[Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
[Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Zasady znają wszyscy, więc ich nie przypominam.
Grają: Ouz, Nin, Płomek, Huan, Gabi i Hirek.
Poznajcie się. ^^
PS: Sprawdźcie PW.
Ogień.
Mylił się, który stwierdził, że żywioł ten nie występuje w postaci gazowej. Odwiedziwszy pustynię Domassn zmieniłby zdanie tak szybko, jak wysycha kropla wody na rozgrzanej patelni.
Niewidzialny, niesłyszalny, ale równie palący. Równie śmiercionośny.
Tutaj każdy podmuch wiatru jest jak wrzątek, w którym człowiek zanurza się tracąc zmysły.
Piasek oblepia ciało tworząc bolesną skorupę.
Zmrużone oczy raz po raz wycierane z powstałego z łez i pyłu błota.
I bukłak. Tak suchy, że pęka z trzaskiem.
Karawana wiła się mozolnie między wydmami. Jak kolorowy wąż, tworzony przez wszystkie znane Słonecznej Ziemi ludy.
Gdzieś z przodu, na stworze przypominającym ogromnego, porośniętego krótkim, szarym włosiem psa o długim pysku, bujał się ospale w siodle szczupły mężczyzna. Kremowa szata oraz ciasno owinięta takąż chustą twarz, a przede wszystkim skórzana opaska z wprawionymi szkłami noszona na oczach świadczyły, że należy do Pustynnego Wiru. Ich zwyczajem odzywał się rzadko, a jeśli już, to półsłówkami. Jedyne, co zdradził innym wędrowcom przy jednym z wieczornych ognisk było to, że Husson – cel podróży – to jego miasto rodzinne, którego nie odwiedzał już od lat.
Na pustyni panuje cisza. Tak głucha, że monotonny, przytłumiony dźwięk kopyt słonecznych byków obwieszonych bagażami staje się wreszcie nie do zniesienia.
Nieco dalej od czoła wyprawy, na jednej z tych rogatych bestii, siedzi inna bestia. Człowiek rozmiarów, jakich dotąd nikt na pustyni nie widział. Jego bujna broda, teraz umorusana piachem i zlepiona potem, leży sztywno na ogromnej piersi. Północny barbarzyńca, jak go tu nazywają, najwyraźniej ubrany w kupione naprędce odzienie Mahloah, nie radzi sobie z upałem. Jego twarz to istny wodospad, rzeźbiący sobie koryta na pokrytej pyłem upartej gębie. Nie narzeka jednak. Wynajęty do ochrony jednego z kupców gdy już dotrą do miasta, ma zamiar wykonać zadanie.
Po czterech tygodniach wędrówki w tak okrutnych warunkach tylko najwytrzymalsze zwierzęta wydają się być wypoczęte. Brązowa wielbłądzica niosąca naznaczonego wyparzoną blizną, wysokiego człowieka z Rezesis, najwyraźniej nic nie robiła sobie z śmiercionośnego upału. Kroczyła równo, pomlaskując i spluwając tuż za zad byka brodacza. Sam człowiek zachodu, choć wyraźnie wycieńczony podróżą, starał się zachować pozory niewrażliwości. Co jakiś czas odlepiał od ciała materiał i pociągał maleńki łyk wody.
Pustynia prędzej lub później złamie każdego. Piaski pochłonęły dziesiątki tysięcy wielkich i małych tego świata. Wielu z nich spędziło na niej całe swoje życie, stopniowo budując odporność. Ale to wciąż za mało. Co ma więc powiedzieć ktoś, kto ogląda ją po raz pierwszy?
Jadąca gdzieś w środku korowodu kobieta dosiadająca kolejnego wielbłąda już na początku wyprawy zwróciła na siebie uwagę wędrowców paniczną wręcz reakcją na wyniszczony klimat Domassn. Ktoś szepnął, że być może jest elfem, jednak plotka ta skonfrontowana z inną dotyczącą żałosnej w oczach autochtonów wytrzymałością na upały gatunku długouchych, przepadła po kilku dniach. Wydawało się, że całkiem nieźle znosi trudy karawany. Było to jednak złudzenie, gdyż po bliskiej obserwacji stawało się oczywiste, że kobieta mdleje ustawicznie. Owinięta szczelnie jasnym aksamitem prawie się nie odzywała, mrucząc tylko coś o poszukiwaniach miejsca na osadę.
Tuż obok niej, na kolejnym psie, choć tym razem białym, jechała z gracją szlachcianka. Przed słońcem chronił ją piękny strój zdobiony złotymi obręczami i łańcuszkami. Jej twarz ukryta była za półprzeźroczystą siateczką spod której władczo błyszczały ciemne oczy. Ta milczała nieprzerwanie od momentu, w którym wyruszyli z Aktum. Budziła wśród reszty wiele emocji, ponieważ nieczęsto zdarza się, by dobrze urodzeni wędrowali samotnie.
Pochód zamykał jednooki mężczyzna dosiadający słonecznego byka. Nosił tradycyjny strój Mahloah w popielatym odcieniu. Jego głowę zdobiła biała chusta pod czarnym otokiem. Łypał obojętnie na piaszczyste wydmy i wlekących się przed nim handlarzy. Jego koń nie wytrzymał upału i padł kilka dni temu, ale nikt nie był w stanie powiedzieć czy wpłynęło to na jego samopoczucie. Nie było także wiadomo w jakim celu zmierza do stolicy Zachodu.
Upał nieco zelżał, ludzie odetchnęli z ulgą.
Słońce wciąż wznosiło się o dwa palce ponad majaczącym w upale horyzontem, kiedy odziany w biel przewodzący karawanie mężczyzna uniósł rękę dając znak do zatrzymania.
Długi na kilkaset metrów ciąg handlarzy i jucznych zwierząt stanął posłusznie, wlepiając oczy w odbijającą słoneczny blask sylwetkę.
Wódz tkwił nieruchomo wpatrując się w dal, by po chwili zawrócić dosiadanego przez siebie wielkiego wielbłąda. Zsunął z czarnej jak heban, ociekającej potem twarzy aksamitną chustę i krzyknął łamaną mową zachodu:
- Dalej iść nie można! Pustynia rozgniewa się, jeżeli odejdziemy bez pożegnania. Zatrzymamy się tu na noc i oddamy jej cześć!
Mówiąc to zeskoczył w piach, który wciągnął go łapczywie po kostki. Złapał za juki obwieszone wokół garbu swego rumaka i rzucił je przed siebie.
Większość kupców przyjęła to z niechęcią, ale obyczaj to obyczaj. Czymże jest kilka zepsutych owoców w obliczu gniewu pustyni? Poczęli więc odpinać wory kaszy, słoje oliwy i inne zgromadzone w ciągu całego roku dobra.
Wąż karawany w kilka chwil zwinął się w kłębek, który do wieczora roziskrzyło kilkadziesiąt ognisk.
Do Husson pozostał niecały dzień drogi.
Osuszone do cna bukłaki na powrót napełniło wino palmowe, nad płomieniem zaskwierczało solone mięso. Resztki wody wylano na oblepione mieszaniną potu i piasku lica. Gdzieś brzmiały bębny. Wędrowcy nałożyli odświętne szaty i oddali pokłon pustyni.
Jimmsn, który po raz drugi w życiu przedarł się ze swoją wyprawą z Aktum do Husson bez strat, miał obowiązek poprowadzić ceremonię.
Gdy paląca okrutnie tarcza słońca stoczyła się za widnokrąg, rozebrał się do pasa i rzuciwszy aksamitny strój u swych stóp, ukląkł na nim i zatopił dłonie w piasku. Krople potu ześlizgiwały się po gładkim karku i grzbiecie tuż przy uplecionym starannie warkoczu wyrastającym z tyłu głowy niczym pęd dzikiego krzewu.
- Domasnn, rininnsa domasnn – zaśpiewał po starowschodniemu na cały głos przesiewając żółty pył nie skażony ani jednym kamyczkiem. – Domasnn, Glanna!
Wzniósł ręce ku usłanemu gwiazdami niebu, pustynia spływała mu na twarz i ramiona. Ogień huczał, bębny tłukły monotonnie.
Kupcy z Mahloah kolejno zdejmowali chroniące przed słońcem stroje i zostając jedynie w bieliźnie naśladowali Jimmsna z powagą.
Ci z Rezesis, choć nie wszyscy, siedzieli przy swych skarbach zerkając na to niechęcią, pomrukując między sobą zachodnie przekleństwa odżegnywali się do bóstw.
Ktoś podał wodzowi zdobiony nóż. Ten złapał go mocno i z zamkniętymi oczyma szybkim ruchem przesunął nim po przedramieniu tuż obok blizny z poprzedniej wyprawy. Piach chłonął krew pozostawiając na powierzchni jedynie maleńkie, zasuszone motylki.
Wciągnął do płuc chłodniejsze już o tej porze powietrze i zawył smutno i przeciągle. Ludzie Wschodu spuścili głowy. W kącikach oczu wielu z nich zabłysła łza.
Tropiciel wstał i owinął przeplataną szkarłatnymi strużkami rękę w swą chustę.
Tradycji stało się za dość. Można ucztować.
Jak co dzień, gdzieś przy obrzeżach kręgu byków i wielbłądów, swoje ognisko rozpalił barbarzyńca. Handlarze unikali go, a on sam też nie szukał towarzystwa. Zwalił się na siodło i gapił w płomienie z wyrazem zadumy na twarzy. Z dala od śpiewów i wnoszonych we wciąż obco brzmiącej mowie toastów.
Ale tej nocy nie był samotny. W ciągu tych kilku godzin ciemności, wokół jego ognia zebrało się pięciu innych członków wyprawy, którzy jak on sam pragnęli po prostu odpocząć, a nie świętować.
Grają: Ouz, Nin, Płomek, Huan, Gabi i Hirek.
Poznajcie się. ^^
PS: Sprawdźcie PW.
Ogień.
Mylił się, który stwierdził, że żywioł ten nie występuje w postaci gazowej. Odwiedziwszy pustynię Domassn zmieniłby zdanie tak szybko, jak wysycha kropla wody na rozgrzanej patelni.
Niewidzialny, niesłyszalny, ale równie palący. Równie śmiercionośny.
Tutaj każdy podmuch wiatru jest jak wrzątek, w którym człowiek zanurza się tracąc zmysły.
Piasek oblepia ciało tworząc bolesną skorupę.
Zmrużone oczy raz po raz wycierane z powstałego z łez i pyłu błota.
I bukłak. Tak suchy, że pęka z trzaskiem.
Karawana wiła się mozolnie między wydmami. Jak kolorowy wąż, tworzony przez wszystkie znane Słonecznej Ziemi ludy.
Gdzieś z przodu, na stworze przypominającym ogromnego, porośniętego krótkim, szarym włosiem psa o długim pysku, bujał się ospale w siodle szczupły mężczyzna. Kremowa szata oraz ciasno owinięta takąż chustą twarz, a przede wszystkim skórzana opaska z wprawionymi szkłami noszona na oczach świadczyły, że należy do Pustynnego Wiru. Ich zwyczajem odzywał się rzadko, a jeśli już, to półsłówkami. Jedyne, co zdradził innym wędrowcom przy jednym z wieczornych ognisk było to, że Husson – cel podróży – to jego miasto rodzinne, którego nie odwiedzał już od lat.
Na pustyni panuje cisza. Tak głucha, że monotonny, przytłumiony dźwięk kopyt słonecznych byków obwieszonych bagażami staje się wreszcie nie do zniesienia.
Nieco dalej od czoła wyprawy, na jednej z tych rogatych bestii, siedzi inna bestia. Człowiek rozmiarów, jakich dotąd nikt na pustyni nie widział. Jego bujna broda, teraz umorusana piachem i zlepiona potem, leży sztywno na ogromnej piersi. Północny barbarzyńca, jak go tu nazywają, najwyraźniej ubrany w kupione naprędce odzienie Mahloah, nie radzi sobie z upałem. Jego twarz to istny wodospad, rzeźbiący sobie koryta na pokrytej pyłem upartej gębie. Nie narzeka jednak. Wynajęty do ochrony jednego z kupców gdy już dotrą do miasta, ma zamiar wykonać zadanie.
Po czterech tygodniach wędrówki w tak okrutnych warunkach tylko najwytrzymalsze zwierzęta wydają się być wypoczęte. Brązowa wielbłądzica niosąca naznaczonego wyparzoną blizną, wysokiego człowieka z Rezesis, najwyraźniej nic nie robiła sobie z śmiercionośnego upału. Kroczyła równo, pomlaskując i spluwając tuż za zad byka brodacza. Sam człowiek zachodu, choć wyraźnie wycieńczony podróżą, starał się zachować pozory niewrażliwości. Co jakiś czas odlepiał od ciała materiał i pociągał maleńki łyk wody.
Pustynia prędzej lub później złamie każdego. Piaski pochłonęły dziesiątki tysięcy wielkich i małych tego świata. Wielu z nich spędziło na niej całe swoje życie, stopniowo budując odporność. Ale to wciąż za mało. Co ma więc powiedzieć ktoś, kto ogląda ją po raz pierwszy?
Jadąca gdzieś w środku korowodu kobieta dosiadająca kolejnego wielbłąda już na początku wyprawy zwróciła na siebie uwagę wędrowców paniczną wręcz reakcją na wyniszczony klimat Domassn. Ktoś szepnął, że być może jest elfem, jednak plotka ta skonfrontowana z inną dotyczącą żałosnej w oczach autochtonów wytrzymałością na upały gatunku długouchych, przepadła po kilku dniach. Wydawało się, że całkiem nieźle znosi trudy karawany. Było to jednak złudzenie, gdyż po bliskiej obserwacji stawało się oczywiste, że kobieta mdleje ustawicznie. Owinięta szczelnie jasnym aksamitem prawie się nie odzywała, mrucząc tylko coś o poszukiwaniach miejsca na osadę.
Tuż obok niej, na kolejnym psie, choć tym razem białym, jechała z gracją szlachcianka. Przed słońcem chronił ją piękny strój zdobiony złotymi obręczami i łańcuszkami. Jej twarz ukryta była za półprzeźroczystą siateczką spod której władczo błyszczały ciemne oczy. Ta milczała nieprzerwanie od momentu, w którym wyruszyli z Aktum. Budziła wśród reszty wiele emocji, ponieważ nieczęsto zdarza się, by dobrze urodzeni wędrowali samotnie.
Pochód zamykał jednooki mężczyzna dosiadający słonecznego byka. Nosił tradycyjny strój Mahloah w popielatym odcieniu. Jego głowę zdobiła biała chusta pod czarnym otokiem. Łypał obojętnie na piaszczyste wydmy i wlekących się przed nim handlarzy. Jego koń nie wytrzymał upału i padł kilka dni temu, ale nikt nie był w stanie powiedzieć czy wpłynęło to na jego samopoczucie. Nie było także wiadomo w jakim celu zmierza do stolicy Zachodu.
Upał nieco zelżał, ludzie odetchnęli z ulgą.
Słońce wciąż wznosiło się o dwa palce ponad majaczącym w upale horyzontem, kiedy odziany w biel przewodzący karawanie mężczyzna uniósł rękę dając znak do zatrzymania.
Długi na kilkaset metrów ciąg handlarzy i jucznych zwierząt stanął posłusznie, wlepiając oczy w odbijającą słoneczny blask sylwetkę.
Wódz tkwił nieruchomo wpatrując się w dal, by po chwili zawrócić dosiadanego przez siebie wielkiego wielbłąda. Zsunął z czarnej jak heban, ociekającej potem twarzy aksamitną chustę i krzyknął łamaną mową zachodu:
- Dalej iść nie można! Pustynia rozgniewa się, jeżeli odejdziemy bez pożegnania. Zatrzymamy się tu na noc i oddamy jej cześć!
Mówiąc to zeskoczył w piach, który wciągnął go łapczywie po kostki. Złapał za juki obwieszone wokół garbu swego rumaka i rzucił je przed siebie.
Większość kupców przyjęła to z niechęcią, ale obyczaj to obyczaj. Czymże jest kilka zepsutych owoców w obliczu gniewu pustyni? Poczęli więc odpinać wory kaszy, słoje oliwy i inne zgromadzone w ciągu całego roku dobra.
Wąż karawany w kilka chwil zwinął się w kłębek, który do wieczora roziskrzyło kilkadziesiąt ognisk.
Do Husson pozostał niecały dzień drogi.
Osuszone do cna bukłaki na powrót napełniło wino palmowe, nad płomieniem zaskwierczało solone mięso. Resztki wody wylano na oblepione mieszaniną potu i piasku lica. Gdzieś brzmiały bębny. Wędrowcy nałożyli odświętne szaty i oddali pokłon pustyni.
Jimmsn, który po raz drugi w życiu przedarł się ze swoją wyprawą z Aktum do Husson bez strat, miał obowiązek poprowadzić ceremonię.
Gdy paląca okrutnie tarcza słońca stoczyła się za widnokrąg, rozebrał się do pasa i rzuciwszy aksamitny strój u swych stóp, ukląkł na nim i zatopił dłonie w piasku. Krople potu ześlizgiwały się po gładkim karku i grzbiecie tuż przy uplecionym starannie warkoczu wyrastającym z tyłu głowy niczym pęd dzikiego krzewu.
- Domasnn, rininnsa domasnn – zaśpiewał po starowschodniemu na cały głos przesiewając żółty pył nie skażony ani jednym kamyczkiem. – Domasnn, Glanna!
Wzniósł ręce ku usłanemu gwiazdami niebu, pustynia spływała mu na twarz i ramiona. Ogień huczał, bębny tłukły monotonnie.
Kupcy z Mahloah kolejno zdejmowali chroniące przed słońcem stroje i zostając jedynie w bieliźnie naśladowali Jimmsna z powagą.
Ci z Rezesis, choć nie wszyscy, siedzieli przy swych skarbach zerkając na to niechęcią, pomrukując między sobą zachodnie przekleństwa odżegnywali się do bóstw.
Ktoś podał wodzowi zdobiony nóż. Ten złapał go mocno i z zamkniętymi oczyma szybkim ruchem przesunął nim po przedramieniu tuż obok blizny z poprzedniej wyprawy. Piach chłonął krew pozostawiając na powierzchni jedynie maleńkie, zasuszone motylki.
Wciągnął do płuc chłodniejsze już o tej porze powietrze i zawył smutno i przeciągle. Ludzie Wschodu spuścili głowy. W kącikach oczu wielu z nich zabłysła łza.
Tropiciel wstał i owinął przeplataną szkarłatnymi strużkami rękę w swą chustę.
Tradycji stało się za dość. Można ucztować.
Jak co dzień, gdzieś przy obrzeżach kręgu byków i wielbłądów, swoje ognisko rozpalił barbarzyńca. Handlarze unikali go, a on sam też nie szukał towarzystwa. Zwalił się na siodło i gapił w płomienie z wyrazem zadumy na twarzy. Z dala od śpiewów i wnoszonych we wciąż obco brzmiącej mowie toastów.
Ale tej nocy nie był samotny. W ciągu tych kilku godzin ciemności, wokół jego ognia zebrało się pięciu innych członków wyprawy, którzy jak on sam pragnęli po prostu odpocząć, a nie świętować.
Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.
-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vardath
Krok..krok..krok...
Kolejny, kolejny, kolejny... I przeraźliwe gorąco, niemal pożerające zmysły...
Siedziała na wielbłądzie, ociekając potem. Jego kołyszący krok i zar słońca oraz lniane ubranie powodowały, że co chwila przysypiała. Nie była w stanie myśleć.
Gorąco, gorąco, gorąco... jak ludzie są w stanie to znieść?
Otępiała i senna nie kierowała zwierzęciem. Ono samo podążało z innymi. Ona tylko modliła się o noc. Przynajmniej będzie chłodniej.
W końcu przewodnik kazała się zatrzymać. Bredził coś o gniewie pustyni. Ale niech mu będzie... ona bardzo chętnie wreszcie rozprostuje nogi. Usiadła z trudem na piachu. Ciągle było za gorąco i zatęskniła nagle za lodowatymi deszczami i zimnymi placami wichrów. Kiedyś na nie narzekała, ale kiedyś... Czy to ważne zresztą? Przeminęło wszystko... rozsypało się jak talia kart, jak zamki z tego przeklętego piasku...
Siedziała i cierpliwie czekała na koniec ceremonii. Wyglądało to na jakiś rytuał. Być może przy tej kapryśnej energii, był skuteczny.
W ogóle tutejsza magia była dziwna. Była tak chaotyczna, że magowie nie potrafili na początku nad nia zapanować. Potem szło im nieco lepiej.
Wreszcie zapadła błogosławiona noc. Niril westchnęła z zadowoleniem. Znowu mogła myśleć. Miejscowi twierdzili, że jest zimno, ale dla niej taka temperatura była w sam raz.
Pociągnęła łyk jeszcze ciepłej wody z bukłaka. I kilka następnych. Wystarczy.
Poczuła napływający głód. Do jej nosa dotarły zapachy wędzącego się mięsa. O nie, woli swoje zapasy. Nadal jej ciało nie trawiło dobrze wszystkiego. Trzeba by się przysiąć do jakiegoś ogniska.
O, tam... Jest tylko jeden człowiek. No to w sam raz.
Zabrała pakunek z jedzeniem i wodę i podeszła.
- Wybacz panie, ża zakłocam ci zadumę, ale czy mogę się przysiąść? - mężczyzna nie odezwał się, ale nie miał chyba nic przeciwko.
Niril usiadła i przede wszystkim zdjeła z głowy chustę. Biała, wielka była przydatna, ale nie teraz. Potrząsnęła popielatymi wlosami, by wyschły. W ciemnych włosach dziewczyny zabłysły srebrne nitki. Chusta odsłoniła jej uszy- były dłuższe od ludzkich i zakończone ostrym, szpiczastym końcem.
Jasna cera Niril niemal bielała w ciemnościach. Ciemne oczy odbijały blask ogniska. Zdjeła jeszcze z siebie luźną, obszerną szatę i westchnęła z zadowoleniem. Chłodny wiaterek przyjemnie chłodził rozpalona skórę.
Wydobyła zapasy i zaczęła jeść.
Potem przy ognisku znaleźli się jeszcze inni. Skineła im głową, nie przerywając posiłku.
Othe, aksamit chyba się nie bardzo nadaje na pustynię. Już prędzej len lub bawełna...albo cieniutka, rzadka wełenka
Krok..krok..krok...
Kolejny, kolejny, kolejny... I przeraźliwe gorąco, niemal pożerające zmysły...
Siedziała na wielbłądzie, ociekając potem. Jego kołyszący krok i zar słońca oraz lniane ubranie powodowały, że co chwila przysypiała. Nie była w stanie myśleć.
Gorąco, gorąco, gorąco... jak ludzie są w stanie to znieść?
Otępiała i senna nie kierowała zwierzęciem. Ono samo podążało z innymi. Ona tylko modliła się o noc. Przynajmniej będzie chłodniej.
W końcu przewodnik kazała się zatrzymać. Bredził coś o gniewie pustyni. Ale niech mu będzie... ona bardzo chętnie wreszcie rozprostuje nogi. Usiadła z trudem na piachu. Ciągle było za gorąco i zatęskniła nagle za lodowatymi deszczami i zimnymi placami wichrów. Kiedyś na nie narzekała, ale kiedyś... Czy to ważne zresztą? Przeminęło wszystko... rozsypało się jak talia kart, jak zamki z tego przeklętego piasku...
Siedziała i cierpliwie czekała na koniec ceremonii. Wyglądało to na jakiś rytuał. Być może przy tej kapryśnej energii, był skuteczny.
W ogóle tutejsza magia była dziwna. Była tak chaotyczna, że magowie nie potrafili na początku nad nia zapanować. Potem szło im nieco lepiej.
Wreszcie zapadła błogosławiona noc. Niril westchnęła z zadowoleniem. Znowu mogła myśleć. Miejscowi twierdzili, że jest zimno, ale dla niej taka temperatura była w sam raz.
Pociągnęła łyk jeszcze ciepłej wody z bukłaka. I kilka następnych. Wystarczy.
Poczuła napływający głód. Do jej nosa dotarły zapachy wędzącego się mięsa. O nie, woli swoje zapasy. Nadal jej ciało nie trawiło dobrze wszystkiego. Trzeba by się przysiąć do jakiegoś ogniska.
O, tam... Jest tylko jeden człowiek. No to w sam raz.
Zabrała pakunek z jedzeniem i wodę i podeszła.
- Wybacz panie, ża zakłocam ci zadumę, ale czy mogę się przysiąść? - mężczyzna nie odezwał się, ale nie miał chyba nic przeciwko.
Niril usiadła i przede wszystkim zdjeła z głowy chustę. Biała, wielka była przydatna, ale nie teraz. Potrząsnęła popielatymi wlosami, by wyschły. W ciemnych włosach dziewczyny zabłysły srebrne nitki. Chusta odsłoniła jej uszy- były dłuższe od ludzkich i zakończone ostrym, szpiczastym końcem.
Jasna cera Niril niemal bielała w ciemnościach. Ciemne oczy odbijały blask ogniska. Zdjeła jeszcze z siebie luźną, obszerną szatę i westchnęła z zadowoleniem. Chłodny wiaterek przyjemnie chłodził rozpalona skórę.
Wydobyła zapasy i zaczęła jeść.
Potem przy ognisku znaleźli się jeszcze inni. Skineła im głową, nie przerywając posiłku.
Othe, aksamit chyba się nie bardzo nadaje na pustynię. Już prędzej len lub bawełna...albo cieniutka, rzadka wełenka
Ostatnio zmieniony piątek, 18 stycznia 2008, 00:26 przez Ninerl, łącznie zmieniany 1 raz.
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.
-
- Marynarz
- Posty: 374
- Rejestracja: piątek, 13 kwietnia 2007, 14:16
- Numer GG: 5761430
- Lokalizacja: Tam gdzie Tzeentch mówi dobranoc
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Kungaren
Tak, zaiste dla innych ludzi to bestia dosiadała bestię. Ale owa "bestia" była jedynie, albo aż, jednym z barbarzyńców z północy. Ogromny facet w pokorze znosił trudy wędrówki. "Narzekać mogą stare baby, a ja jestem wojownikiem!" twierdził, siedząc na "byku". Ten równomiernie stąpał po piasku.
Krok za krokiem, za innymi.
Słońce grzało niczym ogromny ogień. Nie tylko upał na tej pustyni był nie do zniesienia. Ten wszędobylski piasek... Czasem tęsknił do spokojnych (i przede wszystkim chłodnych) lasów swojej starej ojczyzny. Ale gdyby nie wyruszył nigdy nie spełniłby swojego życiowego zadania. A duchów przeszłości lepiej nie denerwować. W końcu po coś go tu wysłały, no nie?
Zatrzymali się. "Duchy pustyni rozgniewane?! Na wszystkich bogów, to już niech lepiej robią co mają robić. " Kungaren jako przedstawiciel prostego ludu był bardzo przesądny. Podczas gdy tamci odprawiali rytuał, on złapał delikatnie za maluteńki kieł. Wedle starej legendy, mysi kieł miał właściwości które uspokajały duchy i złe moce. Ot tak na wszelki wypadek. Potem rozpalił ognisko i położył się przy siodle. Nie zasiadł do tamtych, bo oni twierdzili, że "nie będą przeszkadzać". Ha! "Na moją brodę, co za brednie! Sikają ze strachu co bym im głów nie poukręcał." po chwili dodał
-Mięczaki...
Wziął bukłak i pociągnął duży łyk. Potem zdjął z siebie ubranie i rzucił gdzieś niedaleko. Zdjął z pleców topór i położył obok. Wiatr przyjemnie powiał mu po skórze. "Ha, ha ! Jeszcze tylko dobra gorzałka i byłoby idealnie!" stwierdził i od razu przeklął sam siebie za to, że zapomniał o czymś tak oczywistym. Przy ognisku, na wszelki wypadek wezwał do siebie wszelkie najważniejsze bóstwa jakie znał. Szczególnie te śmierci. Trochę to potrwało, w międzyczasie zdążył jeszcze go ktoś zapytać czy może się dosiąść. Zakończył modlitwy i zwrócił oczy ku temu kto pytał.
-A pewnie, że się panienka może przysiąść. Ja tam ludziom nie zakłócam spokoju, jak pragną. - powiedział uśmiechając się jak gdyby nigdy nic.
Mimo woli zauważył też, że mimo wszystko była elfem. Kiedyś uważał, że elfy to mięczaki, ale potem odkrył, że mimo wszystko są dobre w wielu sprawach. Tak jak patrzył na nią, to najwyraźniej przyniosło jej straszną ulgę, jak przestało świecić słońce. Chociaż wyglądała tak nie zwyczajnie, jakby była jakąś szlachcianką czy coś.
Jednak chwilowo poczuł, że głód daje o sobie znać. Złapał za zapas mięsa i z zadowoleniem zaczął zajadać. Na swój sposób oczywiście, wpychając sporo w krótkim czasie. Popił wodą. W duchu dziękował sobie, że przez chwilę chociaż znajdzie spokój w tym mieście. Jeszcze trochę takiej wyprawy i zwariowałby. Tamci od karawany strasznie się darli na każdą durnotę.
-Co tyle pijesz wody?
-Uszanuj pustynię! - to po tym jak zaklął na ten piasek gdy wlazł mu garściami do oczu i ust. Kungaren spojrzał na niego z mordem w oczach i stwierdził
-Jak ona przestanie mi włazić, gdzie nie proszona to może nie będę jej przeklinał jak zwykłej suki. - tamten mimo oburzenia, przeląkł sie jego wzroku i już nic nie mówił.
Teraz jednak zbliżał się koniec wędrówki. Koniec tych dziwnych ludzi i wreszcie kolejny krok w jego drodze do sławy. A kto wie może TYM razem ktoś przypomni sobie o biednym barbarzyńcy, który desperacko chciałby walczyć z tamtymi nawiedzeńcami.
Do ogniska podeszło jeszcze kilka osób. Kungaren wesoło zawołał
-Chodźcie ludzie chodźcie, miejsca tu dla was nie zabraknie! Spokojnie zasiądźcie wokół ognia, z dala od tamtej wrzawy.
Długo jeszcze siedział wpatrzony w ogień. Spojrzał też na topór i jak matka do dziecka mruknął
-Nie martw się malutki, tatuś jeszcze znajdzie główki do odcięcia.
Tak, zaiste dla innych ludzi to bestia dosiadała bestię. Ale owa "bestia" była jedynie, albo aż, jednym z barbarzyńców z północy. Ogromny facet w pokorze znosił trudy wędrówki. "Narzekać mogą stare baby, a ja jestem wojownikiem!" twierdził, siedząc na "byku". Ten równomiernie stąpał po piasku.
Krok za krokiem, za innymi.
Słońce grzało niczym ogromny ogień. Nie tylko upał na tej pustyni był nie do zniesienia. Ten wszędobylski piasek... Czasem tęsknił do spokojnych (i przede wszystkim chłodnych) lasów swojej starej ojczyzny. Ale gdyby nie wyruszył nigdy nie spełniłby swojego życiowego zadania. A duchów przeszłości lepiej nie denerwować. W końcu po coś go tu wysłały, no nie?
Zatrzymali się. "Duchy pustyni rozgniewane?! Na wszystkich bogów, to już niech lepiej robią co mają robić. " Kungaren jako przedstawiciel prostego ludu był bardzo przesądny. Podczas gdy tamci odprawiali rytuał, on złapał delikatnie za maluteńki kieł. Wedle starej legendy, mysi kieł miał właściwości które uspokajały duchy i złe moce. Ot tak na wszelki wypadek. Potem rozpalił ognisko i położył się przy siodle. Nie zasiadł do tamtych, bo oni twierdzili, że "nie będą przeszkadzać". Ha! "Na moją brodę, co za brednie! Sikają ze strachu co bym im głów nie poukręcał." po chwili dodał
-Mięczaki...
Wziął bukłak i pociągnął duży łyk. Potem zdjął z siebie ubranie i rzucił gdzieś niedaleko. Zdjął z pleców topór i położył obok. Wiatr przyjemnie powiał mu po skórze. "Ha, ha ! Jeszcze tylko dobra gorzałka i byłoby idealnie!" stwierdził i od razu przeklął sam siebie za to, że zapomniał o czymś tak oczywistym. Przy ognisku, na wszelki wypadek wezwał do siebie wszelkie najważniejsze bóstwa jakie znał. Szczególnie te śmierci. Trochę to potrwało, w międzyczasie zdążył jeszcze go ktoś zapytać czy może się dosiąść. Zakończył modlitwy i zwrócił oczy ku temu kto pytał.
-A pewnie, że się panienka może przysiąść. Ja tam ludziom nie zakłócam spokoju, jak pragną. - powiedział uśmiechając się jak gdyby nigdy nic.
Mimo woli zauważył też, że mimo wszystko była elfem. Kiedyś uważał, że elfy to mięczaki, ale potem odkrył, że mimo wszystko są dobre w wielu sprawach. Tak jak patrzył na nią, to najwyraźniej przyniosło jej straszną ulgę, jak przestało świecić słońce. Chociaż wyglądała tak nie zwyczajnie, jakby była jakąś szlachcianką czy coś.
Jednak chwilowo poczuł, że głód daje o sobie znać. Złapał za zapas mięsa i z zadowoleniem zaczął zajadać. Na swój sposób oczywiście, wpychając sporo w krótkim czasie. Popił wodą. W duchu dziękował sobie, że przez chwilę chociaż znajdzie spokój w tym mieście. Jeszcze trochę takiej wyprawy i zwariowałby. Tamci od karawany strasznie się darli na każdą durnotę.
-Co tyle pijesz wody?
-Uszanuj pustynię! - to po tym jak zaklął na ten piasek gdy wlazł mu garściami do oczu i ust. Kungaren spojrzał na niego z mordem w oczach i stwierdził
-Jak ona przestanie mi włazić, gdzie nie proszona to może nie będę jej przeklinał jak zwykłej suki. - tamten mimo oburzenia, przeląkł sie jego wzroku i już nic nie mówił.
Teraz jednak zbliżał się koniec wędrówki. Koniec tych dziwnych ludzi i wreszcie kolejny krok w jego drodze do sławy. A kto wie może TYM razem ktoś przypomni sobie o biednym barbarzyńcy, który desperacko chciałby walczyć z tamtymi nawiedzeńcami.
Do ogniska podeszło jeszcze kilka osób. Kungaren wesoło zawołał
-Chodźcie ludzie chodźcie, miejsca tu dla was nie zabraknie! Spokojnie zasiądźcie wokół ognia, z dala od tamtej wrzawy.
Długo jeszcze siedział wpatrzony w ogień. Spojrzał też na topór i jak matka do dziecka mruknął
-Nie martw się malutki, tatuś jeszcze znajdzie główki do odcięcia.
-
- Marynarz
- Posty: 348
- Rejestracja: niedziela, 5 sierpnia 2007, 21:29
- Numer GG: 5181070
- Lokalizacja: Gliwice/Ciemnogród
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Abiatur "Cyklop" Mazania
Cyklop przez całą drogę praktycznie nie odezwał się słowem. Przez tę cholerną pustynię czuł pieczenie w gardle, przez moment żałował wręcz, że nie został u siebie w mieście - bliskość morza dawała przyjemny chłód, nie to, co tu... Szlag! Jeszcze koń mu zdechł, genialnie... Nie, żeby Byczek był jakiś zły, ale na koniu zawsze lepiej się jeździ. Zresztą, to tylko zwierzę, oba śmierdzą tak samo.
Gdy drużyna stanęła, Cyklop z ulgą zeskoczył z Byczka. Zdjął z głowy chustę, oraz szatę z ramion - przewiązał ją w pasie. Przez cały dzień spocił się jak szczur, jeśli nie będzie to obrazą dla szczura.
*Co jest... Ach, tak - religijne korale-mecyje. Dobra, niech im będzie, mnie takie rozwiązanie jest bardzo na rękę*
- Domasnn, Glanna - wymruczał pod nosem zasłyszane słowa.
Abiatur rozejrzał sie po zgromadzonych. Większość miała najwyraźniej zamiar urżnąć się jak nieboskie stworzenia i świętować całą noc, a jemu bynajmniej ta opcja nie odpowiadała. Szukał w towarzystwie kogoś, z kim będzie można zamienić dwa słowa. *Szukaj, a znajdziesz*, pomyślał z zadowoleniem, widząc położone nieco na uboczu ognisko, przy którym siedziało kilka osób. Wziął swój worek z prowiantem i wodą, po czym poszedł w ich stronę.
W świetle ogniska stanęła postać o jasnych włosach, z czarną opaską na lewym oku. Był to mężczyzna na oko przed czterdziestką, dość dobrze zbudowany, chociaż niski. Jego aparacja nie wyglądała na taką, którą można zjednywać sobie ludzi.
- Cyklop jestem - przedstawił się lekko ochrypłym od alkoholu głosem. - Można się dosiąść?
Abiatur spojrzał na siedzącą przy ognisku dziewczynę. Uśmiechnął się do niej, jak najładniej potrafił i skłonił się lekko. Miał szacunek do tej rasy, to trzeba przyznać.
Cyklop przez całą drogę praktycznie nie odezwał się słowem. Przez tę cholerną pustynię czuł pieczenie w gardle, przez moment żałował wręcz, że nie został u siebie w mieście - bliskość morza dawała przyjemny chłód, nie to, co tu... Szlag! Jeszcze koń mu zdechł, genialnie... Nie, żeby Byczek był jakiś zły, ale na koniu zawsze lepiej się jeździ. Zresztą, to tylko zwierzę, oba śmierdzą tak samo.
Gdy drużyna stanęła, Cyklop z ulgą zeskoczył z Byczka. Zdjął z głowy chustę, oraz szatę z ramion - przewiązał ją w pasie. Przez cały dzień spocił się jak szczur, jeśli nie będzie to obrazą dla szczura.
*Co jest... Ach, tak - religijne korale-mecyje. Dobra, niech im będzie, mnie takie rozwiązanie jest bardzo na rękę*
- Domasnn, Glanna - wymruczał pod nosem zasłyszane słowa.
Abiatur rozejrzał sie po zgromadzonych. Większość miała najwyraźniej zamiar urżnąć się jak nieboskie stworzenia i świętować całą noc, a jemu bynajmniej ta opcja nie odpowiadała. Szukał w towarzystwie kogoś, z kim będzie można zamienić dwa słowa. *Szukaj, a znajdziesz*, pomyślał z zadowoleniem, widząc położone nieco na uboczu ognisko, przy którym siedziało kilka osób. Wziął swój worek z prowiantem i wodą, po czym poszedł w ich stronę.
W świetle ogniska stanęła postać o jasnych włosach, z czarną opaską na lewym oku. Był to mężczyzna na oko przed czterdziestką, dość dobrze zbudowany, chociaż niski. Jego aparacja nie wyglądała na taką, którą można zjednywać sobie ludzi.
- Cyklop jestem - przedstawił się lekko ochrypłym od alkoholu głosem. - Można się dosiąść?
Abiatur spojrzał na siedzącą przy ognisku dziewczynę. Uśmiechnął się do niej, jak najładniej potrafił i skłonił się lekko. Miał szacunek do tej rasy, to trzeba przyznać.
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Gaizka
Pustynia, rozciągająca się wszędzie naokoło upiornie gorąca pustka. Piekło dla duszy, bo można tam odnaleźć swoje prawdziwe ja i miejsce ostatniej pielgrzymki wojownika, który tak często oszukiwał śmierć, że potem już sam musi do niej przyjść i upomnieć się o swoje ukojenie. Na szczęście palące oko zachodziło już nad piaskowym monstrum i karawana przystanęła. Przewodnik mruczał na temat całej przeprawy, dla większości kupców z Rezesis było to tylko chełpienie się i jakaś nawiedzona gadka. On przynajmniej wiedział że ta nawiedzona gadka była jednym z głównych punktów ich religii. Nic dziwnego, jeśli większość całego kraju zajmują piaski, które jednej nocy mogą pochłonąć miasto, o takiej karawanie jak ich nawet nie wspominając, czuło się do niej respekt. Jeśli zaś sie na niej żyło, to siłą rzeczy stawała się obiektem religijnym
-Domasnn, Glanna... o tak, okrutna i nie przebaczająca Glanna - dodał po cichu. Gdy wsłuchał się przez chwilę w zaśpiewy Mahloah przypomniała mu się inna pani, równie ognista, ba wręcz dosłownie, ta, która naznaczyła go na całe życie. Krótki dreszcz przeszedł mu po plecach i mimo okrutnego upału, jaki się jeszcze utrzymywał, zrobiło mu się na chwilę zimno.
Zostawił świętujących Mahloah samym sobie i rzucił okiem na swoich ziomków. Nie sprawiali dobrego wrażenia, ale nic dziwnego, obcy, w obcym kraju. Większość z nich normalnie nie zaryzykowałaby takiej wyprawy, ale żądza złota, która ciągle pchała ich naprzód, doprowadziła ich aż tutaj. Naprawdę niewielu z nich to lubiło. Ten upał, wszechobecny pył i niepewność następnego dnia. Zazwyczaj poszedłby spać z dala od wszystkich, przytulony do swojego wielbłąda, ale dzisiaj ścigały go stare lęki. Jak nigdy czuł potrzebę obecności innych ludzi. Tu, po drugiej niemalże stronie kontynentu, jak zwykle w pogoni, wciąż podążając za tropem. Rozejrzał się po okolicznych ogniskach i dojrzał jedno na uboczu, które skupiało gromadkę wyróżniających się nieco z karawany istot. Nie był pewien czy do tej kobiety i tego barbarzyńcy słowo człowiek było odpowiednie. Zebrał swoje sakwy i ruszył kocim krokiem w stronę ogniska. Barbarzyńca rzucił nawet jakiś zachęcający okrzyk.
- Niech wymodlą u swoich Bogów spokój pustyni, oni będą zadowoleni, a my cali, nigdy nie przeszkadzajcie fanatykom kiedy modlą się do kogoś o spokój i bezpieczeństwo. Bo to oznacza ze nawet oni się boją. Powiedział z drapieżnym uśmiechem, siadając przy ognisku. Rozgrzebał nieco piasek żeby dotrzeć do tego chłodniejszego, którego słońce nie spiekało przez cały dzień i umościł się wygodnie opierając o siodło.
- To niemalże wstyd, że nie zdołaliśmy się poznać przez cały ten szmat drogi, ale złóżmy to na karb wyciszającego wpływu pustyni. Jestem Gaizka. - blizna na jego twarzy odcinała się wyraźnie nawet przy świetle padającym tylko z ogniska. Wyciągnął nieco suszonego mięsa i owoców. W tej części świata, przynajmniej daktyle można było dostać w normalnej cenie.
Pustynia, rozciągająca się wszędzie naokoło upiornie gorąca pustka. Piekło dla duszy, bo można tam odnaleźć swoje prawdziwe ja i miejsce ostatniej pielgrzymki wojownika, który tak często oszukiwał śmierć, że potem już sam musi do niej przyjść i upomnieć się o swoje ukojenie. Na szczęście palące oko zachodziło już nad piaskowym monstrum i karawana przystanęła. Przewodnik mruczał na temat całej przeprawy, dla większości kupców z Rezesis było to tylko chełpienie się i jakaś nawiedzona gadka. On przynajmniej wiedział że ta nawiedzona gadka była jednym z głównych punktów ich religii. Nic dziwnego, jeśli większość całego kraju zajmują piaski, które jednej nocy mogą pochłonąć miasto, o takiej karawanie jak ich nawet nie wspominając, czuło się do niej respekt. Jeśli zaś sie na niej żyło, to siłą rzeczy stawała się obiektem religijnym
-Domasnn, Glanna... o tak, okrutna i nie przebaczająca Glanna - dodał po cichu. Gdy wsłuchał się przez chwilę w zaśpiewy Mahloah przypomniała mu się inna pani, równie ognista, ba wręcz dosłownie, ta, która naznaczyła go na całe życie. Krótki dreszcz przeszedł mu po plecach i mimo okrutnego upału, jaki się jeszcze utrzymywał, zrobiło mu się na chwilę zimno.
Zostawił świętujących Mahloah samym sobie i rzucił okiem na swoich ziomków. Nie sprawiali dobrego wrażenia, ale nic dziwnego, obcy, w obcym kraju. Większość z nich normalnie nie zaryzykowałaby takiej wyprawy, ale żądza złota, która ciągle pchała ich naprzód, doprowadziła ich aż tutaj. Naprawdę niewielu z nich to lubiło. Ten upał, wszechobecny pył i niepewność następnego dnia. Zazwyczaj poszedłby spać z dala od wszystkich, przytulony do swojego wielbłąda, ale dzisiaj ścigały go stare lęki. Jak nigdy czuł potrzebę obecności innych ludzi. Tu, po drugiej niemalże stronie kontynentu, jak zwykle w pogoni, wciąż podążając za tropem. Rozejrzał się po okolicznych ogniskach i dojrzał jedno na uboczu, które skupiało gromadkę wyróżniających się nieco z karawany istot. Nie był pewien czy do tej kobiety i tego barbarzyńcy słowo człowiek było odpowiednie. Zebrał swoje sakwy i ruszył kocim krokiem w stronę ogniska. Barbarzyńca rzucił nawet jakiś zachęcający okrzyk.
- Niech wymodlą u swoich Bogów spokój pustyni, oni będą zadowoleni, a my cali, nigdy nie przeszkadzajcie fanatykom kiedy modlą się do kogoś o spokój i bezpieczeństwo. Bo to oznacza ze nawet oni się boją. Powiedział z drapieżnym uśmiechem, siadając przy ognisku. Rozgrzebał nieco piasek żeby dotrzeć do tego chłodniejszego, którego słońce nie spiekało przez cały dzień i umościł się wygodnie opierając o siodło.
- To niemalże wstyd, że nie zdołaliśmy się poznać przez cały ten szmat drogi, ale złóżmy to na karb wyciszającego wpływu pustyni. Jestem Gaizka. - blizna na jego twarzy odcinała się wyraźnie nawet przy świetle padającym tylko z ogniska. Wyciągnął nieco suszonego mięsa i owoców. W tej części świata, przynajmniej daktyle można było dostać w normalnej cenie.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...
-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Gdy tylko sie zatrzymali, spojrzał leniwie czemuż to stają. Aha... gniew pustyni. No dobra. Może i coś to da... Nie był może przesądny ale wolał nie lekceważyć obrzędów. Poklepał Lindę i podrapał przerośniętego psa za uchem.
-No Pozer... idziemy - powiedział i poszedł znaleźć sobie miejsce na popas. Poprowadził Pozera za sobą do ogniska na uboczu. Kiedy tam doszedł, usłyszał kawałki rozmowy.
Co teraz? Najwyraźniej uwzięli się, żeby sie poznać... Może to oni.... A może już się znają? Może na niego polują? Może to on ich przysłał.... - Ahimed myślał tak idąc w stronę ogniska. Zerknął na barbarzyńcę z respektem. Później zdjął z twarzy te chusty. Odetchnął głęboko i z wyrazem głębokiego znudzenia rozejrzał się po pozostałych. Jakby szukając czegokolwiek interesującego w życiu, spojrzał po pustyni. Tak naprawdę, obejrzał wszystko dokładnie i podejrzliwie tak aby nikt nie zauważył jego podejrzliwości.
-Nie lubię tłoku... - wytłumaczył krótko swoje przybycie i prezysiadł przy ognisku. Ogień oświetlił jego twarz. Miał śniadą cerę i małą bliznę biegnącą przez lewe oko. Przy mrugnięciu, powieka lekko drżała, jednak domykała się. Oko prawdopodobnie także nie było uszkodzone. Zarostu prawie nie miał. Gdzie niegdzie z samego niedbalstwa przy goleniu zostawały małe miejsca, gdzie wystawało kilka włosków. Włosy po zdjęciu chusty, w której na dodatek trochę się spocił, sterczały w nieładzie. Gdy zauważył że przy ognisku siedzą kobiety, przygładził je ręką, jednak nie przyniosło to zadowalającego estetów widoku. Nie przejął się tym i chyba nawet tego nie zauważał. Westchnął lekko i obejrzał raz jeszcze obozowiczów.
-Ahimed. Z Pustynnego Wiru. - rzekł a w tym czasie przerośnięty pies Pozer znalazł sobie miejsce za jego plecami. Ahimed oparł się o niego i obojętnym wzrokiem zerkał na okolicę.
-No Pozer... idziemy - powiedział i poszedł znaleźć sobie miejsce na popas. Poprowadził Pozera za sobą do ogniska na uboczu. Kiedy tam doszedł, usłyszał kawałki rozmowy.
Co teraz? Najwyraźniej uwzięli się, żeby sie poznać... Może to oni.... A może już się znają? Może na niego polują? Może to on ich przysłał.... - Ahimed myślał tak idąc w stronę ogniska. Zerknął na barbarzyńcę z respektem. Później zdjął z twarzy te chusty. Odetchnął głęboko i z wyrazem głębokiego znudzenia rozejrzał się po pozostałych. Jakby szukając czegokolwiek interesującego w życiu, spojrzał po pustyni. Tak naprawdę, obejrzał wszystko dokładnie i podejrzliwie tak aby nikt nie zauważył jego podejrzliwości.
-Nie lubię tłoku... - wytłumaczył krótko swoje przybycie i prezysiadł przy ognisku. Ogień oświetlił jego twarz. Miał śniadą cerę i małą bliznę biegnącą przez lewe oko. Przy mrugnięciu, powieka lekko drżała, jednak domykała się. Oko prawdopodobnie także nie było uszkodzone. Zarostu prawie nie miał. Gdzie niegdzie z samego niedbalstwa przy goleniu zostawały małe miejsca, gdzie wystawało kilka włosków. Włosy po zdjęciu chusty, w której na dodatek trochę się spocił, sterczały w nieładzie. Gdy zauważył że przy ognisku siedzą kobiety, przygładził je ręką, jednak nie przyniosło to zadowalającego estetów widoku. Nie przejął się tym i chyba nawet tego nie zauważał. Westchnął lekko i obejrzał raz jeszcze obozowiczów.
-Ahimed. Z Pustynnego Wiru. - rzekł a w tym czasie przerośnięty pies Pozer znalazł sobie miejsce za jego plecami. Ahimed oparł się o niego i obojętnym wzrokiem zerkał na okolicę.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nin: Aksamit produkowali i używali Egipcjanie jakieś 2000 lat przed Chrystusem. Raczej znali się na upale.
Chyba jedyną jego wadą, jeśli patrzeć na kwestię użyteczności na pustyni, jest to, że trudno się czyści.
Piekło ostygło.
Gwiazdy lśniły nieśmiało na nocnym niebie, otulając blaskiem ocean piasku. Przyjemny, chłodny wiatr dął z głębi pustyni, która jeszcze kilka godzin temu płonęła niewidzialnym ogniem.
Handlarze zwieńczyli tradycyjną celebrację głębokim snem jeden na drugim, nie ruszając się za wiele i pochrapując błogo. Słoneczne byki przewalały się leniwie z boku na bok. Krajobraz pogrążony był we śnie.
Ognie obozowiska powoli przygasały wzbijając wstęgi jasnego dymu. Tylko jeden płomień, wciąż karmiony strzępami wysuszonej trawy i zwierzęcymi odchodami, trwał w tańcu.
Wokół niego, rozświetlane żółtymi błyskami iskier pobudzanych do lotu przez długi kij, migotały uśpione twarze wędrowców.
Barbarzyńca leżał z rozrzuconymi niedbale rękami i głową wspartą na siodle. Z rozwartych w beztroskim uśmiechu ust toczyła się gruba struga śliny. Tuż obok, z dłonią pod pyskiem swojego psa, znajdował się oddychający miarowo Człowiek Wiru. Po drugiej stronie kręgu, na kupie szmat śnił jednooki wojownik co kilka chwil układający się w dziwaczne, choć dla niego z pewnością wygodniejsze pozy.
Okraszony kawałkami owoców jak wschodnie ciasto posypką Gaizka, dręczony wizjami z przeszłości łapał się nerwowo za oparzoną część głowy budząc się kilkakrotnie. Metr dalej, u boku białego linda majaczyła smukła sylwetka szlachcianki. Długi czarny warkocz wił się po jej ciele nurkując końcem w piasku.
Jedyną przytomną była elfka, która z cierpliwością równą bezcelowości dłubała w pogorzelisku kosturem. Coś ją trapiło. Nie pozwalało zmrużyć oka. Wydawało się jej, że jakieś dawno zapomniane wspomnienie chce powrócić do jej pamięci, ale ilekroć wytężała myśli rozwiewało się niczym kurz z dawno odłożonej księgi.
Czuła, że to ważne.
Ranek powitał przeciągły okrzyk Jimmsna i ryk pospieszanych kopniakami zwierząt. Słońce wychynęło do połowy zza widnokręgu zerkając na wędrowców żółtawą poświatą.
- Pora iść! Do Husson pozostało niewiele drogi. Już dziś ujrzycie swoje żony! – rzekł wódz z grzbietu swojego wielbłąda do wieszających juki handlarzy, a widząc ich kwaśne miny dodał: - Albo możecie skosztować wdzięków wschodniej kurtyzany!
Nie minęła godzina nim wąż znów pełzł w obezwładniającym upale. Zeszło nocna pijatyka odcisnęła chmurne piętno na humorach podróżników. Smagali byki kijkami, dorzucając do tego wyrafinowane obelgi zarówno na nie, jak i na swoją lekkomyślność.
To był pierwszy dzień z czterotygodniowej wyprawy, kiedy dwoje obcokrajowców czuło się lepiej niż większa część autochtonów.
Zgromadzona przy wspólnym ogniu kompania od tej chwili kroczyła razem, rozmawiając z rzadka. Myśli wszystkich koncentrowały się na stolicy wschodu. Ci, którzy jej nie widzieli snuli wizje o jej wspaniałości. Zaś ci, których oczy spoglądały na nią wcześniej, wspominali jej majestatyczność.
Choć bezlitosny skwar jak co dzień dawał w kość każdemu, to czas najwyraźniej nie miał zamiaru być równie okrutny. Chwila za chwilą mijały w zawrotnym tempie przeplatane informacjami czarnoskórego lidera dotyczącymi odległości od miasta.
Gdy na niebie pojawiła się pierwsza z Wielkich Wież Husson, jej blask oślepił karawanę jakby właśnie wstawało nowe słońce. Wysokie mury, które ujrzeli chwilę później dopełniły oszałamiającego efektu.
Nawet zlane potem powieki długouchej rozszerzyły się ze zdziwieniem.
Lśniące miasto miało owalny kształt przylegający gdzieś w oddali do niebieskiego pasa oceanu. Najeżone setkami kolumn, wież i wieżyczek przeróżnego rodzaju przypominało bielejącą w piasku ułamaną kość.
Przez wielu uważane było za stolicę nie tylko Mahloah, ale całego Almara’gaha. Każdy człowiek na kontynencie słyszał o ogromnych bibliotekach, świątyniach, bazarach, łaźniach i ogrodach stworzonych z boskim rozmachem.
- Tych, którzy nie mają gdzie wtulić głowę w poduszkę zapraszam do Wolnego Domu – rzucił przez ramię Jimmsn. – Jest darmowy dla wszystkich odwiedzających nawet w czasie wojny. Tam umyjecie się i napełnicie żołądki. A teraz żegnam was, dzieci pustyni. Czas odwiedzić moje żony! – rzekłszy to popędził wielbłąda i rzucił się galopem w ku bramie.
Z wewnątrz twierdza, jak można ją nazywać, prezentowała się równie niesamowicie. Wielkie płyty ulic były czyste i wolne od bezdomnych oraz żebraków. Nad głowami wjeżdżających główną bramą kołysały się na spokojnym wietrze kolorowe sztandary pozatykane na niepoliczalnej ilości balkonach i tarasach. Nie brakowało tu także roślin – palm, drzew figowych i migdałowych, które zdawały się wyrastać z dachów i ścian. Cień, którym okrywały wszystkie główne dzielnice miasta był błogosławieństwem dla wymęczonej pustynią skóry. Zapach, który sączyły w powietrze sprawiał, że trudy podróży zdawały się być jedynie krótką ścieżką do raju.
Wielu podróżników kierowało się bezpośrednio do Wolnego Domu, który okazał się być ogromnym kompleksem basenów, parków i sypialni godnych największych dostojników. Sami posłowie z zachodu przybywający licznie do Husson, aby brać udział w próbach nawiązania stosunków, prosili o ugoszczenie ich właśnie tutaj. Trudno byłoby znaleźć miejsce bardziej odpowiednie dla słowa ‘luksus’.
Szóstka towarzyszy została ulokowana w tak zwanej Zielonej Części. Witający ich brodaty Mahloah, który wykazał się nienaganną znajomością mowy zachodu, oprowadzał kompanię po kilkusetmetrowej powierzchni, która od teraz należała do nich. Każdy z osobna otrzymał własną sypialnię z zapierającym dech widokiem z okien, króla godnym łożem i pełnym asortymentem świeżych wschodnich ubrań oraz pachnideł.
Dla wszystkich wspólne były jedynie trzy pomieszczenia. Pierwszym był wielki salon, który okazał się być prostokątem utworzonym z rzędów kolumn, rozciągniętych między nimi delikatnych tkanin i dachu stworzonego z palmowych liści ułożonych niczym deski na moście. Kunsztowne meble i naczynia spowodowałoby ciarki na dłoni niejednego złodziejaszka.
Drugim była wykładana turkusowymi płytkami łaźnia. Woń olejków przyjemnie łaskotała zmysły. Do każdego z trzech basenów o różnej temperaturze wody prowadziły szerokie schodki. Kolorowe kwiaty dryfowały po powierzchni muskane falami.
Trzecie pomieszczenie stanowiło swego rodzaju jadalnio kuchnię. Środek pomieszczenia wyznaczał kamienny okrągły stół otoczony wygodnymi fotelami. Obok jednej ze ścian znajdowało się obszerne palenisko, przy którym pozawieszane były na ścianach różnego rodzaju przyrządy kucharskie.
Zbliżał się zmierzch.
Chyba jedyną jego wadą, jeśli patrzeć na kwestię użyteczności na pustyni, jest to, że trudno się czyści.
Piekło ostygło.
Gwiazdy lśniły nieśmiało na nocnym niebie, otulając blaskiem ocean piasku. Przyjemny, chłodny wiatr dął z głębi pustyni, która jeszcze kilka godzin temu płonęła niewidzialnym ogniem.
Handlarze zwieńczyli tradycyjną celebrację głębokim snem jeden na drugim, nie ruszając się za wiele i pochrapując błogo. Słoneczne byki przewalały się leniwie z boku na bok. Krajobraz pogrążony był we śnie.
Ognie obozowiska powoli przygasały wzbijając wstęgi jasnego dymu. Tylko jeden płomień, wciąż karmiony strzępami wysuszonej trawy i zwierzęcymi odchodami, trwał w tańcu.
Wokół niego, rozświetlane żółtymi błyskami iskier pobudzanych do lotu przez długi kij, migotały uśpione twarze wędrowców.
Barbarzyńca leżał z rozrzuconymi niedbale rękami i głową wspartą na siodle. Z rozwartych w beztroskim uśmiechu ust toczyła się gruba struga śliny. Tuż obok, z dłonią pod pyskiem swojego psa, znajdował się oddychający miarowo Człowiek Wiru. Po drugiej stronie kręgu, na kupie szmat śnił jednooki wojownik co kilka chwil układający się w dziwaczne, choć dla niego z pewnością wygodniejsze pozy.
Okraszony kawałkami owoców jak wschodnie ciasto posypką Gaizka, dręczony wizjami z przeszłości łapał się nerwowo za oparzoną część głowy budząc się kilkakrotnie. Metr dalej, u boku białego linda majaczyła smukła sylwetka szlachcianki. Długi czarny warkocz wił się po jej ciele nurkując końcem w piasku.
Jedyną przytomną była elfka, która z cierpliwością równą bezcelowości dłubała w pogorzelisku kosturem. Coś ją trapiło. Nie pozwalało zmrużyć oka. Wydawało się jej, że jakieś dawno zapomniane wspomnienie chce powrócić do jej pamięci, ale ilekroć wytężała myśli rozwiewało się niczym kurz z dawno odłożonej księgi.
Czuła, że to ważne.
Ranek powitał przeciągły okrzyk Jimmsna i ryk pospieszanych kopniakami zwierząt. Słońce wychynęło do połowy zza widnokręgu zerkając na wędrowców żółtawą poświatą.
- Pora iść! Do Husson pozostało niewiele drogi. Już dziś ujrzycie swoje żony! – rzekł wódz z grzbietu swojego wielbłąda do wieszających juki handlarzy, a widząc ich kwaśne miny dodał: - Albo możecie skosztować wdzięków wschodniej kurtyzany!
Nie minęła godzina nim wąż znów pełzł w obezwładniającym upale. Zeszło nocna pijatyka odcisnęła chmurne piętno na humorach podróżników. Smagali byki kijkami, dorzucając do tego wyrafinowane obelgi zarówno na nie, jak i na swoją lekkomyślność.
To był pierwszy dzień z czterotygodniowej wyprawy, kiedy dwoje obcokrajowców czuło się lepiej niż większa część autochtonów.
Zgromadzona przy wspólnym ogniu kompania od tej chwili kroczyła razem, rozmawiając z rzadka. Myśli wszystkich koncentrowały się na stolicy wschodu. Ci, którzy jej nie widzieli snuli wizje o jej wspaniałości. Zaś ci, których oczy spoglądały na nią wcześniej, wspominali jej majestatyczność.
Choć bezlitosny skwar jak co dzień dawał w kość każdemu, to czas najwyraźniej nie miał zamiaru być równie okrutny. Chwila za chwilą mijały w zawrotnym tempie przeplatane informacjami czarnoskórego lidera dotyczącymi odległości od miasta.
Gdy na niebie pojawiła się pierwsza z Wielkich Wież Husson, jej blask oślepił karawanę jakby właśnie wstawało nowe słońce. Wysokie mury, które ujrzeli chwilę później dopełniły oszałamiającego efektu.
Nawet zlane potem powieki długouchej rozszerzyły się ze zdziwieniem.
Lśniące miasto miało owalny kształt przylegający gdzieś w oddali do niebieskiego pasa oceanu. Najeżone setkami kolumn, wież i wieżyczek przeróżnego rodzaju przypominało bielejącą w piasku ułamaną kość.
Przez wielu uważane było za stolicę nie tylko Mahloah, ale całego Almara’gaha. Każdy człowiek na kontynencie słyszał o ogromnych bibliotekach, świątyniach, bazarach, łaźniach i ogrodach stworzonych z boskim rozmachem.
- Tych, którzy nie mają gdzie wtulić głowę w poduszkę zapraszam do Wolnego Domu – rzucił przez ramię Jimmsn. – Jest darmowy dla wszystkich odwiedzających nawet w czasie wojny. Tam umyjecie się i napełnicie żołądki. A teraz żegnam was, dzieci pustyni. Czas odwiedzić moje żony! – rzekłszy to popędził wielbłąda i rzucił się galopem w ku bramie.
Z wewnątrz twierdza, jak można ją nazywać, prezentowała się równie niesamowicie. Wielkie płyty ulic były czyste i wolne od bezdomnych oraz żebraków. Nad głowami wjeżdżających główną bramą kołysały się na spokojnym wietrze kolorowe sztandary pozatykane na niepoliczalnej ilości balkonach i tarasach. Nie brakowało tu także roślin – palm, drzew figowych i migdałowych, które zdawały się wyrastać z dachów i ścian. Cień, którym okrywały wszystkie główne dzielnice miasta był błogosławieństwem dla wymęczonej pustynią skóry. Zapach, który sączyły w powietrze sprawiał, że trudy podróży zdawały się być jedynie krótką ścieżką do raju.
Wielu podróżników kierowało się bezpośrednio do Wolnego Domu, który okazał się być ogromnym kompleksem basenów, parków i sypialni godnych największych dostojników. Sami posłowie z zachodu przybywający licznie do Husson, aby brać udział w próbach nawiązania stosunków, prosili o ugoszczenie ich właśnie tutaj. Trudno byłoby znaleźć miejsce bardziej odpowiednie dla słowa ‘luksus’.
Szóstka towarzyszy została ulokowana w tak zwanej Zielonej Części. Witający ich brodaty Mahloah, który wykazał się nienaganną znajomością mowy zachodu, oprowadzał kompanię po kilkusetmetrowej powierzchni, która od teraz należała do nich. Każdy z osobna otrzymał własną sypialnię z zapierającym dech widokiem z okien, króla godnym łożem i pełnym asortymentem świeżych wschodnich ubrań oraz pachnideł.
Dla wszystkich wspólne były jedynie trzy pomieszczenia. Pierwszym był wielki salon, który okazał się być prostokątem utworzonym z rzędów kolumn, rozciągniętych między nimi delikatnych tkanin i dachu stworzonego z palmowych liści ułożonych niczym deski na moście. Kunsztowne meble i naczynia spowodowałoby ciarki na dłoni niejednego złodziejaszka.
Drugim była wykładana turkusowymi płytkami łaźnia. Woń olejków przyjemnie łaskotała zmysły. Do każdego z trzech basenów o różnej temperaturze wody prowadziły szerokie schodki. Kolorowe kwiaty dryfowały po powierzchni muskane falami.
Trzecie pomieszczenie stanowiło swego rodzaju jadalnio kuchnię. Środek pomieszczenia wyznaczał kamienny okrągły stół otoczony wygodnymi fotelami. Obok jednej ze ścian znajdowało się obszerne palenisko, przy którym pozawieszane były na ścianach różnego rodzaju przyrządy kucharskie.
Zbliżał się zmierzch.
Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.
-
- Marynarz
- Posty: 374
- Rejestracja: piątek, 13 kwietnia 2007, 14:16
- Numer GG: 5761430
- Lokalizacja: Tam gdzie Tzeentch mówi dobranoc
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Kungaren
Kiedy już wstał z zadowoleniem stwierdził, że mimo iż przez cały dzień znów będzie spocony jakby dopiero co się kąpał, to jego "towarzysze" z karawany dopiero będą mieli teraz problem. Jak gdyby nigdy nic, przeszedł obok nich ze swoim zwierzęciem i złośliwie zawołał obok nich tubalnym i głośnym głosem
-Hej! Co za piękny dzisiaj dzień nieprawdaż!
Kilkanaście skacowanych twarzy obróciło sie w jego kierunku z mordem w oczach, a on jak gdyby nigdy nic ustawił się na swoim miejscu i podążył za resztą. Mruknął jeszcze
-He, he. Mięczaki...
Zmęczony już podróżą, Kungaren zaczął wyżywać się na swoim zwierzęciu. "Cholera, czy to bydle nie może iść szybciej! Wlecze się jakby kto mu żryć nie dawał.", co jakiś czas popędzając go.
Krok za krokiem wlekli się dalej...
Aż zobaczyli pierwszą wieżę, święcącą swym blaskiem jak gdyby wstało nowe słońce. Kungaren przeląkł się, że to sami bogowie chcą ich teraz pokarać, na szczęście zobaczyli za niedługo mury miasta. Choć osobiście wolał życie w lasach, to musiał przyznać, że ludzka myśl w takich miejscach była doprawdy imponująca. Wielkie mury otaczały ogromne miasto, dając wrażenie że jest ono wieczne i nienaruszalne. Piękne białe budowle wznosiły się w mieście. Wszystko w tym miejscu otoczone było przepychem i ludzką dumą.
Rozstali się z resztą i za radą tamtego gościa skierował wraz z innymi do Wolnego Domu. Zanim znajdzie tego kto chciał go wynająć i zacznie robotę, może się przespać z jedną noc. Na uliczkach okazało się być jeszcze wspanialej - błogosławiony cień okrywał go jak matka która opiekuje sie dzieckiem. Zadowolony zastanawiał się gdzie może skosztować tutejszych trunków. Zastanawiające było to, że nigdzie nie było tutaj biednych. Kungaren widział już wiele takich ludzi pełzających po mieścinach. Ale w sumie niewiele go to obchodziło.
W końcu dotarli do Wolnego Domu. Kiedy usłyszał "darmowy" na myśl przyszła mu mała buda z jedną izbą i mnóstwem ludu. To co widział kojarzyło mu się raczej z domostwem jakiegoś wielkiego możnego.
-Jeżeli tak goszczą takiego jak ja, to ciekawego jak tutaj mieszkają sobie szlachcice. - zawołał wesoło, gdy wkroczyli do komnat.
Doprawdy imponujące. Kungaren wszedł do swojego pokoju i walnął się na łoże. Biedny mebel stęknął głośno, gdy ogromny człowiek położył się na nim z dużym impetem. Wstał, rzucił na podłogę szmaty, które cztery tygodnie wcześniej były ubraniami, a potem sprawdził co mu zostawili. Jakieś ubrania, z czego większość za małe nawet na spodnie, oraz pachnidła. Potrząsnął jednym z nich i powąchał. Zdecydowanie nie pachniały jak trunek... Odłożył je i przeszedł się po wspólnych izbach.
Rzeczą która zawsze go dziwiła to woda w środku domów. No bo jak miał sobie wytłumaczyć, że miejsce w którym można się odświeżyć i myć ubrania może być wewnątrz. "To nie lepiej skorzystać z rzeki? A może to oznaka jakiejś burżuazji... Im większe jeziorko tym lepiej ? A zresztą kto wie!". Wrócił do pokoju zdjął resztę rzeczy i wybrał sobie najchłodniejszy basenik. Z przyjemnością wlazł do niego i posiedział trochę. Przeszedł oczywiście nago, dla niego to raczej rzecz naturalna. Kiedy wszedł woda podniosła się znacznie.
-Lepszy w taki dzień byłby już tylko górski potok. - zapewniał każdego, kto akurat koło niego przeszedł.
Potem wstał i przeszedł się do kuchni. Zaglądał czy nie ma tam jakiegoś trunku. Jeśli coś znajdzie pójdzie spokojnie do wielkiego miejsca z meblami, walnie się gdzieś wygodnie i wypije. Kiedy już wszystko zrobi pójdzie się wygodnie położyć w łożu.
Kiedy już wstał z zadowoleniem stwierdził, że mimo iż przez cały dzień znów będzie spocony jakby dopiero co się kąpał, to jego "towarzysze" z karawany dopiero będą mieli teraz problem. Jak gdyby nigdy nic, przeszedł obok nich ze swoim zwierzęciem i złośliwie zawołał obok nich tubalnym i głośnym głosem
-Hej! Co za piękny dzisiaj dzień nieprawdaż!
Kilkanaście skacowanych twarzy obróciło sie w jego kierunku z mordem w oczach, a on jak gdyby nigdy nic ustawił się na swoim miejscu i podążył za resztą. Mruknął jeszcze
-He, he. Mięczaki...
Zmęczony już podróżą, Kungaren zaczął wyżywać się na swoim zwierzęciu. "Cholera, czy to bydle nie może iść szybciej! Wlecze się jakby kto mu żryć nie dawał.", co jakiś czas popędzając go.
Krok za krokiem wlekli się dalej...
Aż zobaczyli pierwszą wieżę, święcącą swym blaskiem jak gdyby wstało nowe słońce. Kungaren przeląkł się, że to sami bogowie chcą ich teraz pokarać, na szczęście zobaczyli za niedługo mury miasta. Choć osobiście wolał życie w lasach, to musiał przyznać, że ludzka myśl w takich miejscach była doprawdy imponująca. Wielkie mury otaczały ogromne miasto, dając wrażenie że jest ono wieczne i nienaruszalne. Piękne białe budowle wznosiły się w mieście. Wszystko w tym miejscu otoczone było przepychem i ludzką dumą.
Rozstali się z resztą i za radą tamtego gościa skierował wraz z innymi do Wolnego Domu. Zanim znajdzie tego kto chciał go wynająć i zacznie robotę, może się przespać z jedną noc. Na uliczkach okazało się być jeszcze wspanialej - błogosławiony cień okrywał go jak matka która opiekuje sie dzieckiem. Zadowolony zastanawiał się gdzie może skosztować tutejszych trunków. Zastanawiające było to, że nigdzie nie było tutaj biednych. Kungaren widział już wiele takich ludzi pełzających po mieścinach. Ale w sumie niewiele go to obchodziło.
W końcu dotarli do Wolnego Domu. Kiedy usłyszał "darmowy" na myśl przyszła mu mała buda z jedną izbą i mnóstwem ludu. To co widział kojarzyło mu się raczej z domostwem jakiegoś wielkiego możnego.
-Jeżeli tak goszczą takiego jak ja, to ciekawego jak tutaj mieszkają sobie szlachcice. - zawołał wesoło, gdy wkroczyli do komnat.
Doprawdy imponujące. Kungaren wszedł do swojego pokoju i walnął się na łoże. Biedny mebel stęknął głośno, gdy ogromny człowiek położył się na nim z dużym impetem. Wstał, rzucił na podłogę szmaty, które cztery tygodnie wcześniej były ubraniami, a potem sprawdził co mu zostawili. Jakieś ubrania, z czego większość za małe nawet na spodnie, oraz pachnidła. Potrząsnął jednym z nich i powąchał. Zdecydowanie nie pachniały jak trunek... Odłożył je i przeszedł się po wspólnych izbach.
Rzeczą która zawsze go dziwiła to woda w środku domów. No bo jak miał sobie wytłumaczyć, że miejsce w którym można się odświeżyć i myć ubrania może być wewnątrz. "To nie lepiej skorzystać z rzeki? A może to oznaka jakiejś burżuazji... Im większe jeziorko tym lepiej ? A zresztą kto wie!". Wrócił do pokoju zdjął resztę rzeczy i wybrał sobie najchłodniejszy basenik. Z przyjemnością wlazł do niego i posiedział trochę. Przeszedł oczywiście nago, dla niego to raczej rzecz naturalna. Kiedy wszedł woda podniosła się znacznie.
-Lepszy w taki dzień byłby już tylko górski potok. - zapewniał każdego, kto akurat koło niego przeszedł.
Potem wstał i przeszedł się do kuchni. Zaglądał czy nie ma tam jakiegoś trunku. Jeśli coś znajdzie pójdzie spokojnie do wielkiego miejsca z meblami, walnie się gdzieś wygodnie i wypije. Kiedy już wszystko zrobi pójdzie się wygodnie położyć w łożu.
-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
-Cholera, dżuma i trąd.... - zaklął pod nosem gdy go obudzono. Spojrzał na niebo i stwierdził, ze słońce jest wysoko. Za wysoko. Wstał niechętnie i otrzepał się z piasku, rozmyślając, czemu ten człowiek każe im iść po pustyni za dnia. Nocą byłoby znacznie łatwiej a ten upał u większości i tak wywołuje senność... Obudził Linda klepnięciem po zadzie.
-Wstawaj Pozer. Znowu musimy ruszać. - rzekł do towarzysza - Taaaak. Za dnia. - dodał widząc jak kładzie uszy. Pomyślał, że na tego przewoźnika trzeba miec oko. Może on tylko gra na czas, bo nieopodal Husson mają ich napaść bandyci... albo facet śpieszy się po coś ważnego... Obrzucił wszystko w okolicy wzrokiem z podełba i wsiadł na pozera. Rozkazał mu ruszać i wtedy usłyszał ryk barbarzyńcy.
- Wredny... No ale czego się spodziewać po barbarzyńcy... - pomyślał i nagle przypomniało mu się jak topór jednego z tych olbrzymów omal nie rozpołowił mu czaszki. Blizna i drżenie powieki na chwilę znów zaczęło doskwierać.
Gdy doszli wreszcie do Husson, mięśnie rozluźniły się na widok murów rodzinnego miasta. Leniwie rozejrzał się po karawanie. Kierownik karawany oświadczył, że jedzie do swoich żon, co zaskoczyło Ahimeda. - Tylko dlatego tak się spieszy? I jeszcze tak galopuje? Dla samej chuci? niemożliwe... musi coś ukrywać. - pomyślał ale nie zrobił nic aby dowiedzieć się więcej na temat Jimmsna. Powędrował prosto do Wolnego Domu.
-Wreszcie... - odetchnął z ulgą wchodząc do luksusowych sal. Nagle coś go tknęło. Tu może wejść każdy. Także oni... jeśli się dowiedzieli, może być krucho. Nie bał się. On nie wielu żeczy sie obawiał. Jednak... wolał jeszcze pożyć i myślał ciągle jak się uchronić przed śmiercią. Powędrował do swojego pokoju i wyciągnął miskę i kilka buteleczek z szafki. Gdy miał już wszystko, zaczął się golić. Zarost bardzo mu przeszkadzał i wolał mieć gładką twarz. Gdy już sie ogolił, zrzucił z siebie przepocone ubrania. Z szafy wyciągnął jakąś luźną szatę kąpielową i udał się do łaźni. Barbarzyńca już tam był. Ahimed przeszedł obok niego bez słowa. Ciekaw był czy ten też jest taki dziki. Zrzucił szatę i nago wszedł do basenu, byle dalej od barbarzyńcy. Miał tak naprawde nadzieję, że nikt nie usiądzie blisko niego. Narazie, postanowił sie odprężyć. Poleżeć w wodzie dłużej i napełnić ciało tą przyjemną wilgocią. Przypomniał sobie plan miasta i swój rodzinny dom. Zrobił to... aby go omijać.
-Cholera, dżuma i trąd.... - zaklął pod nosem gdy go obudzono. Spojrzał na niebo i stwierdził, ze słońce jest wysoko. Za wysoko. Wstał niechętnie i otrzepał się z piasku, rozmyślając, czemu ten człowiek każe im iść po pustyni za dnia. Nocą byłoby znacznie łatwiej a ten upał u większości i tak wywołuje senność... Obudził Linda klepnięciem po zadzie.
-Wstawaj Pozer. Znowu musimy ruszać. - rzekł do towarzysza - Taaaak. Za dnia. - dodał widząc jak kładzie uszy. Pomyślał, że na tego przewoźnika trzeba miec oko. Może on tylko gra na czas, bo nieopodal Husson mają ich napaść bandyci... albo facet śpieszy się po coś ważnego... Obrzucił wszystko w okolicy wzrokiem z podełba i wsiadł na pozera. Rozkazał mu ruszać i wtedy usłyszał ryk barbarzyńcy.
- Wredny... No ale czego się spodziewać po barbarzyńcy... - pomyślał i nagle przypomniało mu się jak topór jednego z tych olbrzymów omal nie rozpołowił mu czaszki. Blizna i drżenie powieki na chwilę znów zaczęło doskwierać.
Gdy doszli wreszcie do Husson, mięśnie rozluźniły się na widok murów rodzinnego miasta. Leniwie rozejrzał się po karawanie. Kierownik karawany oświadczył, że jedzie do swoich żon, co zaskoczyło Ahimeda. - Tylko dlatego tak się spieszy? I jeszcze tak galopuje? Dla samej chuci? niemożliwe... musi coś ukrywać. - pomyślał ale nie zrobił nic aby dowiedzieć się więcej na temat Jimmsna. Powędrował prosto do Wolnego Domu.
-Wreszcie... - odetchnął z ulgą wchodząc do luksusowych sal. Nagle coś go tknęło. Tu może wejść każdy. Także oni... jeśli się dowiedzieli, może być krucho. Nie bał się. On nie wielu żeczy sie obawiał. Jednak... wolał jeszcze pożyć i myślał ciągle jak się uchronić przed śmiercią. Powędrował do swojego pokoju i wyciągnął miskę i kilka buteleczek z szafki. Gdy miał już wszystko, zaczął się golić. Zarost bardzo mu przeszkadzał i wolał mieć gładką twarz. Gdy już sie ogolił, zrzucił z siebie przepocone ubrania. Z szafy wyciągnął jakąś luźną szatę kąpielową i udał się do łaźni. Barbarzyńca już tam był. Ahimed przeszedł obok niego bez słowa. Ciekaw był czy ten też jest taki dziki. Zrzucił szatę i nago wszedł do basenu, byle dalej od barbarzyńcy. Miał tak naprawde nadzieję, że nikt nie usiądzie blisko niego. Narazie, postanowił sie odprężyć. Poleżeć w wodzie dłużej i napełnić ciało tą przyjemną wilgocią. Przypomniał sobie plan miasta i swój rodzinny dom. Zrobił to... aby go omijać.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
-
- Marynarz
- Posty: 348
- Rejestracja: niedziela, 5 sierpnia 2007, 21:29
- Numer GG: 5181070
- Lokalizacja: Gliwice/Ciemnogród
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Abiatur "Cyklop" Muzania
Abiatur, gdy tylko usłyszał ruch w obozowisku, znieruchomiał. Otworzył zdrowe oko i przetoczył nim po całym towarzystwie. Barbarzyńca już był na nogach. Gdy wykrzyknął coś o pięknym dniu, Cyklop uśmiechnął się pod nosem.
- Piękny - przyznał, podnosząc się ze swojego prowizorycznego posłania. - Trochę za ciepły, ale piękny.
Cyklop zebrał się do drogi w mgnieniu oka - w sumie nie miał za wiele do zrobienia - nałożyć chustę na łeb i dosiąść byczka, po prostu. *Szlag... Dosiąść byczka - nigdy więcej nie będę jechał na tym cholernym zwierzaku, nigdy!*, obiecał sobie już w drodze.
Będąc już w Wolnym Domu, Abiatur od razu poszedł do łaźni - prawdą jest, że prawdziwy wojownik musi śmierdzieć jak mężczyzna, ale bez przesady, mydło jeszcze nikogo nie zabiło. Gdy do pomieszczenia wszedł barbarzyńca, a zaraz za nim Ahimed, Cyklop właśnie wychodził. Poszedł do swojego pokoju, przebrał się w świeże ubrania i zaraz począł szlajać się po budynku. W końcu spotkał Kungarena.
- Mam zamiar iść na piwo - oświadczył. - Idziesz ze mną? Stawiam pierwszą kolejkę.
Abiatur, gdy tylko usłyszał ruch w obozowisku, znieruchomiał. Otworzył zdrowe oko i przetoczył nim po całym towarzystwie. Barbarzyńca już był na nogach. Gdy wykrzyknął coś o pięknym dniu, Cyklop uśmiechnął się pod nosem.
- Piękny - przyznał, podnosząc się ze swojego prowizorycznego posłania. - Trochę za ciepły, ale piękny.
Cyklop zebrał się do drogi w mgnieniu oka - w sumie nie miał za wiele do zrobienia - nałożyć chustę na łeb i dosiąść byczka, po prostu. *Szlag... Dosiąść byczka - nigdy więcej nie będę jechał na tym cholernym zwierzaku, nigdy!*, obiecał sobie już w drodze.
Będąc już w Wolnym Domu, Abiatur od razu poszedł do łaźni - prawdą jest, że prawdziwy wojownik musi śmierdzieć jak mężczyzna, ale bez przesady, mydło jeszcze nikogo nie zabiło. Gdy do pomieszczenia wszedł barbarzyńca, a zaraz za nim Ahimed, Cyklop właśnie wychodził. Poszedł do swojego pokoju, przebrał się w świeże ubrania i zaraz począł szlajać się po budynku. W końcu spotkał Kungarena.
- Mam zamiar iść na piwo - oświadczył. - Idziesz ze mną? Stawiam pierwszą kolejkę.
-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
Skoro wszyscy się przedstawili, to jej także wypadało to uczynić.
- Jestem Nirilime Vadyrath geth Vistha- wstała i skłoniła się lekko.
Pozostałą część nocy spędziła siedząc przy ognisku i rozmyślając. Chłodna noc przypominała jej noce na stepie- niebo tam tak samo płonęło od gwiazd. Tylko tutaj były to inne gwiazdy...
Jak zwykle ból towarzyszący niechcianym wspomnieniom nie pozwalał jej spać.
Dopiero nad ranem udało się jej usnąć. Ale potem odespała co swoje w drodze. Wielbłąd jak zwykle sam podążał za grupą.
Niril oprzytomniała tuż pod miastem. Musiała przyznać, że było piękne- rozwiewało to mity o prymitywiźmie Mahloah.
Chociaż jak dla niej było tu nieco za dużo przepychu.
Jechali przez miasto, a ona czuła na sobie spojrzenia ludzi. Jedne ciekawe, inne niechętne i wręcz wrogie.
Zajazd ją zdziwił. Tak samo brak cen. A nie było to związane przypadkiem jakimiś zwyczajami religijnymi ludzi?
Być może... pozastanawia się później, teraz chciała tylko zmyć pot ze skóry.
Zostawiła rzeczy i od razu poszła do łaźni.
Leżąc w wodzie, czuła, że odżywa. Teraz trzeba było pomyśleć o tej tajemniczej oazie.
Skąd tu by zaczerpnąć informacji? Myślała leniwie. Nagle przypomniała sobie Estreylissa. Przyznała, że tęskni za nim. Z pewnością nie odpuściłby takiej kąpieli, w szczególności z nią...
Skoro wszyscy się przedstawili, to jej także wypadało to uczynić.
- Jestem Nirilime Vadyrath geth Vistha- wstała i skłoniła się lekko.
Pozostałą część nocy spędziła siedząc przy ognisku i rozmyślając. Chłodna noc przypominała jej noce na stepie- niebo tam tak samo płonęło od gwiazd. Tylko tutaj były to inne gwiazdy...
Jak zwykle ból towarzyszący niechcianym wspomnieniom nie pozwalał jej spać.
Dopiero nad ranem udało się jej usnąć. Ale potem odespała co swoje w drodze. Wielbłąd jak zwykle sam podążał za grupą.
Niril oprzytomniała tuż pod miastem. Musiała przyznać, że było piękne- rozwiewało to mity o prymitywiźmie Mahloah.
Chociaż jak dla niej było tu nieco za dużo przepychu.
Jechali przez miasto, a ona czuła na sobie spojrzenia ludzi. Jedne ciekawe, inne niechętne i wręcz wrogie.
Zajazd ją zdziwił. Tak samo brak cen. A nie było to związane przypadkiem jakimiś zwyczajami religijnymi ludzi?
Być może... pozastanawia się później, teraz chciała tylko zmyć pot ze skóry.
Zostawiła rzeczy i od razu poszła do łaźni.
Leżąc w wodzie, czuła, że odżywa. Teraz trzeba było pomyśleć o tej tajemniczej oazie.
Skąd tu by zaczerpnąć informacji? Myślała leniwie. Nagle przypomniała sobie Estreylissa. Przyznała, że tęskni za nim. Z pewnością nie odpuściłby takiej kąpieli, w szczególności z nią...
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Gaizka
Nie dziwił się zbytnio humorom wśród świętujących, i tak wyglądali lepiej niż żołnierze spuszczeni w miasto po długim czasie bez wolnego. Karawana wstała i ociężale ruszyła na przód. Dzień wlókł się niemiłosiernie, jak to zwykle ostatni odcinek, na szczęście rozmowa w sumie o niczym urozmaicała nieco tą wędrówkę. Nareszcie dotarli. Pierwsze wieże wynurzające się na horyzoncie błyszczały niczym drogocenne kamienie. Przepych tego miasta był niemalże oszałamiający. Niestety na mężczyźnie takie piękno nie robiło aż takiego wrażenia. Zawsze oceniał wszystko pod różnymi kątami, piękno było jednym z ostatnich aspektów. O stolicy Mahloah słyszał wiele, zarówno z ustnych przekazów jak i raportów. Pewnym problemem zawsze była ucieczka stąd, biorąc pod uwagę okalający wszystko piasek, najbardziej prawdopodobną droga ucieczki był statek. Dlatego jeśli ktoś naprawdę musiałby stąd wiać lub udać swój zgon, musiałby znowu przebyć to pustynne piekło. Z militarnego punktu widzenia, ciągnięcie całej armii przez pustynię też było ciężkim rozwiązaniem. Tu właśnie leżał główny konflikt. Mógł się ciągnąć eonami. Samo zajęcie jakichś ważniejszych miast już było prawie niemożliwością. No cóż, i tak wszyscy się już przyzwyczaili do wojny i jakoś z ni żyli, co nie zmieniało faktu że uważał ją za nieco bezcelową.
Dotarli wreszcie do Wolnego Domu. Miejsca w którym można się było schronić, przespać, wypocząć w luksusie. No i oczywiście było się prawdopodobnie śledzonym. Dlatego właśnie miał zamiar w najbliższym czasie znaleźć sobie inną kwaterę, jeśli nie znajdzie jakichś śladów. Tutaj czasem tez zdarzało się jednemu z ogarów dostać list z pieczęcią szakala. Czasem to były rozkazy, czasem raporty, a czasem po prostu wskazówki lub dobre rady. Nie wszyscy dyplomaci przecież zajmowali się samym paktowaniem. Nie liczył jednak zbytnio na żadną wiadomość.
Zostawił swoje rzeczy i z czystymi ubraniami przeszedł w stronę łaźni. Zdaje się że przyszedł ostatni, nie widział w środku już nikogo z kim rozmawiał podczas ostatniej nocy przy ognisku. Potem przeszedł do basenu z letnia wodą, żeby jego skóra na nowo trochę nasiąkła. Wiedział że Mahloah mówili czasem na Rezesis pogardliwie mokry worek lub coś w podobie, ale póki co, chciał się poczuć znowu jak człowiek, zanim zezwierzęceje do tego stopnia ze instynkty przejmą nad nim zupełnie kontrolę. Zanim świeca wypaliła jedną miarkę był z powrotem w pokoju, juz w czystych ubraniach. Zszedł do wspólnej jadalni i rozejrzał się za znajomymi twarzami. Próbował po drodze przypomnieć sobie kilka nazw miejsc, w których mógł się czegoś dowiedzieć. No cóż, najpierw i tak wzywał go żołądek.
Nie dziwił się zbytnio humorom wśród świętujących, i tak wyglądali lepiej niż żołnierze spuszczeni w miasto po długim czasie bez wolnego. Karawana wstała i ociężale ruszyła na przód. Dzień wlókł się niemiłosiernie, jak to zwykle ostatni odcinek, na szczęście rozmowa w sumie o niczym urozmaicała nieco tą wędrówkę. Nareszcie dotarli. Pierwsze wieże wynurzające się na horyzoncie błyszczały niczym drogocenne kamienie. Przepych tego miasta był niemalże oszałamiający. Niestety na mężczyźnie takie piękno nie robiło aż takiego wrażenia. Zawsze oceniał wszystko pod różnymi kątami, piękno było jednym z ostatnich aspektów. O stolicy Mahloah słyszał wiele, zarówno z ustnych przekazów jak i raportów. Pewnym problemem zawsze była ucieczka stąd, biorąc pod uwagę okalający wszystko piasek, najbardziej prawdopodobną droga ucieczki był statek. Dlatego jeśli ktoś naprawdę musiałby stąd wiać lub udać swój zgon, musiałby znowu przebyć to pustynne piekło. Z militarnego punktu widzenia, ciągnięcie całej armii przez pustynię też było ciężkim rozwiązaniem. Tu właśnie leżał główny konflikt. Mógł się ciągnąć eonami. Samo zajęcie jakichś ważniejszych miast już było prawie niemożliwością. No cóż, i tak wszyscy się już przyzwyczaili do wojny i jakoś z ni żyli, co nie zmieniało faktu że uważał ją za nieco bezcelową.
Dotarli wreszcie do Wolnego Domu. Miejsca w którym można się było schronić, przespać, wypocząć w luksusie. No i oczywiście było się prawdopodobnie śledzonym. Dlatego właśnie miał zamiar w najbliższym czasie znaleźć sobie inną kwaterę, jeśli nie znajdzie jakichś śladów. Tutaj czasem tez zdarzało się jednemu z ogarów dostać list z pieczęcią szakala. Czasem to były rozkazy, czasem raporty, a czasem po prostu wskazówki lub dobre rady. Nie wszyscy dyplomaci przecież zajmowali się samym paktowaniem. Nie liczył jednak zbytnio na żadną wiadomość.
Zostawił swoje rzeczy i z czystymi ubraniami przeszedł w stronę łaźni. Zdaje się że przyszedł ostatni, nie widział w środku już nikogo z kim rozmawiał podczas ostatniej nocy przy ognisku. Potem przeszedł do basenu z letnia wodą, żeby jego skóra na nowo trochę nasiąkła. Wiedział że Mahloah mówili czasem na Rezesis pogardliwie mokry worek lub coś w podobie, ale póki co, chciał się poczuć znowu jak człowiek, zanim zezwierzęceje do tego stopnia ze instynkty przejmą nad nim zupełnie kontrolę. Zanim świeca wypaliła jedną miarkę był z powrotem w pokoju, juz w czystych ubraniach. Zszedł do wspólnej jadalni i rozejrzał się za znajomymi twarzami. Próbował po drodze przypomnieć sobie kilka nazw miejsc, w których mógł się czegoś dowiedzieć. No cóż, najpierw i tak wzywał go żołądek.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Lidia
Odkąd pamiętała, odkąd przybyła do tej palonej słońcem krainy, spokojne wydmy pustyni wprawiały ją w niemy zachwyt. Bardzo szybko pokochała kraj swego męża i zżyła się z nim jak niejeden urodzony w tych piaskach. Upał zdawał się jej aż tak nie przeszkadzać, a w każdym razie nie okazywała tego po sobie. Przy każdym kroku wierzchowca ozdoby kobiety lśniły i delikatnie dzwoniły kołysząc się leniwie. Słońce powoli zachodziło i zalewało pustynię żywym ogniem, a w każdym razie ona to tak zawsze widziała. Jakby piasek palił się płynnymi płomieniami.
Co jakiś czas czuła na sobie zaciekawione, krótkie spojrzenia. Całą drogę się nie odzywała i nie pokazywała nikomu twarzy, jednak nie każdy już pamiętał o tej starej tradycji mówiącej, że kobieta po śmierci męża albo nie może w ogóle podróżować sama, albo nie wolno jej okazywać swego oblicza pustyni. Nie mogła też odezwać się ani słowem, taki czyn mógłby bardzo obrazić duchy. Kobieta mając w karawanie niezwykle przesądnych mężczyzn wolała nie ryzykować i na wszelki wypadek bardzo się pilnowała. Poza tym szanowała tradycję kraju swego ukochanego męża.
Zatrzymali się, znała ten rytuał. Bez sprzeciwu, pokornie i w milczeniu zsiadła oddalając się nieco. Mężczyzna rozpoczął...
- Domasnn, rininnsa domasnn – zaśpiewał po starowschodniemu na cały głos przesiewając żółty pył nie skażony ani jednym kamyczkiem. – Domasnn, Glanna!
Kobieta uśmiechnęła się pod chustą i szepnęła cicho:
- Pustynia, dzięki pustyni. Pustyni, Pani...
Po całej ceremonii usłyszała, jak człowiek północy zaprasza do swojego ogniska. Nie miała nic przeciwko jego towarzystwu, ani reszty zebranych osób, dlatego chętnie się przysiadła. Nie odsłaniała jednak twarzy ani nie przedstawiała się, jak tylko pijackie przyśpiewki ucichły, szybko ułożyła się do snu.
Kilka razy zerknęła spod przymkniętych powiek na kobietę. Więc plotki były prawdziwe, iż w karawanie mają elfkę. Ciekawe, będzie musiała z nią przy najbliższej okazji porozmawiać. Z taką ostatnią myślą szlachcianka usnęła na rozpalonym piasku.
Następny dzień minął jej tak samo szybko jak każdy poprzedni. Coraz częściej czuła, jak oczy różnych członków karawany kierują się na nią, jednak nic sobie z tego nie robiła, całym sercem gnała już do celu podróży. Gdy tylko jej oczom ukazały się pierwsze oznaki ogromnych murów, westchnęła cicho. Pamiętała to miejsce, jakby to było zaledwie wczoraj, choć wtedy nie przybyli tu z ojcem od tej strony. Przybyli tutaj wodą...
* * *
Na chwilę odpłynęła wspomnieniami do tego dnia, gdy ojciec idąc z nią targiem spotkał młodego mężczyznę zdającego się być jakimś szlachcicem czy innym ważnym panem. Po kilku minutach targowania się w języku, który ledwo rozumiała, odszedł mówiąc jej jedynie, że ma tu zostać i dobrze służyć swemu mężowi. Miała raptem trzynaście lat, nim zdążyła zareagować, ojciec już gdzieś zniknął między straganami i czy chciała czy nie, musiała zostać z tym mężczyzną. Powiedział coś do niej patrząc się z góry młodymi, łagodnymi oczyma, ale go nie zrozumiała. Ciężko jej było określić, czy był przystojny. Miał w sobie jakiś urok i coś sympatycznego, gdy się tak do niej lekko uśmiechał, choć patrzył się bardziej jak na dziecko niż małżonkę.
- Chodź - machnął na nią w końcu ręką i posłusznie za nim poszła.
Udali się wtedy do Wolnego Domu, dostała osobny pokój i na następny dzień zabrał ją już w drogę powrotną do siebie. Podróż trwała długo, myślała, że nigdy się nie skończy. Pustynia wprawiała ją w taki sam zachwyt jak i przerażenie, czuła się samotna i opuszczona. Przez całą drogę mężczyzna niewiele się odzywał, a kiedy mówił, rzadko go rozumiała.
* * *
- Lidia - usłyszała i poczuła na swym ramieniu czyjąś rękę.
Znała ten głos, ale w pierwszej chwili nie mogła go sobie zupełnie skojarzyć i przypomnieć. Odwróciła się powoli i ujrzała starszego mężczyznę, właściciela Wolnego Domu. Czy raczej opiekuna. Skłoniła mu się lekko, ale zaraz energicznym machnięciem ręki przywołał ją do pionu.
- Nosisz żałobę - stwierdził w mowie wschodu mrużąc lekko oczy.
- Pustynia nie zawsze jest łaskawa - odpowiedziała spuszczając oczy.
- Nie życzę tu sobie żadnych kłopotów, Lidio. Twój mąż...
- Nie szukam kłopotów, szukam spokoju - stwierdziła cicho.
- I duchów szczęśliwej przeszłości? - bardziej stwierdził niż zapytał.
Na chwilę zapadła cisza, ale chyba nic więcej nie musiało zostać powiedziane. Staruszek wpatrywał się w kobietę przenikliwym wzrokiem, zdawał się czytać w jej twarzy i spuszczonych oczach jak w otwartej księdze.
- Znasz zasady - przypomniał jej.
Skinęła mu głową. Wręczył jej niewielką lampkę oliwną, którą miała teraz zapalić u siebie przy łóżku, by przegonić złe moce. Dopiero po tym mogła się położyć spać. Podziękowała i kłaniając się lekko oddaliła do swojego pokoju.
Odprawiła niewielką ceremonię, zdjęła z siebie już nieco wybrudzone i wilgotne od potu ubrania, rozpuściła włosy, przeczesała je i owinęła się w aksamitny szlafrok. Wzięła kilka swoich pachnideł z bagażu, delikatne okrycie na nogi i po dłuższym czasie - wypełnionym rozpakowywaniem się - udała się do łaźni. Tak jak się spodziewała, nikogo już nie było, przyszła tutaj jako ostatnia. Obecność innych by jej aż tak nie przeszkadzała, ostatnimi laty nie miała zbyt wielu kontaktów z obcokrajowcami i była ich po prostu ciekawa.
Zsunęła aksamit z ramion, który powoli spłynął po jej plecach w dół i opadł na posadzkę. Skórę miała ciemną, ale nie aż tak, jak kobiety wschodu. Włosy, choć czarne i długie, także zdawały się być jakieś inne i nie pasować tutaj. Nie należała do ludu pustyni, pochodziła z zachodu...
Nie była zbyt wysoka, chyba każdy w karawanie ją przewyższał choć o pół głowy. Biodra miała kształtne i pełne, tak samo piersi i brzuch, który był świetnie przystosowany do tańca, lecz jeszcze nie tak... obwisły, jak u starszych tancerek. Ona zdawała się mieć jakieś dwadzieścia pięć lat.
Zostawiając swoje rzeczy na brzegu zaczęła wchodzić do baseniku z letnią wodą. Zanurzając powoli ciało poczuła przyjemny dreszcz i odprężenie, chciała chwilę popływać i pomoczyć się, a zaraz po tym porządnie wyszorować. Chwila relaksu przyda jej się po długiej podróży, tak samo jak solidne mycie.
Odkąd pamiętała, odkąd przybyła do tej palonej słońcem krainy, spokojne wydmy pustyni wprawiały ją w niemy zachwyt. Bardzo szybko pokochała kraj swego męża i zżyła się z nim jak niejeden urodzony w tych piaskach. Upał zdawał się jej aż tak nie przeszkadzać, a w każdym razie nie okazywała tego po sobie. Przy każdym kroku wierzchowca ozdoby kobiety lśniły i delikatnie dzwoniły kołysząc się leniwie. Słońce powoli zachodziło i zalewało pustynię żywym ogniem, a w każdym razie ona to tak zawsze widziała. Jakby piasek palił się płynnymi płomieniami.
Co jakiś czas czuła na sobie zaciekawione, krótkie spojrzenia. Całą drogę się nie odzywała i nie pokazywała nikomu twarzy, jednak nie każdy już pamiętał o tej starej tradycji mówiącej, że kobieta po śmierci męża albo nie może w ogóle podróżować sama, albo nie wolno jej okazywać swego oblicza pustyni. Nie mogła też odezwać się ani słowem, taki czyn mógłby bardzo obrazić duchy. Kobieta mając w karawanie niezwykle przesądnych mężczyzn wolała nie ryzykować i na wszelki wypadek bardzo się pilnowała. Poza tym szanowała tradycję kraju swego ukochanego męża.
Zatrzymali się, znała ten rytuał. Bez sprzeciwu, pokornie i w milczeniu zsiadła oddalając się nieco. Mężczyzna rozpoczął...
- Domasnn, rininnsa domasnn – zaśpiewał po starowschodniemu na cały głos przesiewając żółty pył nie skażony ani jednym kamyczkiem. – Domasnn, Glanna!
Kobieta uśmiechnęła się pod chustą i szepnęła cicho:
- Pustynia, dzięki pustyni. Pustyni, Pani...
Po całej ceremonii usłyszała, jak człowiek północy zaprasza do swojego ogniska. Nie miała nic przeciwko jego towarzystwu, ani reszty zebranych osób, dlatego chętnie się przysiadła. Nie odsłaniała jednak twarzy ani nie przedstawiała się, jak tylko pijackie przyśpiewki ucichły, szybko ułożyła się do snu.
Kilka razy zerknęła spod przymkniętych powiek na kobietę. Więc plotki były prawdziwe, iż w karawanie mają elfkę. Ciekawe, będzie musiała z nią przy najbliższej okazji porozmawiać. Z taką ostatnią myślą szlachcianka usnęła na rozpalonym piasku.
Następny dzień minął jej tak samo szybko jak każdy poprzedni. Coraz częściej czuła, jak oczy różnych członków karawany kierują się na nią, jednak nic sobie z tego nie robiła, całym sercem gnała już do celu podróży. Gdy tylko jej oczom ukazały się pierwsze oznaki ogromnych murów, westchnęła cicho. Pamiętała to miejsce, jakby to było zaledwie wczoraj, choć wtedy nie przybyli tu z ojcem od tej strony. Przybyli tutaj wodą...
* * *
Na chwilę odpłynęła wspomnieniami do tego dnia, gdy ojciec idąc z nią targiem spotkał młodego mężczyznę zdającego się być jakimś szlachcicem czy innym ważnym panem. Po kilku minutach targowania się w języku, który ledwo rozumiała, odszedł mówiąc jej jedynie, że ma tu zostać i dobrze służyć swemu mężowi. Miała raptem trzynaście lat, nim zdążyła zareagować, ojciec już gdzieś zniknął między straganami i czy chciała czy nie, musiała zostać z tym mężczyzną. Powiedział coś do niej patrząc się z góry młodymi, łagodnymi oczyma, ale go nie zrozumiała. Ciężko jej było określić, czy był przystojny. Miał w sobie jakiś urok i coś sympatycznego, gdy się tak do niej lekko uśmiechał, choć patrzył się bardziej jak na dziecko niż małżonkę.
- Chodź - machnął na nią w końcu ręką i posłusznie za nim poszła.
Udali się wtedy do Wolnego Domu, dostała osobny pokój i na następny dzień zabrał ją już w drogę powrotną do siebie. Podróż trwała długo, myślała, że nigdy się nie skończy. Pustynia wprawiała ją w taki sam zachwyt jak i przerażenie, czuła się samotna i opuszczona. Przez całą drogę mężczyzna niewiele się odzywał, a kiedy mówił, rzadko go rozumiała.
* * *
- Lidia - usłyszała i poczuła na swym ramieniu czyjąś rękę.
Znała ten głos, ale w pierwszej chwili nie mogła go sobie zupełnie skojarzyć i przypomnieć. Odwróciła się powoli i ujrzała starszego mężczyznę, właściciela Wolnego Domu. Czy raczej opiekuna. Skłoniła mu się lekko, ale zaraz energicznym machnięciem ręki przywołał ją do pionu.
- Nosisz żałobę - stwierdził w mowie wschodu mrużąc lekko oczy.
- Pustynia nie zawsze jest łaskawa - odpowiedziała spuszczając oczy.
- Nie życzę tu sobie żadnych kłopotów, Lidio. Twój mąż...
- Nie szukam kłopotów, szukam spokoju - stwierdziła cicho.
- I duchów szczęśliwej przeszłości? - bardziej stwierdził niż zapytał.
Na chwilę zapadła cisza, ale chyba nic więcej nie musiało zostać powiedziane. Staruszek wpatrywał się w kobietę przenikliwym wzrokiem, zdawał się czytać w jej twarzy i spuszczonych oczach jak w otwartej księdze.
- Znasz zasady - przypomniał jej.
Skinęła mu głową. Wręczył jej niewielką lampkę oliwną, którą miała teraz zapalić u siebie przy łóżku, by przegonić złe moce. Dopiero po tym mogła się położyć spać. Podziękowała i kłaniając się lekko oddaliła do swojego pokoju.
Odprawiła niewielką ceremonię, zdjęła z siebie już nieco wybrudzone i wilgotne od potu ubrania, rozpuściła włosy, przeczesała je i owinęła się w aksamitny szlafrok. Wzięła kilka swoich pachnideł z bagażu, delikatne okrycie na nogi i po dłuższym czasie - wypełnionym rozpakowywaniem się - udała się do łaźni. Tak jak się spodziewała, nikogo już nie było, przyszła tutaj jako ostatnia. Obecność innych by jej aż tak nie przeszkadzała, ostatnimi laty nie miała zbyt wielu kontaktów z obcokrajowcami i była ich po prostu ciekawa.
Zsunęła aksamit z ramion, który powoli spłynął po jej plecach w dół i opadł na posadzkę. Skórę miała ciemną, ale nie aż tak, jak kobiety wschodu. Włosy, choć czarne i długie, także zdawały się być jakieś inne i nie pasować tutaj. Nie należała do ludu pustyni, pochodziła z zachodu...
Nie była zbyt wysoka, chyba każdy w karawanie ją przewyższał choć o pół głowy. Biodra miała kształtne i pełne, tak samo piersi i brzuch, który był świetnie przystosowany do tańca, lecz jeszcze nie tak... obwisły, jak u starszych tancerek. Ona zdawała się mieć jakieś dwadzieścia pięć lat.
Zostawiając swoje rzeczy na brzegu zaczęła wchodzić do baseniku z letnią wodą. Zanurzając powoli ciało poczuła przyjemny dreszcz i odprężenie, chciała chwilę popływać i pomoczyć się, a zaraz po tym porządnie wyszorować. Chwila relaksu przyda jej się po długiej podróży, tak samo jak solidne mycie.
-
- Majtek
- Posty: 88
- Rejestracja: piątek, 9 listopada 2007, 01:45
- Numer GG: 4431256
- Lokalizacja: Kanalizacja
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Kungaren, który ochoczo przyjął propozycję wspólnego wypadu z Abiaturem w celach rozrywkowych właśnie testował na sobie cały wachlarz dostępnych w pokoju pachnideł krzywiąc się i kichając. Szukał czegokolwiek, co przypominałoby woń lasów, za którymi tęsknił nieprzerwanie od przybycia do Słonecznej Ziemi, lecz bezskutecznie. Miał właśnie dobrać się do pozłacanego flakonu z zagadkowym mechanizmem dozującym, kiedy krzyk dobiegający z łaźni spowodował, że buteleczka wymknęła mu się z wielkich dłoni i roztrzaskała na kamiennej podłodze.
Przeklął w ojczystej mowie odskoczywszy odruchowo.
- Teraz w całym pokoju ma mi tak śmierdzieć?! – zawył z buntem wciągając do nosa intensywną mieszankę o tajemniczej nazwie ‘Księżycowy Sierp’.
Kobiecy pisk wyrwał barbarzyńcę z rozważań na temat wschodnich upodobań zapachowych. Pognał do łaźni depcząc rozbite szkło. Wpadł przez szerokie drzwi i stanął jak wryty na krawędzi basenu.
Hałas doszedł uszu Cyklopa kiedy z powagą studiował wzory na zdobionych kielichach w głównej izbie. Skoro nie mógł niczego do nich nalać, to przynajmniej chciał się napatrzeć póki ma okazję. Dawno nie korzystał z prawdziwych naczyń i miał wielką ochotę znów tego spróbować.
Wraz z Kungarenem postanowili poczekać jeszcze godzinę na ewentualny posiłek. W końcu taka zastawa zobowiązuje, a służby także tu nie brakowało. Jeżeli do tego czasu nic nie wylądowałoby na stole, mieli udać się do najbliższej oberży i nażreć jak świnie.
Usłyszawszy krzyk i głośne kroki barbarzyńcy Abiatur sam udał się do łaźni. Zajrzał do środka i jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
Nirilime stała na ulokowanym nieco ponad miastem balkonie i spoglądała na okolicę skąpaną w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca. Wsparła się na poręczy z białego kamienia i odetchnęła głęboko. Powietrze pachniało morzem. Słyszała głosy drobnych handlarzy, ujadanie psów i gwar dziecięcych zabaw z wąskich uliczek. Gdzieś nieopodal przysiadł duży kolorowy ptak i zaskrzeczał chrapliwie.
Delikatny wiatr muskający twarz elfki przyniósł ze sobą wrzask. Bez chwili zwłoki popędziła do głównej izby, gdzie ujrzała wchodzącego do łaźni Abiatura. Skróciła sobie drogę przecinając pokój na ukos między fotelami i znalazła się przy basenie chwilę po nim.
Odskoczyła.
Gaizka i Ahimed jako ostatni dotarli na miejsce.
Mahloah zajęty był segregacją swojego sprzętu. Po tak długiej wędrówce część ekwipunku nadawała się jedynie do wyrzucenia. Co prawda większość rzeczy miał roboty rzemieślników z Pustynnego Wiru, więc zupełnie odpornych na trudne warunki Domanssn, lecz część szat była zbyt brudna by w ogóle próbować je czyścić. Gdy już poukładał wszystko pod ścianą postanowił odwiedzić Pozera. Zauważywszy wielkie zadowolenie czworonoga z pobytu w pięknej stajni wśród innych lindów postanowił mu dłużej nie przeszkadzać.
Gaizka zaraz po wyjściu z wody przebrał się w świeże szaty i delektował zapachem czystej skóry. Spędził kilka chwil na poszukiwaniach jedzenia, lecz okazały się bezowocne. Ani okruszynki, ani migdałeczka. Nigdzie. Zrezygnowany wrócił do swojej komnaty wyjadając resztki postnych wypieków, w które zaopatrzył się przed wyruszeniem w drogę. Nie było tego wiele, ale na skuteczną walkę z pierwszym głodem wystarczyło. Podirytowało go, że nikt nie pomyślał aby dostarczyć im choćby dzbanek wody. Popił pokarm mętną cieczą z bukłaka i wyszedł z pokoju, gdzie natknął się na wracającego ze stajni Ahimeda.
Być może porozmawialiby chwilę gdyby nie gwar dochodzący z łaźni. Rzucili się pędem przez korytarz przepychając między zgromadzonymi.
Zupełnie naga kobieta stała nieruchomo pośrodku basenu. Ponad czarną jak atrament wodą unosiła się ledwo dostrzegalna mgiełka, która powoli stawała się coraz wyraźniejsza. Nie minęło kilka sekund nim przemieniła się w dym sączący z głębi zbiornika. Wszystkiemu towarzyszył dziwny hałas przypominający niewyraźną mowę lub bełkot pijanego męża.
Gaizka, który znajdował się teraz najbliżej kobiety wskoczył w toń, odszukał szlachciankę pod ciemną zasłoną i wyrzucił ją na turkusowe płytki łaźni. Sam wygramolił się z trudem i dopiero po chwili. Wydawało się, że walczy z czymś, co wciąga go pod powierzchnie.
Głos przycichł, a opary powoli rozrzedzały się ukazując taflę wody o nierealnie gładkiej powierzchni. Wlepiający w nią oczy podróżni dostrzegali w niej jakieś niewyraźne kształty czy błyski i słyszeli niepokojące szmery.
Zupełnie niespodziewanie ekran rozjaśnił się zalewając pomieszczenie blaskiem. Zakryli oczy, ale światło nie gasło. Pierwsza, choć póki co tylko spomiędzy palców, spojrzała elfka. Jej oczom ukazało się błękitne niebo, leżące u jej stóp niczym wielkie malowidło.
Chwilę później pojawiły się dwie pionowe linie dzielące je na trzy części. Teraz już wszyscy spoglądali w basen z mieszaniną strachu i ciekawości w oczach.
Brązowy ptaszek przysiadł między zardzewiałymi kratami tworząc ciemną plamę na tle słońca. Rozejrzał się po malutkiej celi i zaświergotał radośnie. Jedyne co dostrzegł to fragment stalowych drzwi w wąskim pasie światła, a na nich swój cień. Nie zrezygnował jednak i zaśpiewał raz jeszcze.
Szelest dochodzący z mroku spowodował, że słowik podskoczył i zanurkował w głąb pomieszczenia.
- Cześć, mały - przemówiła ciemność. - Dawno mnie nie odwiedzałeś.
Ptaszek zagwizdał smutno, przepraszająco.
- Nie szkodzi, nie przejmuj się.
Z cienia wyłoniła się brudna, brodata twarz i uśmiechnęła życzliwie. Następnie pojawiły się naznaczone wieloma bliznami ręce i spory korpus.
Mężczyzna poszedł na czworaka do drugiego kąta, zabrał stamtąd jakiś blaszany przedmiot i usadowiwszy pod drzwiami w słonecznej poświacie ustawił go między nogami. Miska była pełna martwych karaluchów.
- Smacznego, Rdzawiku - zabrzmiał więzień. - Ja dziś spasuję.
Ptaszek wskoczył na brzeg naczynia i zanurzył dziób w przysmaki.
- Ile to już lat minęło, przyjacielu? - mówiąc to rzucił okiem na widniejący na ścianie las białych kresek - Kiedyś policzę. Kiedyś na pewno. Opowiadałem ci już jak się tu znalazłem?
Słowik przekrzywił łebek wpatrując się w twarz Alimona.
- Tak myślałem. - westchnął - Wiesz, kiedyś byłem ważnym człowiekiem, wodzem. Służyłem swojemu królowi, brałem udział w wielkich bitwach, a moje imię prowadziło do walki rzesze rycerzy.
Zagniótł palcem robaka, który właśnie wylazł spod drzwi i wrzucił go do innych.
- Byłem u szczytu sławy, kiedy przydarzyło mi się coś, o czym jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Będziesz pierwszy.
Ptaszek milczał zajęty posiłkiem.
- Pewnej upalnej nocy, po wielkiej uczcie, kiedy odprawiłem swoje nałożnice by zaznać snu, mój namiot niespodziewanie się zapalił. Ogień szedł od dołu, błyskawicznie trawiąc delikatny materiał. Próbowałem uciec, ale płomienie odcięły mi drogę. Wzywałem pomocy, modliłem się do bogów, ale nikt nie odpowiadał. Padłem na kolana i czekałem na śmierć niegodną wojownika. Ale wiesz co? - rzekł odrywając Rdzawika od wyjątkowo sporego okazu więziennej fauny. - Nawet się nie oparzyłem. Wszystko wokół mnie spłonęło, a ja zorientowałem się, że zamiast w obozie mojego oddziału jestem na bezkresnym stepie. Gdzie nie powędrowały moje oczy, tam widziały tylko równą linię horyzontu. Żadnych gór, lasów. Nic. Wtedy usłyszałem jego głos - głos Boga. Nie jednego z wielu, lecz Jedynego. Mówił dziwnie, w obcym języku, ale mimo wszystko rozumiałem go. Powiedział mi... - więzień zawahał się. - Powiedział, że jest Ojcem Ojców - Stwórcą. I że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Tchnął życie w każdą istotę, więc tylko on ma prawo je zabrać. Rozkazał mi, abym mu służył. Oczywiście zgodziłem się. Ale nie ze strachu, chociaż mroził mi krew, a z miłości. Czułem się jakbym wrócił do domu z dalekiej podróży... Nie nudzę cię, przyjacielu?
Słowik wskoczył Alimonowi na kolano i przyglądał się bacznie.
- No, tak się zaczęło. - ciągnął - Nie wiedziałem dlaczego kazał mi zabijać zamiast osobiście wysyłać grzeszników do otchłani, ale czułem, że ma w tym jakiś plan... Nie minął rok zanim powiązano mnie z zabójstwami. Później szybki proces, wyrok i jestem. Nie powiesili mnie, bo byłem zasłużonym weteranem. Uznali, że straciłem zmysły... Ale tak nie jest, prawda Rdzawiku? - spytał.
- Prawda - odpowiedział ptak patrząc w oczy żołnierza, który z przerażenia cofnął się w kąt celi. - Ale to jeszcze nie koniec twojego zadania.
Zanim Alimon zdążył odpowiedzieć usłyszał kroki i głosy dochodzące zza drzwi.
- Ułaskawienie?! Dla takiego zbira? - wykrzykiwał jeden ze strażników. - Na bogów! Co się z tym światem porobiło!
- Ano, nic dobrego - odpowiedział mu drugi. - A nam pozostaje tylko słuchać wyższych stołkiem. Podłe życie...
Słowik patrzył na więźnia w milczeniu, aż wreszcie przemówił:
- Alimonie?
- Tak, panie...? - odparł dławiąc się własną śliną.
- Kocham cię, Alimonie.
W zamku zaszczękał klucz.
Głos, który docierał zewsząd ucichł, a obraz rozmazał się by po chwili zniknąć. Minęło kilka chwil zanim woda znów zaczęła poruszać się naturalnie i odzyskiwać przeźroczystość.
Przeklął w ojczystej mowie odskoczywszy odruchowo.
- Teraz w całym pokoju ma mi tak śmierdzieć?! – zawył z buntem wciągając do nosa intensywną mieszankę o tajemniczej nazwie ‘Księżycowy Sierp’.
Kobiecy pisk wyrwał barbarzyńcę z rozważań na temat wschodnich upodobań zapachowych. Pognał do łaźni depcząc rozbite szkło. Wpadł przez szerokie drzwi i stanął jak wryty na krawędzi basenu.
Hałas doszedł uszu Cyklopa kiedy z powagą studiował wzory na zdobionych kielichach w głównej izbie. Skoro nie mógł niczego do nich nalać, to przynajmniej chciał się napatrzeć póki ma okazję. Dawno nie korzystał z prawdziwych naczyń i miał wielką ochotę znów tego spróbować.
Wraz z Kungarenem postanowili poczekać jeszcze godzinę na ewentualny posiłek. W końcu taka zastawa zobowiązuje, a służby także tu nie brakowało. Jeżeli do tego czasu nic nie wylądowałoby na stole, mieli udać się do najbliższej oberży i nażreć jak świnie.
Usłyszawszy krzyk i głośne kroki barbarzyńcy Abiatur sam udał się do łaźni. Zajrzał do środka i jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
Nirilime stała na ulokowanym nieco ponad miastem balkonie i spoglądała na okolicę skąpaną w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca. Wsparła się na poręczy z białego kamienia i odetchnęła głęboko. Powietrze pachniało morzem. Słyszała głosy drobnych handlarzy, ujadanie psów i gwar dziecięcych zabaw z wąskich uliczek. Gdzieś nieopodal przysiadł duży kolorowy ptak i zaskrzeczał chrapliwie.
Delikatny wiatr muskający twarz elfki przyniósł ze sobą wrzask. Bez chwili zwłoki popędziła do głównej izby, gdzie ujrzała wchodzącego do łaźni Abiatura. Skróciła sobie drogę przecinając pokój na ukos między fotelami i znalazła się przy basenie chwilę po nim.
Odskoczyła.
Gaizka i Ahimed jako ostatni dotarli na miejsce.
Mahloah zajęty był segregacją swojego sprzętu. Po tak długiej wędrówce część ekwipunku nadawała się jedynie do wyrzucenia. Co prawda większość rzeczy miał roboty rzemieślników z Pustynnego Wiru, więc zupełnie odpornych na trudne warunki Domanssn, lecz część szat była zbyt brudna by w ogóle próbować je czyścić. Gdy już poukładał wszystko pod ścianą postanowił odwiedzić Pozera. Zauważywszy wielkie zadowolenie czworonoga z pobytu w pięknej stajni wśród innych lindów postanowił mu dłużej nie przeszkadzać.
Gaizka zaraz po wyjściu z wody przebrał się w świeże szaty i delektował zapachem czystej skóry. Spędził kilka chwil na poszukiwaniach jedzenia, lecz okazały się bezowocne. Ani okruszynki, ani migdałeczka. Nigdzie. Zrezygnowany wrócił do swojej komnaty wyjadając resztki postnych wypieków, w które zaopatrzył się przed wyruszeniem w drogę. Nie było tego wiele, ale na skuteczną walkę z pierwszym głodem wystarczyło. Podirytowało go, że nikt nie pomyślał aby dostarczyć im choćby dzbanek wody. Popił pokarm mętną cieczą z bukłaka i wyszedł z pokoju, gdzie natknął się na wracającego ze stajni Ahimeda.
Być może porozmawialiby chwilę gdyby nie gwar dochodzący z łaźni. Rzucili się pędem przez korytarz przepychając między zgromadzonymi.
Zupełnie naga kobieta stała nieruchomo pośrodku basenu. Ponad czarną jak atrament wodą unosiła się ledwo dostrzegalna mgiełka, która powoli stawała się coraz wyraźniejsza. Nie minęło kilka sekund nim przemieniła się w dym sączący z głębi zbiornika. Wszystkiemu towarzyszył dziwny hałas przypominający niewyraźną mowę lub bełkot pijanego męża.
Gaizka, który znajdował się teraz najbliżej kobiety wskoczył w toń, odszukał szlachciankę pod ciemną zasłoną i wyrzucił ją na turkusowe płytki łaźni. Sam wygramolił się z trudem i dopiero po chwili. Wydawało się, że walczy z czymś, co wciąga go pod powierzchnie.
Głos przycichł, a opary powoli rozrzedzały się ukazując taflę wody o nierealnie gładkiej powierzchni. Wlepiający w nią oczy podróżni dostrzegali w niej jakieś niewyraźne kształty czy błyski i słyszeli niepokojące szmery.
Zupełnie niespodziewanie ekran rozjaśnił się zalewając pomieszczenie blaskiem. Zakryli oczy, ale światło nie gasło. Pierwsza, choć póki co tylko spomiędzy palców, spojrzała elfka. Jej oczom ukazało się błękitne niebo, leżące u jej stóp niczym wielkie malowidło.
Chwilę później pojawiły się dwie pionowe linie dzielące je na trzy części. Teraz już wszyscy spoglądali w basen z mieszaniną strachu i ciekawości w oczach.
Brązowy ptaszek przysiadł między zardzewiałymi kratami tworząc ciemną plamę na tle słońca. Rozejrzał się po malutkiej celi i zaświergotał radośnie. Jedyne co dostrzegł to fragment stalowych drzwi w wąskim pasie światła, a na nich swój cień. Nie zrezygnował jednak i zaśpiewał raz jeszcze.
Szelest dochodzący z mroku spowodował, że słowik podskoczył i zanurkował w głąb pomieszczenia.
- Cześć, mały - przemówiła ciemność. - Dawno mnie nie odwiedzałeś.
Ptaszek zagwizdał smutno, przepraszająco.
- Nie szkodzi, nie przejmuj się.
Z cienia wyłoniła się brudna, brodata twarz i uśmiechnęła życzliwie. Następnie pojawiły się naznaczone wieloma bliznami ręce i spory korpus.
Mężczyzna poszedł na czworaka do drugiego kąta, zabrał stamtąd jakiś blaszany przedmiot i usadowiwszy pod drzwiami w słonecznej poświacie ustawił go między nogami. Miska była pełna martwych karaluchów.
- Smacznego, Rdzawiku - zabrzmiał więzień. - Ja dziś spasuję.
Ptaszek wskoczył na brzeg naczynia i zanurzył dziób w przysmaki.
- Ile to już lat minęło, przyjacielu? - mówiąc to rzucił okiem na widniejący na ścianie las białych kresek - Kiedyś policzę. Kiedyś na pewno. Opowiadałem ci już jak się tu znalazłem?
Słowik przekrzywił łebek wpatrując się w twarz Alimona.
- Tak myślałem. - westchnął - Wiesz, kiedyś byłem ważnym człowiekiem, wodzem. Służyłem swojemu królowi, brałem udział w wielkich bitwach, a moje imię prowadziło do walki rzesze rycerzy.
Zagniótł palcem robaka, który właśnie wylazł spod drzwi i wrzucił go do innych.
- Byłem u szczytu sławy, kiedy przydarzyło mi się coś, o czym jeszcze z nikim nie rozmawiałem. Będziesz pierwszy.
Ptaszek milczał zajęty posiłkiem.
- Pewnej upalnej nocy, po wielkiej uczcie, kiedy odprawiłem swoje nałożnice by zaznać snu, mój namiot niespodziewanie się zapalił. Ogień szedł od dołu, błyskawicznie trawiąc delikatny materiał. Próbowałem uciec, ale płomienie odcięły mi drogę. Wzywałem pomocy, modliłem się do bogów, ale nikt nie odpowiadał. Padłem na kolana i czekałem na śmierć niegodną wojownika. Ale wiesz co? - rzekł odrywając Rdzawika od wyjątkowo sporego okazu więziennej fauny. - Nawet się nie oparzyłem. Wszystko wokół mnie spłonęło, a ja zorientowałem się, że zamiast w obozie mojego oddziału jestem na bezkresnym stepie. Gdzie nie powędrowały moje oczy, tam widziały tylko równą linię horyzontu. Żadnych gór, lasów. Nic. Wtedy usłyszałem jego głos - głos Boga. Nie jednego z wielu, lecz Jedynego. Mówił dziwnie, w obcym języku, ale mimo wszystko rozumiałem go. Powiedział mi... - więzień zawahał się. - Powiedział, że jest Ojcem Ojców - Stwórcą. I że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Tchnął życie w każdą istotę, więc tylko on ma prawo je zabrać. Rozkazał mi, abym mu służył. Oczywiście zgodziłem się. Ale nie ze strachu, chociaż mroził mi krew, a z miłości. Czułem się jakbym wrócił do domu z dalekiej podróży... Nie nudzę cię, przyjacielu?
Słowik wskoczył Alimonowi na kolano i przyglądał się bacznie.
- No, tak się zaczęło. - ciągnął - Nie wiedziałem dlaczego kazał mi zabijać zamiast osobiście wysyłać grzeszników do otchłani, ale czułem, że ma w tym jakiś plan... Nie minął rok zanim powiązano mnie z zabójstwami. Później szybki proces, wyrok i jestem. Nie powiesili mnie, bo byłem zasłużonym weteranem. Uznali, że straciłem zmysły... Ale tak nie jest, prawda Rdzawiku? - spytał.
- Prawda - odpowiedział ptak patrząc w oczy żołnierza, który z przerażenia cofnął się w kąt celi. - Ale to jeszcze nie koniec twojego zadania.
Zanim Alimon zdążył odpowiedzieć usłyszał kroki i głosy dochodzące zza drzwi.
- Ułaskawienie?! Dla takiego zbira? - wykrzykiwał jeden ze strażników. - Na bogów! Co się z tym światem porobiło!
- Ano, nic dobrego - odpowiedział mu drugi. - A nam pozostaje tylko słuchać wyższych stołkiem. Podłe życie...
Słowik patrzył na więźnia w milczeniu, aż wreszcie przemówił:
- Alimonie?
- Tak, panie...? - odparł dławiąc się własną śliną.
- Kocham cię, Alimonie.
W zamku zaszczękał klucz.
Głos, który docierał zewsząd ucichł, a obraz rozmazał się by po chwili zniknąć. Minęło kilka chwil zanim woda znów zaczęła poruszać się naturalnie i odzyskiwać przeźroczystość.
Dopiero przy końcu roboty można poznać, od czego trzeba było zacząć.
-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Nirilime Vadyrath
Podziwała lśniące niemal płynnym złotem dachy domów i delikatnie srebrzyteg migotanie cieni.
Słyszała nawoływania handlarzy, śmiech dzieci i gwar targowiska.
Wspaniałe, cudowne słone powietrze, które kochała wpadało do jej nosa. Morze przypominało jej stepy- było podobne i dziwnie znajome. Przez chwilę zatęskniła za tymi dniami, gdy żeglowali po jego lśniącej toni, napełnieni nową nadzieją.
A potem jej rozmyślania przerwał krzyk. Kobiecy krzyk...
Nie zastanawiając się długo, rzuciła sie jak strzała z wportoem do budynku.
Dobiegła do basenu i zatrzymała się.
Stała w nim naga przerażona kobieta. Wskazywała na wodę.
Woda nie była wodą, kłębiące się opary i dziwne głosy przypominały Niril patrzenie w jedno z magicznych zwierciadeł. Zanim zdążyła się otrząsnąć z osłupienia, jeden z ludzi wyciągnął kobietę.
A później wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego...
Ujrzała niebo, a potem okno więzienia. Stał w nim jakiś człowiek. Przyleciał do niego ptak, a na jego widok Niril krzyknęła ze zdumieniem.
-Lindarai! Lindarai... - szeptała raz po raz, nie wierząc własnym oczom. Co tutaj robił lindarai? Przeciez wszystkie zostały na Olanal...
Gdy mężczyzna zaczął mówić o stepie, dziewczyna jęknęła, zszokowana.
-Seewulz, to musi być Seewulz... niemożliwe... to niemożliwe...- powtarzała, jakby chcąc się upewnić się, że dobrze słyszy.
Słuchała dalej ze zdziwieniem. Mężczyzną okazał się Alimon. Alimon... wargi Niril uniosły się, odsłaniając zęby. Ale ten Jedyny... ten obcy język... czyżby była to jakaś potężna istota z Olanalu?
On daje życie i on je zabiera- tak jej krewniacy mówili o Im-Kurze. Ale Niril nie chciało się pomieścić w głowie, by Pan Życia i Śmierci chciał zabić własne dzieci i spowodować śmierć innych istot. Nie, nie mogła w to uwierzyć. Owszem, był strażnikiem odwiecznego porządku, ale przecież każdą śmierć równoważyło życie. A to co się wydarzyło w jej ojczyźnie.... to całkowicie zburzyło równowagę... to nawet nie była forma jej przywrócenia...
Nagle ptak przemówił- otworzyła usta i zastygła na chwilę.
Od kiedy to ptaki potrafią mówić w języku dwunożnych i to jeszcze mówią tak jakby były... jakby były bogiem?
-To niemożliwe... to jakiś demon...demon wcielony w Lindarai...- powiedziała do siebie, nie zauważając, że mogą usłyszeć to inni.
Potem dotarło do niej, że Alimon zostanie uwolniony.
O nie! Trzeba go powstrzymać... inaczej jej lud może już całkowicie zniknąć z tego świata. Trzeba powstrzymać tego opętanego i to szybko.
-Słyszeliście?- powiedziała, wzburzona - Szalony prorok na wolności!
Podziwała lśniące niemal płynnym złotem dachy domów i delikatnie srebrzyteg migotanie cieni.
Słyszała nawoływania handlarzy, śmiech dzieci i gwar targowiska.
Wspaniałe, cudowne słone powietrze, które kochała wpadało do jej nosa. Morze przypominało jej stepy- było podobne i dziwnie znajome. Przez chwilę zatęskniła za tymi dniami, gdy żeglowali po jego lśniącej toni, napełnieni nową nadzieją.
A potem jej rozmyślania przerwał krzyk. Kobiecy krzyk...
Nie zastanawiając się długo, rzuciła sie jak strzała z wportoem do budynku.
Dobiegła do basenu i zatrzymała się.
Stała w nim naga przerażona kobieta. Wskazywała na wodę.
Woda nie była wodą, kłębiące się opary i dziwne głosy przypominały Niril patrzenie w jedno z magicznych zwierciadeł. Zanim zdążyła się otrząsnąć z osłupienia, jeden z ludzi wyciągnął kobietę.
A później wydarzyło się coś jeszcze dziwniejszego...
Ujrzała niebo, a potem okno więzienia. Stał w nim jakiś człowiek. Przyleciał do niego ptak, a na jego widok Niril krzyknęła ze zdumieniem.
-Lindarai! Lindarai... - szeptała raz po raz, nie wierząc własnym oczom. Co tutaj robił lindarai? Przeciez wszystkie zostały na Olanal...
Gdy mężczyzna zaczął mówić o stepie, dziewczyna jęknęła, zszokowana.
-Seewulz, to musi być Seewulz... niemożliwe... to niemożliwe...- powtarzała, jakby chcąc się upewnić się, że dobrze słyszy.
Słuchała dalej ze zdziwieniem. Mężczyzną okazał się Alimon. Alimon... wargi Niril uniosły się, odsłaniając zęby. Ale ten Jedyny... ten obcy język... czyżby była to jakaś potężna istota z Olanalu?
On daje życie i on je zabiera- tak jej krewniacy mówili o Im-Kurze. Ale Niril nie chciało się pomieścić w głowie, by Pan Życia i Śmierci chciał zabić własne dzieci i spowodować śmierć innych istot. Nie, nie mogła w to uwierzyć. Owszem, był strażnikiem odwiecznego porządku, ale przecież każdą śmierć równoważyło życie. A to co się wydarzyło w jej ojczyźnie.... to całkowicie zburzyło równowagę... to nawet nie była forma jej przywrócenia...
Nagle ptak przemówił- otworzyła usta i zastygła na chwilę.
Od kiedy to ptaki potrafią mówić w języku dwunożnych i to jeszcze mówią tak jakby były... jakby były bogiem?
-To niemożliwe... to jakiś demon...demon wcielony w Lindarai...- powiedziała do siebie, nie zauważając, że mogą usłyszeć to inni.
Potem dotarło do niej, że Alimon zostanie uwolniony.
O nie! Trzeba go powstrzymać... inaczej jej lud może już całkowicie zniknąć z tego świata. Trzeba powstrzymać tego opętanego i to szybko.
-Słyszeliście?- powiedziała, wzburzona - Szalony prorok na wolności!
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.
-
- Mat
- Posty: 440
- Rejestracja: piątek, 2 lutego 2007, 10:58
- Numer GG: 0
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Ahimed
Krzyk wyrwał go z dotychczasowych zajęć. Puścił sie pędem, schylając głowe i wyciągając ręce do tyłu. Przełożył ciężar ciała do przodu, co dodatkowo napędzało go w biegu. Minął kogoś w korytarzu i aby nie wpaść na stolik, odbił się od ściany i wychamował ustawiając stopę w skosie. Gdy dobiegł, znieruchomiał ze zdziwienia. gdy tylko woda przybrała czarnął barwę, uspokoił się i podszedł nieco bliżej.
Człowiek wiru przyglądał się tej całej mistycznej scenie z przymrużonymi oczyma. Mimo, że nie znał sie na tej całej magii, fascynowała go... kiedyś. Alimon... ten staruszek,
"dzielący się" karaluchami z gadającym ptaszkiem, dowodził kiedyś ludźmi, przed którymi się ukrywa... niemożliwe.
- Na wolności? Czy ja wiem... - wyraził swoją wątpliwość - Nie polegałbym tylko na jednej wizji... Skąd ona się wzięła? Może ktoś tylko chce nas nabrać? - rzekł beznamiętnie, schylił się i umoczył rękę w wodzie basenu, sprawdzajac czy aby napewno stracił swoje magiczne właściwości.
Krzyk wyrwał go z dotychczasowych zajęć. Puścił sie pędem, schylając głowe i wyciągając ręce do tyłu. Przełożył ciężar ciała do przodu, co dodatkowo napędzało go w biegu. Minął kogoś w korytarzu i aby nie wpaść na stolik, odbił się od ściany i wychamował ustawiając stopę w skosie. Gdy dobiegł, znieruchomiał ze zdziwienia. gdy tylko woda przybrała czarnął barwę, uspokoił się i podszedł nieco bliżej.
Człowiek wiru przyglądał się tej całej mistycznej scenie z przymrużonymi oczyma. Mimo, że nie znał sie na tej całej magii, fascynowała go... kiedyś. Alimon... ten staruszek,
"dzielący się" karaluchami z gadającym ptaszkiem, dowodził kiedyś ludźmi, przed którymi się ukrywa... niemożliwe.
- Na wolności? Czy ja wiem... - wyraził swoją wątpliwość - Nie polegałbym tylko na jednej wizji... Skąd ona się wzięła? Może ktoś tylko chce nas nabrać? - rzekł beznamiętnie, schylił się i umoczył rękę w wodzie basenu, sprawdzajac czy aby napewno stracił swoje magiczne właściwości.
Rób swoje! rób swoje! A szczęście będzie twoje!
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
Bo życie to nie bajka! Nie głaszcze cię po jajkach!
Nie tłumacz się. Przyjaciele zrozumieją.
Wrogowie i tak nie uwierzą.
-
- Marynarz
- Posty: 348
- Rejestracja: niedziela, 5 sierpnia 2007, 21:29
- Numer GG: 5181070
- Lokalizacja: Gliwice/Ciemnogród
Re: [Anamnezis] - Powstrzymać Alimona
Cyklop
Cyklop śledził zdrowym okiem każdy szczegół w motywie zdobiącym kielich. *Kurde, dawno takich cudów nie widziałem... Całe życie w tej swojej burej kawalerce żyłem, to teraz mam za swoje*, pomyślał, krzywiąc się w ironicznym uśmiechu.
Krzyk? Abiatur podniósł wzrok znad studiowanego wzoru. Nie, nie pomylił się - usłyszał krzyk. Cyklop w mgnieniu oka odstawił kubek i pobiegł do łaźni. Zdrowe oko rozszerzyło się ze zdziwienia, prawda, jednak wcześniej jednookiemu przemknęło przez myśl, że kobieta w basenie jest całkiem ładna. Po chwili jednak przestał o tym myśleć, w napięciu obserwując to, co działo się w łaźni. Jego dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, gdy obserwował Alimona. Zabiłby dziada, gdy nie miał pewności, że to tylko wizja... Gdy usłyszał, że mają go uwolnić - zaklął. Cicho, mogły go usłyszeć jedynie najbliżej stojące osoby. Po chwili wszystko zniknęło. Cyklop splunął na podłogę.
- Cokolwiek to było - zaczął swym zapitym głosem. - Cokolwiek to było, mam wrażenie, że było prawdziwe. A to znaczy jedno: kłopoty. I to, kurde, duże kłopoty.
Jednooki ani razu nie zadał sobie pytania, skąd wzięła się wizja. Nigdy nie miał do czynienia z czymś takim, ale jakoś był pewny, że nie był to żaden psikus spłatany przez zmęczony przeprawą przez pustynię organizm.
Cyklop śledził zdrowym okiem każdy szczegół w motywie zdobiącym kielich. *Kurde, dawno takich cudów nie widziałem... Całe życie w tej swojej burej kawalerce żyłem, to teraz mam za swoje*, pomyślał, krzywiąc się w ironicznym uśmiechu.
Krzyk? Abiatur podniósł wzrok znad studiowanego wzoru. Nie, nie pomylił się - usłyszał krzyk. Cyklop w mgnieniu oka odstawił kubek i pobiegł do łaźni. Zdrowe oko rozszerzyło się ze zdziwienia, prawda, jednak wcześniej jednookiemu przemknęło przez myśl, że kobieta w basenie jest całkiem ładna. Po chwili jednak przestał o tym myśleć, w napięciu obserwując to, co działo się w łaźni. Jego dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści, gdy obserwował Alimona. Zabiłby dziada, gdy nie miał pewności, że to tylko wizja... Gdy usłyszał, że mają go uwolnić - zaklął. Cicho, mogły go usłyszeć jedynie najbliżej stojące osoby. Po chwili wszystko zniknęło. Cyklop splunął na podłogę.
- Cokolwiek to było - zaczął swym zapitym głosem. - Cokolwiek to było, mam wrażenie, że było prawdziwe. A to znaczy jedno: kłopoty. I to, kurde, duże kłopoty.
Jednooki ani razu nie zadał sobie pytania, skąd wzięła się wizja. Nigdy nie miał do czynienia z czymś takim, ale jakoś był pewny, że nie był to żaden psikus spłatany przez zmęczony przeprawą przez pustynię organizm.