[WFRP] Gruzy Wolfenburga

-
- Mat
- Posty: 559
- Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
- Numer GG: 19487109
- Lokalizacja: Łódź
[WFRP] Gruzy Wolfenburga
Witam wszystkich grających i czytających.
Na początek kilka rzeczy:
- piszecie w trzeciej osobie liczby pojedynczej czasu przeszłego.
- dbamy o czystość języka. Przepuszczenie tekstu przez Worda może rozwiązać wiele problemów.
- można używać wyrazów wulgarnych w przygodzie (ale bez przesady)
- jeżeli ktoś znajdzie jakieś błędy w moim tekście, proszę o informacje na PW, ew. w komentarzach do sesji
- w pierwszym poście przedstawiacie swoje postacie
I to chyba wszystko, sprawy związane z sesją poruszacie w komentarzach (zamknięta rekrutacja). Życzę miłej gry!
Kompania:
- Cuolsh-an-Eshain (elfi leśny duch Serge'a)
- Norr Norrison (khazadzki zabójca trolli Vibe'a)
- Aluthol Vileren (elfi sierżant Ravandila)
- Dieter Von Hardenberg (człowiek, szpieg Wilczego Głodu)
- Ninherel Ehendarith (elfia najemniczka Ninerl)
- Anette Schwarzenberg (człowiek, łowczyni nagród Megary)
- Giovanni Andreolli (człowiek, eksterminator EmDżeja)
GRUZY WOLFENBURGA
...Z WOLI JAŚNIEPANUJĄCEGO NAM IMPERATORA KARLA FRANZA DZIŚ DO DZIELNYCH MIESZKAŃCÓW ODBUDOWYWUJĄCYCH MASTO WOLFENBURG, SPLUGAWIONE PRZEZ TEGO, KTÓREGO IMIĘ NIE JEST WARTE WYMÓWIENIA, ZOSTANĄ WYSŁANE TRANSPORTY ŻYWNOŚCI, KOCY, NARZDZI, ORAZ WINA. MIESZKAŃCY WOLFENBURGA – IMPERATOR TROSZCZY SI O WAS! ...
-HIP, HIP, HUUUUUURA!!!
Na Altdorfskim rynku, koło każdej bramy, przy każdym cechu i w większości z gospód chórem ryknęło tysiące gardeł. Heroldowie ogłaszali dobroć imperatora na każdym kroku. Imperator odbudowywał imperium – podnosił miasta z popiołów, reformował armię, budował nowe umocnienia, czynił cuda. Na wieść o potędze imperatora z lasów znikały bandy zwierzoludzi, mutanci przestawali atakować, chaosyci nawracali się na wiarę w Sigmara, a nawet kurtyzany w szynkach zaczynały szukać zbożnej pracy. To wszystko działo się tam, gdzie dochodził głos heroldów. Ludzie stali zasłuchani pełni euforycznego szczęścia. Nareszcie poprawa, nareszcie na lepsze.
Gdy jednak głos heroldów przebrzmiewał, a ludzie rozchodzili się, pijany Joe znowu zaczynał swe opowieści o potworach, które rozszarpały wczoraj jego synka gdy zbierał chrust, kapłan Sigmara znowu zauważał, że świątynie są coraz rzadziej nawiedzane, kurtyzany dalej nęciły klientów, a żony ich dalej nęciły podróżnych. Znowu ktoś zaklął, że ukradli mu sakwę, znowu ktoś w rynsztoku zacharczał poderżniętym gardłem. A to była sielanka w porównaniu do tego, co działo się w Wolfenburga.
***
Dwa wozy, przy każdym para spoconych i zdenerwowanych wołów. Ich oczy wyrażały przerażenie – to uczucie nie musiało mieć żadnego uzasadnienia dla tych stworzeń. Pierwotny instynkt nakazywał im biec. Biec szybko. Istoty ludzkie siedzące na wozach nie okazały się w zastałej sytuacji ani odrobinę bardziej opanowane.
Woźnice wydzierali się jak najgłośniej pozwalały im na to struny głosowe. Baty uderzały, lejce szarpały, lotki strzał świstały w powietrzu. Ryki bestii dobiegały z tyłu i boków. Ktoś spadł z wozu, ale ten nawet nie zwolnił. Najpierw wydarł z siebie krzyk rozpaczy, następnie błaganie o pomoc, później błaganie o litość. Na końcu błagał o szybką śmierć.
Tak było codziennie.
***
Ten dzień zapowiadał się jeszcze gorzej niż wszystkie poprzednie, gdyż im bliżej Wolfenburga tym pojawianie się zwierzoludzi było coraz częstsze. Oni również zdychali z głodu, a tak rozpaczliwe ataki na wozy z żywnością były tego dobitnym dowodem. Czy to jednak cokolwiek zmieniało? Cel podróży znajdował się w zasięgu ręki. Nieważne było, że z dziesięciu wozów, które wyruszyły z Talabheim, jechały już tylko dwa. Nie było ważne, że cała konna eskorta zginęła, że tylko na wozach łucznicy i kusznicy osłaniali transport. W mieście miało czekać wojsko. Miasto miało przynieść bezpieczeństwo. Do miasta było pół dnia drogi.
Aluthol Vileren
Przez przełożynych zostałeś wysłany by eskortować karawanę wiozącą żywność „od Imperatora dla Wolfenburga”. Dobrze wiedziałeś z czym to się wiąże. Rozkaz jest jednak rozkaz i zabierając ze sobą swój oddział ruszyłeś z wozami. Większość z nich została stracona w drodze, prawie cała twoja kompania wybita. Przeżyłeś ty, trójka ludzi, elfka, woźnica oraz nowy… Twój pobratymiec spotkany w lesie. Nie miał rogów, więc można mu było ufać. Już tylko pół dnia drogi dzieliło was od celu. Byłeś pewien, że do końca podróży ani na chwilę nie odłożysz kuszy.
Cuolsh-an-Eshain
Celne oko zawsze się przydaje. Ludzie poprosili cię, byś pomógł eskortować im żywność transportowaną do Wolfenburga. Nie chciałeś tam wracać po wydarzeniach które wyryły piętno na twojej psychice, ale miałeś świadomość, że bez ciebie może nie udać im się dostarczyć ani bochenka chleba. Nie obchodził cię raczej los tych, którzy mieli zginąć w drodze, ale wizja umierających z głodu pozbawionych domów Wolfenburgczyków sprawiła, że przez stalowe oczy przemknęło światło litości. Płacili najlepszymi strzałami, jakie mogły wykonać te młode istoty. Dodali jeszcze złota. W końcu się zgodziłeś.
Anette Schwarzenberg
Nie pamietałaś już kiedy ostatnio dostałaś na kogoś zlecenie. Czy to było przed najazdem Pana Końca Czasów? Może jeszcze wcześniej? Kobietom ciężko było utrzymać się w twoim zawodzie, nawet mimo tego, że byłaś dobra w tym co robiłaś. Nie poddawałaś się. Dziś los rzucił cię tutaj, nadarzała się okazja by zarobić trochę grosza więc najęłaś się jako eskorta wozów wiozących żywność zniszczonemu Wolfenburgowi. Jechałaś na jednym z tych wozów, których nie zniszczyły w drodze bestie z armii Archaona. Żyłaś, a inni nie. Znowu. Już tylko pół dnia drogi dzieliło was od celu.
Ninherel Ehendarith
Ile to już czasu minęło odkąd zaczęłaś szukać tego, na czym obecnie zależy ci najbardziej? Dużo... Zbyt dużo byś mogła mylić się kolejny raz. Otrzymane (oczywiście nie za darmo, ale do tego już się przyzwyczaiłaś) w Talabheim informacje na temat celu twej podróży tym razem mogły okazać się prawdziwe, a przynajmniej za takie uchodziły w ustach tego, kto ci je sprzedawał. Mimo pewnych wątpliwości musiałaś to sprawdzić. Chciałaś to sprawdzić. Trzeba było więc ruszać do Wolfenburga – wiedziałaś jednak że szlaki są teraz zbyt niebezpieczne by podróżować w pojedynkę. Nadażyła się okazja eskroty wozów z żywnością do Wilczego Miasta więc nie zastanawiałaś się długo. Z kilkunastu ludzi została zaledwie garstka po ostatnim ataku zwierzoludzi. Jakie nazwisko wymienił twój informator? A tak - Humfried Kahl, to z nim miałaś się spotkać po dotarciu do Wolfenburga. Jeśli jeszcze żył. I jeśli ty dożyjesz końca podróży.
Dieter Von Hardenberg
Po zakończeniu Burzy Chaosu próbowałeś się odnaleźć w nowej rzeczywistości. O powrocie do wojska raczej nie było już mowy, zresztą, nie byłeś tym zbytnio zainteresowany. Gdy tylko pojawiła się możliwość wyjazdu do Wolfenburga wraz z eskortą, zgłosiłeś się bez wahania. Dopiero w trakcie drogi przekonałeś się jak pochopną było to decyzją. Mimo iż najazd Pana Końca Czasów został odparty wszędzie roiło się od zwierzoludzi i innych stworów Chaosu. Po drodze większa część eskorty została wybita przez zwierzoludzi. Teraz siedziałeś na jednym z wozów z jakąś kobietą, elfem i woźnicą.
Giovanni Andreolli
Najazd Archaona przeszkodził ci w dopełnieniu tego, co było dla Ciebie najważniesze przed Burzą Chaosu. Wiedziałeś jednak, że to co się odwlecze nie uciecze i gdy tylko Pan Końca Czasu został odparty zabrałeś się za zbieranie informacji na temat człowieka, który w tym momencie był twoim priorytetem. Bez względu na wszystko i wszystkich. Ona pewnie by tego nie chciała, ale nie mogłeś tego tak zostawić. Nie mogłeś, ze względu na Nią. On musiał zapłacić... zapłacić najgorszą śmiercią jaką mogłeś mu zadać. Gdy tylko dowiedziałeś się że może ukrywać się w Wolfenburgu ruszyłeś do miasta wraz z karawaną wiozącą żywność. Po drodze większa część eskorty została wybita przez zwierzoludzi. Teraz jechałeś tuż za elfickim sierżantem, który stracił podczas ostatniego ataku mutantów wszystkich ludzi.
Norr Norrison
Śmierć zastąpiła ci drogę, ale nie otuliła swym całunem. Dziś ty zastępowałeś drogę innym, a śmierć spływała na nich. Szedłeś samotnie. Nie bałeś się. Już nie. Szedłeś bez oczekiwania. Nie pragnąłeś niczego prócz śmierci. Już nie. Żal. Ból. Nienawiść. Twoje ręce mocniej chwyciły za ogromny topór bojowy, gdy usłyszałeś zbliżających się. Tym razem nie polała się krew. To nie byli wrogowie. Dwa wozy wiozły żywność do Wolfenburga. Woźnica pierwszego z nich powiedział, że bezustannie atakowali ich zwierzoludzie. Warto było sprawdzić. W końcu dzień na umieranie dobry jak każdy inny.
Na początek kilka rzeczy:
- piszecie w trzeciej osobie liczby pojedynczej czasu przeszłego.
- dbamy o czystość języka. Przepuszczenie tekstu przez Worda może rozwiązać wiele problemów.
- można używać wyrazów wulgarnych w przygodzie (ale bez przesady)
- jeżeli ktoś znajdzie jakieś błędy w moim tekście, proszę o informacje na PW, ew. w komentarzach do sesji
- w pierwszym poście przedstawiacie swoje postacie
I to chyba wszystko, sprawy związane z sesją poruszacie w komentarzach (zamknięta rekrutacja). Życzę miłej gry!
Kompania:
- Cuolsh-an-Eshain (elfi leśny duch Serge'a)
- Norr Norrison (khazadzki zabójca trolli Vibe'a)
- Aluthol Vileren (elfi sierżant Ravandila)
- Dieter Von Hardenberg (człowiek, szpieg Wilczego Głodu)
- Ninherel Ehendarith (elfia najemniczka Ninerl)
- Anette Schwarzenberg (człowiek, łowczyni nagród Megary)
- Giovanni Andreolli (człowiek, eksterminator EmDżeja)
GRUZY WOLFENBURGA
...Z WOLI JAŚNIEPANUJĄCEGO NAM IMPERATORA KARLA FRANZA DZIŚ DO DZIELNYCH MIESZKAŃCÓW ODBUDOWYWUJĄCYCH MASTO WOLFENBURG, SPLUGAWIONE PRZEZ TEGO, KTÓREGO IMIĘ NIE JEST WARTE WYMÓWIENIA, ZOSTANĄ WYSŁANE TRANSPORTY ŻYWNOŚCI, KOCY, NARZDZI, ORAZ WINA. MIESZKAŃCY WOLFENBURGA – IMPERATOR TROSZCZY SI O WAS! ...
-HIP, HIP, HUUUUUURA!!!
Na Altdorfskim rynku, koło każdej bramy, przy każdym cechu i w większości z gospód chórem ryknęło tysiące gardeł. Heroldowie ogłaszali dobroć imperatora na każdym kroku. Imperator odbudowywał imperium – podnosił miasta z popiołów, reformował armię, budował nowe umocnienia, czynił cuda. Na wieść o potędze imperatora z lasów znikały bandy zwierzoludzi, mutanci przestawali atakować, chaosyci nawracali się na wiarę w Sigmara, a nawet kurtyzany w szynkach zaczynały szukać zbożnej pracy. To wszystko działo się tam, gdzie dochodził głos heroldów. Ludzie stali zasłuchani pełni euforycznego szczęścia. Nareszcie poprawa, nareszcie na lepsze.
Gdy jednak głos heroldów przebrzmiewał, a ludzie rozchodzili się, pijany Joe znowu zaczynał swe opowieści o potworach, które rozszarpały wczoraj jego synka gdy zbierał chrust, kapłan Sigmara znowu zauważał, że świątynie są coraz rzadziej nawiedzane, kurtyzany dalej nęciły klientów, a żony ich dalej nęciły podróżnych. Znowu ktoś zaklął, że ukradli mu sakwę, znowu ktoś w rynsztoku zacharczał poderżniętym gardłem. A to była sielanka w porównaniu do tego, co działo się w Wolfenburga.
***
Dwa wozy, przy każdym para spoconych i zdenerwowanych wołów. Ich oczy wyrażały przerażenie – to uczucie nie musiało mieć żadnego uzasadnienia dla tych stworzeń. Pierwotny instynkt nakazywał im biec. Biec szybko. Istoty ludzkie siedzące na wozach nie okazały się w zastałej sytuacji ani odrobinę bardziej opanowane.
Woźnice wydzierali się jak najgłośniej pozwalały im na to struny głosowe. Baty uderzały, lejce szarpały, lotki strzał świstały w powietrzu. Ryki bestii dobiegały z tyłu i boków. Ktoś spadł z wozu, ale ten nawet nie zwolnił. Najpierw wydarł z siebie krzyk rozpaczy, następnie błaganie o pomoc, później błaganie o litość. Na końcu błagał o szybką śmierć.
Tak było codziennie.
***
Ten dzień zapowiadał się jeszcze gorzej niż wszystkie poprzednie, gdyż im bliżej Wolfenburga tym pojawianie się zwierzoludzi było coraz częstsze. Oni również zdychali z głodu, a tak rozpaczliwe ataki na wozy z żywnością były tego dobitnym dowodem. Czy to jednak cokolwiek zmieniało? Cel podróży znajdował się w zasięgu ręki. Nieważne było, że z dziesięciu wozów, które wyruszyły z Talabheim, jechały już tylko dwa. Nie było ważne, że cała konna eskorta zginęła, że tylko na wozach łucznicy i kusznicy osłaniali transport. W mieście miało czekać wojsko. Miasto miało przynieść bezpieczeństwo. Do miasta było pół dnia drogi.
Aluthol Vileren
Przez przełożynych zostałeś wysłany by eskortować karawanę wiozącą żywność „od Imperatora dla Wolfenburga”. Dobrze wiedziałeś z czym to się wiąże. Rozkaz jest jednak rozkaz i zabierając ze sobą swój oddział ruszyłeś z wozami. Większość z nich została stracona w drodze, prawie cała twoja kompania wybita. Przeżyłeś ty, trójka ludzi, elfka, woźnica oraz nowy… Twój pobratymiec spotkany w lesie. Nie miał rogów, więc można mu było ufać. Już tylko pół dnia drogi dzieliło was od celu. Byłeś pewien, że do końca podróży ani na chwilę nie odłożysz kuszy.
Cuolsh-an-Eshain
Celne oko zawsze się przydaje. Ludzie poprosili cię, byś pomógł eskortować im żywność transportowaną do Wolfenburga. Nie chciałeś tam wracać po wydarzeniach które wyryły piętno na twojej psychice, ale miałeś świadomość, że bez ciebie może nie udać im się dostarczyć ani bochenka chleba. Nie obchodził cię raczej los tych, którzy mieli zginąć w drodze, ale wizja umierających z głodu pozbawionych domów Wolfenburgczyków sprawiła, że przez stalowe oczy przemknęło światło litości. Płacili najlepszymi strzałami, jakie mogły wykonać te młode istoty. Dodali jeszcze złota. W końcu się zgodziłeś.
Anette Schwarzenberg
Nie pamietałaś już kiedy ostatnio dostałaś na kogoś zlecenie. Czy to było przed najazdem Pana Końca Czasów? Może jeszcze wcześniej? Kobietom ciężko było utrzymać się w twoim zawodzie, nawet mimo tego, że byłaś dobra w tym co robiłaś. Nie poddawałaś się. Dziś los rzucił cię tutaj, nadarzała się okazja by zarobić trochę grosza więc najęłaś się jako eskorta wozów wiozących żywność zniszczonemu Wolfenburgowi. Jechałaś na jednym z tych wozów, których nie zniszczyły w drodze bestie z armii Archaona. Żyłaś, a inni nie. Znowu. Już tylko pół dnia drogi dzieliło was od celu.
Ninherel Ehendarith
Ile to już czasu minęło odkąd zaczęłaś szukać tego, na czym obecnie zależy ci najbardziej? Dużo... Zbyt dużo byś mogła mylić się kolejny raz. Otrzymane (oczywiście nie za darmo, ale do tego już się przyzwyczaiłaś) w Talabheim informacje na temat celu twej podróży tym razem mogły okazać się prawdziwe, a przynajmniej za takie uchodziły w ustach tego, kto ci je sprzedawał. Mimo pewnych wątpliwości musiałaś to sprawdzić. Chciałaś to sprawdzić. Trzeba było więc ruszać do Wolfenburga – wiedziałaś jednak że szlaki są teraz zbyt niebezpieczne by podróżować w pojedynkę. Nadażyła się okazja eskroty wozów z żywnością do Wilczego Miasta więc nie zastanawiałaś się długo. Z kilkunastu ludzi została zaledwie garstka po ostatnim ataku zwierzoludzi. Jakie nazwisko wymienił twój informator? A tak - Humfried Kahl, to z nim miałaś się spotkać po dotarciu do Wolfenburga. Jeśli jeszcze żył. I jeśli ty dożyjesz końca podróży.
Dieter Von Hardenberg
Po zakończeniu Burzy Chaosu próbowałeś się odnaleźć w nowej rzeczywistości. O powrocie do wojska raczej nie było już mowy, zresztą, nie byłeś tym zbytnio zainteresowany. Gdy tylko pojawiła się możliwość wyjazdu do Wolfenburga wraz z eskortą, zgłosiłeś się bez wahania. Dopiero w trakcie drogi przekonałeś się jak pochopną było to decyzją. Mimo iż najazd Pana Końca Czasów został odparty wszędzie roiło się od zwierzoludzi i innych stworów Chaosu. Po drodze większa część eskorty została wybita przez zwierzoludzi. Teraz siedziałeś na jednym z wozów z jakąś kobietą, elfem i woźnicą.
Giovanni Andreolli
Najazd Archaona przeszkodził ci w dopełnieniu tego, co było dla Ciebie najważniesze przed Burzą Chaosu. Wiedziałeś jednak, że to co się odwlecze nie uciecze i gdy tylko Pan Końca Czasu został odparty zabrałeś się za zbieranie informacji na temat człowieka, który w tym momencie był twoim priorytetem. Bez względu na wszystko i wszystkich. Ona pewnie by tego nie chciała, ale nie mogłeś tego tak zostawić. Nie mogłeś, ze względu na Nią. On musiał zapłacić... zapłacić najgorszą śmiercią jaką mogłeś mu zadać. Gdy tylko dowiedziałeś się że może ukrywać się w Wolfenburgu ruszyłeś do miasta wraz z karawaną wiozącą żywność. Po drodze większa część eskorty została wybita przez zwierzoludzi. Teraz jechałeś tuż za elfickim sierżantem, który stracił podczas ostatniego ataku mutantów wszystkich ludzi.
Norr Norrison
Śmierć zastąpiła ci drogę, ale nie otuliła swym całunem. Dziś ty zastępowałeś drogę innym, a śmierć spływała na nich. Szedłeś samotnie. Nie bałeś się. Już nie. Szedłeś bez oczekiwania. Nie pragnąłeś niczego prócz śmierci. Już nie. Żal. Ból. Nienawiść. Twoje ręce mocniej chwyciły za ogromny topór bojowy, gdy usłyszałeś zbliżających się. Tym razem nie polała się krew. To nie byli wrogowie. Dwa wozy wiozły żywność do Wolfenburga. Woźnica pierwszego z nich powiedział, że bezustannie atakowali ich zwierzoludzie. Warto było sprawdzić. W końcu dzień na umieranie dobry jak każdy inny.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."

-
- Kok
- Posty: 1275
- Rejestracja: poniedziałek, 10 lipca 2006, 09:55
- Numer GG: 9181340
- Lokalizacja: tam, gdzie diabeł mówi dobranoc
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga

Cuolsh-an-Eshain
Elfy są piękne. Zdanie prawdziwe niczym codzienny wschód słońca, niczym zmrok który zapadając przynosi ze sobą niepokój. A jednak w tym elfie było coś jeszcze, coś co sprawiało, że spoglądając na niego myśli nie krążyły wokół piękna, delikatnie dryfowały w stronę napięcia i wyczekiwania. W tej postaci, tkwiącej jak pozostałym się zdawało nieruchomo w tej samej pozycji, tak powolnej i statycznej. A zarazem tak niesłychanie zabójczej w czasie walki.
Długi czarny płaszcz z widniejącym na prawej piersi wyszytym smokiem utrudniał dostrzeżenie jego postaci. Niewątpliwie był wysoki i szczupły, choć szeroki w barach. Długie czarne włosy spięte miał w kucyk. Przerzucona przez ramię torba podróżna z cielęcej skóry wypachana była po brzegi. Leżący na jego kolanach łuk robił wrażenie. Gięty poczwórnie elficki zefhar (taki znak runiczny tworzyły wygięte ramiona i gryfy łuku) miał łęczysko długie na sześćdziesiąt dwa cale, mahoniowy, dokładnie wyważony majdan i płaskie, laminowane ramiona, sklejone z przeplatających się warstw szlachetnego drewna, warzonych ścięgien i kości jelenia. Łuk był niewiarygodnie lekki i wprost idealnie celny. Choć niezbyt długi, krył w kompozytowych ramionach nielichego kopa. Zaopatrzony w zapiętą na precyzyjnie pogiętych gryfach jedwabno-konopną cięciwę, przy dwudziestoczterocalowym naciągu dawał sześćdziesiąt funtów mocy. Prawda, bywały łuki, które dawały nawet dziewięćdziesiąt, ale Cuolsh uważał to za przesadę. Wystrzelona z jego zefhara strzała pokonywała odległość dwustu stóp w czasie pomiędzy dwoma uderzeniami serca, a na sto kroków miała aż nadto impetu, by skutecznie porazić jakąś sporoą bestię, człowieka zaś, nawet mimo zbroi, przeszywała na wylot. Mężczyzna nie wyobrażał sobie by mógł używać innego łuku – ten zefhar był wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju.
To zadziwiające jak szybko elf zmieniał się w czasie walki, wyprostowany, na lekko ugiętych nogach z łukiem mierzącym w przeciwnika. Nowi kompani widzieli już w czasie tej podróży jak jego strzały siały popłoch wśród zwierzoludzi, widzieli wystające szkarłatne lotki z martwych ciał.
Czarnowłosy nie powiedział wiele od początku, jedynie jego imię wypowiedziane po cichu kompani mogli zrozumieć jako Cuolsh-an-Eshain. Swymi smolisto-czarnymi oczami, spod półprzymkniętych powiek obserwował spokojnie okolicę, cicho oddychał i dłonią w rękawicy gładził swój łuk, powolnymi, wręcz delikatnymi ruchami.
Kołczan pełen strzał najlepszej jakości leżał obok, ulokowany na tyle wygodnie na ile pozwalał na to wóz i obecność pozostałych osób na nim. Na plecach, w bogato zdobionej pochwie spoczywał finezyjnie wykonany miecz gilesowski. Na krasnoluda, który pojawił się nagle na drodze nie zwrócił najmniejszej uwagi, jedynie lekki grymas wykrzywił jego twarz gdy spojrzał na wielki, pomarańczowy irokez. W duchu prosił bogów by ten nieokrzesany śmierdziel nie usiadł na wozie tuż obok niego.
Niebo i piekło są w nas, wraz ze wszelkimi ich bogami...
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.

-
- Marynarz
- Posty: 317
- Rejestracja: środa, 15 listopada 2006, 15:59
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Szczecin
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga

Norr Norrison
Wędrował już tymi drogami od kilku dni. Według wszystkich ludzi, których spotykał po drodze, bandy zwierzoludzi grasowały w wielkich ilościach wokół zrujnowanego miasta. On zaś napotkał jedynie na kilku zagłodzonych maruderów, którzy nie stanowili żadnego wyzwania! Z coraz gorszym humorem szedł ku Wolfenburgowi, licząc, że w końcu trafi się ktoś, kto pozwoli mu wypełnić jego przeznaczenie. Nawet gdyby miał wędrować do samych Pustkowi Chaosu!
Słysząc dźwięki "karawany" ruszył pospiesznie ku drodze, wychodząc naprzeciw ledwie dwóm wozom z garstką obstawy. Patrząc po ranach i pospiesznie naprawianym wozom, ci tutaj musieli spotkać przynajmniej kilka grup zwierzoludzi. Ach, czemu nie wpadł na nich wcześniej! Krótkim skinieniem dłoni zatrzymał pierwszy wóz, dziarsko ruszając w jego stronę. Widać było, że skupił na sobie uwagę wszystkich tam zebranych.
Norr był co prawda niski, mierząc niecałe sto pięćdziesiąt centymetrów, lecz jego potężna sylwetka, szerokie bary i ramiona znacznie szersze od ud dobrze zbudowanego mężczyzny nadrabiały te zaległości. Wydawał się zbudowany prawie z samych mięśni. I raczej nie było to przesadą, gdyż w jednej z dłoni wielkości bochenka chleba, trzymał potężny, dwuręczny topór bojowy pokryty dziwnymi runami, który razem ze styliskiem miał wysokość samego krasnoluda. Na ogolonej głowie falował mu grzebień postawionych na sztorc, jaskrawo czerwonych włosów. Obrazu dopełniały tatuaże, które dość licznie pokrywały jego czaszkę i nagą pierś.
Każdy obserwator mógł zauważyć również dość liczne, chociaż niewielkie blizny, resztki jedzenia w potarganej i splecionej w dwa warkocze brodzie i kalafiorowate uszy.
Khazad przyjrzał się towarzystwu. Bynajmniej nie zamierzał siedzieć obok czarnowłosego elfa - od tych pieprzonych długouchów bardziej nienawidził jedynie zielonych i orków. A tu zapowiadało się że będzie miał za towarzystwo aż trójkę szpicouchych popaprańców. Podszedł spokojnie do pierwszego wozu i zaczął ładować się na niego, bez dalszych wyjaśnień. Jak najdalej od elfów.
- Norr Norrison. Przesuń że się trochę, człeczyno. - rzucił do siedzącego obok mężczyzny.
Rozsiadł się na wozie, kładąc sobie potężny topór bojowy na kolanach. Uniósł go z łatwością jedną ręką, mimo, że broń musiała ważyć tyle co dorosły człowiek.
- Ostatnio miałem pecha. Z wami coś czuję będzie lepiej. Mam nadzieję, że się coś pojawi zanim dotrzemy do miasta... Dobry dzień na zabijanie. - spojrzał wilczym wzrokiem na trójkę elfów. Na każdego po kolei.
Po chwili zatarł dłonie, pogwizdując radośnie. Autentycznie cieszył się, że trafił do tej atakowanej najwyraźniej bez przerwy karawany. Z nimi będzie dużo ciekawiej.
My name is Słejzi... Patryk Słejzi <rotfl>

-
- Marynarz
- Posty: 151
- Rejestracja: sobota, 30 czerwca 2007, 17:29
- Numer GG: 3121444
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Giovanni Andreolli
Tuż za jednym z elfów, na czarnym jak smoła koniu jechał… No właśnie, kto? Ciężko było scharakteryzować jeźdźca. Niski, nawet bardzo niski chłopiec, niewiele wyższy od jadącego na wozie krasnoluda, był... co najmniej intrygujący. Mało kto nazwałby go mężczyzną. Dziecinna twarz, oraz mikra postura sprawiały, że chłopak mógł budzić politowanie, czasem rozbawienie. Zapewne wielu spośród jadących obok towarzyszy, zadawało sobie pytanie, „Co ten dzieciak robi na szlaku”, lecz nie to martwiło jeźdźca najbardziej. Najbardziej martwiło go, że on sam również zadawał sobie to pytanie. Nigdy do końca nie przekonał się do tego, co miał zamiar zrobić. Żałował, że po śmierci ojca stał się tym, kim się stał. Żałował, że teraz jest tym, kim jest. W odzyskaniu harmonii ducha, mogła mu pomóc zemsta. Tylko zemsta. „Thomas! Idę po ciebie!”.
Chłopak przedstawił się jako Giovanni Andreolli i prawdopodobnie pochodził z Tilei. Można to było wywnioskować, z jego delikatnego Tileańskiego akcentu, oraz po części z charakterystycznego wyglądu. Lekko opalona cera, czarne włosy średniej długości, zaczesane na boki i delikatnie opadające na ramiona. Czarne oczy, których łagodne spojrzenie, było zawieszone gdzieś daleko z przodu, tak jakby chłopak znajdował się w innym świecie. Tak jakby zupełnie nie zwracał uwagi na otoczenie, w którym się znajdował. Ubrany był bardzo jednolicie. Skórzane buty i spodnie, materiałowa koszula, skórzana kurtka, szeroki płaszcz z kapturem i kapelusz, z szerokim rondem. Całość odzienia była w kolorze kruczoczarnym. Do tego czarna gruba skóra, prawdopodobnie z niedźwiedzia, przywiązana była do potężnego wierzchowca, w tym samym kolorze. Do konia było przymocowanych z resztą dużo więcej rzeczy. Pistolet strzałkowy, sieć, kolczuga, lina czy bukłak, to tylko niektóre z nich. Zaciekawienie, mogła budzić jeszcze jedna rzecz. Mały, czarny skórzany woreczek, zawieszony na szyi, na srebrnym łańcuszku. Giovanni, co jakiś czas dotykał go czule dłonią, tak jakby chciał go spytać, czy dobrze się czuje, czy nic mu nie jest. Widać było, że darzył ten przedmiot szczególnym szacunkiem, wręcz czcią. Tak właśnie wyglądał Giovanni Andreolli. Młody, na oko szesnastoletni, może osiemnastoletni chłopak.
Ku jego rozczarowaniu, nie udało się uniknąć pytań o cel podróży. Niektórzy, spośród woźniców i ochroniarzy zdawali się insynuować, że dzieciak w jego wieku, powinien zajmować się innymi rzeczami. Jeden z ludzi rzucił nawet, żeby w razie ataku nie liczyć na jego pomoc, bo ochrona karawany jest najważniejsza, a on sam, nie ma zamiaru zajmować się niańczeniem niemowlaków. Szkoda, że akurat ten człowiek zginął przy pierwszym ataku zwierzoludzi. Podczas tego samego ataku, Gio zmienił nieco wyobrażenie innych o sobie samym. Ciężko było się spodziewać, że ten chłopak potrafi w taki sposób wywijać mieczem. Spokój i opanowanie, zabójcza precyzja, płynność ruchów i niesamowita wręcz prędkość, mogły zadziwić niejednego. Widok podlotka wymachującego srebrną klingą mógł wywołać na twarzy uśmiech, ale mógł też wywołać przerażenie. Mało kto chciałby się dostać w zasięg jego gilesowskiego miecza, gdy ten był w bitewnym transie. Widać było, że chłopak walczy z pasją, i podchodzi do walki bardzo poważnie. Niczym do rytuału, do modlitwy. Nigdy nie wydawał żadnych okrzyków bitewnych, zawsze walczył w ciszy, maksymalnie skupiony na swoim przeciwniku. Po walce, zawsze pierwszą czynnością, jaką wykonywał było wyczyszczenie klingi. Ją też darzył ogromnym szacunkiem, co można było łatwo zauważyć patrząc na chłopaka, rozmawiającego ze swoim mieczem, niczym z żywą istotą. Srebrna, błyszcząca klinga, idealnie ostra, lekka i perfekcyjnie wyważona. Bez wątpienia miecz wyszedł spod ręki Ulthuańskiego elfa. Bogato zdobiona rękojeść, wysadzana drogimi kamieniami i rzeźbiona w niezrozumiałe dla większości wzory, prezentowała się cudownie. Pochwa miecza zdobiona w podobne wzory dopiero po włożeniu doń broni, prezentowała swoje prawdziwe piękno. Połączone ozdoby na rękojeści i pochwie, komponowały się w posplatane liany i konary drzew. Można się było jedynie domyślać, w jaki sposób tak młody chłopak, nauczył się walczyć na takim poziomie, i w jaki sposób zdobył taką broń. Tak… Gio był zdecydowanie… co najmniej intrygującą osobą.
Wędrowali razem już kilka dobrych dni. Podczas noclegów Giovanni wartował zazwyczaj ostatni, biorąc na siebie obowiązek obudzenia reszty kompanii. Do Wolfenburga pozostało już niewiele godzin podróży, a chłopak wciąż nie wiedział, co powinien zrobić, gdy już tam dotrze. Spotkanie miał umówione dopiero na następny dzień. Rozejrzał się po towarzyszach. Żałował, że właściwie nie poznał ich w czasie podróży, szczególnie elfów, których kulturą zawsze był zafascynowany. Może nadeszła pora, aby nadrobić ten stracony czas, może już więcej ich nie spotka. Zluzował nieco konia, aby wóz, na którym jechał czarnowłosy elf, zdążył się z nim zrównać.
- Caelai Tia Hol. Powiedział w eltharinie i skłonił nieznacznie głowę w pozdrowieniu. Zawsze miał łatwość w uczeniu się języków i znał kilka podstawowych zwrotów w języku długowiecznych.
- Cuolsh-an-Eshain, jeśli dobrze pamiętam. Chciałem tylko powiedzieć, że świetny z ciebie łucznik, choć pewnie już nie raz to słyszałeś. Zastanawiałeś się już, co będziesz robił, gdy dojedziemy do Wolfenburga… Poprawka. JEŚLI dojedziemy do Wolfenburga? Delikatny, mimowolny uśmiech przeciął jego młodą twarz. Tak wiele czasu minęło, odkąd Gio uśmiechał się po raz ostatni.
Tuż za jednym z elfów, na czarnym jak smoła koniu jechał… No właśnie, kto? Ciężko było scharakteryzować jeźdźca. Niski, nawet bardzo niski chłopiec, niewiele wyższy od jadącego na wozie krasnoluda, był... co najmniej intrygujący. Mało kto nazwałby go mężczyzną. Dziecinna twarz, oraz mikra postura sprawiały, że chłopak mógł budzić politowanie, czasem rozbawienie. Zapewne wielu spośród jadących obok towarzyszy, zadawało sobie pytanie, „Co ten dzieciak robi na szlaku”, lecz nie to martwiło jeźdźca najbardziej. Najbardziej martwiło go, że on sam również zadawał sobie to pytanie. Nigdy do końca nie przekonał się do tego, co miał zamiar zrobić. Żałował, że po śmierci ojca stał się tym, kim się stał. Żałował, że teraz jest tym, kim jest. W odzyskaniu harmonii ducha, mogła mu pomóc zemsta. Tylko zemsta. „Thomas! Idę po ciebie!”.
Chłopak przedstawił się jako Giovanni Andreolli i prawdopodobnie pochodził z Tilei. Można to było wywnioskować, z jego delikatnego Tileańskiego akcentu, oraz po części z charakterystycznego wyglądu. Lekko opalona cera, czarne włosy średniej długości, zaczesane na boki i delikatnie opadające na ramiona. Czarne oczy, których łagodne spojrzenie, było zawieszone gdzieś daleko z przodu, tak jakby chłopak znajdował się w innym świecie. Tak jakby zupełnie nie zwracał uwagi na otoczenie, w którym się znajdował. Ubrany był bardzo jednolicie. Skórzane buty i spodnie, materiałowa koszula, skórzana kurtka, szeroki płaszcz z kapturem i kapelusz, z szerokim rondem. Całość odzienia była w kolorze kruczoczarnym. Do tego czarna gruba skóra, prawdopodobnie z niedźwiedzia, przywiązana była do potężnego wierzchowca, w tym samym kolorze. Do konia było przymocowanych z resztą dużo więcej rzeczy. Pistolet strzałkowy, sieć, kolczuga, lina czy bukłak, to tylko niektóre z nich. Zaciekawienie, mogła budzić jeszcze jedna rzecz. Mały, czarny skórzany woreczek, zawieszony na szyi, na srebrnym łańcuszku. Giovanni, co jakiś czas dotykał go czule dłonią, tak jakby chciał go spytać, czy dobrze się czuje, czy nic mu nie jest. Widać było, że darzył ten przedmiot szczególnym szacunkiem, wręcz czcią. Tak właśnie wyglądał Giovanni Andreolli. Młody, na oko szesnastoletni, może osiemnastoletni chłopak.
Ku jego rozczarowaniu, nie udało się uniknąć pytań o cel podróży. Niektórzy, spośród woźniców i ochroniarzy zdawali się insynuować, że dzieciak w jego wieku, powinien zajmować się innymi rzeczami. Jeden z ludzi rzucił nawet, żeby w razie ataku nie liczyć na jego pomoc, bo ochrona karawany jest najważniejsza, a on sam, nie ma zamiaru zajmować się niańczeniem niemowlaków. Szkoda, że akurat ten człowiek zginął przy pierwszym ataku zwierzoludzi. Podczas tego samego ataku, Gio zmienił nieco wyobrażenie innych o sobie samym. Ciężko było się spodziewać, że ten chłopak potrafi w taki sposób wywijać mieczem. Spokój i opanowanie, zabójcza precyzja, płynność ruchów i niesamowita wręcz prędkość, mogły zadziwić niejednego. Widok podlotka wymachującego srebrną klingą mógł wywołać na twarzy uśmiech, ale mógł też wywołać przerażenie. Mało kto chciałby się dostać w zasięg jego gilesowskiego miecza, gdy ten był w bitewnym transie. Widać było, że chłopak walczy z pasją, i podchodzi do walki bardzo poważnie. Niczym do rytuału, do modlitwy. Nigdy nie wydawał żadnych okrzyków bitewnych, zawsze walczył w ciszy, maksymalnie skupiony na swoim przeciwniku. Po walce, zawsze pierwszą czynnością, jaką wykonywał było wyczyszczenie klingi. Ją też darzył ogromnym szacunkiem, co można było łatwo zauważyć patrząc na chłopaka, rozmawiającego ze swoim mieczem, niczym z żywą istotą. Srebrna, błyszcząca klinga, idealnie ostra, lekka i perfekcyjnie wyważona. Bez wątpienia miecz wyszedł spod ręki Ulthuańskiego elfa. Bogato zdobiona rękojeść, wysadzana drogimi kamieniami i rzeźbiona w niezrozumiałe dla większości wzory, prezentowała się cudownie. Pochwa miecza zdobiona w podobne wzory dopiero po włożeniu doń broni, prezentowała swoje prawdziwe piękno. Połączone ozdoby na rękojeści i pochwie, komponowały się w posplatane liany i konary drzew. Można się było jedynie domyślać, w jaki sposób tak młody chłopak, nauczył się walczyć na takim poziomie, i w jaki sposób zdobył taką broń. Tak… Gio był zdecydowanie… co najmniej intrygującą osobą.
Wędrowali razem już kilka dobrych dni. Podczas noclegów Giovanni wartował zazwyczaj ostatni, biorąc na siebie obowiązek obudzenia reszty kompanii. Do Wolfenburga pozostało już niewiele godzin podróży, a chłopak wciąż nie wiedział, co powinien zrobić, gdy już tam dotrze. Spotkanie miał umówione dopiero na następny dzień. Rozejrzał się po towarzyszach. Żałował, że właściwie nie poznał ich w czasie podróży, szczególnie elfów, których kulturą zawsze był zafascynowany. Może nadeszła pora, aby nadrobić ten stracony czas, może już więcej ich nie spotka. Zluzował nieco konia, aby wóz, na którym jechał czarnowłosy elf, zdążył się z nim zrównać.
- Caelai Tia Hol. Powiedział w eltharinie i skłonił nieznacznie głowę w pozdrowieniu. Zawsze miał łatwość w uczeniu się języków i znał kilka podstawowych zwrotów w języku długowiecznych.
- Cuolsh-an-Eshain, jeśli dobrze pamiętam. Chciałem tylko powiedzieć, że świetny z ciebie łucznik, choć pewnie już nie raz to słyszałeś. Zastanawiałeś się już, co będziesz robił, gdy dojedziemy do Wolfenburga… Poprawka. JEŚLI dojedziemy do Wolfenburga? Delikatny, mimowolny uśmiech przeciął jego młodą twarz. Tak wiele czasu minęło, odkąd Gio uśmiechał się po raz ostatni.
Nie jestem wariatem. Jestem... samolotem 


-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Ninherel Ehendarith
Kasztanowy koń szedł równym krokiem, raźno parskając. Machał bujnym ogonem, oganiając się od much.
Okryta ciemnoszarym płaszczem szczupła postać na jego grzbiecie wzrokiem lustrowała otoczenie. Dostrzegła krasnoluda i nieznacznie wykrzywiła pełne wargi.
"Krasnolud. No tak... Zabójca, jeszcze lepiej..."pomyślała Ninherel z pewną niechęcią. Dużo ich dotychczas nie spotkała, wręcz starała się unikać takich spotkań. Przyznawała to sama przed sobą- jej wiadomości o brodaczach były skąpe. Na pewno kojarzyła je z piwem i awanturami. Co prawda nie mogła odmówić im odwagi i zdolności do eksterminacji pewnych istot, ale ... no właśnie ale. Nie była pewna czy jej rasa nadal się nie zalicza do owych stworzeń. Właściwie żaden jeszcze jej nie zaatakował, ale lepiej uważać.
Westchnęła cicho do siebie i jeszcze raz rozważyła słowa tamtego jegomościa. Był całkowicie przekonany o prawdzie swoich słów. Nie, nie uważała, by kłamał... Ale jego wiadomości mogły być już nieaktualne. Wojna zmieniła wszystko.
Chwyciła wodze jedną ręką, a drugą zdjęła hełm. Nie był specjalnie przewiewny- ale trudno wymagać od kawałka metalu, w dodatku z nosalem, by miał dobrą wentylację. Nadal miał drobne wgniecenie, ale wystarczy pierwszy lepszy kowal, by to naprawić.
Ciemne blond długie włosy, spięte w kucyk przygładziła dłonią i z powrotem schowała pod hełmem. Jej jasną skórę przez chwilę ogrzało słońce. Kiedyś ja nieco dziwiło, że właściwie się nie opalała. Ale teraz już nie... już nie- skrzywiła wargi w gorzkim uśmiechu. Dłońmi okrytymi dobrymi kolczymi rękawicami ściągnęła wodze, trochę hamując konia.
Zawsze wyrywał się w przód- cieszyła sie, że go znalazła. Oceniła go jako lekkiego konia bojowego, chyba. Nie znała się dobrze na ludzkiej hodowli.
Pochyliła się nieco i chrzęszcząc cicho kaftanem, przykrytym teraz przybrudzoną błękitną tuniką, i spiętym pasem, poklepała rumaka. Koń parsknął z zadowoleniem.
Przyjrzała się jeszcze raz uważnie karawanie. Szaroniebieskie oczy rzuciły uważne spojrzenie czarnowłosemu elfowi, spokojne krasnoludowi i ciekawe temu młodemu człowiekowi. Wydawał się niemal dzieckiem, co prawda Ninherel nie orientowała się dobrze, w jakim wieku ludzie tak wyglądają.
Stopą obutą w typowe wysoki but z czarnej skóry, trąciła bok konia. Przyśpieszył nieco i podszedł do wozu.
Swoją kuszę miała pod ręką. Może nie znała się dobrze na tropieniu i życiu w lesie jako takim, ale pewien instynkt podpowiadał jej wyraźnie, że tamci nie zrezygnują. Miecz, podarunek od ojca też był obok, jak również przypięta do uprzęży trójkątna, granatowa, okuta żelazem tarcza.
Przed nią jechał ten cały sierżant. Och tak, od razu poznała jednego z Asrai. Tak samo jak tamten czarnowłosy.
Cichutko zaśmiała się. Akurat jej leśni krewniacy traktowali ludzi nieco inaczej... niż pobratymcy jej ojca. Inaczej niż ... niż Tamci.
"Ciekawe, co by zrobili, gdyby wiedzieli. Ech, pewnie bym już wisiała albo gniła gdzieś pod płotem" pomyślała. Odruchowo zacisnęła pięści. Nie może zginąć, nie może. Raethion musi wyzdrowieć.
Odetchnęła głębiej i znowu lustrowała wzrokiem otoczenie.
Przyszło jej na myśl jak daleko, znajduje się od domu. Lothinn "Kwiatuszek" przypomniała, jak czasami nazywał ją ojciec. Wtedy się uśmiechał, co nie było zbyt częste.
Ale teraz jego kwiatuszek był daleko...
Towarzysze wyglądali, oprócz tego młodego, na zaprawionych.
"Bardzo dobrze" przemknęło jej przez głową. Nawet obecność krasnoluda była... hm, czymś dobrym. Przynajmniej na tym szlaku. U młodego jej uwagę przyciągnął miecz. Prawdziwe doskonałe rzemiosło, prosto z Wyspy. Zastanawiała się, skąd go wziął.
Sama przedstawiła się krótko i rzeczowo. Nie miała ochoty wdawać się w rozmowy. Czuła się jakaś wyczerpana... nie chodziło bynajmniej o fizyczne zmęczenie. To musiało być coś innego...
Zrównała się z sierżantem. To do niego została skierowana, gdy postanowiła dostać się do zrujnowanego miasta, no i przy okazji zarobić trochę grosza. Albo chociaż przeżyć podróż...
- Sierżancie Vileren- zwróciła się do elfa.-Jakieś rozkazy?- nadal wewnętrznie nie mogła powstrzymać odrobiny odrazy. On i tak był lepszy niż jakiś śmierdzący, zapijaczony człowiek. Chociaż musiała przyznać, że kilku ludzkich dowódców naprawdę zasługiwało na odrobinę szacunku.
Wizerunek dam jak zrobię lub znajdę... Mam nadzieję niedługo to zrobić...
Kasztanowy koń szedł równym krokiem, raźno parskając. Machał bujnym ogonem, oganiając się od much.
Okryta ciemnoszarym płaszczem szczupła postać na jego grzbiecie wzrokiem lustrowała otoczenie. Dostrzegła krasnoluda i nieznacznie wykrzywiła pełne wargi.
"Krasnolud. No tak... Zabójca, jeszcze lepiej..."pomyślała Ninherel z pewną niechęcią. Dużo ich dotychczas nie spotkała, wręcz starała się unikać takich spotkań. Przyznawała to sama przed sobą- jej wiadomości o brodaczach były skąpe. Na pewno kojarzyła je z piwem i awanturami. Co prawda nie mogła odmówić im odwagi i zdolności do eksterminacji pewnych istot, ale ... no właśnie ale. Nie była pewna czy jej rasa nadal się nie zalicza do owych stworzeń. Właściwie żaden jeszcze jej nie zaatakował, ale lepiej uważać.
Westchnęła cicho do siebie i jeszcze raz rozważyła słowa tamtego jegomościa. Był całkowicie przekonany o prawdzie swoich słów. Nie, nie uważała, by kłamał... Ale jego wiadomości mogły być już nieaktualne. Wojna zmieniła wszystko.
Chwyciła wodze jedną ręką, a drugą zdjęła hełm. Nie był specjalnie przewiewny- ale trudno wymagać od kawałka metalu, w dodatku z nosalem, by miał dobrą wentylację. Nadal miał drobne wgniecenie, ale wystarczy pierwszy lepszy kowal, by to naprawić.
Ciemne blond długie włosy, spięte w kucyk przygładziła dłonią i z powrotem schowała pod hełmem. Jej jasną skórę przez chwilę ogrzało słońce. Kiedyś ja nieco dziwiło, że właściwie się nie opalała. Ale teraz już nie... już nie- skrzywiła wargi w gorzkim uśmiechu. Dłońmi okrytymi dobrymi kolczymi rękawicami ściągnęła wodze, trochę hamując konia.
Zawsze wyrywał się w przód- cieszyła sie, że go znalazła. Oceniła go jako lekkiego konia bojowego, chyba. Nie znała się dobrze na ludzkiej hodowli.
Pochyliła się nieco i chrzęszcząc cicho kaftanem, przykrytym teraz przybrudzoną błękitną tuniką, i spiętym pasem, poklepała rumaka. Koń parsknął z zadowoleniem.
Przyjrzała się jeszcze raz uważnie karawanie. Szaroniebieskie oczy rzuciły uważne spojrzenie czarnowłosemu elfowi, spokojne krasnoludowi i ciekawe temu młodemu człowiekowi. Wydawał się niemal dzieckiem, co prawda Ninherel nie orientowała się dobrze, w jakim wieku ludzie tak wyglądają.
Stopą obutą w typowe wysoki but z czarnej skóry, trąciła bok konia. Przyśpieszył nieco i podszedł do wozu.
Swoją kuszę miała pod ręką. Może nie znała się dobrze na tropieniu i życiu w lesie jako takim, ale pewien instynkt podpowiadał jej wyraźnie, że tamci nie zrezygnują. Miecz, podarunek od ojca też był obok, jak również przypięta do uprzęży trójkątna, granatowa, okuta żelazem tarcza.
Przed nią jechał ten cały sierżant. Och tak, od razu poznała jednego z Asrai. Tak samo jak tamten czarnowłosy.
Cichutko zaśmiała się. Akurat jej leśni krewniacy traktowali ludzi nieco inaczej... niż pobratymcy jej ojca. Inaczej niż ... niż Tamci.
"Ciekawe, co by zrobili, gdyby wiedzieli. Ech, pewnie bym już wisiała albo gniła gdzieś pod płotem" pomyślała. Odruchowo zacisnęła pięści. Nie może zginąć, nie może. Raethion musi wyzdrowieć.
Odetchnęła głębiej i znowu lustrowała wzrokiem otoczenie.
Przyszło jej na myśl jak daleko, znajduje się od domu. Lothinn "Kwiatuszek" przypomniała, jak czasami nazywał ją ojciec. Wtedy się uśmiechał, co nie było zbyt częste.
Ale teraz jego kwiatuszek był daleko...
Towarzysze wyglądali, oprócz tego młodego, na zaprawionych.
"Bardzo dobrze" przemknęło jej przez głową. Nawet obecność krasnoluda była... hm, czymś dobrym. Przynajmniej na tym szlaku. U młodego jej uwagę przyciągnął miecz. Prawdziwe doskonałe rzemiosło, prosto z Wyspy. Zastanawiała się, skąd go wziął.
Sama przedstawiła się krótko i rzeczowo. Nie miała ochoty wdawać się w rozmowy. Czuła się jakaś wyczerpana... nie chodziło bynajmniej o fizyczne zmęczenie. To musiało być coś innego...
Zrównała się z sierżantem. To do niego została skierowana, gdy postanowiła dostać się do zrujnowanego miasta, no i przy okazji zarobić trochę grosza. Albo chociaż przeżyć podróż...
- Sierżancie Vileren- zwróciła się do elfa.-Jakieś rozkazy?- nadal wewnętrznie nie mogła powstrzymać odrobiny odrazy. On i tak był lepszy niż jakiś śmierdzący, zapijaczony człowiek. Chociaż musiała przyznać, że kilku ludzkich dowódców naprawdę zasługiwało na odrobinę szacunku.
Wizerunek dam jak zrobię lub znajdę... Mam nadzieję niedługo to zrobić...
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

-
- Kok
- Posty: 1275
- Rejestracja: poniedziałek, 10 lipca 2006, 09:55
- Numer GG: 9181340
- Lokalizacja: tam, gdzie diabeł mówi dobranoc
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Cuolsh-an-Eshain
Z rozmyślań i obserwacji terenu wyrwał elfa jakiś człowiek, który pojawił się nagle obok wozu. Cuolsh nie potrafił przypomnieć sobie nawet jak ów osobnik się nazywa, zresztą, nigdy zbytnio nie zwracał uwagi na ludzi. Na tego też nie zwracał do momentu gdy ten nazwał go przyjacielem. Łucznik spojrzał na niego ponuro.
- Zhahen naut natha abbilen, nesst... lued xuat lar uns'aa da'ran... - syknął chłodno. Jeśli człowiek zrozumiał - dobrze, jeśli nie - to był wyłącznie jego problem. Chwilę później elf przeszedł na wspólny, choć tego nie lubił i zwykle tego nie robił. - Nie wydaje mi się rozsądnym rozmyślanie o tym, co będę robił po dotarciu do Wolfenburga gdy do miasta jeszcze sporo drogi i w każdej chwili mogę zginąć na trakcie. Ale to przecież takie ludzkie snuć plany na przyszłość, nawet bez pewności że dożyje się kolejnego wschodu słońca, czyż nie? W tym jesteście naprawdę dobrzy... Tak jak i w wyżynaniu siebie nawzajem... - rzekł beznamiętnie patrząc rozmówcy prosto w oczy. Posługiwał się reikspielem, jednak poprawny akcent nie brzmiał naturalnie.
Nie widząc powodu do dalszej konwersacji z człowiekiem, odwrócił się do niego plecami zatrzymując przez chwilę wzrok na elfce rozmawiającej z sierżantem. Pomyślał o czymś przez moment, po czym z obojętnym wyrazem twarzy powrócił do obserwowania okolicy.
Z rozmyślań i obserwacji terenu wyrwał elfa jakiś człowiek, który pojawił się nagle obok wozu. Cuolsh nie potrafił przypomnieć sobie nawet jak ów osobnik się nazywa, zresztą, nigdy zbytnio nie zwracał uwagi na ludzi. Na tego też nie zwracał do momentu gdy ten nazwał go przyjacielem. Łucznik spojrzał na niego ponuro.
- Zhahen naut natha abbilen, nesst... lued xuat lar uns'aa da'ran... - syknął chłodno. Jeśli człowiek zrozumiał - dobrze, jeśli nie - to był wyłącznie jego problem. Chwilę później elf przeszedł na wspólny, choć tego nie lubił i zwykle tego nie robił. - Nie wydaje mi się rozsądnym rozmyślanie o tym, co będę robił po dotarciu do Wolfenburga gdy do miasta jeszcze sporo drogi i w każdej chwili mogę zginąć na trakcie. Ale to przecież takie ludzkie snuć plany na przyszłość, nawet bez pewności że dożyje się kolejnego wschodu słońca, czyż nie? W tym jesteście naprawdę dobrzy... Tak jak i w wyżynaniu siebie nawzajem... - rzekł beznamiętnie patrząc rozmówcy prosto w oczy. Posługiwał się reikspielem, jednak poprawny akcent nie brzmiał naturalnie.
Nie widząc powodu do dalszej konwersacji z człowiekiem, odwrócił się do niego plecami zatrzymując przez chwilę wzrok na elfce rozmawiającej z sierżantem. Pomyślał o czymś przez moment, po czym z obojętnym wyrazem twarzy powrócił do obserwowania okolicy.
Niebo i piekło są w nas, wraz ze wszelkimi ich bogami...
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.

-
- Marynarz
- Posty: 151
- Rejestracja: sobota, 30 czerwca 2007, 17:29
- Numer GG: 3121444
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Giovanni Andreolli
Elf odpowiedział szybko w eltharinie. Za szybko. Giovanni nie zrozumiał dokładnie, co tamten chciał mu powiedzieć, ale ogólny kontekst wypowiedzi został wychwycony. Chłopak zasmucił się, gdyż nie spodziewał się, że rozmowa skończy się tak szybko. Kultura, zwyczaje i historia elfów, były jego pasją, od pamiętnego spotkania z jednym z nich.
„A myślałem, że to krasnoludy są grubiańskie i niemiłe”. Już miał odjechać, gdy elf przeszedł na wspólny. Jego słowa uraziły chłopaka jeszcze bardziej. Może dlatego, że tą wypowiedź zrozumiał akurat w całości, a może dlatego, że generalizacja rasy ludzkiej odnosiła się także do niego. Po chwili, Cuolsh odwrócił wzrok i jakby przestał zauważać Giovanniego. Chłopak jechał na równi z jego wozem jeszcze przez chwilę, jakby zastanawiając się nad słowami wypowiedzianymi przez elfa. Postanowił, że nie da odczuć elfowi, że ten go uraził. Spojrzał przed siebie i zawiesił wzrok gdzieś w oddali. Nawet nie zerkając na jadącego na wozie towarzysza rzekł, ni to do siebie, ni to do niego. Powoli, po cichu, beznamiętnym tonem. Jego głos uniósł się delikatnie na wietrze i popłynął razem z nim.
- Planowanie przyszłości nie zawsze jest bezsensowne. Czasami nadzieja, jest najlepszą rzeczą, jaka może zagościć w sercu wojownika.
Po tych słowach chłopak zwolnił jeszcze bardziej i zajął miejsce na tyłach karawany. Lubił podróżować na końcu grupy. Pogładził delikatnie woreczek, zwisający mu na szyi. Jego ręka powędrowała do rękojeści miecza. Czuł się zdecydowanie pewniej, gdy wiedział, że ma broń przy sobie. Za około pół dnia powinien być na miejscu, a wtedy zajmie się wreszcie tym, czym powinien się zająć już dawno temu.
Elf odpowiedział szybko w eltharinie. Za szybko. Giovanni nie zrozumiał dokładnie, co tamten chciał mu powiedzieć, ale ogólny kontekst wypowiedzi został wychwycony. Chłopak zasmucił się, gdyż nie spodziewał się, że rozmowa skończy się tak szybko. Kultura, zwyczaje i historia elfów, były jego pasją, od pamiętnego spotkania z jednym z nich.
„A myślałem, że to krasnoludy są grubiańskie i niemiłe”. Już miał odjechać, gdy elf przeszedł na wspólny. Jego słowa uraziły chłopaka jeszcze bardziej. Może dlatego, że tą wypowiedź zrozumiał akurat w całości, a może dlatego, że generalizacja rasy ludzkiej odnosiła się także do niego. Po chwili, Cuolsh odwrócił wzrok i jakby przestał zauważać Giovanniego. Chłopak jechał na równi z jego wozem jeszcze przez chwilę, jakby zastanawiając się nad słowami wypowiedzianymi przez elfa. Postanowił, że nie da odczuć elfowi, że ten go uraził. Spojrzał przed siebie i zawiesił wzrok gdzieś w oddali. Nawet nie zerkając na jadącego na wozie towarzysza rzekł, ni to do siebie, ni to do niego. Powoli, po cichu, beznamiętnym tonem. Jego głos uniósł się delikatnie na wietrze i popłynął razem z nim.
- Planowanie przyszłości nie zawsze jest bezsensowne. Czasami nadzieja, jest najlepszą rzeczą, jaka może zagościć w sercu wojownika.
Po tych słowach chłopak zwolnił jeszcze bardziej i zajął miejsce na tyłach karawany. Lubił podróżować na końcu grupy. Pogładził delikatnie woreczek, zwisający mu na szyi. Jego ręka powędrowała do rękojeści miecza. Czuł się zdecydowanie pewniej, gdy wiedział, że ma broń przy sobie. Za około pół dnia powinien być na miejscu, a wtedy zajmie się wreszcie tym, czym powinien się zająć już dawno temu.
Nie jestem wariatem. Jestem... samolotem 


-
- Mat
- Posty: 416
- Rejestracja: czwartek, 13 lipca 2006, 13:03
- Numer GG: 818926
- Lokalizacja: Katowice
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Dieter Von Hardenberg
„No pięknie, po prostu pięknie…pomyślał chyba już setny raz odkąd wyruszyli do Wolfenburga. Jak to możliwe, że żołnierze tak łatwo padają?! Jemu samemu, mimo zrozumiałych trudności, udało się jakoś zostać przy życiu. Jemu, któremu od zawsze był ostatni do bitki, którego nikt nie szkolił w sztuce szermierczej! Ktoś tam w górze musi się o niego troszczyć. Dieter ukradkiem skrzyżował palce i cicho podziękował Ranaldowi za troskę.
Von Hardenberg był średniego wzrostu człowiekiem. Długie czarne włosy w nieładzie kontrastowały z jasną twarzą i błękitnymi oczami. No i oczywiście ten uśmieszek. Tylko skończony idiota cieszyłby się w takiej sytuacji, ale tak już wygląda Dieter. Siedział zgarbiony na pierwszym wozie. Kapelusz z rondem zasłaniał jego twarz przed słońcem i ewentualnymi nieprzychylnymi spojrzeniami. Ubrany był w dobrej jakości strój podróżny, jeśli można to tak określić. Wysokie buty, mocne, skórzane spodnie i kurtka, a spod tego widoczna lekka bawełniana koszula. Do tego wszystkiego jeszcze szary, wytarty płaszcz do kolan i torba podróżna przewieszona przez ramię – teraz spoczywająca pod jego nogami. Do pasa przytroczona lekka kusza – na nieszczęście ostatnio coraz bardziej potrzebna. Dieter miał jeszcze sztylet: długie, cienkie ostrze już nieraz ocaliło mu życie. Bardzo dla niego cenne życie…
Trzeba przyznać, że nie najlepiej dobrał sobie kompanię. O ile wcześniej jeszcze dało się jakoś żyć, bo wojskowi jak to wojskowi – zawsze można z nimi wypić – to kiedy ataki się nasiliły robiło się coraz gorzej. Ludzie jechali bez słowa pogrążeni we własnych myślach. Można stracić zmysły od takiego rozmyślania. Dieter robił wszystko, żeby się tak nie bać kolejnego ataku. Kiedy jeszcze miał słuchaczy, opowiadał różne historie – wszystkie z nim w roli głównej. Swoją drogą musiałby mieć chyba ze sto lat żeby przeżyć to wszystko, o czym mówił. Jak był mały i spotkał ogra, o bliźniakach, którzy kradli żarcie z garnizonów, o trzygłowym smoku, którego – jak się zaklinał – widział na własne oczy… Ale co teraz? W kompanii były prawie same elfy. Szczerze mówiąc nie przepadał za nimi zbytnio. Uważali się za niewiadomo kogo… a przecież to tylko trochę wyżsi ludzie ze spiczastymi uszami! Ale trzeba przyznać, ze walczyli dobrze. Zwłaszcza ten… jak mu tam? Culosh-an… cośtam. Gdyby nie był elfem, Dieter na pewno by go polubił. Lubił ludzi, którzy mogli mu się przydać - na przykład ochronić go przed zwierzoludźmi. No ale był jeszcze ten cały Giovanni. Smarkacz, do tego chyba myśli, że jest elfem… Ale jak on wywija żelastwem! Von Hardenberg, ku swojemu zadowoleniu, prawie nie musiał się mieszać do walki. Był – jak sam siebie określał – drugą linią. Czyli stał z tyłu i szył z kuszy. Taka „walka” mu bardziej odpowiada. Nie znaczy to, że Dieter nie potrafi się w ogóle bić. Owszem potrafi, ale nie podchodzi do walki jak do rozrywki. Spotkał już takich, co to walczyli za, tak zwany „honor” i zgodnie z zasadami jakiegoś „kodeksu.” Najwięksi głupcy jakich widział. Przeciwnik upuścił broń? To trzeba go wykończyć, zanim ją podniesie. Jest ranny? Świetnie, szybciej zginie. W walce Dieter był podobny do zwierzęcia. Finta, parada? Nie… tylko instynkt i ogromna chęć przetrwania.
Jakieś poruszenie na drodze. Dieter już sięgał po kuszę… ale nie. Tym razem to nie był wróg. Masywny krasnolud zdecydowanie nie przypominał bandy zwierzoludzi. Choć pewnie był przynajmniej tak samo groźny. Słyszał już o takich… tatuaże, dziwne fryzury… zabójca troli. On sam nie nazywał ich inaczej niż „samobójcy.” Krasnolud usiadł na wozie tuż koło Von Hardenberga. Dieter odsunął się trochę, po części dlatego, że gość chyba od dawna błądził po lasach.
-Dieter Von Hardenberg, miło mi poznać. – powiedział i rzucił okiem na wielki topór. Po tym co zabójca powiedział potem, miał ochotę kazać mu odszczekać te słowa. „<<Mam nadzieję, że się coś pojawi zanim dotrzemy do miasta...>>” Ale rozsądek podpowiadał mu, że to nie byłby najlepszy pomysł. Zamiast tego rzekł:
-No cóż przyjacielu… dzień jest rzeczywiście dobry. – celowo nie wspomniał o zabijaniu – Ale powiadają, że kto pierwszy do bitwy ten pierwszy do ziemi. Poza tym nie ma strachu. – w jego ustach to zdanie zabrzmiało co najmniej dziwnie – W takich czasach nie braknie okazji do zabijania…O to możesz się nie martwic.
„No pięknie, po prostu pięknie…pomyślał chyba już setny raz odkąd wyruszyli do Wolfenburga. Jak to możliwe, że żołnierze tak łatwo padają?! Jemu samemu, mimo zrozumiałych trudności, udało się jakoś zostać przy życiu. Jemu, któremu od zawsze był ostatni do bitki, którego nikt nie szkolił w sztuce szermierczej! Ktoś tam w górze musi się o niego troszczyć. Dieter ukradkiem skrzyżował palce i cicho podziękował Ranaldowi za troskę.
Von Hardenberg był średniego wzrostu człowiekiem. Długie czarne włosy w nieładzie kontrastowały z jasną twarzą i błękitnymi oczami. No i oczywiście ten uśmieszek. Tylko skończony idiota cieszyłby się w takiej sytuacji, ale tak już wygląda Dieter. Siedział zgarbiony na pierwszym wozie. Kapelusz z rondem zasłaniał jego twarz przed słońcem i ewentualnymi nieprzychylnymi spojrzeniami. Ubrany był w dobrej jakości strój podróżny, jeśli można to tak określić. Wysokie buty, mocne, skórzane spodnie i kurtka, a spod tego widoczna lekka bawełniana koszula. Do tego wszystkiego jeszcze szary, wytarty płaszcz do kolan i torba podróżna przewieszona przez ramię – teraz spoczywająca pod jego nogami. Do pasa przytroczona lekka kusza – na nieszczęście ostatnio coraz bardziej potrzebna. Dieter miał jeszcze sztylet: długie, cienkie ostrze już nieraz ocaliło mu życie. Bardzo dla niego cenne życie…
Trzeba przyznać, że nie najlepiej dobrał sobie kompanię. O ile wcześniej jeszcze dało się jakoś żyć, bo wojskowi jak to wojskowi – zawsze można z nimi wypić – to kiedy ataki się nasiliły robiło się coraz gorzej. Ludzie jechali bez słowa pogrążeni we własnych myślach. Można stracić zmysły od takiego rozmyślania. Dieter robił wszystko, żeby się tak nie bać kolejnego ataku. Kiedy jeszcze miał słuchaczy, opowiadał różne historie – wszystkie z nim w roli głównej. Swoją drogą musiałby mieć chyba ze sto lat żeby przeżyć to wszystko, o czym mówił. Jak był mały i spotkał ogra, o bliźniakach, którzy kradli żarcie z garnizonów, o trzygłowym smoku, którego – jak się zaklinał – widział na własne oczy… Ale co teraz? W kompanii były prawie same elfy. Szczerze mówiąc nie przepadał za nimi zbytnio. Uważali się za niewiadomo kogo… a przecież to tylko trochę wyżsi ludzie ze spiczastymi uszami! Ale trzeba przyznać, ze walczyli dobrze. Zwłaszcza ten… jak mu tam? Culosh-an… cośtam. Gdyby nie był elfem, Dieter na pewno by go polubił. Lubił ludzi, którzy mogli mu się przydać - na przykład ochronić go przed zwierzoludźmi. No ale był jeszcze ten cały Giovanni. Smarkacz, do tego chyba myśli, że jest elfem… Ale jak on wywija żelastwem! Von Hardenberg, ku swojemu zadowoleniu, prawie nie musiał się mieszać do walki. Był – jak sam siebie określał – drugą linią. Czyli stał z tyłu i szył z kuszy. Taka „walka” mu bardziej odpowiada. Nie znaczy to, że Dieter nie potrafi się w ogóle bić. Owszem potrafi, ale nie podchodzi do walki jak do rozrywki. Spotkał już takich, co to walczyli za, tak zwany „honor” i zgodnie z zasadami jakiegoś „kodeksu.” Najwięksi głupcy jakich widział. Przeciwnik upuścił broń? To trzeba go wykończyć, zanim ją podniesie. Jest ranny? Świetnie, szybciej zginie. W walce Dieter był podobny do zwierzęcia. Finta, parada? Nie… tylko instynkt i ogromna chęć przetrwania.
Jakieś poruszenie na drodze. Dieter już sięgał po kuszę… ale nie. Tym razem to nie był wróg. Masywny krasnolud zdecydowanie nie przypominał bandy zwierzoludzi. Choć pewnie był przynajmniej tak samo groźny. Słyszał już o takich… tatuaże, dziwne fryzury… zabójca troli. On sam nie nazywał ich inaczej niż „samobójcy.” Krasnolud usiadł na wozie tuż koło Von Hardenberga. Dieter odsunął się trochę, po części dlatego, że gość chyba od dawna błądził po lasach.
-Dieter Von Hardenberg, miło mi poznać. – powiedział i rzucił okiem na wielki topór. Po tym co zabójca powiedział potem, miał ochotę kazać mu odszczekać te słowa. „<<Mam nadzieję, że się coś pojawi zanim dotrzemy do miasta...>>” Ale rozsądek podpowiadał mu, że to nie byłby najlepszy pomysł. Zamiast tego rzekł:
-No cóż przyjacielu… dzień jest rzeczywiście dobry. – celowo nie wspomniał o zabijaniu – Ale powiadają, że kto pierwszy do bitwy ten pierwszy do ziemi. Poza tym nie ma strachu. – w jego ustach to zdanie zabrzmiało co najmniej dziwnie – W takich czasach nie braknie okazji do zabijania…O to możesz się nie martwic.
Co jest gorsze? Niewiedza, czy obojętnośc?
Nie wiem... nie obchodzi mnie to.
"Najchętniej zaraz oddałbym się diabłu gdybym, do krocset, sam diabłem nie był!"
Nie wiem... nie obchodzi mnie to.
"Najchętniej zaraz oddałbym się diabłu gdybym, do krocset, sam diabłem nie był!"

-
- Tawerniany Leśny Duch
- Posty: 2555
- Rejestracja: poniedziałek, 13 listopada 2006, 19:14
- Numer GG: 1034954
- Lokalizacja: Las Laurelorn/Dąbrowa Górnicza/Warszawa
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Aluthol Vileren
Dzień jak codzień... Oczywiście po odparciu wojsk Chaosu. Jedni ludzie uciekają ze zrujnowanych miejsc, inni jadą w ich kierunku, by dać im ulotne uczucie nadziei, paroma wozami jedzenia wmówić, że będą mogli żyć. Ale tak na prawdę to wcale nie będzie tak wesoło.
Na czele jednego z takich transportów na czarnym koniu jechał elf. Wysoki, dość dobrze zbudowany. Z dala było widać, że wyróżnia się w towarzystwie. Długie białe włosy, przenikliwe zielone oczy i ta blizna na czole robiły wrażenie. Na jego plecach wisiał dwuręczny miecz, a przy pasie rytmicznie o koński bok postukiwały mniejszy mieczyk i
kusza. Do tego szara zbroja z wizerunkiem gryfa i czarna peleryna. Spod peleryny można było dostrzec jakieś odznaczenie, diabli wiedzą co warte. Kto to? To Aluthol Vileren. Sierżant Aluthol Vileren, dowódca tego konwoju... A raczej tego, co zostało z tego konwoju. Uczestnik wojny z Chaosem, odznaczony za zasługi w boju. Wciąż jeszcze pamiętał, jak przemierzał ten sam szlak razem z oddziałem, jak walczył w tych okolicach... A była to bolesna pamięć. Pewnych bitew nie da się wygrać, przynajmniej nie z Chaosem. Najgorsze było to, że tak naprawdę w Burzy Chaosu nie liczyły się lokalne potyczki. Trzeba było skopać tyłek samemu Archaonowi, by sobie dał w końcu siana.
Teraz, gdy raz jeszcze przemierzał ten szlak, omiatając zamyślonym wzrokiem okoliczne lasy, pola i drogi, wspomnienia odżywały. A i teraz nie było za wesoło. Jego oddział został zdziesiątkowany przez zwierzoludzi. Nie dało się nic zrobić, nawet jeśli stanąłby na głowie. Przeżyła ich tylko garstka - parę ludzi i elfka... Tyle dobrze, bo nie mógł znieść myśli o kobietach ginących w bezsensownym boju, a większość bojów była bezsensowna, a ten już na pewno. Aluthol miał poważne wątpliwości, czy cesarz wiedział, co robi, wysyłając te konwoje. Szlaki nie są bezpieczne, czy warto poświęcać całe wojska by uratować ginące miasto? Nie potrafił odpowiedzieć. Dość niechętnie, ale wykonał ten rozkaz. I tak było dobrze, że nie zginęli wszyscy. Przynajmniej uda donieść się do Wolfenburga tę iskrę nadziei.
Jechał w milczeniu, skupiony na drodze. W końcu to w jego interesie leżało, by dowieść to, co zostało w jednym kawałku. Nie zwracał uwagi na swoich towarzyszy, wystarczyło, że wcześniej się przedstawił i wiedział, jak się mniej więcej nazywają. To się nazywa wojskowy minimalizm...
- Sierżancie Vileren, Jakieś rozkazy?- te słowa wyrwały go z zamyślenia. To była ta elfka... Ninherel? Spojrzał na nią wciąż jeszcze nieco nieobecnym wzrokiem. Aluthol odgarnął włosy z twarzy i zwrócił się do elfki -Na razie nie, miejcie tylko oczy dookoła głowy... Mam dotrzeć do Wolfenburga i nie dopuszczę, by zginął ktoś jeszcze- Elf spojrzał w niebo -Chociaż... Powiedz temu elfowi, by nie kłócił się z resztą, tylko pojechał na zwiad... Musimy być teraz bardzo ostrożni, to może przeżyjemy- Spojrzał na elfkę. Wbrew pozorom Aluthol dość dobrze wyczuwał intencje rozmówców. Spojrzał jej prosto w oczy. Wiedział, że ta nieco się go... hmmm... boi? W każdym razie zdawał sobie sprawę, że Ninherel podchodzi do niego z dystansem, zresztą tak jak reszta... Nikt nie mówił, że życie żołnierza będzie łatwe... A przy tym wyglądającego tak, jak Aluthol. Teraz myślał tylko o tym, jak urządzić się po dotarciu do Wolfenburga. Wrócić do Laurelorn? Zaszyć się gdzieś z dala od innych? Ale to były tak odległe plany...
Dzień jak codzień... Oczywiście po odparciu wojsk Chaosu. Jedni ludzie uciekają ze zrujnowanych miejsc, inni jadą w ich kierunku, by dać im ulotne uczucie nadziei, paroma wozami jedzenia wmówić, że będą mogli żyć. Ale tak na prawdę to wcale nie będzie tak wesoło.
Na czele jednego z takich transportów na czarnym koniu jechał elf. Wysoki, dość dobrze zbudowany. Z dala było widać, że wyróżnia się w towarzystwie. Długie białe włosy, przenikliwe zielone oczy i ta blizna na czole robiły wrażenie. Na jego plecach wisiał dwuręczny miecz, a przy pasie rytmicznie o koński bok postukiwały mniejszy mieczyk i
kusza. Do tego szara zbroja z wizerunkiem gryfa i czarna peleryna. Spod peleryny można było dostrzec jakieś odznaczenie, diabli wiedzą co warte. Kto to? To Aluthol Vileren. Sierżant Aluthol Vileren, dowódca tego konwoju... A raczej tego, co zostało z tego konwoju. Uczestnik wojny z Chaosem, odznaczony za zasługi w boju. Wciąż jeszcze pamiętał, jak przemierzał ten sam szlak razem z oddziałem, jak walczył w tych okolicach... A była to bolesna pamięć. Pewnych bitew nie da się wygrać, przynajmniej nie z Chaosem. Najgorsze było to, że tak naprawdę w Burzy Chaosu nie liczyły się lokalne potyczki. Trzeba było skopać tyłek samemu Archaonowi, by sobie dał w końcu siana.
Teraz, gdy raz jeszcze przemierzał ten szlak, omiatając zamyślonym wzrokiem okoliczne lasy, pola i drogi, wspomnienia odżywały. A i teraz nie było za wesoło. Jego oddział został zdziesiątkowany przez zwierzoludzi. Nie dało się nic zrobić, nawet jeśli stanąłby na głowie. Przeżyła ich tylko garstka - parę ludzi i elfka... Tyle dobrze, bo nie mógł znieść myśli o kobietach ginących w bezsensownym boju, a większość bojów była bezsensowna, a ten już na pewno. Aluthol miał poważne wątpliwości, czy cesarz wiedział, co robi, wysyłając te konwoje. Szlaki nie są bezpieczne, czy warto poświęcać całe wojska by uratować ginące miasto? Nie potrafił odpowiedzieć. Dość niechętnie, ale wykonał ten rozkaz. I tak było dobrze, że nie zginęli wszyscy. Przynajmniej uda donieść się do Wolfenburga tę iskrę nadziei.
Jechał w milczeniu, skupiony na drodze. W końcu to w jego interesie leżało, by dowieść to, co zostało w jednym kawałku. Nie zwracał uwagi na swoich towarzyszy, wystarczyło, że wcześniej się przedstawił i wiedział, jak się mniej więcej nazywają. To się nazywa wojskowy minimalizm...
- Sierżancie Vileren, Jakieś rozkazy?- te słowa wyrwały go z zamyślenia. To była ta elfka... Ninherel? Spojrzał na nią wciąż jeszcze nieco nieobecnym wzrokiem. Aluthol odgarnął włosy z twarzy i zwrócił się do elfki -Na razie nie, miejcie tylko oczy dookoła głowy... Mam dotrzeć do Wolfenburga i nie dopuszczę, by zginął ktoś jeszcze- Elf spojrzał w niebo -Chociaż... Powiedz temu elfowi, by nie kłócił się z resztą, tylko pojechał na zwiad... Musimy być teraz bardzo ostrożni, to może przeżyjemy- Spojrzał na elfkę. Wbrew pozorom Aluthol dość dobrze wyczuwał intencje rozmówców. Spojrzał jej prosto w oczy. Wiedział, że ta nieco się go... hmmm... boi? W każdym razie zdawał sobie sprawę, że Ninherel podchodzi do niego z dystansem, zresztą tak jak reszta... Nikt nie mówił, że życie żołnierza będzie łatwe... A przy tym wyglądającego tak, jak Aluthol. Teraz myślał tylko o tym, jak urządzić się po dotarciu do Wolfenburga. Wrócić do Laurelorn? Zaszyć się gdzieś z dala od innych? Ale to były tak odległe plany...

-
- Mat
- Posty: 559
- Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
- Numer GG: 19487109
- Lokalizacja: Łódź
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Kompania
Konwój toczył się dalej, wzbogacony o nowego członka, krasnoludzkiego zabójcę. Woźnice, żołdacy najemni patrzyli na niego z nieufnością przenikającą się z pewnym głęboko zakorzenionym strachem. W dzieciństwie z zapartym tchem słuchali opowieści o zabójcach, gdy jednak nawała chaosu przetoczyła się przez imperium, niemal nikt nie wyobrażał sobie, że można z własnej woli szukać jego pomiotu. Nikt nie chciał umierać, dlatego wyłamujący się z tej ogólno przyjętej normy krasnolud budził bardziej mieszane uczucia, niż pięść soli przepita mlekiem.
Wojska Archaona niszczyły wszystko na swojej drodze, łącznie z nią samą. Te miejsca, gdzie bruk niegdyś był utwardzany, dziś zamienione były w błotne nasypy, a z kolei mniej zadbane szlaki wyglądały jak istne bagno. Rozorana tysiącami kopyt, racic, stóp i innych kończyn, na których da się poruszać ziemia nieznośnie spowalniała wozy. Baty świstały, woły ryczały, ludzie badawczym wzrokiem penetrowali las, a las krwiożerczym spojrzeniem pochłaniał wszystko. Dobrze wiedzieliście, że zielony gąszcz po waszych obu stronach kryje same niebezpieczeństwa i z uwagą przyglądaliście się okolicy.
Jechaliście nie niepokojeni zaledwie trzy godziny. Chwila, gdy znowu dał słyszeć się diabelski ryk była spodziewana już od poprzedniego ataku. Wszyscy byli na nią przygotowani, wiedzieli jak to będzie wyglądało. A mimo to, głęboko w sercu, każdy był zdziwiony.
U jednych strach, u innych nienawiść, a u jeszcze innych zwykła rutyna kazały napinać cięciwy. Za wzniesieniem, najdalej godzinę drogi stąd znajdowały się gruzy miasta. Tutaj toczyła się walka, o życie tych, którzy miasto wówczas zamieszkiwali. Walka nie tylko z głodem, z chorbami, ale i z czymś o wiele gorszym...
Zasadzka nie wyglądała na nic niekonwencjonalnego: z tyłu wypadło ich na trakt dużo, a z przodu jeszcze więcej. Zawsze można było zbiec do lasu, ale to było by samobójstwo. Nikt nie mógł sobie poradzić samemu. Siła istniała tylko w gromadzie.
Woźnice w kilku sekundach ustawili wozy w poprzek drogi, tworząc prowizoryczną twierdzę. Wybiec na szarżę wrogowi byłoby jeszcze głupiej niż uciec w las.
Najpierw od strony Wolfenburgu pojawiła się duża grupa zwierzoludzi. Ryk przestraszył woły, te jednak pod jarzmem bata nie dały się ponieść panice. W czasie tej podróży nie raz już słyszały ten ryk. Załoga również.
Pierwszy wybiegł kopytny stwór o łbie byka i dużych, kręconych baranich rogach. Jego potężny tors pokryty był gęstym futrem, na którym odróżniała się zakrzepła krew. Krew zabitych ludzi.
W ręku dzierżył wielką pałkę, na której końcu powbijane były gwoździe. Ta maczuga w rękach bestii wyglądała na lekką broń, choć faktycznie mogła jednym uderzeniem zgnieść zakutą w zbroję głowę rycerza, lub zabić woła.
Zaledwie kilka kroków za przywódcą biegła jego wataha – kozio, baranio i bykogłowi zwierzoludzie, gabarytami niewiele ustępujący swemu przywódcy. Większość z nich miała prymitywną broń, choć kilku dzierżyło dobrej jakości miecze i topory (z pewnością zdobyte w tym okresie kampanii, gdy Archaon odnosił swe krwawe zwycięstwa).
Od drugiej strony drogi odwrót zagrodziła mniejsza banda złożona z mutantów. Ci znowu nie przerażali swą dzikością, a raczej ohydztwem wyglądu zdeformowanych ciał. Powykrzywiane twarze zdawały się wyrażać całą gamę negatywnych emocji, które zdolny jest odczuwać człowiek – od strachu i bólu do nienawiści i żądzy zemsty. Wybałuszone, niejednokrotnie nieparzyste oczy wpatrywały się w swój cel. Niewielu nosiło szaty. Reszta za wystarczającą ochronę ciała uznawała futro (u dwóch z nich koloru zielonego), łuski i zwyrodniałe zgrubienia skóry, pokryte wrzodami i naroślami. W rękach, mackach i szczypcach wszystkie nosiły zdobytą na ludziach broń. Te istoty, co prawda ustępowały zwierzoludziom siłą, intelektem jednak zbliżone były bardziej do ludzi, z których się wywodzili. Ten intelekt nastawiony na destrukcję kazał im zadbać o broń – ostrą, zimną stal spragnioną krwi.
Każdy z załogi wozów strzelał indywidualnie biorąc na cel konkretnego z osobników. Kusznicy wypalili po razie, łucznicy po kilka - zanim bestie dopadły do wozów. Zaczęła się walka.
Zwierzoludzie z biegu skoczyli ku wozom usiłując dostać się do środka. Z drugiej strony mutanci zastosowali bardziej przemyślaną taktykę – kilku z nich zaczepiało od strony drogi załogę, dwóch zajęło się zabijaniem zwierząt, a kolejnych dwóch zaatakowało od tyłu wozu. Te bardziej sprytne, gdy ktoś z załogi wypuszczał w nich pocisk, próbowały schować się pod burtą wozu.
Nieoczekiwanie na drugim z wozów jeden z łuczników zacharczał, plunął śliną, następnie krwią i stoczył się z wozu. Nim ktokolwiek zdążył spostrzec, skąd dopadła go śmierć, jakaś strzała wbiła się w wóz od góry. Byli na drzewach. Ale gdzie?
Cuolsh-an-Eshain
Twoje zmysły nastawione były na odbieranie napastników napadających na wóz którym jechałeś, ale również usłyszałeś charkot umierającego na drugim wozie łucznika. Byłeś pewien – wrogowie byli na drzewach. Jeżeli ktoś mógł ich dostrzec, to byłeś właśnie ty. Spostrzegłeś. Zaraz nad wami dwóch mutantów celowało swoimi krótkimi łukami w wozy.
Aluthol Vileren
Obok ciebie jeden z ludzkich łuczników osłaniających karawanę padł rażony strzałą. Już widziałeś umierających w ten sposób – pocisk przebił krtań a mężczyzna padł na ziemię. Następna strzała wbiła się w pierwszy wóz. Więc byli na drzewach… Spostrzegłeś. Zaraz nad wami dwóch mutantów celowało swoimi krótkimi łukami w wozy. Musiałeś działać.
Konwój toczył się dalej, wzbogacony o nowego członka, krasnoludzkiego zabójcę. Woźnice, żołdacy najemni patrzyli na niego z nieufnością przenikającą się z pewnym głęboko zakorzenionym strachem. W dzieciństwie z zapartym tchem słuchali opowieści o zabójcach, gdy jednak nawała chaosu przetoczyła się przez imperium, niemal nikt nie wyobrażał sobie, że można z własnej woli szukać jego pomiotu. Nikt nie chciał umierać, dlatego wyłamujący się z tej ogólno przyjętej normy krasnolud budził bardziej mieszane uczucia, niż pięść soli przepita mlekiem.
Wojska Archaona niszczyły wszystko na swojej drodze, łącznie z nią samą. Te miejsca, gdzie bruk niegdyś był utwardzany, dziś zamienione były w błotne nasypy, a z kolei mniej zadbane szlaki wyglądały jak istne bagno. Rozorana tysiącami kopyt, racic, stóp i innych kończyn, na których da się poruszać ziemia nieznośnie spowalniała wozy. Baty świstały, woły ryczały, ludzie badawczym wzrokiem penetrowali las, a las krwiożerczym spojrzeniem pochłaniał wszystko. Dobrze wiedzieliście, że zielony gąszcz po waszych obu stronach kryje same niebezpieczeństwa i z uwagą przyglądaliście się okolicy.
Jechaliście nie niepokojeni zaledwie trzy godziny. Chwila, gdy znowu dał słyszeć się diabelski ryk była spodziewana już od poprzedniego ataku. Wszyscy byli na nią przygotowani, wiedzieli jak to będzie wyglądało. A mimo to, głęboko w sercu, każdy był zdziwiony.
U jednych strach, u innych nienawiść, a u jeszcze innych zwykła rutyna kazały napinać cięciwy. Za wzniesieniem, najdalej godzinę drogi stąd znajdowały się gruzy miasta. Tutaj toczyła się walka, o życie tych, którzy miasto wówczas zamieszkiwali. Walka nie tylko z głodem, z chorbami, ale i z czymś o wiele gorszym...
Zasadzka nie wyglądała na nic niekonwencjonalnego: z tyłu wypadło ich na trakt dużo, a z przodu jeszcze więcej. Zawsze można było zbiec do lasu, ale to było by samobójstwo. Nikt nie mógł sobie poradzić samemu. Siła istniała tylko w gromadzie.
Woźnice w kilku sekundach ustawili wozy w poprzek drogi, tworząc prowizoryczną twierdzę. Wybiec na szarżę wrogowi byłoby jeszcze głupiej niż uciec w las.
Najpierw od strony Wolfenburgu pojawiła się duża grupa zwierzoludzi. Ryk przestraszył woły, te jednak pod jarzmem bata nie dały się ponieść panice. W czasie tej podróży nie raz już słyszały ten ryk. Załoga również.
Pierwszy wybiegł kopytny stwór o łbie byka i dużych, kręconych baranich rogach. Jego potężny tors pokryty był gęstym futrem, na którym odróżniała się zakrzepła krew. Krew zabitych ludzi.
W ręku dzierżył wielką pałkę, na której końcu powbijane były gwoździe. Ta maczuga w rękach bestii wyglądała na lekką broń, choć faktycznie mogła jednym uderzeniem zgnieść zakutą w zbroję głowę rycerza, lub zabić woła.
Zaledwie kilka kroków za przywódcą biegła jego wataha – kozio, baranio i bykogłowi zwierzoludzie, gabarytami niewiele ustępujący swemu przywódcy. Większość z nich miała prymitywną broń, choć kilku dzierżyło dobrej jakości miecze i topory (z pewnością zdobyte w tym okresie kampanii, gdy Archaon odnosił swe krwawe zwycięstwa).
Od drugiej strony drogi odwrót zagrodziła mniejsza banda złożona z mutantów. Ci znowu nie przerażali swą dzikością, a raczej ohydztwem wyglądu zdeformowanych ciał. Powykrzywiane twarze zdawały się wyrażać całą gamę negatywnych emocji, które zdolny jest odczuwać człowiek – od strachu i bólu do nienawiści i żądzy zemsty. Wybałuszone, niejednokrotnie nieparzyste oczy wpatrywały się w swój cel. Niewielu nosiło szaty. Reszta za wystarczającą ochronę ciała uznawała futro (u dwóch z nich koloru zielonego), łuski i zwyrodniałe zgrubienia skóry, pokryte wrzodami i naroślami. W rękach, mackach i szczypcach wszystkie nosiły zdobytą na ludziach broń. Te istoty, co prawda ustępowały zwierzoludziom siłą, intelektem jednak zbliżone były bardziej do ludzi, z których się wywodzili. Ten intelekt nastawiony na destrukcję kazał im zadbać o broń – ostrą, zimną stal spragnioną krwi.
Każdy z załogi wozów strzelał indywidualnie biorąc na cel konkretnego z osobników. Kusznicy wypalili po razie, łucznicy po kilka - zanim bestie dopadły do wozów. Zaczęła się walka.
Zwierzoludzie z biegu skoczyli ku wozom usiłując dostać się do środka. Z drugiej strony mutanci zastosowali bardziej przemyślaną taktykę – kilku z nich zaczepiało od strony drogi załogę, dwóch zajęło się zabijaniem zwierząt, a kolejnych dwóch zaatakowało od tyłu wozu. Te bardziej sprytne, gdy ktoś z załogi wypuszczał w nich pocisk, próbowały schować się pod burtą wozu.
Nieoczekiwanie na drugim z wozów jeden z łuczników zacharczał, plunął śliną, następnie krwią i stoczył się z wozu. Nim ktokolwiek zdążył spostrzec, skąd dopadła go śmierć, jakaś strzała wbiła się w wóz od góry. Byli na drzewach. Ale gdzie?
Cuolsh-an-Eshain
Twoje zmysły nastawione były na odbieranie napastników napadających na wóz którym jechałeś, ale również usłyszałeś charkot umierającego na drugim wozie łucznika. Byłeś pewien – wrogowie byli na drzewach. Jeżeli ktoś mógł ich dostrzec, to byłeś właśnie ty. Spostrzegłeś. Zaraz nad wami dwóch mutantów celowało swoimi krótkimi łukami w wozy.
Aluthol Vileren
Obok ciebie jeden z ludzkich łuczników osłaniających karawanę padł rażony strzałą. Już widziałeś umierających w ten sposób – pocisk przebił krtań a mężczyzna padł na ziemię. Następna strzała wbiła się w pierwszy wóz. Więc byli na drzewach… Spostrzegłeś. Zaraz nad wami dwóch mutantów celowało swoimi krótkimi łukami w wozy. Musiałeś działać.
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."

-
- Bombardier
- Posty: 891
- Rejestracja: środa, 3 stycznia 2007, 02:07
- Numer GG: 6110498
- Lokalizacja: Mineth-in-Giliath
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Ninerl
Skinęła głową w milczeniu. Rzuciła uważne spojrzenie na bliznę, przecinającą czoło elfa. Pokiwała głową jeszcze raz, tym razem do siebie. Sierżant wyglądał na kompetentnego. Na pewno ta szrama świadczyła na jego korzyść.
- Z tamtym mogą być kłopoty. Ludzie...- rzuciła jeszcze, zakładając, że dowódca się domyśli o co chodzi. Łucznik łatwo sobie mógł narobić wrogów. A zwłaszcza teraz, jeśli rzecz jasna dojadą do miast żywi. Zbyt dużo fanatyków i desperatów- no i może się okazać, że elfy spiskują z Chaosem albo są heretykami. Albo jakikolwiek inny powód.
Ściągnęła wodze i skierowała konia w strone tamtego Asrai.
Przez chwilę zaswędziała ją stara blizna na dłoni. Właściwie to uczucie mieściło się też między ukłuciem nikłego bólu.
Przypomniała sobie, skąd ją ma. No, ale najważniejsze, że w ostateczności to zwierzoczłek zginął. A nie ona.
Ten Cuolsh, czy jak się tam zwał, spojrzał na nią w milczeniu.
- Pojedź na zwiad. Rozkaz sierżanta- wyrecytowała obojętnym tonem w tar-eltharinie. Ciekawiło ją, czy elfa nie zdziwi jej akcent. "Chociaż z drugiej strony niby jak miałby go rozpoznać. W końcu mieszkając w lesie, tak czy inaczej jest się odciętym od świata" pomyślała. Skarciła za chwilę samą siebie- ojciec cały czas powtarzał, by nie sądzić nikogo po pozorach, tym bardziej po pochodzeniu. Zasadniczo się z nim zgadzała, ale no cóż... Ich elfie otoczenie niestety niekoniecznie. Zawsze ją to zastanawiało. Przypuszczała, że w przypadku starszych jest to pewna nostalgia i pragnienie powrotu do dawnych czasów, o których opowiadali ich rodzice i dziadkowie. Wtedy, gdy wszystkie ziemie były nieskażone ludźmi. A wszyscy pełni nadziei i zapału... A nie tak jak teraz, zgorzkniali, znużeni i znudzeni.
----------------------------------------------------------------
Spokojnie minęły trzy godziny. A potem jak zwykle rozpętało się piekło. Ninherel zostawiła konia w ochronnym kręgu wozów. Jednym ruchem zarzuciła tarczę na plecy, a potem stanęła na wozi i napięła kuszę.
Strzelała, koncentrując się na celach. Mutanci zagradzali drogę z przodu. Chwilę potem świsnęła jej koło ucha strzała.
Zaklęła pod nosem. "Muszą mieć ukrytych łuczników. Niech to szlag!"pomyślała. Wykorzystując ostatnie cenne sekundy strzeliła, po omacku, kierując się widokiem strzał, trafiających w wozy. Nie liczyła, że kogoś zrani, no ale może się uda? Zdążyła oddać dwa strzały i rzuciła kuszę. Chwyciła tarczę, jak zwykle w duchu przeklinając uszkodzone palce i wyciągnęła miecz.
Jednak prawa dłoń, mimo uszkodzonych ścięgien i zrostów mocno trzymała rzemienie.
Tarcza nie była zbyt duża, ale dawała jakąś ochronę. Ninherel przysłoniła część twarzy i szyję. Czekała na napastników.
W tłumie łucznikom będzie trudniej wybierać cele i na to liczyła.
W dodatku znając zwierzoludzi, jest nadzieja, że przypadkiem trafią swoich. Chyba, że ci są akurat szczególnie inteligentni.
Ale tak czy inaczej, więcej czasu zajmie im celowanie niż sam strzał...
Pierwszy skażony dobiegł do wozu i właśnie zamierzał na niego wskoczyć. Ninherel najpierw przyłożyła mu w głowę tarczą, a potem jednym ruchem podcięła gardło. Tarcza, okuta metalem spełniła swoje zadanie. Zwierzoczłek ryknął z bólu, rozległ sie chrzęst, gdy uderzenie zmiażdżyło nos, a potem z rany na szyi trysnęła jasnoczerwona krew. Potwór złapał się z szyję charcząc, a chwilę potem zwiotczał i osunął się na ziemię.
"Takie sa profity leworęczności. Zawsze trafiasz w tętnicę"przemknęło jej przez głowę, gdy zablokowała niezdarny cios mniejszego stwora. Ten własnie stawiał drugie kopyto na wozie. Wykorzystując chwilową chwiejność stwora, trafiła go w udo. Miała nadzieję, że przetnie tętnicę. Nie czekając na rezultat, wyszarpnęła ostrze, zasłaniając się jednocześnie tarczą. Broń potwora napotkała drewno i metal. Teraz uderzył z pełną siłą, ale Ninherel utrzymała się na nogach. Wykorzystując fakt, że chwilowo się odsłonił, zrobiła szybki wypad naprzód, nieco schodząc na bok i ostrze zagłębiło się w oko stwora. Odskoczyła, nadal zachowując równowagę i czekała. Powinien zaraz paść- krew zaleje mózg i zniszczy go całkowcie. Ale z takimi nigdy nic nie wiadomo... Zasłoniła się tarczą...
Skinęła głową w milczeniu. Rzuciła uważne spojrzenie na bliznę, przecinającą czoło elfa. Pokiwała głową jeszcze raz, tym razem do siebie. Sierżant wyglądał na kompetentnego. Na pewno ta szrama świadczyła na jego korzyść.
- Z tamtym mogą być kłopoty. Ludzie...- rzuciła jeszcze, zakładając, że dowódca się domyśli o co chodzi. Łucznik łatwo sobie mógł narobić wrogów. A zwłaszcza teraz, jeśli rzecz jasna dojadą do miast żywi. Zbyt dużo fanatyków i desperatów- no i może się okazać, że elfy spiskują z Chaosem albo są heretykami. Albo jakikolwiek inny powód.
Ściągnęła wodze i skierowała konia w strone tamtego Asrai.
Przez chwilę zaswędziała ją stara blizna na dłoni. Właściwie to uczucie mieściło się też między ukłuciem nikłego bólu.
Przypomniała sobie, skąd ją ma. No, ale najważniejsze, że w ostateczności to zwierzoczłek zginął. A nie ona.
Ten Cuolsh, czy jak się tam zwał, spojrzał na nią w milczeniu.
- Pojedź na zwiad. Rozkaz sierżanta- wyrecytowała obojętnym tonem w tar-eltharinie. Ciekawiło ją, czy elfa nie zdziwi jej akcent. "Chociaż z drugiej strony niby jak miałby go rozpoznać. W końcu mieszkając w lesie, tak czy inaczej jest się odciętym od świata" pomyślała. Skarciła za chwilę samą siebie- ojciec cały czas powtarzał, by nie sądzić nikogo po pozorach, tym bardziej po pochodzeniu. Zasadniczo się z nim zgadzała, ale no cóż... Ich elfie otoczenie niestety niekoniecznie. Zawsze ją to zastanawiało. Przypuszczała, że w przypadku starszych jest to pewna nostalgia i pragnienie powrotu do dawnych czasów, o których opowiadali ich rodzice i dziadkowie. Wtedy, gdy wszystkie ziemie były nieskażone ludźmi. A wszyscy pełni nadziei i zapału... A nie tak jak teraz, zgorzkniali, znużeni i znudzeni.
----------------------------------------------------------------
Spokojnie minęły trzy godziny. A potem jak zwykle rozpętało się piekło. Ninherel zostawiła konia w ochronnym kręgu wozów. Jednym ruchem zarzuciła tarczę na plecy, a potem stanęła na wozi i napięła kuszę.
Strzelała, koncentrując się na celach. Mutanci zagradzali drogę z przodu. Chwilę potem świsnęła jej koło ucha strzała.
Zaklęła pod nosem. "Muszą mieć ukrytych łuczników. Niech to szlag!"pomyślała. Wykorzystując ostatnie cenne sekundy strzeliła, po omacku, kierując się widokiem strzał, trafiających w wozy. Nie liczyła, że kogoś zrani, no ale może się uda? Zdążyła oddać dwa strzały i rzuciła kuszę. Chwyciła tarczę, jak zwykle w duchu przeklinając uszkodzone palce i wyciągnęła miecz.
Jednak prawa dłoń, mimo uszkodzonych ścięgien i zrostów mocno trzymała rzemienie.
Tarcza nie była zbyt duża, ale dawała jakąś ochronę. Ninherel przysłoniła część twarzy i szyję. Czekała na napastników.
W tłumie łucznikom będzie trudniej wybierać cele i na to liczyła.
W dodatku znając zwierzoludzi, jest nadzieja, że przypadkiem trafią swoich. Chyba, że ci są akurat szczególnie inteligentni.
Ale tak czy inaczej, więcej czasu zajmie im celowanie niż sam strzał...
Pierwszy skażony dobiegł do wozu i właśnie zamierzał na niego wskoczyć. Ninherel najpierw przyłożyła mu w głowę tarczą, a potem jednym ruchem podcięła gardło. Tarcza, okuta metalem spełniła swoje zadanie. Zwierzoczłek ryknął z bólu, rozległ sie chrzęst, gdy uderzenie zmiażdżyło nos, a potem z rany na szyi trysnęła jasnoczerwona krew. Potwór złapał się z szyję charcząc, a chwilę potem zwiotczał i osunął się na ziemię.
"Takie sa profity leworęczności. Zawsze trafiasz w tętnicę"przemknęło jej przez głowę, gdy zablokowała niezdarny cios mniejszego stwora. Ten własnie stawiał drugie kopyto na wozie. Wykorzystując chwilową chwiejność stwora, trafiła go w udo. Miała nadzieję, że przetnie tętnicę. Nie czekając na rezultat, wyszarpnęła ostrze, zasłaniając się jednocześnie tarczą. Broń potwora napotkała drewno i metal. Teraz uderzył z pełną siłą, ale Ninherel utrzymała się na nogach. Wykorzystując fakt, że chwilowo się odsłonił, zrobiła szybki wypad naprzód, nieco schodząc na bok i ostrze zagłębiło się w oko stwora. Odskoczyła, nadal zachowując równowagę i czekała. Powinien zaraz paść- krew zaleje mózg i zniszczy go całkowcie. Ale z takimi nigdy nic nie wiadomo... Zasłoniła się tarczą...
Ostatnio zmieniony niedziela, 14 października 2007, 05:37 przez Ninerl, łącznie zmieniany 2 razy.
Jam jest Łaskawą Boginią, która daje Dar Radości sercom ludzkim; na Ziemi daję Wiedzę Wiecznego Ducha, a po śmierci daję pokój i wolność . Ani nie żądam ofiary, gdyż oto ja jestem Matką Życia, i Moja Miłość spływa na Ziemię.

-
- Marynarz
- Posty: 317
- Rejestracja: środa, 15 listopada 2006, 15:59
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Szczecin
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga

Norr Norrison
Nie zwrócił większej uwagi na to co odpowiedział człeczyna imieniem Dieter, jakoś nie miał nastroju do głebszych rozmów, właściwie cały czas rozmyślając o nowych wyzwaniach. Obserwując tą barwną ekipę, doszedł do wniosku że rozkazy wydawał tutaj ten białowłosy długouch, sierżant psia jego mać. Nawet jeśli elfina dowodził, Norr nie zamierzał słuchać jego rozkazów. Tam gdzie Norrison podążał, podążała i śmierć. Chociaż tak naprawdę to w tym przypadku bardziej przyciągały ją te wyładowane wozy.
Gdy pojawił się Chaos, Zabójca spokojnie stanął na wozie i wyszczerzył zęby. Zbliżył się do wołów i przygotował sobie wystarczająco miejsca do zamachów olbrzymim toporem.
- No chodźcie skurwiałe ścierwa! Posmakujecie mojego ostrza! No dalej!
Piana niemal wystąpiła mu na usta a w oczach pojawił się naprzemian błysk szczęścia i szaleństwa. Dookoła świszczały strzały, jęczały cięciwy, ranni ludzie i trafione potwory. Gdzieś od strony lasu pocisk śmignął tuż obok głowy Norra, który nawet nie mrugnął. Zważył tylko topór w dłoniach, po czym niesłychanie szybkim ruchem, jak na rozmiary tej broni, posłał ostrze wprost w głowę zaskoczonego zwierzoczłeka. Kozi łeb trzasnął nieprzyjemnie a struga krwi bryzgnęła na krasnoluda. Impet uderzenia odrzucił bezwładne cielsko na bok, trafiając nim jeszcze innego potwora.
Zabójca jednak nie miał zamiaru walczyć stojąc w miejscu. Wykrzykując swoim dudniącym i niskim głosem krasnoludzki okrzyk bojowy jednym susem przesadził burtę wozu i wylądował pomiędzy dwoma zwierzoludźmi. Szybki zamach odrzucił jednego z nich do tyłu, pałka drugiego z potężną siłą trzasnęła rozwścieczonego khazada w ramię, które nawet nie zwolniło, gdy kierowało trzonek młota w głowę przeciwnika. Znów rozległ się trzask, chociaż tym razem zwierzoczłek tylko się cofnął - zabójca trafił go obuchem w łeb. Krasnolud runął ku wołom, kilkoma zamachami odpędzając od nich stwory.
W tej chwili już zupełnie nie myślał, poddając się tylko pierwotnym instynktom. Jego topór blokował i rozdawał ciosy w niesamowitym tempie i z ogromną siłą. Trenowany od dziecka w używaniu tej ciężkiej broni Norr posługiwał się nią jak przeciętny ludzki wojownik posługuje się rapierem. Tyle, że znacznie bardziej śmiercionośnie. Nie mógł sparować wszystkich ciosów wrogów, lecz nie dbał o to. Wbijał się w ich szeregi, siejąc spustoszenie i niemal podświadomie próbując bronić woły. Długi zasięg broni pozwalał trzymać przeciwników na odległość. Ci doskakiwali by kąsać potężną sylwetkę Zabójcy, lecz nie wszyscy byli wystarczająco szybcy. Potężny topór trafił kolejnego przeciwnika, odrąbując mu łeb. Przeciwników wokół khazada było coraz więcej. Upragniony koniec Norra zdawał się powoli zbliżać...
My name is Słejzi... Patryk Słejzi <rotfl>

-
- Kok
- Posty: 1275
- Rejestracja: poniedziałek, 10 lipca 2006, 09:55
- Numer GG: 9181340
- Lokalizacja: tam, gdzie diabeł mówi dobranoc
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga

Cuolsh-an-Eshain
Gdy tylko nastąpił atak Chaosu, elf zareagował błyskawicznie dobywając swego zefhara. Każdy strzał był w tym momencie ważny, do każdego należało przygotować się odpowiednio. Wiedział o tym dobrze. Odpowiednio ułożone ręce wytrzymują dłużej w pozie, strzała przyłożona do policzka musi znajdować się w odpowiednim miejscu. Zatrzymany oddech i ostatnie spojrzenie na cel. Mierzył spokojnie, z cięciwą przyciśnięta do twarzy.
Cuolsh w przyklęku wypuszczał kolejne strzały, pomimo pozornego spokoju z jakim kolejne pociski opuszczały jego łuk wydawało się, że robi to aż nazbyt szybko. Zimne spojrzenie jakie posyłał w stronę swych przeciwników było równie ostre jak groty strzał. Równie ostre lecz mniej śmiercionośne. Dwie strzały wypuszczone do tej pory z łuku sterczały z krtani dwójki baraniogłowych potworów.
Słysząc charkot mężczyzn na pierwszym wozie elf wystudiowanym ruchem podniósł łuk w górę, zimny odblask promieni słonecznych odbił się od grotu. Błysk grotu przemknął po zdziwionej minie jednego z mutantów ostrzeliwujących teraz pierwszy wóz. Ogromny zefhar wycelowany w jego stronę, spokojne spojrzenie elfa, wstrzymany oddech...
Mutant wydał stłumiony odgłos.
Ostrze grotu zagłębiło się w krtań stwora, nagle urwany krzyk został zastąpiony przez odgłos łamanych gałęzi, gdy bezwładne już ciało opadało w dół. Czerwone lotki strzały przez chwile wciąż widoczne w martwym już przeciwniku zniknęły pod ciałem trupa, szkarłatny od krwi grot celował w niebo.
Kolejna strzała pojawiła się obok policzka, cięciwa naciągnięta była teraz do granic. Spojrzenie elfa przeniosło się na kolejnego łucznika. Każdy strzał wymagał od Cuolsha pełnego skupienia, każdy wymagał jednego uderzenia serca by dłonie, oczy i grot zgrały się w odpowiednim momencie. By palce spokojnie wypuściły kolejną strzałę...
Ostatnio zmieniony sobota, 13 października 2007, 21:20 przez Serge, łącznie zmieniany 1 raz.
Niebo i piekło są w nas, wraz ze wszelkimi ich bogami...
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.
- Pussy Warhammer? - spytała Ouzi.
- Tak, to taki, gdzie drużynę tworzą same elfy. - odparł Serge.

-
- Tawerniany Leśny Duch
- Posty: 2555
- Rejestracja: poniedziałek, 13 listopada 2006, 19:14
- Numer GG: 1034954
- Lokalizacja: Las Laurelorn/Dąbrowa Górnicza/Warszawa
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Aluthol
A jednak. Stare ludowe powiedzenie mówi - "Jeśli coś może się nie udać, to na pewno się nie uda". Czemu to się do cholery zawsze sprawdza? Konwój został zaatakowany - z lasu wyrwała się spora grupka zwierzoludzi. Aluthol zmarszczył brwi i krzyknął do reszty
-Do broni! Mamy towarzystwo-
Wziął do ręki kuszę i naciągnął cięciwę, po czym przymierzył w głowę nadbiegającego przywódcy. Mechanizm broni zazgrzytał i bełt ze świstem pomknął wprost między oczy rogatego stwora. Krew zalała ryj potwora, po czym padł, zdychając w konwulsjach. Może i był silny, ale nie wiedział, że elf świetnie strzela z kuszy. Zresztą i tak się już nie dowie...
Sierżant od razu przystąpił do ładowania kuszy, jednak nie było na to czasu. Elf wziął więc do ręki swój dwuręczny miecz. Piękne ostrze zalśniło w blasku słońca. Znać było dzieło rzemieślników z Laurelorn. Wtedy padł jeden z łuczników z eskorty. Został zabity strzałą. Aluthol rozejrzał się i szybko zlokalizował wrażych strzelców.
-Łucznicy na drzewach nad nami!- krzyknął pokazując ręką w stronę ukrytych napastników. Trzeba było coś zrobić. Ten pieprzony krasnoludzki samobójca już rzucił się na bandę pokrak Chaosu. A teraz nie można było sobie pozwolić na straty.
Jako, że Aluthol jest na przedzie, to jeśli da radę, to próbuje zestrzelić jednego z łuczników, a jeśli nie zdąży to bierze się do rozbebeszania przeciwników za pomocą miecza
A jednak. Stare ludowe powiedzenie mówi - "Jeśli coś może się nie udać, to na pewno się nie uda". Czemu to się do cholery zawsze sprawdza? Konwój został zaatakowany - z lasu wyrwała się spora grupka zwierzoludzi. Aluthol zmarszczył brwi i krzyknął do reszty
-Do broni! Mamy towarzystwo-
Wziął do ręki kuszę i naciągnął cięciwę, po czym przymierzył w głowę nadbiegającego przywódcy. Mechanizm broni zazgrzytał i bełt ze świstem pomknął wprost między oczy rogatego stwora. Krew zalała ryj potwora, po czym padł, zdychając w konwulsjach. Może i był silny, ale nie wiedział, że elf świetnie strzela z kuszy. Zresztą i tak się już nie dowie...
Sierżant od razu przystąpił do ładowania kuszy, jednak nie było na to czasu. Elf wziął więc do ręki swój dwuręczny miecz. Piękne ostrze zalśniło w blasku słońca. Znać było dzieło rzemieślników z Laurelorn. Wtedy padł jeden z łuczników z eskorty. Został zabity strzałą. Aluthol rozejrzał się i szybko zlokalizował wrażych strzelców.
-Łucznicy na drzewach nad nami!- krzyknął pokazując ręką w stronę ukrytych napastników. Trzeba było coś zrobić. Ten pieprzony krasnoludzki samobójca już rzucił się na bandę pokrak Chaosu. A teraz nie można było sobie pozwolić na straty.
Jako, że Aluthol jest na przedzie, to jeśli da radę, to próbuje zestrzelić jednego z łuczników, a jeśli nie zdąży to bierze się do rozbebeszania przeciwników za pomocą miecza


-
- Mat
- Posty: 416
- Rejestracja: czwartek, 13 lipca 2006, 13:03
- Numer GG: 818926
- Lokalizacja: Katowice
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Dieter Von Hardenberg
A miało być tak pięknie… Mieli tylko dotrzeć w końcu do Wolfenburga. Zimne, kamienne mury miasta wydawały się teraz oazą spokoju. Tam walką zajmą się inni, bardziej do tego odpowiedni…
Ale nie tym razem. Dieter zaklął pod nosem i zacisnął zęby. Chwycił kuszę w dłoń i - podobnie jak reszta kuszników - wycelował w nadbiegającą grupę zwierzoludzi. Zanim wystrzelił pierwszy raz zdążył jeszcze pomyśleć jakie to szczęście, że te stworzenia nie myślą. Niewielkie pocieszenie, ale jednak. Jego uwagę zwrócił przywódca atakujących. Nawet Dieter wiedział, że jest tu najgroźniejszy. Brał go na cel, kiedy Sierżant Vileren posłał w jego kierunku pocisk. Zaklął znów – stracił niepotrzebnie czas na celowanie do trupa. Szybko wystrzelił w jednego z nadbiegających w pierwszym szeregu zwierzoludzi. Celny strzał – stwór dostał w udo, zwolnił i padł na ziemię popychany i tratowany przez watahę za nim. Dieter przyklęknął na wozie i zabrał się za ładowanie kuszy. Wtedy tuż obok niego ktoś zginął ze strzałą w szyi. Niecały metr dalej kolejna strzała wbiła się w wóz. Spojrzał na drzewa ponad nim. „Strzelają z góry? To nieuczciwe!” Nie mógł dostrzec strzelców. W dodatku nie miał żadnej osłony. Na domiar złego przeładowywanie kuszy trwało nieznośnie długo. A te paskudne stworzenia są coraz bliżej. „Szybciej, szybciej, szybciej!!!” myślał, trzęsącymi się rękami kładąc bełt na swoim miejscu. W samą porę.
Pomiot Chaosu był tuż obok. Z łatwością wskoczył na wóz. Ruszył w kierunku Von Hardenberga. Ten, nie wstając, skierował kuszę w potwora. To był strzał prawie na oślep. Ale wystarczył. Pocisk trafił w głowę. Nawet jeśli to przeżył to siła uderzenia zrzuciła go z wozu – prosto pod nogi walczących. Dieter rzucił kuszę i szybkim ruchem wyciągnął z za pasa sztylet. To nie jest ciężka broń, ale ma swoje zalety. Jest szybka, a przy walce z takim przeciwnikiem to jest ważne. Sprawny unik i szybkie pchnięcie. To tyle teorii… Dieter zaraz przekona się co z praktyką.
A miało być tak pięknie… Mieli tylko dotrzeć w końcu do Wolfenburga. Zimne, kamienne mury miasta wydawały się teraz oazą spokoju. Tam walką zajmą się inni, bardziej do tego odpowiedni…
Ale nie tym razem. Dieter zaklął pod nosem i zacisnął zęby. Chwycił kuszę w dłoń i - podobnie jak reszta kuszników - wycelował w nadbiegającą grupę zwierzoludzi. Zanim wystrzelił pierwszy raz zdążył jeszcze pomyśleć jakie to szczęście, że te stworzenia nie myślą. Niewielkie pocieszenie, ale jednak. Jego uwagę zwrócił przywódca atakujących. Nawet Dieter wiedział, że jest tu najgroźniejszy. Brał go na cel, kiedy Sierżant Vileren posłał w jego kierunku pocisk. Zaklął znów – stracił niepotrzebnie czas na celowanie do trupa. Szybko wystrzelił w jednego z nadbiegających w pierwszym szeregu zwierzoludzi. Celny strzał – stwór dostał w udo, zwolnił i padł na ziemię popychany i tratowany przez watahę za nim. Dieter przyklęknął na wozie i zabrał się za ładowanie kuszy. Wtedy tuż obok niego ktoś zginął ze strzałą w szyi. Niecały metr dalej kolejna strzała wbiła się w wóz. Spojrzał na drzewa ponad nim. „Strzelają z góry? To nieuczciwe!” Nie mógł dostrzec strzelców. W dodatku nie miał żadnej osłony. Na domiar złego przeładowywanie kuszy trwało nieznośnie długo. A te paskudne stworzenia są coraz bliżej. „Szybciej, szybciej, szybciej!!!” myślał, trzęsącymi się rękami kładąc bełt na swoim miejscu. W samą porę.
Pomiot Chaosu był tuż obok. Z łatwością wskoczył na wóz. Ruszył w kierunku Von Hardenberga. Ten, nie wstając, skierował kuszę w potwora. To był strzał prawie na oślep. Ale wystarczył. Pocisk trafił w głowę. Nawet jeśli to przeżył to siła uderzenia zrzuciła go z wozu – prosto pod nogi walczących. Dieter rzucił kuszę i szybkim ruchem wyciągnął z za pasa sztylet. To nie jest ciężka broń, ale ma swoje zalety. Jest szybka, a przy walce z takim przeciwnikiem to jest ważne. Sprawny unik i szybkie pchnięcie. To tyle teorii… Dieter zaraz przekona się co z praktyką.
Co jest gorsze? Niewiedza, czy obojętnośc?
Nie wiem... nie obchodzi mnie to.
"Najchętniej zaraz oddałbym się diabłu gdybym, do krocset, sam diabłem nie był!"
Nie wiem... nie obchodzi mnie to.
"Najchętniej zaraz oddałbym się diabłu gdybym, do krocset, sam diabłem nie był!"

-
- Marynarz
- Posty: 151
- Rejestracja: sobota, 30 czerwca 2007, 17:29
- Numer GG: 3121444
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Giovanni Andreolli
Trzy godziny spokojnej podróży, to i tak nieźle. Gdy do uszu Giovanniego dobiegł złowieszczy ryk, chłopak wiedział już, co się kroi. Błyskawicznym ruchem dobył miecza jednocześnie drugą ręką sięgając po sieć przymocowaną do wierzchowca. Zakręcił srebrną klingą dwa młynki i zawrócił konia. Z reguły zwierzoludzie atakowali od dwóch stron i tak też było tym razem, a skoro większość spośród jego towarzyszy zajęła się tymi z przodu, należało zabezpieczyć tyły. Mutanci z dziką furią natarli na karawanę. Kątem oka, Gio dojrzał dwójkę, z paskudnie zdeformowanymi facjatami, która biegła w kierunku wołów. Wołów, które były absolutnie niezbędne, aby dociągnąć oba wozy do Wolfenburga. Sieć eksterminatora pofrunęła kilka metrów i opadła na dwójkę zdezorientowanych mutantów. Ciężarki przycisnęły do ziemi chaotyczne stwory, które teraz próbowały się wyplątać z grubych, krępujących lin. Decydując, że przynajmniej tymczasowo, ta dwójka jest wyłączona z walki, Giovanni odwrócił się w kierunku kolejnych napastników. Jeden z mutantów biegł właśnie na niego z mieczem w ręku. Luca stanął dęba i uderzył mutanta w korpus kopytami. Potwór zatoczył się do tyłu i upadł na plecy. Gio poklepał konia po karku.
-Dobra robota braciszku.
Po tych słowach zeskoczył z wierzchowca. Dwóch spętanych mutantów nadal walczyło z siecią, ten kopnięty przez konia, usiłował się podnieść z ziemi, ale widać było, że wciąż odczuwa skutki uderzenia. Gio zdecydował zostawić tą trójkę łucznikom, sam zaś zwrócił się przodem w stronę szarżujących na niego dwóch mutantów. Wyraz jego twarzy zmienił się natychmiastowo. Spojrzenie, które zazwyczaj było zawieszone gdzieś w okolicach widnokręgu, tym razem padło na szarżujące na niego potwory. Maksymalnie skoncentrowana mina, nie zostawiała wątpliwości, kto powinien wyjść z tej potyczki z tarczą. Najwyraźniej ta dwójka nie zdawała sobie sprawy, że ta walka będzie ich ostatnią. Nie było innej możliwości. „Kto staje na drodze doskonałego wojownika, musi umrzeć, lub z niej zejść. Z akcentem na zejść”. Ta dwójka najwyraźniej nie miała zamiaru usuwać się Giovanniemu z drogi, więc można było zrobić tylko jedno. Płynnym ruchem, Gio zbił nieudolne pchnięcie pierwszego z napastników. Rozpędzony stwór z dwoma mackami zamiast rąk, stracił równowagę i poleciał do przodu, Gio nie zamierzał czekać, aż ten wróci, szybką kombinacją ciosów rozbroił drugiego mutanta. Zanim futrzasty stwór zdążył się zorientować, jego miecz już frunął w stronę drzew, a ostrze Giovanniego zagłębiało się w jego trzewiach. Trysnęła krew. Mutant spojrzał swoim jednym okiem na chłopaka, który wbrew wszelkiej logice poradził sobie z nim, niczym z dziesięcioletnim dzieciakiem. Gio kopnął go w twarz z całej siły. Nie po to, aby zadać mu obrażenia, wszak stwór był już martwy, ale po to, aby jak najszybciej uwolnić miecz. „W walce, czasem ułamek sekundy, decyduje o twoim być albo nie być”. Odwrócił się błyskawicznie. W samą porę, aby uniknąć cięcia na korpus, które przecięłoby go na pół. Mutant z mackami widząc szybką śmierć swojego towarzysza, oraz łatwość, z jaką Giovanni poradził sobie z nim przy pierwszym starciu, był już dużo ostrożniejszy. Wyprowadził kilka szybkich ciosów, jednak wszystkie zatrzymały się na mieczu eksterminatora. Gio szybkim ruchem, dobył lewą ręką sztyletu, i zamarkował cięcie. Mutant potknął się w desperackiej próbie ratowania swojego prawego boku. Miecz Giovanniego wystrzelił w jego stronę. Stwór dał się nabrać na prosty zwód. Był to ostatni błąd, jaki popełnił w swoim życiu. Gio odwrócił się w stronę pozostałych walczących. Bitwa rozgorzała na dobre. Mutant stratowany przez Lucę, właśnie podnosił się z ziemi i patrzył w stronę chłopaka. „Myrmidia, Honor, Ojczyzna”. Gio powolnym krokiem ruszył w stronę kolejnego przeciwnika.
Trzy godziny spokojnej podróży, to i tak nieźle. Gdy do uszu Giovanniego dobiegł złowieszczy ryk, chłopak wiedział już, co się kroi. Błyskawicznym ruchem dobył miecza jednocześnie drugą ręką sięgając po sieć przymocowaną do wierzchowca. Zakręcił srebrną klingą dwa młynki i zawrócił konia. Z reguły zwierzoludzie atakowali od dwóch stron i tak też było tym razem, a skoro większość spośród jego towarzyszy zajęła się tymi z przodu, należało zabezpieczyć tyły. Mutanci z dziką furią natarli na karawanę. Kątem oka, Gio dojrzał dwójkę, z paskudnie zdeformowanymi facjatami, która biegła w kierunku wołów. Wołów, które były absolutnie niezbędne, aby dociągnąć oba wozy do Wolfenburga. Sieć eksterminatora pofrunęła kilka metrów i opadła na dwójkę zdezorientowanych mutantów. Ciężarki przycisnęły do ziemi chaotyczne stwory, które teraz próbowały się wyplątać z grubych, krępujących lin. Decydując, że przynajmniej tymczasowo, ta dwójka jest wyłączona z walki, Giovanni odwrócił się w kierunku kolejnych napastników. Jeden z mutantów biegł właśnie na niego z mieczem w ręku. Luca stanął dęba i uderzył mutanta w korpus kopytami. Potwór zatoczył się do tyłu i upadł na plecy. Gio poklepał konia po karku.
-Dobra robota braciszku.
Po tych słowach zeskoczył z wierzchowca. Dwóch spętanych mutantów nadal walczyło z siecią, ten kopnięty przez konia, usiłował się podnieść z ziemi, ale widać było, że wciąż odczuwa skutki uderzenia. Gio zdecydował zostawić tą trójkę łucznikom, sam zaś zwrócił się przodem w stronę szarżujących na niego dwóch mutantów. Wyraz jego twarzy zmienił się natychmiastowo. Spojrzenie, które zazwyczaj było zawieszone gdzieś w okolicach widnokręgu, tym razem padło na szarżujące na niego potwory. Maksymalnie skoncentrowana mina, nie zostawiała wątpliwości, kto powinien wyjść z tej potyczki z tarczą. Najwyraźniej ta dwójka nie zdawała sobie sprawy, że ta walka będzie ich ostatnią. Nie było innej możliwości. „Kto staje na drodze doskonałego wojownika, musi umrzeć, lub z niej zejść. Z akcentem na zejść”. Ta dwójka najwyraźniej nie miała zamiaru usuwać się Giovanniemu z drogi, więc można było zrobić tylko jedno. Płynnym ruchem, Gio zbił nieudolne pchnięcie pierwszego z napastników. Rozpędzony stwór z dwoma mackami zamiast rąk, stracił równowagę i poleciał do przodu, Gio nie zamierzał czekać, aż ten wróci, szybką kombinacją ciosów rozbroił drugiego mutanta. Zanim futrzasty stwór zdążył się zorientować, jego miecz już frunął w stronę drzew, a ostrze Giovanniego zagłębiało się w jego trzewiach. Trysnęła krew. Mutant spojrzał swoim jednym okiem na chłopaka, który wbrew wszelkiej logice poradził sobie z nim, niczym z dziesięcioletnim dzieciakiem. Gio kopnął go w twarz z całej siły. Nie po to, aby zadać mu obrażenia, wszak stwór był już martwy, ale po to, aby jak najszybciej uwolnić miecz. „W walce, czasem ułamek sekundy, decyduje o twoim być albo nie być”. Odwrócił się błyskawicznie. W samą porę, aby uniknąć cięcia na korpus, które przecięłoby go na pół. Mutant z mackami widząc szybką śmierć swojego towarzysza, oraz łatwość, z jaką Giovanni poradził sobie z nim przy pierwszym starciu, był już dużo ostrożniejszy. Wyprowadził kilka szybkich ciosów, jednak wszystkie zatrzymały się na mieczu eksterminatora. Gio szybkim ruchem, dobył lewą ręką sztyletu, i zamarkował cięcie. Mutant potknął się w desperackiej próbie ratowania swojego prawego boku. Miecz Giovanniego wystrzelił w jego stronę. Stwór dał się nabrać na prosty zwód. Był to ostatni błąd, jaki popełnił w swoim życiu. Gio odwrócił się w stronę pozostałych walczących. Bitwa rozgorzała na dobre. Mutant stratowany przez Lucę, właśnie podnosił się z ziemi i patrzył w stronę chłopaka. „Myrmidia, Honor, Ojczyzna”. Gio powolnym krokiem ruszył w stronę kolejnego przeciwnika.
Nie jestem wariatem. Jestem... samolotem 


-
- Mat
- Posty: 559
- Rejestracja: sobota, 8 lipca 2006, 16:28
- Numer GG: 19487109
- Lokalizacja: Łódź
Re: [WFRP] Gruzy Wolfenburga
Kompania
Szczęk broni, ryk, kwik, okrzyki bojowe, ryk, łamane kości, ryk, okrzyk bólu, ryk.
Powietrze stało się gęste. Szeroka gama zapachów zgnilizny, zepsucia, potu i krwi drażniła nozdrza.
Ktoś umarł. Krzyk był dowodem. Rozbrzmiał na pierwszym z wozów, ale słyszeć dał się na kilkaset metrów wokół pola bitwy. Trwał długo. Zbyt długo. Drażnił uszy i dusze walczących osłabiając morale. Krzyk przepełniony był równomiernie natężającym się bólem – z upływem czasu miast cichnąć, wzmagał się. Był już bliski osiągnięcia swego apogeum. Aluthol zlustrował towarzyszy, którzy walczyli. Kogo brakowało?
Woźnica wpadł w pakunki i to on krzyczał. Na jego piersiach leżał małych rozmiarów mutant. Był pozbawiony tułowia. Mackami wyrastającymi bezpośrednio z głowy obejmował człowieka, a zębami wbijał się w jego brzuch. Sierżant Vileren widział już kiedyś coś podobnego – wiedział, że to wyciągnięte krwawiące coś to jelito cienkie. Było rozwinięte aż do stóp nieszczęśnika.
Uderzeniem broni przepołowił maszkarę. Następnie pchnięciem prosto w serce zakończył cierpienia woźnicy. Akt miłosierdzia, czy brak humanitaryzmu? Kolejnych dwóch wysłał w objęcia śmierci szybkim cięciem od boku i ciosem przez łeb.
Skaczący w szeregi nieprzyjaciela zabójca najpierw wywołał zdziwienie, równolegle do zdziwienia śmierć, następnie zamieszanie i szczerą nienawiść. Wirująca wokół khazada broń była zbijana, łamana i odrzucana wielkim toporem, ale czymże jest jeden przeciwko wielu? Jak jeden mógłby być silniejszym od dziesięciu? Ramię promieniowało bólem, kilka ran na piersiach broczyło krwią, a bestie zepchnęły Norra do samego wozu i zapewne pozwoliłyby mu spełnić swe mroczne pragnienie, gdyby nie człowiek…
Giovanni pojawił się nagle tuż obok khazada. Miecz gilesowski młodziana okazał się niemal tak śmiercionośnym narzędziem, co topór, i choć furią Gio nie mógł równać się ze swym kompanem, to w dwójkę poradzili sobie z kilkoma przeciwnikami, którzy jeszcze przed momentem byli niemal pewni triumfu nad khazadem.
Ninherel również iście brawurowo wskoczyła w wir walki. Odważnie. Jej jednoręczny miecz zadawał rany na lewo i prawo, pozbawiając życia kolejnych dwóch zwierzoludzi. W pewnym momencie następny zwierzoczłek spróbował swego szczęścia atakując kobietę. Uderzył pałką – Ninherel przyjęła cios na tarczę. Uderzenie było jednak tak mocne że elfce zdrętwiała aż ręka i przez chwilę próbowała łapać równowagę. To wystarczyło by duże cielsko kolejnego z rogaczy dosłownie staranowało dziewczynę i gdyby nie wóz stojący ze jej plecami z pewnością by się przewróciła. Gdy stwór uniósł już siekierę do ostatecznego ciosu, nagle jego krtań przeszył grot strzały o szkarłatnych lotkach. Dziewczyna wiedziała do kogo należał pocisk. Zwierzoczłek osunął się z charkotem na ziemię, a kilka metrów za nim Ninherel dojrzała Cuolsha, który przed chwilą ją uratował. Nie patrzyli na siebie zbyt długo. Leśny duch niczym w amoku posyłał kolejne strzały w przeciwników jednocześnie często zmieniając pozycję na polu bitwy. Ninherel łapiąc oddech spoglądała na kolejne bestie chcące wskoczyć na wóz.
Mimo zamieszania panującego na polu, jeden z rogatych wskoczył na wóz od tyłu. Mierzący do swego celu Cuolsh nagle zmienił tor swego pocisku i wycelował w przeciwnika na wozie. Musiał to być doświadczony wojownik, gdyż na widok naciągniętej cięciwy z powrotem zeskoczył na ziemię, znikając z pola widzenia łucznika. Czy ten mógł sobie teraz pozwolić na wypuszczenie strzały w innego?
Na drugim wozie sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej, mimo że ciosami mieczy, strzałami – a w końcu i kopniakami załoga nie pozwoliła wejść żadnemu ze szturmujących mutantów na wóz. Nikt jednak nie widział wpełzającego burcie małego ośmornicowatego paskudztwa. Za jego przyczyną woźnica leżał martwy. Ucierpiał także wół. Mutant zaszedł go od boku i ciosem z nad głowy rozbił czaszkę. Zwierzę padło z przeszywającym okrzykiem śmierci. Zaczęło szarpać wozem i tylko dzięki statecznej postawie drugiego z wołów wóz nie stracił stabilności. Ranne zwierzę miało jeszcze długo zdychać, a mutant nie zamierzał tracić czasu ani sił na dobijaniu. Teraz rzucił się na Ninherel z mocą uderzając w tarczę i wpychając ją głęboko na wóz.
Nikt poza Dieterem nie zauważył, że kolejne dwa mutanty majstrują przy kole. Osłaniane przez kompanów były niemal zupełnie niedostępne. Ale co mogły tam robić?
Szczęk broni, ryk, kwik, okrzyki bojowe, ryk, łamane kości, ryk, okrzyk bólu, ryk.
Powietrze stało się gęste. Szeroka gama zapachów zgnilizny, zepsucia, potu i krwi drażniła nozdrza.
Ktoś umarł. Krzyk był dowodem. Rozbrzmiał na pierwszym z wozów, ale słyszeć dał się na kilkaset metrów wokół pola bitwy. Trwał długo. Zbyt długo. Drażnił uszy i dusze walczących osłabiając morale. Krzyk przepełniony był równomiernie natężającym się bólem – z upływem czasu miast cichnąć, wzmagał się. Był już bliski osiągnięcia swego apogeum. Aluthol zlustrował towarzyszy, którzy walczyli. Kogo brakowało?
Woźnica wpadł w pakunki i to on krzyczał. Na jego piersiach leżał małych rozmiarów mutant. Był pozbawiony tułowia. Mackami wyrastającymi bezpośrednio z głowy obejmował człowieka, a zębami wbijał się w jego brzuch. Sierżant Vileren widział już kiedyś coś podobnego – wiedział, że to wyciągnięte krwawiące coś to jelito cienkie. Było rozwinięte aż do stóp nieszczęśnika.
Uderzeniem broni przepołowił maszkarę. Następnie pchnięciem prosto w serce zakończył cierpienia woźnicy. Akt miłosierdzia, czy brak humanitaryzmu? Kolejnych dwóch wysłał w objęcia śmierci szybkim cięciem od boku i ciosem przez łeb.
Skaczący w szeregi nieprzyjaciela zabójca najpierw wywołał zdziwienie, równolegle do zdziwienia śmierć, następnie zamieszanie i szczerą nienawiść. Wirująca wokół khazada broń była zbijana, łamana i odrzucana wielkim toporem, ale czymże jest jeden przeciwko wielu? Jak jeden mógłby być silniejszym od dziesięciu? Ramię promieniowało bólem, kilka ran na piersiach broczyło krwią, a bestie zepchnęły Norra do samego wozu i zapewne pozwoliłyby mu spełnić swe mroczne pragnienie, gdyby nie człowiek…
Giovanni pojawił się nagle tuż obok khazada. Miecz gilesowski młodziana okazał się niemal tak śmiercionośnym narzędziem, co topór, i choć furią Gio nie mógł równać się ze swym kompanem, to w dwójkę poradzili sobie z kilkoma przeciwnikami, którzy jeszcze przed momentem byli niemal pewni triumfu nad khazadem.
Ninherel również iście brawurowo wskoczyła w wir walki. Odważnie. Jej jednoręczny miecz zadawał rany na lewo i prawo, pozbawiając życia kolejnych dwóch zwierzoludzi. W pewnym momencie następny zwierzoczłek spróbował swego szczęścia atakując kobietę. Uderzył pałką – Ninherel przyjęła cios na tarczę. Uderzenie było jednak tak mocne że elfce zdrętwiała aż ręka i przez chwilę próbowała łapać równowagę. To wystarczyło by duże cielsko kolejnego z rogaczy dosłownie staranowało dziewczynę i gdyby nie wóz stojący ze jej plecami z pewnością by się przewróciła. Gdy stwór uniósł już siekierę do ostatecznego ciosu, nagle jego krtań przeszył grot strzały o szkarłatnych lotkach. Dziewczyna wiedziała do kogo należał pocisk. Zwierzoczłek osunął się z charkotem na ziemię, a kilka metrów za nim Ninherel dojrzała Cuolsha, który przed chwilą ją uratował. Nie patrzyli na siebie zbyt długo. Leśny duch niczym w amoku posyłał kolejne strzały w przeciwników jednocześnie często zmieniając pozycję na polu bitwy. Ninherel łapiąc oddech spoglądała na kolejne bestie chcące wskoczyć na wóz.
Mimo zamieszania panującego na polu, jeden z rogatych wskoczył na wóz od tyłu. Mierzący do swego celu Cuolsh nagle zmienił tor swego pocisku i wycelował w przeciwnika na wozie. Musiał to być doświadczony wojownik, gdyż na widok naciągniętej cięciwy z powrotem zeskoczył na ziemię, znikając z pola widzenia łucznika. Czy ten mógł sobie teraz pozwolić na wypuszczenie strzały w innego?
Na drugim wozie sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej, mimo że ciosami mieczy, strzałami – a w końcu i kopniakami załoga nie pozwoliła wejść żadnemu ze szturmujących mutantów na wóz. Nikt jednak nie widział wpełzającego burcie małego ośmornicowatego paskudztwa. Za jego przyczyną woźnica leżał martwy. Ucierpiał także wół. Mutant zaszedł go od boku i ciosem z nad głowy rozbił czaszkę. Zwierzę padło z przeszywającym okrzykiem śmierci. Zaczęło szarpać wozem i tylko dzięki statecznej postawie drugiego z wołów wóz nie stracił stabilności. Ranne zwierzę miało jeszcze długo zdychać, a mutant nie zamierzał tracić czasu ani sił na dobijaniu. Teraz rzucił się na Ninherel z mocą uderzając w tarczę i wpychając ją głęboko na wóz.
Nikt poza Dieterem nie zauważył, że kolejne dwa mutanty majstrują przy kole. Osłaniane przez kompanów były niemal zupełnie niedostępne. Ale co mogły tam robić?
"Trzymaj się swych zasad! To jedyne co Ci pozostało w świecie Chaosu."
