[Anamnezis] - Powstrzymać Alimona

-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Gaizka
***
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości
Kto światłością a kto cieniem, nie wie nawet przeznaczenie...
***
Wzruszył tylko ramionami na obecny przebieg wypadków. I tak wszystko układało się przynajmniej w miarę pomyślnie dla nich, a do tego że ktoś czyha na jego życie był już przyzwyczajony, zazwyczaj kalkulował element ryzyka. Przynajmniej miał ogólne wskazówki co do tego w którą stronę i jak się poruszać. Zebrał swoje rzeczy i poukładał wszystko w plecaku żeby wydawało przy biegu jak najmniej hałasu. Falcatę miał przytroczoną do pasa a idę przewieszoną przy plecaku, ale tak że w razie konieczności mógł do niej sięgnąć, nie napinał łuku, mimo że przydałby się na dachach to jednak obecnie musiał postawić na szybkość. Zapakował jeszcze tylko nieco co twardszych owoców na wszelki wypadek i ruszył za Mahloah, który już rozpoczął swoją podróż po dachach. Niewątpliwie dobrze radził sobie na dachach i orientował się w terenie. Gaizka widząc ze nikt się nie kwapi do ruszenia za nim, gestem dłoni zachęcił resztę a potem sam ruszył w kierunku portu. Nie był może tak zręczny tutaj jak Ahimed, ale zdarzało mu się już bawić w kota i biegać po dachach. Mimo swojej słusznej postury biegł dosyć cicho. Już na pierwszym dachu poszedł po rozum do głowy zatrzymując się i zdejmując buty. Podróż nie była aż taka ciężka, opadający układ dachów i tarasowa zabudowa pozawalała na niemal przyjemny spacer, gdyby nie konieczność pośpiechu.
Kiedy Ahimed skoczył i ledwo zawisł, Gaizka zaklął ciężko pod nosem. Prawdopodobnie mógłby tak skoczyć, ale nie miał zamiaru kusić losu, znalazł nieco inną drogę, przy pomocy jakiegoś pnącza, które ktoś nierozważnie wyhodował dla ozdoby zszedł nieco niżej i okrążył zdradziecką przerwę między dachami. Nie był pewien czy ktoś był na ich tropie, to miasto było pełne cieni. nadstawiał ucha na jakieś podejrzane dźwięki i co jakiś czas sprawdzał czy wszyscy za nimi podążają. Było ciemno i biegli bez pochodni, ale chyba wszystko było w porządku. Do portu był jednak jeszcze kawałek drogi.
***
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości
Kto światłością a kto cieniem, nie wie nawet przeznaczenie...
***
Wzruszył tylko ramionami na obecny przebieg wypadków. I tak wszystko układało się przynajmniej w miarę pomyślnie dla nich, a do tego że ktoś czyha na jego życie był już przyzwyczajony, zazwyczaj kalkulował element ryzyka. Przynajmniej miał ogólne wskazówki co do tego w którą stronę i jak się poruszać. Zebrał swoje rzeczy i poukładał wszystko w plecaku żeby wydawało przy biegu jak najmniej hałasu. Falcatę miał przytroczoną do pasa a idę przewieszoną przy plecaku, ale tak że w razie konieczności mógł do niej sięgnąć, nie napinał łuku, mimo że przydałby się na dachach to jednak obecnie musiał postawić na szybkość. Zapakował jeszcze tylko nieco co twardszych owoców na wszelki wypadek i ruszył za Mahloah, który już rozpoczął swoją podróż po dachach. Niewątpliwie dobrze radził sobie na dachach i orientował się w terenie. Gaizka widząc ze nikt się nie kwapi do ruszenia za nim, gestem dłoni zachęcił resztę a potem sam ruszył w kierunku portu. Nie był może tak zręczny tutaj jak Ahimed, ale zdarzało mu się już bawić w kota i biegać po dachach. Mimo swojej słusznej postury biegł dosyć cicho. Już na pierwszym dachu poszedł po rozum do głowy zatrzymując się i zdejmując buty. Podróż nie była aż taka ciężka, opadający układ dachów i tarasowa zabudowa pozawalała na niemal przyjemny spacer, gdyby nie konieczność pośpiechu.
Kiedy Ahimed skoczył i ledwo zawisł, Gaizka zaklął ciężko pod nosem. Prawdopodobnie mógłby tak skoczyć, ale nie miał zamiaru kusić losu, znalazł nieco inną drogę, przy pomocy jakiegoś pnącza, które ktoś nierozważnie wyhodował dla ozdoby zszedł nieco niżej i okrążył zdradziecką przerwę między dachami. Nie był pewien czy ktoś był na ich tropie, to miasto było pełne cieni. nadstawiał ucha na jakieś podejrzane dźwięki i co jakiś czas sprawdzał czy wszyscy za nimi podążają. Było ciemno i biegli bez pochodni, ale chyba wszystko było w porządku. Do portu był jednak jeszcze kawałek drogi.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...

-
- Marynarz
- Posty: 348
- Rejestracja: niedziela, 5 sierpnia 2007, 21:29
- Numer GG: 5181070
- Lokalizacja: Gliwice/Ciemnogród
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Cyklop
Abiatur pozwolił Nirilime zszyć sobie ranę, skinąwszy jej z wdzięcznością głową i mruknąwszy pod nosem jakieś "dzięki". Przy pierwszym szwie stęknął cicho, resztę wytrzymał bez większych problemów.
Gdy drużyna zaczęła zbierać się do drogi, Cyklop wrócił do swojego pokoju. Krytycznym okiem spojrzał na worek ze sprzętem - w sumie nie było tego wiele, da radę poruszać się z tym wszystkim w miarę bezproblemowo... Przynajmniej tyle dobrego - gdyby miałby teraz coś wyrzucić, byłby spory problem z wyborem. Pewnie zdecydowałby się na odrzucenie gladiusa, chociaż zrobiłby to z niechęcią - bądź co bądź broń ta była swego rodzaju pamiątką z czasów, gdy pełnił aktywną służbę.
Cyklop po chwili był już gotowy. Na nogach miał miękkie buty, kołczan przymocowany do uda, ciemne szaty, aby nie odcinać się na tle nocnego nieba. Opaska na oku zdawała się być dodatkowym atutem - ponoć pozycję strzelca zawsze zdradza błysk w jego oczach, a że Abiatur jednego nie posiadał, szanse na wypatrzenie go malały do połowy.
Cyklop odczekał moment, aż Gaizka oddali się nieznacznie, po czym sam wskoczył na dach. Biegł miękko, na mocno zgiętych kolanach, starając się albo trzymać samego środka dachu, albo jak najbardziej zacienionej jego części. Co jakiś czas mrużył oko, aby dojrzeć idącego przodem mężczyznę. Na razie nadążał, jednak w którymś momencie stracił go z oczu, a właściwie z oka. Przystanął, wytężając wzrok. Ach, no tak, szykował się skok. Cyklop krytycznym wzrokiem przyjrzał się przerwie między dachami - nie da rady przeskoczyć, wolał nawet nie próbować. Już zamierzał zejść na ulicę, gdy dojrzał po drugiej stronie Gaizkę - cwaniak znalazł jakąś inną drogę. Po chwili również jednookiemu udała się ta sztuka, mógł dalej kontynuować podróż po dachu.
Kolejna przerwa, którą tamci pokonali bez problemu. Abiatur rozpędził się, skoczył. Rana w łydce zabolała nieprzyjemnie, jednooki zaklął w sposób, którego nie powstydziłby się najbardziej wytrawny marynarz. Chwilę zajęło mu pozbieranie się z dachówek, jednak jakoś dał sobie radę - w końcu radził sobie już w gorszych sytuacjach, takie draśnięcie nie może go dyskwalifikować... Kontynuował "pościg" za Gaizką.
Abiatur pozwolił Nirilime zszyć sobie ranę, skinąwszy jej z wdzięcznością głową i mruknąwszy pod nosem jakieś "dzięki". Przy pierwszym szwie stęknął cicho, resztę wytrzymał bez większych problemów.
Gdy drużyna zaczęła zbierać się do drogi, Cyklop wrócił do swojego pokoju. Krytycznym okiem spojrzał na worek ze sprzętem - w sumie nie było tego wiele, da radę poruszać się z tym wszystkim w miarę bezproblemowo... Przynajmniej tyle dobrego - gdyby miałby teraz coś wyrzucić, byłby spory problem z wyborem. Pewnie zdecydowałby się na odrzucenie gladiusa, chociaż zrobiłby to z niechęcią - bądź co bądź broń ta była swego rodzaju pamiątką z czasów, gdy pełnił aktywną służbę.
Cyklop po chwili był już gotowy. Na nogach miał miękkie buty, kołczan przymocowany do uda, ciemne szaty, aby nie odcinać się na tle nocnego nieba. Opaska na oku zdawała się być dodatkowym atutem - ponoć pozycję strzelca zawsze zdradza błysk w jego oczach, a że Abiatur jednego nie posiadał, szanse na wypatrzenie go malały do połowy.
Cyklop odczekał moment, aż Gaizka oddali się nieznacznie, po czym sam wskoczył na dach. Biegł miękko, na mocno zgiętych kolanach, starając się albo trzymać samego środka dachu, albo jak najbardziej zacienionej jego części. Co jakiś czas mrużył oko, aby dojrzeć idącego przodem mężczyznę. Na razie nadążał, jednak w którymś momencie stracił go z oczu, a właściwie z oka. Przystanął, wytężając wzrok. Ach, no tak, szykował się skok. Cyklop krytycznym wzrokiem przyjrzał się przerwie między dachami - nie da rady przeskoczyć, wolał nawet nie próbować. Już zamierzał zejść na ulicę, gdy dojrzał po drugiej stronie Gaizkę - cwaniak znalazł jakąś inną drogę. Po chwili również jednookiemu udała się ta sztuka, mógł dalej kontynuować podróż po dachu.
Kolejna przerwa, którą tamci pokonali bez problemu. Abiatur rozpędził się, skoczył. Rana w łydce zabolała nieprzyjemnie, jednooki zaklął w sposób, którego nie powstydziłby się najbardziej wytrawny marynarz. Chwilę zajęło mu pozbieranie się z dachówek, jednak jakoś dał sobie radę - w końcu radził sobie już w gorszych sytuacjach, takie draśnięcie nie może go dyskwalifikować... Kontynuował "pościg" za Gaizką.

-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
-Nie trzeba. To nic takiego- skinęla głową na słowa jednookiego człowieka.
Niril zastanawiała się nad słowami szlachcianki. Kobieta okazała sie wojowniczką, co ucieszyło elfkę. Tylko czemu godziła się na bycie jedną z wielu?
''To jej sprawa'' pomyślała dziewczyna. Teraz trzeba się spakować do drogi...
Wkrótce Niril była gotowa. Chustą owinęła głowę tak, by było widać tylko oczy.
Włożyła plecak, sprawdziła czy nóż ma przy pasie i podążyła za innymi.
Powoli przemierzała dachy budynków, uważając przy każdzym skoku. Starała się lądować jak najciszej, amortyzując skok na ugiętych nogach.
W końcu do wyznaczonej uliczki dotarła ostatnia.
Wszyscy już byli, ale Niril wolała dotrzeć bezpiecznie-była w końcu jedną z ostatnich...
-Nie trzeba. To nic takiego- skinęla głową na słowa jednookiego człowieka.
Niril zastanawiała się nad słowami szlachcianki. Kobieta okazała sie wojowniczką, co ucieszyło elfkę. Tylko czemu godziła się na bycie jedną z wielu?
''To jej sprawa'' pomyślała dziewczyna. Teraz trzeba się spakować do drogi...
Wkrótce Niril była gotowa. Chustą owinęła głowę tak, by było widać tylko oczy.
Włożyła plecak, sprawdziła czy nóż ma przy pasie i podążyła za innymi.
Powoli przemierzała dachy budynków, uważając przy każdzym skoku. Starała się lądować jak najciszej, amortyzując skok na ugiętych nogach.
W końcu do wyznaczonej uliczki dotarła ostatnia.
Wszyscy już byli, ale Niril wolała dotrzeć bezpiecznie-była w końcu jedną z ostatnich...
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Lidia
Ruszyła najszybciej jak tylko mogła, miała przed sobą długą drogę i nie była pewna, czy samotna wyprawa nocą przez miasto to aby na pewno dobry pomysł. Przemykała się cicho i szybko, niczym kocica, jednak i tak każdy jej krok był głośniejszy, niż by chciała. Niby tylko szelest wiatru, ale wprawne ucho zaraz by wychwyciło biegnącą Lidię. Mijane światła nie oświetlały i nie ukazywały oblicza kobiety, jeden dach, drugi i trzeci, lekki skok, przytrzymać się, okno...
Pokój pogrążony był w mroku, gdzieś w kącie dopalała się oliwna lampka. W powietrzu unosił się kuszący zapach kwiatów, jednak już lekko zwiędniętych, widać dawno ich nikt nie zmieniał. Postąpiła kilka cichych i ostrożnych kroków, dłoń trzymała na rękojeści zabranego zabójcy noża, powili zaciskała ją. Podłoga skrzypnęła, Lidia odwróciła się gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z dość młodym mężczyzną.
- Poznaję te oczy - powiedział cicho.
Odsłoniła twarz i uśmiechnęła się do niego lekko. Nie odwzajemnił uśmiechu, wpatrywał się w nią spokojnym i zamyślonym wzrokiem, jakby do końca nie zauważając obecności kobiety w swoim domu. W końcu ujął ją delikatnie za bródkę zbliżając usta do jej warg. Szybko odtrąciła jego rękę i cofnęła się pół kroku sycząc.
- Przyszłam po informacje - warknęła.
- Jak zawsze - odpowiedział spokojnie i uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
- Odnośnie Alimona - sprostowała mierząc go wzrokiem.
- Jak zawsze - westchnął. - Jak zawsze...
Chciała zripostować jego uszczypliwą uwagę, ale zamarła w pół słowa widząc, jak mężczyzna otwiera szczerzej oczy ze zdziwienia. Nie zdążyła zareagować, gdy ciało osunęło się bezwładnie na podłogę. Nóż wbity głęboko w nerkę pozbawił tchu i krzyku, cicha, bolesna śmierć wylewała się strumieniem na podłogę.
Odskoczyła, odwinęła się unikając ataku wymierzonego w jej serce, jednak nie była dość szybka. Syknęła czując, jak skóra rozchodzi się na boki, ciepła krew zaczęła sączyć się z rany na łopatce i zalewać plecy.
Ruszyła najszybciej jak tylko mogła, miała przed sobą długą drogę i nie była pewna, czy samotna wyprawa nocą przez miasto to aby na pewno dobry pomysł. Przemykała się cicho i szybko, niczym kocica, jednak i tak każdy jej krok był głośniejszy, niż by chciała. Niby tylko szelest wiatru, ale wprawne ucho zaraz by wychwyciło biegnącą Lidię. Mijane światła nie oświetlały i nie ukazywały oblicza kobiety, jeden dach, drugi i trzeci, lekki skok, przytrzymać się, okno...
Pokój pogrążony był w mroku, gdzieś w kącie dopalała się oliwna lampka. W powietrzu unosił się kuszący zapach kwiatów, jednak już lekko zwiędniętych, widać dawno ich nikt nie zmieniał. Postąpiła kilka cichych i ostrożnych kroków, dłoń trzymała na rękojeści zabranego zabójcy noża, powili zaciskała ją. Podłoga skrzypnęła, Lidia odwróciła się gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z dość młodym mężczyzną.
- Poznaję te oczy - powiedział cicho.
Odsłoniła twarz i uśmiechnęła się do niego lekko. Nie odwzajemnił uśmiechu, wpatrywał się w nią spokojnym i zamyślonym wzrokiem, jakby do końca nie zauważając obecności kobiety w swoim domu. W końcu ujął ją delikatnie za bródkę zbliżając usta do jej warg. Szybko odtrąciła jego rękę i cofnęła się pół kroku sycząc.
- Przyszłam po informacje - warknęła.
- Jak zawsze - odpowiedział spokojnie i uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
- Odnośnie Alimona - sprostowała mierząc go wzrokiem.
- Jak zawsze - westchnął. - Jak zawsze...
Chciała zripostować jego uszczypliwą uwagę, ale zamarła w pół słowa widząc, jak mężczyzna otwiera szczerzej oczy ze zdziwienia. Nie zdążyła zareagować, gdy ciało osunęło się bezwładnie na podłogę. Nóż wbity głęboko w nerkę pozbawił tchu i krzyku, cicha, bolesna śmierć wylewała się strumieniem na podłogę.
Odskoczyła, odwinęła się unikając ataku wymierzonego w jej serce, jednak nie była dość szybka. Syknęła czując, jak skóra rozchodzi się na boki, ciepła krew zaczęła sączyć się z rany na łopatce i zalewać plecy.

-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Zanim pierwsze ze słonecznych promieni uderzyły na najeżony wieżami krajobraz Husson, podróżnicy kryli się już w jednym z ciemnych zaułków wielkiego miasta.
Bieganina po dachach okazała się łatwiejsza niż przypuszczali. Wyglądało na to, że nikt ich nie usłyszał, a o zobaczeniu nie było nawet mowy.
Rozsiedli się na wiklinowych koszach i workach suszonych owoców. Od oświetlonej części uliczki dzielił ich duży dwukołowy wóz. Najwyraźniej od dawna nie drgnął nawet, gdyż pod zgniłozieloną plandeką zamieszkała kocia rodzina, której ciche miauczenie działało uspokajająco na zszargane nerwy drużyny. Czuli, że uchodzi z nich napięcie.
Po około godzinie rozjaśniło się na tyle, że można było już wmieszać się tłum powoli gęstniejący w porcie. Owinęli twarze szatami gorszego gatunku, szczególną uwagę zwracając na zakamuflowanie Nirilime i ruszyli w stronę przystani.
Handlarze właśnie rozstawiali stragany, wykładali swoje dobra, a niektórzy już nawet zachęcali przechodniów okrzykami zachwytu dla swoich niskich cen.
Podróżnicy spuścili głowy, aby nie dać się rozpoznać tym, których znali jeszcze z
karawany.
Szli w milczeniu, jedno przy drugim, przecinając spory, wyłożony kamieniami plac, oddzielający jasne pomosty od miejskiej zabudowy. Póki co ich oczom ukazał się jedynie las łysych masztów, lecz w miarę jak zbliżali się do wody, dostrzegali wyłaniające się zza niewysokiego murku smukłe sylwetki wschodnich żaglowców.
Zeszli po stromych schodach, by znaleźć się tuż nad błękitnym lustrem. Tutaj drewniana konstrukcja przystani przeplatała się z klasyczną architekturą Husson. Kolejno układane białe płyty i deski tworzyły jedyną w swoim rodzaju mozaikę.
Pod przeźroczystą taflą dostrzec było można kształty zatopionych budynków i pomników. Najwyraźniej niegdyś miasto sięgało dalej, lecz okazało się być za nisko położone, by przetrwać próbę natury.
W porcie dominowały małe łodzie, zazwyczaj rybackie lub przeznaczone do transportu kilku ludzi. Większość z nich była już załadowana i czekała na wypływ.
Z okrętów zdolnych pomieścić dużą załogę i wiele dóbr, obecnie zacumowane były tylko dwa.
Jeden, ten znajdujący się po prawej stronie wędrowców, był niski i długi, a z burty wyżynały się niezliczone łopaty długich wioseł. Farba, która przeplatała się w malownicze wzory, choć niedzisiejsza i nieco wyblakła, wciąż czyniła statek jakby wyśnionym, nie pasującym do otaczającego go świata.
Druga jednostka, po lewej, powodowała żywe zainteresowanie nawet wśród tubylców. Jej najwyraźniejszą cechą był fakt, że zamiast z drewna, wykonana była z tworzywa przypominającego skorupę. Ciemna i śliska bryła przypominała jakieś morskie stworzenie z legend czy marynarskich opowieści. Na pokładzie kłębiło się wojsko, chociaż zdecydowanie nie był to okręt wojenny. Z zasłyszanych w dokach rozmów wynikało, że ta niezwykła konstrukcja została przypadkowo znaleziona w głębi lądu, w okolicy Dinah. Przyholowano ją aż tutaj, aby król mógł zobaczyć ją na własne oczy i może nawet wcielić do swojej floty.
Widząc ten statek, Nirilime poczuła ukłucie w sercu. Widziała go pierwszy raz w życiu, ale wydawało jej się, że znalazła cenny sobie przedmiot, który utraciła wieki temu, a wraz z nim nadzieję na jego odnalezienie. To niewyjaśnione uczucie spadło na nią zupełnie nieoczekiwanie. Po raz kolejny czuła, że za chwilę coś sobie przypomni, że ociera się o jakieś wymazane z pamięci wspomnienia.
Jej rozmyślania przerwał okrzyk.
- Jolda! Kto płynie na Joldę, niech wsiada na pokład! – zachęcał ochryple marynarz z pierwszego, malowanego okrętu. – Dwieście pięćdziesiąt ramów od głowy! Mamy tylko kilkanaście miejsc!
Ouz, Ciebie czeka wspólny post z kochanym MG.
Bieganina po dachach okazała się łatwiejsza niż przypuszczali. Wyglądało na to, że nikt ich nie usłyszał, a o zobaczeniu nie było nawet mowy.
Rozsiedli się na wiklinowych koszach i workach suszonych owoców. Od oświetlonej części uliczki dzielił ich duży dwukołowy wóz. Najwyraźniej od dawna nie drgnął nawet, gdyż pod zgniłozieloną plandeką zamieszkała kocia rodzina, której ciche miauczenie działało uspokajająco na zszargane nerwy drużyny. Czuli, że uchodzi z nich napięcie.
Po około godzinie rozjaśniło się na tyle, że można było już wmieszać się tłum powoli gęstniejący w porcie. Owinęli twarze szatami gorszego gatunku, szczególną uwagę zwracając na zakamuflowanie Nirilime i ruszyli w stronę przystani.
Handlarze właśnie rozstawiali stragany, wykładali swoje dobra, a niektórzy już nawet zachęcali przechodniów okrzykami zachwytu dla swoich niskich cen.
Podróżnicy spuścili głowy, aby nie dać się rozpoznać tym, których znali jeszcze z
karawany.
Szli w milczeniu, jedno przy drugim, przecinając spory, wyłożony kamieniami plac, oddzielający jasne pomosty od miejskiej zabudowy. Póki co ich oczom ukazał się jedynie las łysych masztów, lecz w miarę jak zbliżali się do wody, dostrzegali wyłaniające się zza niewysokiego murku smukłe sylwetki wschodnich żaglowców.
Zeszli po stromych schodach, by znaleźć się tuż nad błękitnym lustrem. Tutaj drewniana konstrukcja przystani przeplatała się z klasyczną architekturą Husson. Kolejno układane białe płyty i deski tworzyły jedyną w swoim rodzaju mozaikę.
Pod przeźroczystą taflą dostrzec było można kształty zatopionych budynków i pomników. Najwyraźniej niegdyś miasto sięgało dalej, lecz okazało się być za nisko położone, by przetrwać próbę natury.
W porcie dominowały małe łodzie, zazwyczaj rybackie lub przeznaczone do transportu kilku ludzi. Większość z nich była już załadowana i czekała na wypływ.
Z okrętów zdolnych pomieścić dużą załogę i wiele dóbr, obecnie zacumowane były tylko dwa.
Jeden, ten znajdujący się po prawej stronie wędrowców, był niski i długi, a z burty wyżynały się niezliczone łopaty długich wioseł. Farba, która przeplatała się w malownicze wzory, choć niedzisiejsza i nieco wyblakła, wciąż czyniła statek jakby wyśnionym, nie pasującym do otaczającego go świata.
Druga jednostka, po lewej, powodowała żywe zainteresowanie nawet wśród tubylców. Jej najwyraźniejszą cechą był fakt, że zamiast z drewna, wykonana była z tworzywa przypominającego skorupę. Ciemna i śliska bryła przypominała jakieś morskie stworzenie z legend czy marynarskich opowieści. Na pokładzie kłębiło się wojsko, chociaż zdecydowanie nie był to okręt wojenny. Z zasłyszanych w dokach rozmów wynikało, że ta niezwykła konstrukcja została przypadkowo znaleziona w głębi lądu, w okolicy Dinah. Przyholowano ją aż tutaj, aby król mógł zobaczyć ją na własne oczy i może nawet wcielić do swojej floty.
Widząc ten statek, Nirilime poczuła ukłucie w sercu. Widziała go pierwszy raz w życiu, ale wydawało jej się, że znalazła cenny sobie przedmiot, który utraciła wieki temu, a wraz z nim nadzieję na jego odnalezienie. To niewyjaśnione uczucie spadło na nią zupełnie nieoczekiwanie. Po raz kolejny czuła, że za chwilę coś sobie przypomni, że ociera się o jakieś wymazane z pamięci wspomnienia.
Jej rozmyślania przerwał okrzyk.
- Jolda! Kto płynie na Joldę, niech wsiada na pokład! – zachęcał ochryple marynarz z pierwszego, malowanego okrętu. – Dwieście pięćdziesiąt ramów od głowy! Mamy tylko kilkanaście miejsc!
Ouz, Ciebie czeka wspólny post z kochanym MG.

Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.

-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
Poczekali do rana, skryci w jakimś zaułku. Potem podążyli do portu. Niril szła za Ahimedem, ze spuszczoną głową. Denerwowało ją to, ale cóż robić... Może maskarada poskutkuje.
Ludzie biegali tu i tam. Niril przypominało to czas targowy, gdy zjeżdżali się wszyscy i przybywali kupcy. Tez był gwar, ruch i mnóstwo kolorów. I oczywiście wszędzie biegające dzieci z zachwytem na drobnych twarzyczkach.
Ona też taka była w ich wieku- świat był jeszcze pięknym i tajemniczym miejscem. Teraz był nadal piękny, ale już bardziej zrozumiały, co odarło go z części uroku. Westchnęła cicho, z smutkiem przypominając sobie, że dawne życie już nie wróci. Niestety, nigdy więcej nie puści galopem konia po falujących jasnozielonych młodych trawach. Nigdy więcej nie będzie wędrować z stadami. Tak jak kiedyś...Teraz zostały tylko konie... Tylko one...
Pogrążona w myślach dopiero teraz zauważyła dwa statki. Pierwszy przypominał jednostki, które powszechnie występowały na tych wodach- nie nazywały się przypadkiem "galllery''? Podobne posiadali królowie, ale znacznie, znacznie większe. Służyły tylko do walki, na otwarte morze niezbyt się nadawały.
Natomiast drugi.... Niril zaparło dech... Ten kadłub, ten ciemny kształt... Ta niby-kość...
Wiedziała, że jest znajomy. Wiedziała, mimo tego, że nie pływała po morzach. Natężyła pamięć, by odnaleźć to nikłe wrażenie, jakie odczuła na jego widok. Przypominała sobie wszystkie opowieści Estreylissa o statkach. Milahme kochał statki, traktując je jak kobiety. Nadawał im pozory niemal żywych istot. Co to może być... Podeszła powoli do statku, koncentrując się zupełnie na nim, nie słysząc już gwaru panującego w porcie...
Musi wiedzieć... słowa już majaczyły na krawędzi świadomości... zaraz sobie przypomni....
Jak opisie, Niril próbuje sobie przypomnieć co i jak...
Poczekali do rana, skryci w jakimś zaułku. Potem podążyli do portu. Niril szła za Ahimedem, ze spuszczoną głową. Denerwowało ją to, ale cóż robić... Może maskarada poskutkuje.
Ludzie biegali tu i tam. Niril przypominało to czas targowy, gdy zjeżdżali się wszyscy i przybywali kupcy. Tez był gwar, ruch i mnóstwo kolorów. I oczywiście wszędzie biegające dzieci z zachwytem na drobnych twarzyczkach.
Ona też taka była w ich wieku- świat był jeszcze pięknym i tajemniczym miejscem. Teraz był nadal piękny, ale już bardziej zrozumiały, co odarło go z części uroku. Westchnęła cicho, z smutkiem przypominając sobie, że dawne życie już nie wróci. Niestety, nigdy więcej nie puści galopem konia po falujących jasnozielonych młodych trawach. Nigdy więcej nie będzie wędrować z stadami. Tak jak kiedyś...Teraz zostały tylko konie... Tylko one...
Pogrążona w myślach dopiero teraz zauważyła dwa statki. Pierwszy przypominał jednostki, które powszechnie występowały na tych wodach- nie nazywały się przypadkiem "galllery''? Podobne posiadali królowie, ale znacznie, znacznie większe. Służyły tylko do walki, na otwarte morze niezbyt się nadawały.
Natomiast drugi.... Niril zaparło dech... Ten kadłub, ten ciemny kształt... Ta niby-kość...
Wiedziała, że jest znajomy. Wiedziała, mimo tego, że nie pływała po morzach. Natężyła pamięć, by odnaleźć to nikłe wrażenie, jakie odczuła na jego widok. Przypominała sobie wszystkie opowieści Estreylissa o statkach. Milahme kochał statki, traktując je jak kobiety. Nadawał im pozory niemal żywych istot. Co to może być... Podeszła powoli do statku, koncentrując się zupełnie na nim, nie słysząc już gwaru panującego w porcie...
Musi wiedzieć... słowa już majaczyły na krawędzi świadomości... zaraz sobie przypomni....
Jak opisie, Niril próbuje sobie przypomnieć co i jak...

Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
- Dwieście pięćdziesiąt - Człowiek wiru zamruczał pod nosem i skierował się do wejścia na statek. Zastanawiał się chwilę, jak to wejście się fachowo nazywa w żeglarskiej gwarze. Te same myśli odniósł do wielu innych części statku. Sporo pojęć znał, jednak miał świadomość, że może być to jedynie kropla w morzu potrzeb. Statki nigdy go zbytnio nie obchodziły. Teraz też postanowił odsunąć rozważania o okrętach na boczny tor.
- Zabieramy się z wami - stwierdził gdy znalazł się w zasięgu słuchu marynarza okrzykującego rychły rejs. Zasięg słuchu w tym gwarze, musiał być mocno ograniczony. Ahimed z trudnością rozpoznawał nawet własne słowa.
- Zabieramy sie z wami! - powtórzył głośniej widząc, że marynarz nie dosłyszał - jest nas pięć osób! - dodał wskazując swoją kompanię ruchem głowy. - Jednej osoby jeszcze nie ma, więc musimy chwile poczekać! - krzyknął - Gdzie Lidia... - pomyślał.
- To będzie 1250 ramów! - dodał widząc, że marynarz zaczyna rachować na palcach. - odwrócił się do towarzyszy - Ile macie pieniędzy? - zapytał ciszej gdy byli już blisko. Sam wiele już nie miał. Na siebie samego raczej mu starczyło, ale wolał sie upewnić, czy będą mogli zapłacić całą sumę.
- Dwieście pięćdziesiąt - Człowiek wiru zamruczał pod nosem i skierował się do wejścia na statek. Zastanawiał się chwilę, jak to wejście się fachowo nazywa w żeglarskiej gwarze. Te same myśli odniósł do wielu innych części statku. Sporo pojęć znał, jednak miał świadomość, że może być to jedynie kropla w morzu potrzeb. Statki nigdy go zbytnio nie obchodziły. Teraz też postanowił odsunąć rozważania o okrętach na boczny tor.
- Zabieramy się z wami - stwierdził gdy znalazł się w zasięgu słuchu marynarza okrzykującego rychły rejs. Zasięg słuchu w tym gwarze, musiał być mocno ograniczony. Ahimed z trudnością rozpoznawał nawet własne słowa.
- Zabieramy sie z wami! - powtórzył głośniej widząc, że marynarz nie dosłyszał - jest nas pięć osób! - dodał wskazując swoją kompanię ruchem głowy. - Jednej osoby jeszcze nie ma, więc musimy chwile poczekać! - krzyknął - Gdzie Lidia... - pomyślał.
- To będzie 1250 ramów! - dodał widząc, że marynarz zaczyna rachować na palcach. - odwrócił się do towarzyszy - Ile macie pieniędzy? - zapytał ciszej gdy byli już blisko. Sam wiele już nie miał. Na siebie samego raczej mu starczyło, ale wolał sie upewnić, czy będą mogli zapłacić całą sumę.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.

-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nie mogłem wczuć się w klimat, więc zmieniłem formę swoich postów. Wy piszcie jak chcecie, ja będę w drugiej osobie. Jak się człowiek przyzwyczaił tak prowadzić na żywo, to trudno się oduczyć, nie?
Szczęśliwie lub nie, mieliście dosyć złota. Dwieście pięćdziesiąt ramów to nie lada wydatek, ale wydawało się, że nie macie innego wyjścia. Cztery ciężkie mieszki wylądowały w brudnej dłoni marynarza.
- Pod burtę – syknął. – Nie kręcić się po łajbie, nie zaglądać pod pokład! Zrozumiano?
Jasne deski pod Waszymi butami skrzypiały historią. Z tak niewielkiej odległości widać było, że okręt przeszedł niejeden sztorm i niejedną morską bitwę. Gdzieniegdzie, na sterczącym w bladoniebieskie niebo maszcie, połyskiwały groty strzał, staromodnych zdaniem Cyklopa, które wbiły się weń tak głęboko, że ich usunięcie równałoby się z wymianą całego słupa.
Ci z członków załogi, którzy kręcili się w tej chwili po wierzchniej części statku, w większości byli młodymi mężczyznami o wschodnich rysach. Mogli mieć po dwadzieścia kilka lat, góra trzydzieści. Ich bezpośrednim przełożonym był bosy, lecz kosztownie ubrany mężczyzna z szablą, którą smagał swych podwładnych z przesadnym okrucieństwem. Jego brodata, spalona słońcem, oszpecona do niemożliwości zarazą twarz wykrzywiała się w podłym, bezzębnym uśmieszku, kiedy bezlitośnie rugał zlane potem plecy spracowanego pomywacza.
- Psy! – krzyczał. – Psy parszywe!
Gniew wzbierał w Waszych sercach żądny uwolnienia z okowy rozsądku. Konieczność wiązała Wam ręce, ale nie usypiała sumienia. Zaciskaliście pięści, odwracaliście wzrok wpatrując się w horyzont, choć poranek był mglisty. Żal przebijał Wam duszę tysiącem igieł, gdy chłopak upadał na twarz. Milionem, gdy błagał Was o pomoc, chwytał za buty.
Jeszcze moment i bosman skończył. Dysząc złapał zwłoki za kark i cisnął do morza. Plusk odbił się echem gdzieś w głębi Waszych umysłów.
Nirilime znów była bezsilna. Przeklęta ziemia, przeklęta...
Ahimed udawał, że grzebie w podróżnym worku. Ukryta w nim drżąca dłoń ściskała obnażony sztylet.
Abiatur wyliczał ile celnych strzałów odda, nim jego własne ciało spadnie w ciemną toń.
Gaizka spoglądał w dal stojąc plecami do reszty. Widać było, że kręci głową, lecz wyraz jego twarzy pozostawał tajemnicą.
Najwyraźniej załoga przywykła do scen tego typu, bo już po chwili życie na statku wróciło do dawnego biegu. Marynarze uwijali się z zawrotną szybkością, Wbijając oczy w ziemię, porozumiewali się jedynie krótkimi szeptami. Omijali brodacza jak mogli najlepiej, a najchętniej chowali się pod pokład, gdzie bosman zdawał się nie zaglądać.
Po około godzinie na okręcie zjawił się kapitan. Powitały go niskie ukłony zarówno ze strony załogi z sadystą na czele, ale i drobnych handlarzy, którzy jak Wy wybierali się na Joldę.
Niski, otyły mężczyzna przechadzał się leniwie, obrzucając zgromadzonych pogardliwym spojrzeniem. Przy każdym kroku błyszczące na jego czarnej skórze złoto, którym ozdabiał się w wielkich ilościach, szeleściło. Wygłodzone sylwetki marynarzy nijak się miały do postaci swego dowódcy.
Wy także oddaliście mu honor, zaciskając zęby i szepcząc przekleństwa. Mieliście ochotę splunąc mu w twarz, powiesić na maszcie. Ktoś, kto przewodził takiej zgrai musiał być do szpiku zepsuty. Jak Alimon.
Zaraz po jego przybyciu odcumowano galerę i postawiono żagle. Długie wiosła poczęły drapać gładką powierzchnię wschodniego morza zachęcane rytmem ogromnego bębna, co dodatkowo przyśpieszyło chwilę ostatecznego opuszczenia portu w Husson.
Biała twierdza oddalała się migocząc w palącym natarczywie słońcu, żegnając Was blaskiem tysiąca wież.
Godziny dłużyły się, a zawodzenie bębna przyprawiało o ból głowy. Jedynie elfka znosiła podróż bez większych kłopotów. Doskwierał jej co prawda upał, ale morska bryza, która chłodziła jej lica w ciągu długiego rejsu z ojczyzny, teraz także orzeźwiała ją i pozwalała nie zasnąć.
Słońce skryło się za znaczącym na horyzoncie pas lądem. Płynąc na Joldę nie było sensu oddalać się zbytnio od wschodnich wybrzeży Almara'gaha, więc krajobraz przewijał się leniwie przez cały czas podróży.
Noc była gwiaździsta i piękna. Przyjemny wiatr dmący od oceanu przynosił ulgę po ciężkim dniu. Siedzieliście w milczeniu, zajadając owoce zabrane z Wolnego Domu i przysłuchując się urywanym rozmowom przysypiających żeglarzy.
Jeden dialog, prowadzony po wschodniemu, zwrócił Waszą szczególną uwagę.
- Deri, dłużej tego nie zniosę - szeptał gruby męski głos. - Żyjemy tu jak niewolnicy, a przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni!
- Znowu zaczynasz? - odparł drugi głos, z pewnością należący do kogoś starszego.
- Jesteśmy wolnymi ludźmi! Prawo jest po naszej stronie! - ciągnął pierwszy. - Nie możemy dać sobą pomiatać!
- Chcesz uciec? Wiesz co wtedy zrobią z twoimi żonami i dzieckiem! Widać taki los jest nam pisany...
- Nie! Nie wierzę w taki los! Przecież możemy... - zająknął się - możemy się zbuntować, przejąć okręt!
- Oszalałeś?! - niemal krzyknął ten dojrzalszy. - Nie mamy szans! Ani broni, ani... Przede wszystkim jest nas za mało. Moglibyśmy dać radę co najwyżej kilkunastu strażnikom, a jest ich ze trzydziestu! - wymieniał. - W dodatku pozostaje jeszcze bosman i kapitan. Podobno śpią na zmianę, żeby nikt im gardeł nie poderżnął i jedzą tylko z własnych zapasów. To bardzo dobrzy wojownicy, mogliby we dwóch nas wybić...
- Trudno! Nie będę dalej żył jak pies! - zdenerwował się młodszy. - Rozmawiałem już z innymi. Większość się zgodziła. Trzeba tylko wybrać odpowiedni moment...
- To obłęd... Nie powinniśmy... - urwał. - Dość na dziś. Ktoś może nas usłyszeć. Śpij już.
Marynarze umilkli, pozostawiając Wam mętlik w głowie.
Teraz liczę, że będziecie ze sobą współpracować. Oczywiście zakładając, że chciecie się angażować. Możecie improwizować, ale nie przesadzajcie. Jeżeli chcecie coś zakończyć walką, to urwijcie np. w chwili, kiedy dobywacie broni. Muszę mieć czas na kilka rzutów.
Pamiętajcie: WSPÓŁPRACA! Obmyślcie plan i wprowadźcie go w życie.
Gaizka stał się NPC, ponieważ Płomienny opuścił naszą ojczyznę. Nie czekajcie więc na jego posta. Odłączę Gaizkę jak będę miał sposobność.
Lidia dołączy do Was za jakiś czas.
Aha, szukam jeszcze jednego gracza. Najlepiej złodzieja.
Szczęśliwie lub nie, mieliście dosyć złota. Dwieście pięćdziesiąt ramów to nie lada wydatek, ale wydawało się, że nie macie innego wyjścia. Cztery ciężkie mieszki wylądowały w brudnej dłoni marynarza.
- Pod burtę – syknął. – Nie kręcić się po łajbie, nie zaglądać pod pokład! Zrozumiano?
Jasne deski pod Waszymi butami skrzypiały historią. Z tak niewielkiej odległości widać było, że okręt przeszedł niejeden sztorm i niejedną morską bitwę. Gdzieniegdzie, na sterczącym w bladoniebieskie niebo maszcie, połyskiwały groty strzał, staromodnych zdaniem Cyklopa, które wbiły się weń tak głęboko, że ich usunięcie równałoby się z wymianą całego słupa.
Ci z członków załogi, którzy kręcili się w tej chwili po wierzchniej części statku, w większości byli młodymi mężczyznami o wschodnich rysach. Mogli mieć po dwadzieścia kilka lat, góra trzydzieści. Ich bezpośrednim przełożonym był bosy, lecz kosztownie ubrany mężczyzna z szablą, którą smagał swych podwładnych z przesadnym okrucieństwem. Jego brodata, spalona słońcem, oszpecona do niemożliwości zarazą twarz wykrzywiała się w podłym, bezzębnym uśmieszku, kiedy bezlitośnie rugał zlane potem plecy spracowanego pomywacza.
- Psy! – krzyczał. – Psy parszywe!
Gniew wzbierał w Waszych sercach żądny uwolnienia z okowy rozsądku. Konieczność wiązała Wam ręce, ale nie usypiała sumienia. Zaciskaliście pięści, odwracaliście wzrok wpatrując się w horyzont, choć poranek był mglisty. Żal przebijał Wam duszę tysiącem igieł, gdy chłopak upadał na twarz. Milionem, gdy błagał Was o pomoc, chwytał za buty.
Jeszcze moment i bosman skończył. Dysząc złapał zwłoki za kark i cisnął do morza. Plusk odbił się echem gdzieś w głębi Waszych umysłów.
Nirilime znów była bezsilna. Przeklęta ziemia, przeklęta...
Ahimed udawał, że grzebie w podróżnym worku. Ukryta w nim drżąca dłoń ściskała obnażony sztylet.
Abiatur wyliczał ile celnych strzałów odda, nim jego własne ciało spadnie w ciemną toń.
Gaizka spoglądał w dal stojąc plecami do reszty. Widać było, że kręci głową, lecz wyraz jego twarzy pozostawał tajemnicą.
Najwyraźniej załoga przywykła do scen tego typu, bo już po chwili życie na statku wróciło do dawnego biegu. Marynarze uwijali się z zawrotną szybkością, Wbijając oczy w ziemię, porozumiewali się jedynie krótkimi szeptami. Omijali brodacza jak mogli najlepiej, a najchętniej chowali się pod pokład, gdzie bosman zdawał się nie zaglądać.
Po około godzinie na okręcie zjawił się kapitan. Powitały go niskie ukłony zarówno ze strony załogi z sadystą na czele, ale i drobnych handlarzy, którzy jak Wy wybierali się na Joldę.
Niski, otyły mężczyzna przechadzał się leniwie, obrzucając zgromadzonych pogardliwym spojrzeniem. Przy każdym kroku błyszczące na jego czarnej skórze złoto, którym ozdabiał się w wielkich ilościach, szeleściło. Wygłodzone sylwetki marynarzy nijak się miały do postaci swego dowódcy.
Wy także oddaliście mu honor, zaciskając zęby i szepcząc przekleństwa. Mieliście ochotę splunąc mu w twarz, powiesić na maszcie. Ktoś, kto przewodził takiej zgrai musiał być do szpiku zepsuty. Jak Alimon.
Zaraz po jego przybyciu odcumowano galerę i postawiono żagle. Długie wiosła poczęły drapać gładką powierzchnię wschodniego morza zachęcane rytmem ogromnego bębna, co dodatkowo przyśpieszyło chwilę ostatecznego opuszczenia portu w Husson.
Biała twierdza oddalała się migocząc w palącym natarczywie słońcu, żegnając Was blaskiem tysiąca wież.
Godziny dłużyły się, a zawodzenie bębna przyprawiało o ból głowy. Jedynie elfka znosiła podróż bez większych kłopotów. Doskwierał jej co prawda upał, ale morska bryza, która chłodziła jej lica w ciągu długiego rejsu z ojczyzny, teraz także orzeźwiała ją i pozwalała nie zasnąć.
Słońce skryło się za znaczącym na horyzoncie pas lądem. Płynąc na Joldę nie było sensu oddalać się zbytnio od wschodnich wybrzeży Almara'gaha, więc krajobraz przewijał się leniwie przez cały czas podróży.
Noc była gwiaździsta i piękna. Przyjemny wiatr dmący od oceanu przynosił ulgę po ciężkim dniu. Siedzieliście w milczeniu, zajadając owoce zabrane z Wolnego Domu i przysłuchując się urywanym rozmowom przysypiających żeglarzy.
Jeden dialog, prowadzony po wschodniemu, zwrócił Waszą szczególną uwagę.
- Deri, dłużej tego nie zniosę - szeptał gruby męski głos. - Żyjemy tu jak niewolnicy, a przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi jak oni!
- Znowu zaczynasz? - odparł drugi głos, z pewnością należący do kogoś starszego.
- Jesteśmy wolnymi ludźmi! Prawo jest po naszej stronie! - ciągnął pierwszy. - Nie możemy dać sobą pomiatać!
- Chcesz uciec? Wiesz co wtedy zrobią z twoimi żonami i dzieckiem! Widać taki los jest nam pisany...
- Nie! Nie wierzę w taki los! Przecież możemy... - zająknął się - możemy się zbuntować, przejąć okręt!
- Oszalałeś?! - niemal krzyknął ten dojrzalszy. - Nie mamy szans! Ani broni, ani... Przede wszystkim jest nas za mało. Moglibyśmy dać radę co najwyżej kilkunastu strażnikom, a jest ich ze trzydziestu! - wymieniał. - W dodatku pozostaje jeszcze bosman i kapitan. Podobno śpią na zmianę, żeby nikt im gardeł nie poderżnął i jedzą tylko z własnych zapasów. To bardzo dobrzy wojownicy, mogliby we dwóch nas wybić...
- Trudno! Nie będę dalej żył jak pies! - zdenerwował się młodszy. - Rozmawiałem już z innymi. Większość się zgodziła. Trzeba tylko wybrać odpowiedni moment...
- To obłęd... Nie powinniśmy... - urwał. - Dość na dziś. Ktoś może nas usłyszeć. Śpij już.
Marynarze umilkli, pozostawiając Wam mętlik w głowie.
Teraz liczę, że będziecie ze sobą współpracować. Oczywiście zakładając, że chciecie się angażować. Możecie improwizować, ale nie przesadzajcie. Jeżeli chcecie coś zakończyć walką, to urwijcie np. w chwili, kiedy dobywacie broni. Muszę mieć czas na kilka rzutów.
Pamiętajcie: WSPÓŁPRACA! Obmyślcie plan i wprowadźcie go w życie.
Gaizka stał się NPC, ponieważ Płomienny opuścił naszą ojczyznę. Nie czekajcie więc na jego posta. Odłączę Gaizkę jak będę miał sposobność.
Lidia dołączy do Was za jakiś czas.
Aha, szukam jeszcze jednego gracza. Najlepiej złodzieja.
Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.

-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
W końcu wsiedli na to coś, nazywane statkiem. Niril pomyślała, o reakcje Estreylissa na widok tego wraku. Pewnie złamałby ręce i statek zamiast na morzu, wylądowałby w doku do remontu, generalnego remontu. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie rozpadnie się po drodze.
Ale cóż było robić... Teraz najważniejsza była sprawa Alimona.
Z żalem pożegnała niezwykły okręt. Może jeszcze kiedyś go zobaczy...
Podróż nie zapowiadała sie najlepiej. Ale najgorsze było dopiero przed nimi...
Brodacz przypomniał Niril tego przeklętego, Ahmeda. Zaciskała pięści powtarzając sobie, że Alimon jest najważniejszy.
Wstrząśnięta patrzyła na śmierć chłopaka. Czemu tak się stało? Może nie powinni tutaj przybywać, jeśli ludzie tak traktowali swoich ziomków, to oni, elfy czego mogli się spodziewać? Ale teraz było już za późno...
Wkrótce zjawił się właściciel. Niril miała ochotę im obu rozerwać gardła. Mimowolnie uniosła wargę, odsłaniając zęby w bezgłośnym warknięciu. Nie skłoniła się, jeszcze czego. Żeby wolny Vistha miałby się dać tak upokorzyć? Nigdy.
W końcu zapadła noc. Niebo płonęło od gwiazd, a Niril łagodny oddech wiatru i zapach wody przypomniał podróż do Słonecznej Ziemi. Westchnęła z zadowoleniem, przymykając na chwilę oczy. Gdyby tylko nie zwracać uwagi na bicie bębna, smród potu i okrzyki, to byłoby zupełnie jak wtedy.
A potem usłyszała rozmowę. Rozmowę ludzi. Wysłuchała jej do końca. Powoli w jej głowie zaczęła się pojawiać jedna myśl.
-Słuchajcie- szepnęła do towarzyszy-Zamierzacie pozwolić na dalsze morderstwa? Może oni tez nas zamierzając zabić albo sprzedać w niewolę. Pomóżmy tamtym, w zamian za podróż. W końcu i tak nam wszystko jedno, kto nas tam zawiezie...
W końcu wsiedli na to coś, nazywane statkiem. Niril pomyślała, o reakcje Estreylissa na widok tego wraku. Pewnie złamałby ręce i statek zamiast na morzu, wylądowałby w doku do remontu, generalnego remontu. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie rozpadnie się po drodze.
Ale cóż było robić... Teraz najważniejsza była sprawa Alimona.
Z żalem pożegnała niezwykły okręt. Może jeszcze kiedyś go zobaczy...
Podróż nie zapowiadała sie najlepiej. Ale najgorsze było dopiero przed nimi...
Brodacz przypomniał Niril tego przeklętego, Ahmeda. Zaciskała pięści powtarzając sobie, że Alimon jest najważniejszy.
Wstrząśnięta patrzyła na śmierć chłopaka. Czemu tak się stało? Może nie powinni tutaj przybywać, jeśli ludzie tak traktowali swoich ziomków, to oni, elfy czego mogli się spodziewać? Ale teraz było już za późno...
Wkrótce zjawił się właściciel. Niril miała ochotę im obu rozerwać gardła. Mimowolnie uniosła wargę, odsłaniając zęby w bezgłośnym warknięciu. Nie skłoniła się, jeszcze czego. Żeby wolny Vistha miałby się dać tak upokorzyć? Nigdy.
W końcu zapadła noc. Niebo płonęło od gwiazd, a Niril łagodny oddech wiatru i zapach wody przypomniał podróż do Słonecznej Ziemi. Westchnęła z zadowoleniem, przymykając na chwilę oczy. Gdyby tylko nie zwracać uwagi na bicie bębna, smród potu i okrzyki, to byłoby zupełnie jak wtedy.
A potem usłyszała rozmowę. Rozmowę ludzi. Wysłuchała jej do końca. Powoli w jej głowie zaczęła się pojawiać jedna myśl.
-Słuchajcie- szepnęła do towarzyszy-Zamierzacie pozwolić na dalsze morderstwa? Może oni tez nas zamierzając zabić albo sprzedać w niewolę. Pomóżmy tamtym, w zamian za podróż. W końcu i tak nam wszystko jedno, kto nas tam zawiezie...
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
- Kto... wszystko jedno. Ważne w jakim stanie. - stwierdził człowiek wiru - Bardziej jednak od stanu fizycznego, cenie sobie stan umysłu. - rzekł i dotknął palcami głowni miecza - Patrzenie jak temu bosmanowi życie wycieka przez palce z dziury w krtani, doprowadzi mój umysł to stanu zaliczającego sie pod luksus. -Siadł na jakiejś beczce i oparł sie o burtę. Spojrzał w toń morza. Szybko tego pożałował. Już od pewnego czasu mdliło go i wiedział, ze już długo może nie wytrzymać. Nie lubił statków. Daktyle buzowały się w nim i jak widać chciały wyjść mało zwyczajną stroną. Odwrócił głowę i utwierdził wzrok w deskach pokładu. Gdy nie myślał o kołysaniu, dawało to złudzenie twardo stojącego podłoża.
-Nareszcie zaczęli myśleć - rzekł szeptem - Dziwię się tylko, ze nie rzucili się na niego zaraz po wypłynięciu z portu. Te opasłe świnie zasługują na śmierć. Złoję go jego własnym batogiem do nieprzytomności, przeciągnę pod kilem albo poćwiartuję. Powolutku z dodatkiem słonej wody.... - znowu rozmarzył się co do sposobów zabicia znienawidzonej osoby. Zorientował się co do tego i umilkł. Posiedział chwilę próbując powstrzymać mdłości.
-Trzeba będzie zaatakować szybko. Musimy wykorzystać element zaskoczenia. - szeptał do towarzyszy. - Gdybym mógł zostać sam na sam z bosmanem albo kapitanem... może dałbym im radę... ale ze strażnikami sobie nie poradzę. Musimy wprowadzić chaos na statku, tak żeby nie mogli się zorganizować i zebrać w zwarty szyk. Dobrze byłoby tez obgadać to z marynarzami. Gdyby któryś wiedział gdzie dokładnie jest kajuta kapitana, można by... bo ja wiem... dokonać jakiejś dywersji. No ale ja jestem zwykłym wojownikiem... wy pewnie macie bardziej górnolotne pomysły...
- Kto... wszystko jedno. Ważne w jakim stanie. - stwierdził człowiek wiru - Bardziej jednak od stanu fizycznego, cenie sobie stan umysłu. - rzekł i dotknął palcami głowni miecza - Patrzenie jak temu bosmanowi życie wycieka przez palce z dziury w krtani, doprowadzi mój umysł to stanu zaliczającego sie pod luksus. -Siadł na jakiejś beczce i oparł sie o burtę. Spojrzał w toń morza. Szybko tego pożałował. Już od pewnego czasu mdliło go i wiedział, ze już długo może nie wytrzymać. Nie lubił statków. Daktyle buzowały się w nim i jak widać chciały wyjść mało zwyczajną stroną. Odwrócił głowę i utwierdził wzrok w deskach pokładu. Gdy nie myślał o kołysaniu, dawało to złudzenie twardo stojącego podłoża.
-Nareszcie zaczęli myśleć - rzekł szeptem - Dziwię się tylko, ze nie rzucili się na niego zaraz po wypłynięciu z portu. Te opasłe świnie zasługują na śmierć. Złoję go jego własnym batogiem do nieprzytomności, przeciągnę pod kilem albo poćwiartuję. Powolutku z dodatkiem słonej wody.... - znowu rozmarzył się co do sposobów zabicia znienawidzonej osoby. Zorientował się co do tego i umilkł. Posiedział chwilę próbując powstrzymać mdłości.
-Trzeba będzie zaatakować szybko. Musimy wykorzystać element zaskoczenia. - szeptał do towarzyszy. - Gdybym mógł zostać sam na sam z bosmanem albo kapitanem... może dałbym im radę... ale ze strażnikami sobie nie poradzę. Musimy wprowadzić chaos na statku, tak żeby nie mogli się zorganizować i zebrać w zwarty szyk. Dobrze byłoby tez obgadać to z marynarzami. Gdyby któryś wiedział gdzie dokładnie jest kajuta kapitana, można by... bo ja wiem... dokonać jakiejś dywersji. No ale ja jestem zwykłym wojownikiem... wy pewnie macie bardziej górnolotne pomysły...
Ostatnio zmieniony wtorek, 18 marca 2008, 17:09 przez Qin Shi Huang, łącznie zmieniany 1 raz.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.

-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime, Ahimed, Abiatur i Gaizka
Dni mijały Wam przemiennie na spaniu, wpatrywaniu się w ocean i unikaniu wzroku kolejnych ofiar bosmana. Z czasem wydało się Wam dziwne, że wszyscy zwracają się o pomoc właśnie do Was. Na statku wielu było podróżnych, a wśród nich kilku wojowników, lecz nie wiedzieć czemu to do Waszych stóp padali niewolnicy, to Waszych szat czepiały się ich brudne palce. Jaka to dziwna siła pchała ich w Waszym kierunku, pozostawało tajemnicą.
Czekając na odpowiedni do ataku moment przebyliście już znaczną część drogi. Buntownicze głosy marynarzy wzbierały na sile, snuły plany. Bywało, że słyszeliście strzępki rozmów dotyczących szczegółów przejęcia okrętu. Jasnym stało się, że uciemiężeni czekają na to, aż ktoś się wyłamie. Ktoś musiał być pierwszy, dać im przykład i dodać odwagi.
Skulone sylwetki spoglądały wściekle na swych oprawców, lecz skonfrontowane z twardym jęzorem bicza kuliły się na powrót niczym katowany pies. Im dłużej przebywaliście na okręcie, tym bardziej byliście pewni, że bez Waszej interwencji nikt nie odważy się na bunt.
Jednak nie tylko względy moralne przemawiały za oswobodzeniem załogi. Za każdą porcję żywności i pitnej wody musieliście słono płacić. Podczas gdy większość kupców zaopatrzyła się we własny prowiant, Wy kupowaliście go od kogo popadnie, mnożąc fortuny i stając się pośmiewiskiem.
Dotychczas wydawało się Wam oczywiste, że za taką cenę przewozu wyżywienie jest gwarantowane, lecz teraz puste kieszenie dobitnie uświadamiały Wam brutalne reguły rynku. Nie mieliście wątpliwości, że funduszy nie wystarczy Wam na utrzymanie się przy życiu do chwili przybycia na wyspę.
Lidia
Z szelestem przebiłaś się przez paciorkową zasłonę, ciemna ulica powitała Cię chłodnym wiatrem. Bez zastanowienia pognałaś jedyną możliwą drogą ucieczki, stromymi schodami prowadzącymi gdzieś w mrok. Byłaś przy ich końcu, gdy ponownie usłyszałaś szelest. Potem następny.
Ile sił w nogach biegłaś wąską, słabo oświetloną uliczką. Po prawej miałaś wysoki mur, po lewej tylnie ściany domów. Żadnych drzwi, okien, drabin. Nie zwalniając spojrzałaś za siebie, by na skraju widoczności dojrzeć ciemne sylwetki, które zwinnym krokiem redukowały dzielący Was dystans.
Sięgnęłaś po łuk, a ból spowodowany jego otarciem o ranę na moment Cię oślepił. Stanowczym ruchem zerwałaś go z pleców, by z ulgą zauważyć, że nie ucierpiał od ataku skrytobójcy. Chwilę zbierałaś w sobie odwagę, aż nagle zatrzymałaś się i obróciłaś twarzą do pościgu. Przyklękłaś na prawej nodze, ręką wyszarpnęłaś strzałę z kołczanu. Wskoczyła na łuk, po chwili ze świstem cięła powietrze w drodze do celu.
K20 – 17 – trafienie.
Jeden ze skrytobójców przypadł do ściany, lecz drugi, którego pole widzenia ograniczał poprzednik, padł niczym rażony piorunem.
Paraliżujący ból przeszył Twą łopatkę, omal nie upadłaś. Czułaś, że jeżeli spróbujesz oddać jeszcze choćby jeden strzał, to zemdlejesz z cierpienia.
Podniosłaś się i ponownie zaczęłaś biec. Najpierw chwiejnie, z czasem coraz szybciej.
Przedzierałaś się przez wiszące na drewnianym stelażu szmaty i kiście suszonych owoców, przeskakiwałaś pozostawione nierozsądnie wiadra i deski. Chociaż do Twych uszu nie docierały żadne odgłosy pogoni, nie zatrzymywałaś się by zaczerpnąć tchu.
Jak wystrzelona z procy wpadłaś na niewielki placyk. Twoją uwagę natychmiast zwróciły rozstawione pod ścianami kosze. Miałaś nawet zamiar wskoczyć do jednego z nich, lecz uświadomiłaś sobie niedorzeczność tak prymitywnej kryjówki w obliczu profesjonalizmu skrytobójców.
Pognałaś w jedną z uliczek, gdzie po kilkunastu metrach ujrzałaś kolejną paciorkową zasłonę. Prześliznęłaś się przez nią starając się robić jak najmniej hałasu. Pomieszczenie, w którym się teraz znajdowałaś było najpewniej biurem jakiegoś skryby. Świadczyły o tym liczne czarne plamy na jedynym obecnym tu meblu - drewnianej ławie i walające się gdzieniegdzie papiery. Widać właściciel zabierał na noc do domu wszystkie wartościowe przedmioty, pozostawiając tylko stary koc, małą świeczkę i duże liście darutu, na których w biedniejszych dzielnicach podaje się jedzenie z uwagi na ich przeciwbakteryjne właściwości. Brakowało nawet krzesła.
Roztrzęsiona skuliłaś się w rogu izby i przyłożywszy liście do rany nakryłaś całe ciało kocem. Siedziałaś tak do rana, kiedy to ośmielona miejskim gwarem odważyłaś się opuścić kryjówkę.
Dni mijały Wam przemiennie na spaniu, wpatrywaniu się w ocean i unikaniu wzroku kolejnych ofiar bosmana. Z czasem wydało się Wam dziwne, że wszyscy zwracają się o pomoc właśnie do Was. Na statku wielu było podróżnych, a wśród nich kilku wojowników, lecz nie wiedzieć czemu to do Waszych stóp padali niewolnicy, to Waszych szat czepiały się ich brudne palce. Jaka to dziwna siła pchała ich w Waszym kierunku, pozostawało tajemnicą.
Czekając na odpowiedni do ataku moment przebyliście już znaczną część drogi. Buntownicze głosy marynarzy wzbierały na sile, snuły plany. Bywało, że słyszeliście strzępki rozmów dotyczących szczegółów przejęcia okrętu. Jasnym stało się, że uciemiężeni czekają na to, aż ktoś się wyłamie. Ktoś musiał być pierwszy, dać im przykład i dodać odwagi.
Skulone sylwetki spoglądały wściekle na swych oprawców, lecz skonfrontowane z twardym jęzorem bicza kuliły się na powrót niczym katowany pies. Im dłużej przebywaliście na okręcie, tym bardziej byliście pewni, że bez Waszej interwencji nikt nie odważy się na bunt.
Jednak nie tylko względy moralne przemawiały za oswobodzeniem załogi. Za każdą porcję żywności i pitnej wody musieliście słono płacić. Podczas gdy większość kupców zaopatrzyła się we własny prowiant, Wy kupowaliście go od kogo popadnie, mnożąc fortuny i stając się pośmiewiskiem.
Dotychczas wydawało się Wam oczywiste, że za taką cenę przewozu wyżywienie jest gwarantowane, lecz teraz puste kieszenie dobitnie uświadamiały Wam brutalne reguły rynku. Nie mieliście wątpliwości, że funduszy nie wystarczy Wam na utrzymanie się przy życiu do chwili przybycia na wyspę.
Lidia
Z szelestem przebiłaś się przez paciorkową zasłonę, ciemna ulica powitała Cię chłodnym wiatrem. Bez zastanowienia pognałaś jedyną możliwą drogą ucieczki, stromymi schodami prowadzącymi gdzieś w mrok. Byłaś przy ich końcu, gdy ponownie usłyszałaś szelest. Potem następny.
Ile sił w nogach biegłaś wąską, słabo oświetloną uliczką. Po prawej miałaś wysoki mur, po lewej tylnie ściany domów. Żadnych drzwi, okien, drabin. Nie zwalniając spojrzałaś za siebie, by na skraju widoczności dojrzeć ciemne sylwetki, które zwinnym krokiem redukowały dzielący Was dystans.
Sięgnęłaś po łuk, a ból spowodowany jego otarciem o ranę na moment Cię oślepił. Stanowczym ruchem zerwałaś go z pleców, by z ulgą zauważyć, że nie ucierpiał od ataku skrytobójcy. Chwilę zbierałaś w sobie odwagę, aż nagle zatrzymałaś się i obróciłaś twarzą do pościgu. Przyklękłaś na prawej nodze, ręką wyszarpnęłaś strzałę z kołczanu. Wskoczyła na łuk, po chwili ze świstem cięła powietrze w drodze do celu.
K20 – 17 – trafienie.
Jeden ze skrytobójców przypadł do ściany, lecz drugi, którego pole widzenia ograniczał poprzednik, padł niczym rażony piorunem.
Paraliżujący ból przeszył Twą łopatkę, omal nie upadłaś. Czułaś, że jeżeli spróbujesz oddać jeszcze choćby jeden strzał, to zemdlejesz z cierpienia.
Podniosłaś się i ponownie zaczęłaś biec. Najpierw chwiejnie, z czasem coraz szybciej.
Przedzierałaś się przez wiszące na drewnianym stelażu szmaty i kiście suszonych owoców, przeskakiwałaś pozostawione nierozsądnie wiadra i deski. Chociaż do Twych uszu nie docierały żadne odgłosy pogoni, nie zatrzymywałaś się by zaczerpnąć tchu.
Jak wystrzelona z procy wpadłaś na niewielki placyk. Twoją uwagę natychmiast zwróciły rozstawione pod ścianami kosze. Miałaś nawet zamiar wskoczyć do jednego z nich, lecz uświadomiłaś sobie niedorzeczność tak prymitywnej kryjówki w obliczu profesjonalizmu skrytobójców.
Pognałaś w jedną z uliczek, gdzie po kilkunastu metrach ujrzałaś kolejną paciorkową zasłonę. Prześliznęłaś się przez nią starając się robić jak najmniej hałasu. Pomieszczenie, w którym się teraz znajdowałaś było najpewniej biurem jakiegoś skryby. Świadczyły o tym liczne czarne plamy na jedynym obecnym tu meblu - drewnianej ławie i walające się gdzieniegdzie papiery. Widać właściciel zabierał na noc do domu wszystkie wartościowe przedmioty, pozostawiając tylko stary koc, małą świeczkę i duże liście darutu, na których w biedniejszych dzielnicach podaje się jedzenie z uwagi na ich przeciwbakteryjne właściwości. Brakowało nawet krzesła.
Roztrzęsiona skuliłaś się w rogu izby i przyłożywszy liście do rany nakryłaś całe ciało kocem. Siedziałaś tak do rana, kiedy to ośmielona miejskim gwarem odważyłaś się opuścić kryjówkę.
Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.

-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
Siedział wściekły na pokładzie owinięty w płaszcz. Był głodny. Głodny i właśnie z głodu strasznie wściekły. Bujanie doprowadzało go do szału. To co zjadł, po pewnym czasie lądowało za burtą. Musiał coś zrobić. Musiał doprowadzić do cholernej bitwy zanim osłabnie na tyle, ze nie będzie mógł walczyć. Obrzucił resztę kompanii wygłodniałym, porozumiewawczym spojrzeniem i podszedł do marynarzy. Długo czekał na chwilę, kiedy bosman zejdzie z pokładu i będzie mógł bezpiecznie rozmawiać.
-Panowie... jestem z wami. - przykląkł przed siedzącym na pokładzie marynarzem, który długo patrzył na bosmana wzrokiem pełnym nienawiści. - Jestem wojownikiem. Myślę, że się przydam. Mam ze sobą miecze, ale może być ciężko. Moi kompani także pomogą - odwrócił sie do nich szukając w oczach potwierdzenia. Wkurzało go, że nic nie robili. Jedynie ta elfka snuła plany i starała sie jakoś pomóc. Ruchem głowy zachęcił ją i wszystkich aby podeszli. Wszyscy musieli znać plan. Był wściekły, że reszta nic nie robiła. Tak jakby stchórzyli albo się poddali. W dodatku Lidia została w Husson i nie wiedział co się z nią dzieje. Wszystko szło źle.
- Mój plan to zaatakować z zaskoczenia - mówił szeptem - Mało honorowe ale konieczne. Macie jakieś noże... Zajmiemy strażników... wywołamy mała burdę a wy ich zetniecie od tyłu gdy będą próbowali nas powstrzymać. Pchniecie w kark czy w plecy zawsze skutkuje.
Trzeba to zrobić szybko i zdecydowanie. Nie wahajcie się. Oni zabijają was jak psów. Godzą się na to wszystko i nie możecie mieć dla nich litości ani bać się zabijania. Wszyscy, nawet najbardziej miłosierni bogowie dozwalają zabijania w celu uzyskania wolności i chęci przeżycia. Na pewno zrobi się mały chaos. Na pewno nie wszystkich uda się ściąć za jednym razem. Na pewno niektórzy z was zginą, ale nie można tak dłużej żyć.
Gdy rozgorzeje bitwa, trzeba ją szybko zakończyć. Starajcie się szybko we dwóch czy trzech zaatakować jednego strażnika a po zabiciu go doskoczyć do drugiego. Gdyby zebrali się w szyk, trzeba zebrać się w zwarta kupę i nie dać sie otoczyć. Wystawić linie obrony i całą grupą przywrzeć do ściany... - rozejrzał się. Nie było ścian. Były burty z których mogliby ich zrzucić. W jedynej ścianie były dzrwi pod pokład. To nie było dobre miejsce.
-Wiem... wejdziemy na... cholera... nie jestem dobry w budowie statków. To podwyższenie ze sterem... jak to się nazywa? Mostek? Nie ważne. Wejdziemy tam i będziemy bronić wejścia. - zerknął na Gaizkę i Abiatura - bronimy ludzi atakujących z dystansu. Nie mogą do nich podejść. Co później... pewnie zamieszanie zwróci uwagę kapitana i bosmana. Musimy jak najszybciej zabić strażników i... ale z tym może być problem... wszystko w planach zawsze się sypie... - zerknął na Nirlime - Mówiłaś, że znasz się na magii. Umiesz wyczarować coś, co pomoże w bitwie?
Siedział wściekły na pokładzie owinięty w płaszcz. Był głodny. Głodny i właśnie z głodu strasznie wściekły. Bujanie doprowadzało go do szału. To co zjadł, po pewnym czasie lądowało za burtą. Musiał coś zrobić. Musiał doprowadzić do cholernej bitwy zanim osłabnie na tyle, ze nie będzie mógł walczyć. Obrzucił resztę kompanii wygłodniałym, porozumiewawczym spojrzeniem i podszedł do marynarzy. Długo czekał na chwilę, kiedy bosman zejdzie z pokładu i będzie mógł bezpiecznie rozmawiać.
-Panowie... jestem z wami. - przykląkł przed siedzącym na pokładzie marynarzem, który długo patrzył na bosmana wzrokiem pełnym nienawiści. - Jestem wojownikiem. Myślę, że się przydam. Mam ze sobą miecze, ale może być ciężko. Moi kompani także pomogą - odwrócił sie do nich szukając w oczach potwierdzenia. Wkurzało go, że nic nie robili. Jedynie ta elfka snuła plany i starała sie jakoś pomóc. Ruchem głowy zachęcił ją i wszystkich aby podeszli. Wszyscy musieli znać plan. Był wściekły, że reszta nic nie robiła. Tak jakby stchórzyli albo się poddali. W dodatku Lidia została w Husson i nie wiedział co się z nią dzieje. Wszystko szło źle.
- Mój plan to zaatakować z zaskoczenia - mówił szeptem - Mało honorowe ale konieczne. Macie jakieś noże... Zajmiemy strażników... wywołamy mała burdę a wy ich zetniecie od tyłu gdy będą próbowali nas powstrzymać. Pchniecie w kark czy w plecy zawsze skutkuje.
Trzeba to zrobić szybko i zdecydowanie. Nie wahajcie się. Oni zabijają was jak psów. Godzą się na to wszystko i nie możecie mieć dla nich litości ani bać się zabijania. Wszyscy, nawet najbardziej miłosierni bogowie dozwalają zabijania w celu uzyskania wolności i chęci przeżycia. Na pewno zrobi się mały chaos. Na pewno nie wszystkich uda się ściąć za jednym razem. Na pewno niektórzy z was zginą, ale nie można tak dłużej żyć.
Gdy rozgorzeje bitwa, trzeba ją szybko zakończyć. Starajcie się szybko we dwóch czy trzech zaatakować jednego strażnika a po zabiciu go doskoczyć do drugiego. Gdyby zebrali się w szyk, trzeba zebrać się w zwarta kupę i nie dać sie otoczyć. Wystawić linie obrony i całą grupą przywrzeć do ściany... - rozejrzał się. Nie było ścian. Były burty z których mogliby ich zrzucić. W jedynej ścianie były dzrwi pod pokład. To nie było dobre miejsce.
-Wiem... wejdziemy na... cholera... nie jestem dobry w budowie statków. To podwyższenie ze sterem... jak to się nazywa? Mostek? Nie ważne. Wejdziemy tam i będziemy bronić wejścia. - zerknął na Gaizkę i Abiatura - bronimy ludzi atakujących z dystansu. Nie mogą do nich podejść. Co później... pewnie zamieszanie zwróci uwagę kapitana i bosmana. Musimy jak najszybciej zabić strażników i... ale z tym może być problem... wszystko w planach zawsze się sypie... - zerknął na Nirlime - Mówiłaś, że znasz się na magii. Umiesz wyczarować coś, co pomoże w bitwie?
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.

Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Lidia
Kilka razy na chwilę przysnęła, jednak tej nocy starała się pozostać czujna. Skulona w kącie i nakryta jakimś śmierdzącym kurzem kocem rozmyślała o tym, co ją zastało w domu przyjaciela. Skąd ci zabójcy? Wiedzieli o nim, czy ją śledzili? Czyżby była aż tak nieostrożna, że skazała na śmierć swego przyjaciela? Kobieta przygryzła lekko dolną wargę, może nie łączyły ich aż tak dobre stosunki, jednak nie chciała dla niego takiego losu.
Powoli zaczęło robić się coraz jaśniej i głośniej na dworze, postanowiła opuścić kryjówkę, przecież nie będzie tu siedzieć, aż ktoś wróci do pracowni. Poruszyła lekko łopatką, zaschnięta skorupa jej własnej krwi popękała w kilku miejscach i pokruszyła się, delikatna skóra, która przez noc zaczęła się goić, znów rozeszła się i świeża gorąca cieć polała się małym strumieniem. Lidia syknęła z bólu przyklękając na jedno kolano.
- Moja głupota mnie czasami zadziwia - mruknęła pod nosem podnosząc się powoli i bardzo ostrożnie.
Owinęła się kocem zakrywając nieco swoją twarz i odzienie, po czym wymknęła się na ulicę. Słońce powoli pięło się w górę i z każdą chwilą Lidia czuła, jak robi się coraz cieplej i bardziej duszno. Przywykła jednak do wysokich temperatur i suchego powietrza, które wraz z drobinkami piasku smagało teraz jej policzki i wpadało do oczu.
Rozejrzała się na boki, póki co nie widziała śladu skrytobójców, może atakowali tylko w nocy? Albo się jeszcze nie ujawnili... Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, chyba lepiej by było, gdyby popłynęła razem z resztą towarzyszy. Nie wszystko jednak było stracone, miała zamiar sprawdzić jeszcze jedno miejsce i udać się do portu, może akurat będzie coś jeszcze płynąć. Choć to wątpliwe, zważywszy na coraz to późniejszą godzinę.
Przeszła się szybko wzdłuż straganów, zaczynała żałować, że większość ekwipunku oddała towarzyszom, a sobie zostawiła tylko to, co niezbędne. Mogła skorzystać ze swoich znajomości w mieście, by się dostać na pokład jakiegoś statku, na przykład jako tancerka. Bogatsi kupcy lubili sobie dostarczać rozrywek w czasie długich i nudnych rejsów, a ona była nie tyle zdecydowana, co wręcz zdesperowana żeby płynąć.
Szybkim ruchem odsłoniła ciężką, grubą kotarę, którą w kilku miejscach nadgryzł już ząb czasu i weszła do niewielkiego budynku. Mały, stary domek idealnie pasował do jego mieszkańca - małej i starej kobiety. Jej dłonie przypominały zasuszony, powyginany korzeń, który zdawał się grozić połamaniem i pokruszeniem przy każdym ruchu. Jednak, pomimo wieku i pogarszającego się zdrowia, była ona najstarszą osobą w mieście i chyba najlepiej poinformowaną. Warto było spróbować.
- Hmm... - mleczne oczy zwróciły się w stronę, z której usłyszały ciche kroki. Wiek zabrał kobiecie wzrok, ale wynagrodził po stokroć słuchem.
- Potrzebuję informacji o Alimonie - Lidia przemówiła szybko. Uklęknęła przy staruszce i uchwyciła jej dłoń.
- Hmm... to będzie cię słono kosztować, dziecko.
Kobieta miała głos silny i pewny siebie, a było w nim coś drapieżnego, że aż młodą szlachciankę przeszły dreszcze.
- Dobrze wiesz, że nasza wdzięczność jest warta więcej niż złoto, nasza przysługa jest bezcenna.
- Wasza?
- Mojego męża... - sprostowała Lidia.
- Ano właśnie! - nieprzyjemny, chrapliwy śmiech na chwilę wypełnił ściany tego maleńkiego przybytku. - Czyli mówimy tu o kredycie... zaufania. Ja mam ci użyczyć swej wiedzy i informacji, byś ty mogła go odnaleźć, albo i nie. Żywego, albo i nie. A potem spłacisz swój dług...
- Albo i nie - westchnęła Lidia zgadując, do czego ta kobieta zmierza.
- Zastanowię się - zamruczała stara.
Sięgnęła za siebie i zapaliła duszące, gryzące w oczy kadzidło. Szlachcianka kaszlnęła kilka razy, plecy znów ją zabolały. Trzeba będzie się wybrać jeszcze do medyka, pomyślała wzdychając ciężko. O bezpieczeństwo staruszki się nie obawiała, była zbyt cenna i jej wpływy sięgały zbyt daleko, by ktokolwiek mógł się ośmielić podnieść na nią rękę. Chcieć zabić. Rozsiadła się wygodniej, ona także mogła się czuć w tym domu bezpieczniej. Chyba...
Kilka razy na chwilę przysnęła, jednak tej nocy starała się pozostać czujna. Skulona w kącie i nakryta jakimś śmierdzącym kurzem kocem rozmyślała o tym, co ją zastało w domu przyjaciela. Skąd ci zabójcy? Wiedzieli o nim, czy ją śledzili? Czyżby była aż tak nieostrożna, że skazała na śmierć swego przyjaciela? Kobieta przygryzła lekko dolną wargę, może nie łączyły ich aż tak dobre stosunki, jednak nie chciała dla niego takiego losu.
Powoli zaczęło robić się coraz jaśniej i głośniej na dworze, postanowiła opuścić kryjówkę, przecież nie będzie tu siedzieć, aż ktoś wróci do pracowni. Poruszyła lekko łopatką, zaschnięta skorupa jej własnej krwi popękała w kilku miejscach i pokruszyła się, delikatna skóra, która przez noc zaczęła się goić, znów rozeszła się i świeża gorąca cieć polała się małym strumieniem. Lidia syknęła z bólu przyklękając na jedno kolano.
- Moja głupota mnie czasami zadziwia - mruknęła pod nosem podnosząc się powoli i bardzo ostrożnie.
Owinęła się kocem zakrywając nieco swoją twarz i odzienie, po czym wymknęła się na ulicę. Słońce powoli pięło się w górę i z każdą chwilą Lidia czuła, jak robi się coraz cieplej i bardziej duszno. Przywykła jednak do wysokich temperatur i suchego powietrza, które wraz z drobinkami piasku smagało teraz jej policzki i wpadało do oczu.
Rozejrzała się na boki, póki co nie widziała śladu skrytobójców, może atakowali tylko w nocy? Albo się jeszcze nie ujawnili... Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz, chyba lepiej by było, gdyby popłynęła razem z resztą towarzyszy. Nie wszystko jednak było stracone, miała zamiar sprawdzić jeszcze jedno miejsce i udać się do portu, może akurat będzie coś jeszcze płynąć. Choć to wątpliwe, zważywszy na coraz to późniejszą godzinę.
Przeszła się szybko wzdłuż straganów, zaczynała żałować, że większość ekwipunku oddała towarzyszom, a sobie zostawiła tylko to, co niezbędne. Mogła skorzystać ze swoich znajomości w mieście, by się dostać na pokład jakiegoś statku, na przykład jako tancerka. Bogatsi kupcy lubili sobie dostarczać rozrywek w czasie długich i nudnych rejsów, a ona była nie tyle zdecydowana, co wręcz zdesperowana żeby płynąć.
Szybkim ruchem odsłoniła ciężką, grubą kotarę, którą w kilku miejscach nadgryzł już ząb czasu i weszła do niewielkiego budynku. Mały, stary domek idealnie pasował do jego mieszkańca - małej i starej kobiety. Jej dłonie przypominały zasuszony, powyginany korzeń, który zdawał się grozić połamaniem i pokruszeniem przy każdym ruchu. Jednak, pomimo wieku i pogarszającego się zdrowia, była ona najstarszą osobą w mieście i chyba najlepiej poinformowaną. Warto było spróbować.
- Hmm... - mleczne oczy zwróciły się w stronę, z której usłyszały ciche kroki. Wiek zabrał kobiecie wzrok, ale wynagrodził po stokroć słuchem.
- Potrzebuję informacji o Alimonie - Lidia przemówiła szybko. Uklęknęła przy staruszce i uchwyciła jej dłoń.
- Hmm... to będzie cię słono kosztować, dziecko.
Kobieta miała głos silny i pewny siebie, a było w nim coś drapieżnego, że aż młodą szlachciankę przeszły dreszcze.
- Dobrze wiesz, że nasza wdzięczność jest warta więcej niż złoto, nasza przysługa jest bezcenna.
- Wasza?
- Mojego męża... - sprostowała Lidia.
- Ano właśnie! - nieprzyjemny, chrapliwy śmiech na chwilę wypełnił ściany tego maleńkiego przybytku. - Czyli mówimy tu o kredycie... zaufania. Ja mam ci użyczyć swej wiedzy i informacji, byś ty mogła go odnaleźć, albo i nie. Żywego, albo i nie. A potem spłacisz swój dług...
- Albo i nie - westchnęła Lidia zgadując, do czego ta kobieta zmierza.
- Zastanowię się - zamruczała stara.
Sięgnęła za siebie i zapaliła duszące, gryzące w oczy kadzidło. Szlachcianka kaszlnęła kilka razy, plecy znów ją zabolały. Trzeba będzie się wybrać jeszcze do medyka, pomyślała wzdychając ciężko. O bezpieczeństwo staruszki się nie obawiała, była zbyt cenna i jej wpływy sięgały zbyt daleko, by ktokolwiek mógł się ośmielić podnieść na nią rękę. Chcieć zabić. Rozsiadła się wygodniej, ona także mogła się czuć w tym domu bezpieczniej. Chyba...

-
- Marynarz
- Posty: 348
- Rejestracja: niedziela, 5 sierpnia 2007, 21:29
- Numer GG: 5181070
- Lokalizacja: Gliwice/Ciemnogród
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Cyklop
Jednooki praktycznie w ogóle się nie odzywał. Siedział gdzieś na uboczu, gryząc się z myślami. Już pierwsze dnia chciał się postawić. Powstrzymał się, gdy tylko doszło do niego, że nie ma szans. Rana na ramieniu nie pozwalała dostatecznie napiąć łuku, strzała mogłaby uskoczyć z toru... Nie, lepiej nie. Na nic by się zdał martwy - nawet ryby nie za bardzo miałyby z niego co obgryzać, sam widok by je odstraszył... A w swoje umiejętności walki nożem szczerze wątpił - jednego przeciwnika da radę położyć, ale więcej - nie ma mowy. Pozostawało czekać.
Minęło kilka dni bezczynnego siedzenia pod burtą i naprzemiennego "brzdąkania" cięciwą łuku, po czym jej napinania. Przednia zabawa, normalnie ubaw po pachy. Ale czymś trzeba, kurde, zająć myśli, aby nie zwariować, patrząc na to, co dzieje się dookoła. Abiatur przygryzł w którymś momencie wargę i postanowił zaryzykować - napiął cięciwę, jakby chcąc oddać strzał gdzieś w niebo. W sumie nie bolało... Cyklop przywitał tę rewelację z krzywym uśmiechem, przypominającym raczej nerwowy tik, spowodowany patrzeniem na słońce przez zbyt długi okres czasu. W tym momencie jednooki usłyszał słowa Ahimeda. Wytężył słuch, a gdy padły słowa "moi kompani też pomogą", skinął głową, a w jego oku błysnęla iskierka zapału. Przysunął się i słuchał uważnie. Gdy padła propozycja ataku, rozejrzał się dyskretnie po pokładzie, szukając miejsca, gdzie miałby możliwość ulokowania się z łukiem i oddawania jak najszybszych strzałów - był zawodowym snajperem, w tej roli spisze się o wiele lepiej, niż walcząc w zwarciu.
Gdy Ahimed przedstawił swój plan, jednooki postanowił wtrącić swoje trzy grosze.
- Mam w plecaku gladius - zaczął ochrypłym głosem. - Jest ostry, a mnie się nie przyda, lepiej by ktoś go wziął. Ktoś musi też dowodzić, aby zachować przynajmniej pozory zorganizowania - Ahimed, zająłbyś się tym? Z tego, co widzę, najlepiej się nadajesz.
Cyklop bardzo zapalił się do pomysłu przewrotu na statku. Wiedział co prawda, że wychylanie się przed szereg jest ryzykowne, a ryzykowanie bez korzyści dla samego siebie jest w znacznej większości przypadków nieopłacalne, ale co tam. Niech przynajmniej ktoś pamięta go, jako przyzwoitego gościa, gdy się na tamten świat wybierze.
Jednooki praktycznie w ogóle się nie odzywał. Siedział gdzieś na uboczu, gryząc się z myślami. Już pierwsze dnia chciał się postawić. Powstrzymał się, gdy tylko doszło do niego, że nie ma szans. Rana na ramieniu nie pozwalała dostatecznie napiąć łuku, strzała mogłaby uskoczyć z toru... Nie, lepiej nie. Na nic by się zdał martwy - nawet ryby nie za bardzo miałyby z niego co obgryzać, sam widok by je odstraszył... A w swoje umiejętności walki nożem szczerze wątpił - jednego przeciwnika da radę położyć, ale więcej - nie ma mowy. Pozostawało czekać.
Minęło kilka dni bezczynnego siedzenia pod burtą i naprzemiennego "brzdąkania" cięciwą łuku, po czym jej napinania. Przednia zabawa, normalnie ubaw po pachy. Ale czymś trzeba, kurde, zająć myśli, aby nie zwariować, patrząc na to, co dzieje się dookoła. Abiatur przygryzł w którymś momencie wargę i postanowił zaryzykować - napiął cięciwę, jakby chcąc oddać strzał gdzieś w niebo. W sumie nie bolało... Cyklop przywitał tę rewelację z krzywym uśmiechem, przypominającym raczej nerwowy tik, spowodowany patrzeniem na słońce przez zbyt długi okres czasu. W tym momencie jednooki usłyszał słowa Ahimeda. Wytężył słuch, a gdy padły słowa "moi kompani też pomogą", skinął głową, a w jego oku błysnęla iskierka zapału. Przysunął się i słuchał uważnie. Gdy padła propozycja ataku, rozejrzał się dyskretnie po pokładzie, szukając miejsca, gdzie miałby możliwość ulokowania się z łukiem i oddawania jak najszybszych strzałów - był zawodowym snajperem, w tej roli spisze się o wiele lepiej, niż walcząc w zwarciu.
Gdy Ahimed przedstawił swój plan, jednooki postanowił wtrącić swoje trzy grosze.
- Mam w plecaku gladius - zaczął ochrypłym głosem. - Jest ostry, a mnie się nie przyda, lepiej by ktoś go wziął. Ktoś musi też dowodzić, aby zachować przynajmniej pozory zorganizowania - Ahimed, zająłbyś się tym? Z tego, co widzę, najlepiej się nadajesz.
Cyklop bardzo zapalił się do pomysłu przewrotu na statku. Wiedział co prawda, że wychylanie się przed szereg jest ryzykowne, a ryzykowanie bez korzyści dla samego siebie jest w znacznej większości przypadków nieopłacalne, ale co tam. Niech przynajmniej ktoś pamięta go, jako przyzwoitego gościa, gdy się na tamten świat wybierze.

-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
-Dowództwo... - pomyślał, a do głowy natychmiast wróciły wspomnienia. Gorzkie wspomnienia z przed owej bitwy.
****
-Kapitanie! Kapitanie kończą się zapasy! - żołnierz złożył krótki, acz właściwy raport. Mimo tego, ze nie był to nawet raport... raczej przypomnienie. Wiedział dobrze jak się mają ich zapasy żywności i opatrunków. W dodatku ta niegościnna kraina... Ziemie barbarzyńców były o wiele chłodniejsze od rodzinnego Husson. Były mroźne, żeby nie powiedzieć ku*ewsko mroźne. Wszędzie z nieba padało to zimne, mokre białe cholerstwo. W górach nie dało się po tym chodzić, bo nigdy nie można było wiedzieć gdzie jest przepaść. Stracił już kilkunastu wojowników a tak głupi sposób. Wpadli w przepaść, bo poślizgnęli sie na lodzie przykrytym śniegiem albo śnieg zapadł sie pod nimi i spadli w pobliskie urwisko. A tu jeszcze zapasy. Jego ludzie na mrozie potrzebowali więcej jedzenia. Dowódcy źle zaplanowali wyprawę. Za mało jedzenia, za dużo wody. I za mało gorzały. O ile na pustyni najważniejsza była woda, to tu ważne było jedzenie, ogień i woda ognista.
Woda którą wzięli juz dawno zamarzła. Kazał ułożyć bukłaki wokół ogniska pod namiotem, lecz to nie załatwiało podstawowych problemów. Barbarzyńcy w dodatku mogli ukrywać się wszędzie. Lepiej znali okoliczne tereny. Lepiej sobie radzili w terenie. Lepiej znali ścieżki. Był ze swoim pułkiem na straconej pozycji. Coraz bardziej zdawało mu się, że zostali wysłani tylko na przynętę. Jako mięso armatnie, jako wabik dla odciągnięcia uwagi.
Nawet nie można było zapolować bo niedaleki obóz barbarzyńców na pewno wyciąłby w pień jego niedoświadczonych w tym terenie myśliwych.
-Cóż... Nie mamy wyboru. Każ przygotować broń. Należy zaatakować kiedy jesteśmy najsilniejsi... - Uśmiechnął się do żołnierza wyszczerzając zęby jak wilk. Ten uradowany wyskoczył z namiotu aby powiadomić o tym resztę.
-Cieszcie się... póki żyjecie w nieświadomości... Wtedy kiedy jesteśmy najsilniejsi... - mruczał po cichu do siebie - ... od tej pory, będziemy już tylko słabsi.
***
Blizna na oku znów go zabolała. Znów miał być dowódcą? Znowu brać odpowiedzialność? Za życia tylu ludzi? Znów miał być odpowiedzialny za życie swoich ludzi i za śmierć wrogów? Znów odpowiedzialny za porażkę... kiedy to on otrzyma najgorszą karę, bo był dowódcą i to on będzie wspominany jako osoba która przegrała... Albo i za sukces. Za lamentujących przy jego nogach wrogów. Za błagających z płaczem o życie. Za tych biedaków których trzeba dobić... oraz za nienawiść pokonanych jaka spływa właśnie na dowódcę. Bycie dowódcą to najgorsza kara jaką można sobie wyobrazić. Spojrzał jeszcze raz na jednookiego i przytaknął.
- Dobrze... byłem.. już kiedyś dowódcą... niskiej rangi co prawda... ale zawsze... pokaż ten swój miecz... - rzekł i spojrzał znów pytająco na elfkę i na Gaizkę
Gabriel. Jakby ten miecz miał jakieś niespodzianki, to pw. Na gg raczej niebezpiecznie do mnie ostatnio przemawiać.
-Dowództwo... - pomyślał, a do głowy natychmiast wróciły wspomnienia. Gorzkie wspomnienia z przed owej bitwy.
****
-Kapitanie! Kapitanie kończą się zapasy! - żołnierz złożył krótki, acz właściwy raport. Mimo tego, ze nie był to nawet raport... raczej przypomnienie. Wiedział dobrze jak się mają ich zapasy żywności i opatrunków. W dodatku ta niegościnna kraina... Ziemie barbarzyńców były o wiele chłodniejsze od rodzinnego Husson. Były mroźne, żeby nie powiedzieć ku*ewsko mroźne. Wszędzie z nieba padało to zimne, mokre białe cholerstwo. W górach nie dało się po tym chodzić, bo nigdy nie można było wiedzieć gdzie jest przepaść. Stracił już kilkunastu wojowników a tak głupi sposób. Wpadli w przepaść, bo poślizgnęli sie na lodzie przykrytym śniegiem albo śnieg zapadł sie pod nimi i spadli w pobliskie urwisko. A tu jeszcze zapasy. Jego ludzie na mrozie potrzebowali więcej jedzenia. Dowódcy źle zaplanowali wyprawę. Za mało jedzenia, za dużo wody. I za mało gorzały. O ile na pustyni najważniejsza była woda, to tu ważne było jedzenie, ogień i woda ognista.
Woda którą wzięli juz dawno zamarzła. Kazał ułożyć bukłaki wokół ogniska pod namiotem, lecz to nie załatwiało podstawowych problemów. Barbarzyńcy w dodatku mogli ukrywać się wszędzie. Lepiej znali okoliczne tereny. Lepiej sobie radzili w terenie. Lepiej znali ścieżki. Był ze swoim pułkiem na straconej pozycji. Coraz bardziej zdawało mu się, że zostali wysłani tylko na przynętę. Jako mięso armatnie, jako wabik dla odciągnięcia uwagi.
Nawet nie można było zapolować bo niedaleki obóz barbarzyńców na pewno wyciąłby w pień jego niedoświadczonych w tym terenie myśliwych.
-Cóż... Nie mamy wyboru. Każ przygotować broń. Należy zaatakować kiedy jesteśmy najsilniejsi... - Uśmiechnął się do żołnierza wyszczerzając zęby jak wilk. Ten uradowany wyskoczył z namiotu aby powiadomić o tym resztę.
-Cieszcie się... póki żyjecie w nieświadomości... Wtedy kiedy jesteśmy najsilniejsi... - mruczał po cichu do siebie - ... od tej pory, będziemy już tylko słabsi.
***
Blizna na oku znów go zabolała. Znów miał być dowódcą? Znowu brać odpowiedzialność? Za życia tylu ludzi? Znów miał być odpowiedzialny za życie swoich ludzi i za śmierć wrogów? Znów odpowiedzialny za porażkę... kiedy to on otrzyma najgorszą karę, bo był dowódcą i to on będzie wspominany jako osoba która przegrała... Albo i za sukces. Za lamentujących przy jego nogach wrogów. Za błagających z płaczem o życie. Za tych biedaków których trzeba dobić... oraz za nienawiść pokonanych jaka spływa właśnie na dowódcę. Bycie dowódcą to najgorsza kara jaką można sobie wyobrazić. Spojrzał jeszcze raz na jednookiego i przytaknął.
- Dobrze... byłem.. już kiedyś dowódcą... niskiej rangi co prawda... ale zawsze... pokaż ten swój miecz... - rzekł i spojrzał znów pytająco na elfkę i na Gaizkę
Gabriel. Jakby ten miecz miał jakieś niespodzianki, to pw. Na gg raczej niebezpiecznie do mnie ostatnio przemawiać.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.

-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
Człowiek się zapytał o magię.
-Widzisz, tu u was moc jest bardzo chaotyczna. Mogę spróbować, ale...- zawahała się chwilę-Nie wiem, czy mi się uda.
Ten jednooki powiedziała coś chyba o broni. Niril przysunęła się bliżej.
-Ja mogę dać swój miecz- szepnęła-Mam szablę, mi to wystarczy. Może któryś z was umie strzelać z łuku? -spojrzała pytająco po ludziach.
Ahmed coś powiedział o swoim byciu dowódcą. Tym lepiej, ludzie się go posłuchają. Ona nie orientuje się za dobrze, jak nimi dowodzić, to przecież inny lud.
- To uściślijmy. Co dokładnie robimy?
Człowiek się zapytał o magię.
-Widzisz, tu u was moc jest bardzo chaotyczna. Mogę spróbować, ale...- zawahała się chwilę-Nie wiem, czy mi się uda.
Ten jednooki powiedziała coś chyba o broni. Niril przysunęła się bliżej.
-Ja mogę dać swój miecz- szepnęła-Mam szablę, mi to wystarczy. Może któryś z was umie strzelać z łuku? -spojrzała pytająco po ludziach.
Ahmed coś powiedział o swoim byciu dowódcą. Tym lepiej, ludzie się go posłuchają. Ona nie orientuje się za dobrze, jak nimi dowodzić, to przecież inny lud.
- To uściślijmy. Co dokładnie robimy?
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
-Więc tak... - zaczął człowiek pustyni po cichu - Pójdę do jakiegoś handlarza i spróbuję wynegocjować cenę za żarcie. Zacznę się wściekać o zbyt dużą cenę. Walnę kogoś po gębie, zrobię zamieszanie. Wtedy, powinni rzucić sie na mnie strażnicy. Wtedy będzie trzeba ich szybko zdjąć. Cios noża od tyłu w kark. Bez zawahania, pamiętajcie - zwrócił się do marynarzy - Jeśli nie uda nam się załatwić większości strażników od razu, wycofujemy się na mostek. Cyklop, Elfka i wszyscy atakujący z dystansu umieszczają się w bezpiecznym miejscu i robią zamieszanie z odległości. Nie włączajcie się do wewnętrznej bitwy.
Trzeba będzie to załatwić jak najszybciej. Co do cywili... każdy kto was atakuje jest waszym wrogiem. jeśli macie opory przed zabiciem ich, przyłóżcie porządnie po mordzie. Najlepiej tutaj - pokazał miejsce na czubku podbródka - Nawet nie trzeba mocno uderzyć, żeby ktoś padł jak kłoda. Wzniesie się niezły tumult, który wywabi ludzi z pod pokładu. Wtedy trzeba ich wyciągnąć a zewnątrz. Nie pozwolić żeby zaszyli się w środku. Ciężko będzie się do nich dobrać. Oblegniemy ich ze wszystkich stron. Dalej nie opłaca się robić planu.... zbyt wiele zmiennych. Ja pójdę do walnej bitwy. Pani Nirlime, zrób ze swoją magią co możesz, aby zaszkodzić wrogowi. Przynajmniej ich spowolnić, osłabić, wystraszyć. Co się da.
Panie Cyklop, to dobre ostrze, ale tobie bardziej sie przyda jeśli w planie coś nie wyjdzie i znajdziesz się w bezpośrednim starciu. Ja już mam miecze. Nie znam sie zupełnie na okrętach, więc resztę pomysłów pozostawiam do waszej inicjatywy. Jakieś drobne przeszkody dla wroga... bo ja wiem... zrzucenie na nich masztu albo coś w tym stylu. Zaczniemy kiedy na pokładzie nie będzie ani bosmana ani kapitana. Wtedy kiedy obaj będą pod pokładem. Najlepiej, żeby zeszło tez pod pokład kilku strażników. Zawsze będzie trochę lżej. Wszyscy zrozumieli i zgadzają się z planem? - mówił z niezmąconym spokojem i w zamyśleniu. Wolnym, spokojnym szeptem wyćwiczonym podczas planowania manewrów w mroźnej dziczy.
-Więc tak... - zaczął człowiek pustyni po cichu - Pójdę do jakiegoś handlarza i spróbuję wynegocjować cenę za żarcie. Zacznę się wściekać o zbyt dużą cenę. Walnę kogoś po gębie, zrobię zamieszanie. Wtedy, powinni rzucić sie na mnie strażnicy. Wtedy będzie trzeba ich szybko zdjąć. Cios noża od tyłu w kark. Bez zawahania, pamiętajcie - zwrócił się do marynarzy - Jeśli nie uda nam się załatwić większości strażników od razu, wycofujemy się na mostek. Cyklop, Elfka i wszyscy atakujący z dystansu umieszczają się w bezpiecznym miejscu i robią zamieszanie z odległości. Nie włączajcie się do wewnętrznej bitwy.
Trzeba będzie to załatwić jak najszybciej. Co do cywili... każdy kto was atakuje jest waszym wrogiem. jeśli macie opory przed zabiciem ich, przyłóżcie porządnie po mordzie. Najlepiej tutaj - pokazał miejsce na czubku podbródka - Nawet nie trzeba mocno uderzyć, żeby ktoś padł jak kłoda. Wzniesie się niezły tumult, który wywabi ludzi z pod pokładu. Wtedy trzeba ich wyciągnąć a zewnątrz. Nie pozwolić żeby zaszyli się w środku. Ciężko będzie się do nich dobrać. Oblegniemy ich ze wszystkich stron. Dalej nie opłaca się robić planu.... zbyt wiele zmiennych. Ja pójdę do walnej bitwy. Pani Nirlime, zrób ze swoją magią co możesz, aby zaszkodzić wrogowi. Przynajmniej ich spowolnić, osłabić, wystraszyć. Co się da.
Panie Cyklop, to dobre ostrze, ale tobie bardziej sie przyda jeśli w planie coś nie wyjdzie i znajdziesz się w bezpośrednim starciu. Ja już mam miecze. Nie znam sie zupełnie na okrętach, więc resztę pomysłów pozostawiam do waszej inicjatywy. Jakieś drobne przeszkody dla wroga... bo ja wiem... zrzucenie na nich masztu albo coś w tym stylu. Zaczniemy kiedy na pokładzie nie będzie ani bosmana ani kapitana. Wtedy kiedy obaj będą pod pokładem. Najlepiej, żeby zeszło tez pod pokład kilku strażników. Zawsze będzie trochę lżej. Wszyscy zrozumieli i zgadzają się z planem? - mówił z niezmąconym spokojem i w zamyśleniu. Wolnym, spokojnym szeptem wyćwiczonym podczas planowania manewrów w mroźnej dziczy.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
