Obecny skład to:
- Blind Kitty
- Tevery Best
- Matt_92
- Chaos Theory
- mone0
Jeśli chodzi o mechaniczną część gry, to dłuższe dialogi i walki rozgrywamy przez gg, piszemy jak to zwykle na sesjach. Czas i narracja dowolna (przy czym preferuję mowę niezależną), ale bez przesady. Ostrzegam, że wasz MG to przymuł i ciężki kumacz pierwszej wody, więc jeśli macie małą cierpliwość lub wiarę w ludzi, to możecie pisać pogrubionym drukiem podsumowanie podjętych przez was czynności wymagających testów.
Przy okazji. Po_prostu nie mam talentu do budowania zwięzłych wypowiedzi, więc jeśli nie jest to w waszym stylu, to nie musicie pisać długaśnych postów.
Podróżowaliście dzień i noc przez trzy doby. Pierwszego dnia karawana pokonała większość drogi, ale później dziurawa szosa ustąpiła miejsca dziurawej szosie przykrytej grubą warstwą śliskiego błocka. Przywódca karawany-Greg Stephenson, mało znany nowojorski spec od elektroniki, nie należący do zbyt charyzmatycznych ani przyjemnych ludzi, przewidział to i uzbroił koła trzech nowojorskich pojazdów w łańcuchy. Jedynie ciężarówka z Vegas ślizgała się na holu. Średnio co godzinę inna grupa osób wychodziła z przerobionego na transporter opancerzony szkolnego autobusu, by wyciągnąć pojazd mieszkańców miasta grzechu z rowu. Nie była to przyjemna robota. Nawet nie ze względu na to, że wymuskane palanty i ich dziwki nie raczyły opuścić wyciąganego pojazdu, lecz przez mróz, dodatkowo potęgowany niemrawym deszczem i mgłą, błoto sięgające kolan, a wreszcie sam las. Nie była to przedwojenna senna enklawa natury, która w najgorszym przypadku mogła jako karę za naśmiecenie wrzucić, ci kleszcza za kołnierz, a żywy, wrogi organizm, broniący się przed każdym niepożądanym gościem. Traktując ludzi jak pasożyty, które należy usunąć.
Pracujący przy wozie ludzie, co chwila słyszeli szelesty, sapania i powarkiwania mieszkańców puszczy. Kto wie? Może gdyby nie ten gorący doping podróż trwałaby dłużej?
Noclegi były równie przyjemne. Spaliście lekko i tylko przez 4 godziny dziennie. Potem pojazdy znów ruszały. Nikomu pewnie nie przeszło nawet przez myśl okradać, lub zabijać pasażerów. Wszyscy wpatrywali się jedynie w lasy rozciągające się po obu stronach drogi. Nie miało to sensu, bo w ciemności i mgle nie dało się dojrzeć nic, ale dzięki temu zabiegowi czuliście się bezpieczniej. Przez całą drogę zdarzył się tylko jeden incydent. Drugiego dnia w nocy zbudził was przejmujący, kobiecy krzyk. Jakiś chłopak zrobił dowcip białogłowie, gdy ta wyszła z wozu, by zapalić. Skończyło się na tym, że stojący najbliżej niego robol trzasnął go w łeb, totalnie masakrując nos. Wszyscy zgromadzeni w autobusie zaakceptowali tą formę kary. Rano otrzymywaliście dwulitrową butelkę wody i czerstwawy chleb na cztery osoby, oraz trzy plastry zasuszonego mięsa i mentosa na głowę. Te mentosy być może uratowały wam życie, bo nawet po ich zastosowaniu, każdy łyk powietrza z zewnątrz był na wagę złota.
Biorąc pod uwagę warunki podróży, jeszcze bardziej wytrącił was z równowagi fakt, że w fabryce paliły się światła.
Zaspani, zmęczeni, znużeni (i inne z-eni) ludzie łypali mętnym wzrokiem, to po sobie, to po fabryce. Podniosły się niezadowolone szepty, potem gniewna wrzawa. Przerwało ją wkroczenie do autobusu jednego z ochroniarzy Grega. Był to mężczyzna w średnim wieku, o potężnej budowie ciała i prymitywnej, szerokiej twarzy zrytej tysiącem blizn i szram. Ubrany był w strój wojskowy, niekompletny (bo zakrywający tylko tors i ramiona) pancerz wojskowy, oraz hełm wojskowy rzucający cień na oczy. Dzierżył w dłoniach UMP, wyraźnie sprawiało mu zawód, to że nie miał potrzeby go teraz użyć.
- Nie jesteśmy tu pierwsi. Dziś rozbijamy obóz tutaj, więc ruszcie dupska, a jutro zajmiemy budę.- Mówił zupełnie bez emocji. Mówiąc poruszał tylko lewym kącikiem ust. Najwidoczniej pokrojona twarz nie pozwalała mu na pełniejszą mimikę.
Gdy wyszliście, miło zaskoczył was fakt, że przez te pięć minut, blacha, chroniąca prawą stronę transportera, zamieniła się w zadaszenie, pod którym zapłonęły ogniska. Nad dwoma skrzynkami przedwojennego piwa stał Greg, odziany w obszerne spodnie, gruby sweter, puchową kamizelkę i ciężkie, okute buty. Na jego zarośniętej, zaniedbanej twarzy mieniło się zdenerwowanie.
-Należy wam się- rzekł, wskazując na piwo-Niestety dziś tylko po piwie na głowę. Jutro będziemy świętować.- Jego słowa brzmiały jak zwykle wymuszenie i niepewnie, ale przejawiały szczerą wiarę w jutrzejszy sukces.
Póki co wszyscy byliście bezpieczni. Siedzieliście na dawnym chodniku osłaniani przed lokatorami fabryki przez autobus i sam mur przybytku. Mogliście nareszcie odetchnąć, poznać się nawzajem i dobrze zjeść. Pulchny chłopak, który wcześniej siedział w autobusie wręczył każdemu kiełbasę zapakowaną próżniowo przed wojną.
David Burton
Mieszczuchy z NY zdecydowanie potrzebowały kogoś takiego jak ty. Pokaż im liść, a oni wywalą weń magazynek. Szczególnie, że fabryka miała znajdować się w dziczy na samym środku nigdzie.
Gdy zająłeś miejsce w transporterze ,iż jako jedyna osoba z całej karawany zabrałeś ze sobą zwierzaka. Budził zainteresowanie i szybko ochrzczono go pupilkiem autobusu, choć byli i tacy, którzy narzekali. Z jednym o mało co się nie pokłóciłeś, ale uratował cię jego kumpel, który uspokoił pieniacza. Całe szczęście, bo następnej nocy właśnie on rozkwasił nos dowcipnisiowi. Po prostu taki typ człowieka. Trzeba będzie na niego uważać. Dostawałeś dodatkowe dwa plastry mięsa, dla psa, a on i tak za każdym razem, gdy zatrzymywaliście się, rzucał się w krzaki i zjadał jakieś małe zwierzątko.
Twój strój okazał się za cienki jak na pogodę, więc już pierwszego dnia przeziębiłeś się. Na szczęście zawsze mogłeś liczyć na Ralpha, który zapewniał ci w nocy ciepło. Odetchnąłeś z ulgą, gdy minęła podróż. Siadłeś wygodnie przy ogniku, obok potężnego czarnucha, drobnej rudowłosej dziewczyny i kolesia, w czarnym swetrze, o którym wystarczyło powiedzieć, że wysiadł z ciężarówki, która przyjechała z Vegas.
Choroba:Drgawki. Na życzenie, byłem skłonny dać ci Zawroty głowy o ile będą w odległości miejszej niż 5 pozycji, ale kości zadecydowały inaczej.
Amy Winehouse
Chemik znajdzie pracę wszędzie. Nie inaczej było i tu. Wystarczyło, że napomknęłaś czym się zajmujesz, zaczęliście negocjować płacę z przywódcą karawany.
Podróż nie należała do przyjemnych, ale nie mogłaś narzekać. Ty i czarnowłosa, wysoka monterka o chłopięcej sylwetce-Carol jako jedyne kobiety w karawanie z NY otrzymałyście pierwszeństwo w wyborze miejsc. Cały dżentelmeński ceremoniał miał głównie na celu pokazać, że jesteście ważne reszcie robotników. Zajęłyście miejsca na tyle i podzieliłyście się nimi po pół. Prawie jak spanie na kanapie. Mężczyźni jakoś specjalnie nie prześcigali się w umilaniu wam życia, ale na tle tego co wyprawiali między sobą, byłyście bardzo dobrze traktowane. Twoja towarzyszka okazała się strasznie nerwową osobą. Na każdym postoju spalała po dwie fajki, a gdy spałyście, potrafiła zerwać się na najdelikatniejszy dotyk, lub szmer. Przystawiał się do niej młody, zabawny Latynos Carlos (cóż za zbieżność), ale amory skończyły się, gdy wystraszył ją podkradając się do niej, gdy ćmiła setną faję. On skończył z nosem na pół twarzy, a ona wpadła w histerię i była gorsza niż półroczny bachor. Gdyby nie twoja koleżanka z przymusu, to miło wspominałabyś wycieczkę, dlatego też gdy tylko zatrzymaliście się pod fabryką, szybko odeszłaś jak najdalej od niej. Zajęłaś miejsce przy którym cię nie powinna wypatrzeć. Potem z braku miejsc dosiedli się do ciebie kolejno barczysty Afroamerykanin, gość w czarnym jak smoła swetrze- jedyna osoba, która wyszła z ciężarówki z Vegas i zakatarzony koleś w białym kowbojskim kapeluszu, przy którego nodze kręcił się pies, będący maskotką autobusu.
Twoja choroba to drętwota Hollywood.
Ron Bafford
Zdarzało ci się podróżować i żyć w gorszych warunkach. Trafiło ci się miejsce z przodu. Mimo, że atmosfera cały czas była gęsta, nie miałeś problemów z racji swojego koloru skóry. Każdy nienawidził i złorzeczył każdemu po równo. Obok ciebie siedział drobny Latynos. Właśnie ten, który dostał w nos. Z zawodu i wykształcenia majster. Z pochodzenia Nowojorczyk. Na wyprawę zdecydował się z powodu dużej konkurencji w "stolicy". Kiedy dostał, pomogłeś zająć się nosem, jako jedyny. Chciałeś nawet przy najbliższym wyciąganiu z rowu wozu z Vegas natłuc młotkowi, który go tak urządził, bo polubiłeś Carlosa, ale ten prosił cię byś tego nie robił. Swoją drogą tak samo jak było pewne, że w ciągu godziny bryka z miasta neonów wpadnie do rowu, tak samo pewne było, że to tobie każą pójść ja wyciągnąć. Ochroniarz zauważył rannego Carlosa i mimo zapewnień, iż nic poważnego nie zaszło, przytargał go do ciężarówki Grega-organizatora karawany.
Zająłeś miejsce z dobrym widokiem na ten pojazd, dosiadając się tym samym do drobnej rudowłosej dziewczyny w zielonym swetrze. Potem doszedł do was mężczyzna w czarnym swetrze i chłopak w kapeluszu, będący właścicielem psa.
Ali Steel
Przywódca karawany z Vegas przyjrzał się uważnie zrekrutowanym. Łącznie było was sześcioro i nawet spocony i ubrany w strój "służbowy" wyglądałeś przy reszcie towarzystwa w miarę normalnie. Ot przegrani Hazardziści, obwieszeni amuletami, bimbrownicy z grzechoczącymi od butelek plecakami. Tak. Nawet gdybyś miał plakietkę "złodziej", w tym towarzystwie by to przeszło. Przebrałeś się w swoje normalne ubranie, ale szybko pożałowałeś tej decyzji i nałożyłeś czarny sweter, który zwykle odziewasz przed akcją. Ciężarówka podzielona była blaszaną ścianką na dwie części: tylną, wyłożoną sześcioma śpiworami, gdzie spaliście wy i przednią, stanowiącą połączenie kabiny kierowcy i połowy przyczepy. Znajdowały się tam fotele obite krzykliwą tapicerką, błyskotki i wszelkie niepotrzebne tałatajstwo. Tam siedział twój pracodawca, jego dwie "dziewczynki" i dwaj ochroniarze-potężny, gruby Azjata i wielki murzyn, który wyraźnie przesadzał z ilością kolczyków. Sam pracodawca czarnuch-Wielki Jay (jak sam siebie zwał), był przykładem miejskiego cwaniaka, sprzedawcy dragów i alfonsa. Dziwiłeś się jak ktoś tak niepozornej postury może chodzić mając na sobie tak ciężki wisior. Mimo, że pozował na wielkiego mafioza, to wiedziałeś, że to tylko pozory. W końcu czemu ktoś, kto zarabia na ulicach opuszcza miasto? Nic nie robił sobie z tego, że wóz co chwila zjeżdżał z drogi. Nie pozwalał wam pomóc osobom wyciągającym wóz z rowu. Stwierdził, że gdyby nie on, to ta karawana nie ruszyłaby. Drugiego dnia potwornie się naćpał. Przez lite sześć godzin zamęczał was wszystkim opowieściami o swojej wielkości i o wyczynach jego ekipy. Slang jakim mówił, był ledwie zrozumiały, a treść opowieści zahaczała o science fiction. Ostatniego dnia. Zaprosił cię do siebie.
Kazał ci usiąść wygodnie, po czym zaczął wywód.
-Wiem coś ty za jeden! Jesteś złodziejem i jakbyś się nie wypehfumował, to i tak wyczuję takiego jak ty na kilometr!- szczerze mówiąc, to narcyzm i pozerstwo Jaya bardziej śmieszyły niż budziły respekt. Za to, że nie wybuchłeś mu śmiechem w twarz, powinni wystawić ci pomnik.
-Gardzę takimi jak ty, ale przydasz mi się! Ten Greh chce mnie wyrolować! Dlatego masz się wkręcić między jego ludzi i codziennie mykać do mnie na spowiedź! Muszę trzymać hekę na pulsie. - Nie byłeś pewien, czy jest trzeźwy, ale postanowiłeś potraktować go serio. Kiwnąłeś głową, po czym na gest jego ochroniarza wróciłeś do reszty. Godzinę później karawana zawitała na miejsce.
Opuściłeś wóz, a ochroniarze nie mieli nic przeciwko. Zająłeś miejsce przy ognisku obok rudowłosej dziewczyny i potężnego Afroamerykanina w stroju wojskowym. Chwilę później dosiadł się do was koleś z psem.
Choroba- Paranoja
Timothy Stevens
Ty potrzebowałeś panicznie gambli i zleceń, oni kogoś, kto znajdzie brakujące śrubki dla ich fabryki. Prosty układ, ale przez ich stronę trochę nieopatrznie zrozumiany. Pewnie myśleli, że będziesz siedział u nich na dywaniku jak piesek, czekając tylko by zaaportować kolejną rzecz. A zresztą nie będą cię tam trzymać. Jeśli będziesz miał dość, to po prostu sobie pójdziesz w dalszą drogę. Mieszczuchy z NY mogą myśleć, że las to mur nie do przebycia. Dla ciebie to spacerek.
Całą drogę spędziłeś w przerobionym, na transporter opancerzony autobusie. Chyba w życiu tak długo nie siedziałeś na dupsku. Kilkukrotne wyjście z pojazdu, by wyciągnąć z rowu jedną z ciężarówek, wydało się miłym sposobem na rozprostowanie kości. Po nieudanej zabawie w duchy jednego z robotników, twój nachalny, wkurzający sąsiad zamilkł, dając ci tym samym spać. Spałeś nieprzerwanie przez kilkanaście godzin. Śniły ci się obrazy. Pomieszczenia, domy, miasta. Nietknięte. W nich ludzie. Czyści, zdrowi, najedzeni, ale wciąż narzekający. Koleś krzywiący się przed lustrem. Dziecko płaczące i szarpiące ojca za rękę w sklepie. Dziewczyna z rozpaczą patrząca na wagę. Chłopiec trzymający zdechłego ze starości chomika w ręku. Jakby zdjęcia z codziennego życia przedwojennej ameryki. Ach, gdyby współcześni ludzie mieli takie problemy...
Obudziła cię wrzawa. Byliście na miejscu. Podawano żarcie i piwo. Zająłeś pierwsze z brzegu miejsce.
Teraz klasycznie przedstawiacie się i opisujecie postać.
Powodzenia
![Very Happy :D](./images/smilies/icon_biggrin.gif)