – Rzekł Kane po czym splunął krwią, widocznie przegryzł sobie warge w bitewnej zawierusze. Meżczyzna osunął się o ściane. Gdy tylko lekko odsapnął planował wrócić na pole bitwy. Rana uciążliwie kłuła bulem, alp starał się zatamować krwawienie ubraniem.
Żeś mi utrudnił Mat. 1/3 posta musiałem zmienić bo w między czasie żeś swojego napisał i wyszłaby głupota
Kane odskoczył od ciała Oxry jak oparzony. Pozwolił zabrać rannego. Nie ma sensu zabierać się za ratowanie szpiega skoro zaraz sam zginie jeśli niczego nie zrobi. Wyciągnął szable, przewiesił swoją torbę tak by mu nie przeszkadzała się poruszać.
Swój kubrak zostawił z kapeluszem tam gdzie je wcześniej powiesił. Przygotował się do walki jednocześnie starając się nadzorować przenoszenie Oxry. Sprzęt którym miał zamiar łatać szpiega wcisnął pozostałym z nadzieją że jakoś mu pomogą. Przeciwnicy dostali się do wieży.
Do strażnicy wbiegł jeden napastnik a za nim dwóch kolejnych. Reszta tłoczyła się na zewnątrz. Kane mając już dokumentnie gdzieś swoje incognito używał maksimum siły i zręczności jakie zapewniało mu wampirze dziedzictwo.
Pierwszego przeciwnika załatwił szybko, zablokował krótkie cięcie z lewej jednoręcznego miecza i błyskawicznie przejechał końcem szpady po twarzy rzezimieszka. Ten nawet nie zauważył rozszczepienia facjaty. Oponent osunął się na ziemie.
Pozostali przeciwnicy nie marnowali czasu i w czasie kiedy Kane walczył starali się go okrążyć. Teraz na polu bitwy stał Kane, dwaj oponenci z jego boków oraz kolejni dwaj którzy uzupełnili lukę po martwym koledze. Kane mając za plecami schody prowadzące ku górze strażnicy starał się wolnymi krokami wejść na nią, wciąż jednak odwrócony frontem do adwersarzy. Ci zaczęli napierać na niego ustawiając się w 2 na schodach bezpośrednio za nim. Walka przeniosła się na schody.
Dla wampira walczenie stało się niezwykle trudne. Musiał teraz odpierać dwóch przeciwników zaraz a za nimi szykowali się następni. Ruchy szablą teraz ograniczały się do szybkich bloków przed dwoma mieczami. Nie udało mu się wychwycić wszystkich ataków, ostrze miecza przejechało po ramieniu alpa, był on jednak wciąż zdolny do walki.
Kane był wściekły. Przeszedł do kontrofensywy. Kombatanci znajdowali się teraz na którymś schodku z kolei, od ziemi dzieliło ich już kilka ładnych metrów. Tenże fakt skwapliwie wampir wykorzystał do ataku. Niezwykle szybko rozbroił przeciwnika bliżej ściany a po chwili ułatwił mu oddychanie używając swojej szpady do wykonania zabiegu tracheotomii na nieszczęsnym pacjencie. Zaskoczony takim przebiegiem sprawy drugi oponent zawahał się co kosztowało go gruchnięcie w głowę z odlewu lewej dłoni Kane’a zwiniętej w kułak. Moc uderzenia była tak duża że nieszczęśnik przeleciał przez barierkę i rozbił sobie głowę o posadzkę strażnicy.
Dwóch kolejnych przeciwników nadbiegło niezrażonych niepowodzeniem swoich towarzyszy. Jeden wysforował się do przodu, napierając na Kane’a z dwuręcznym mieczem. Z oporem, ale jednak, udało się wampirowi odepchnąć przeciwnika. Szabla wampira powędrowała w kierunku głowy miecznika. Kane włożył w uderzenie tyle siły że zakończyło się ono dekapitacją. Alp był zły. I wycieńczony.
Do strażnicy wbiegło kolejnych sześciu oprychów. Na schodach został jeden. Wampir wykonał dość nieoczekiwany ruch, a konkretnie… splunął w twarz przeciwnika. Udało mu się na moment oślepić zbira co wampir wykorzystał do kopnięcia go. Mężczyzna sturlał się po dość stromych schodach.
Nagle z góry wyskoczył Learwen! Z mieczem! Kane miał powód do radości.
- Zaraz ci pomogę wiedźminie tylko sobie chwilę odpocznę – Rzekł Kane po czym splunął krwią, widocznie przegryzł sobie warge w bitewnej zawierusze. Meżczyzna osunął się o ściane. Gdy tylko lekko odsapnął planował wrócić na pole bitwy. Rana uciążliwie kłuła bulem, alp starał się zatamować krwawienie ubraniem.
Żeś mi utrudnił Mat. 1/3 posta musiałem zmienić bo w między czasie żeś swojego napisał i wyszłaby głupota


-
- Bosman
- Posty: 1796
- Rejestracja: poniedziałek, 26 lutego 2007, 10:52
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Freistadt Danzig
Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
Baernn
Driada podsunęła się na stołek podstawiony naprzeciwko wejścia na stanowiska strzelców. Leki zaczynały działać i driada nie czuła bólu tak mocno jak wcześniej. Krew też zdawała się wolniej płynąć, zupełnie jakby gęstniała. Driada odłożyła miecz wiedźmina na bok, nogą podsnęła kołczan pełen strzał, który zawiesiła na ramieniu. Lewej ręce trzymała swój łuk. Zastanawiała się po co Laerwen dał jej miecz. Miała swój. Był lżejszy i wygodniejszy, przynajmniej była przyzwyczajona. Świat nagle zaczął wydawać się bardziej rozmyty, a kontrasty i kolory przewarościowały się. Driada przetarła oczy i sprawdziła czy miecz da się wyjąć bez problemów. Kolory bardzo powoli wracały do normalnego stanu. Baernn wyjęła strzałę z kołczanu, założyła na cięciwę i napięła łuk. Tak na wszelki wypadek gdyby któryś z najemników chcial wleźć tu na górę. Driada spociła się i pomimo przytępienia, czuła ból i upływ krwi.
Driada podsunęła się na stołek podstawiony naprzeciwko wejścia na stanowiska strzelców. Leki zaczynały działać i driada nie czuła bólu tak mocno jak wcześniej. Krew też zdawała się wolniej płynąć, zupełnie jakby gęstniała. Driada odłożyła miecz wiedźmina na bok, nogą podsnęła kołczan pełen strzał, który zawiesiła na ramieniu. Lewej ręce trzymała swój łuk. Zastanawiała się po co Laerwen dał jej miecz. Miała swój. Był lżejszy i wygodniejszy, przynajmniej była przyzwyczajona. Świat nagle zaczął wydawać się bardziej rozmyty, a kontrasty i kolory przewarościowały się. Driada przetarła oczy i sprawdziła czy miecz da się wyjąć bez problemów. Kolory bardzo powoli wracały do normalnego stanu. Baernn wyjęła strzałę z kołczanu, założyła na cięciwę i napięła łuk. Tak na wszelki wypadek gdyby któryś z najemników chcial wleźć tu na górę. Driada spociła się i pomimo przytępienia, czuła ból i upływ krwi.




