Ja też dołączę się do dyskusji wyrosłej z tematu o wiedźminie.
Rachet pisze:Ale oni już od dawna nie są wielokultrowym państwem (nie bardziej niż inne państwa w każdym razie). Ludzie, 400 lat to nie jest tak mało na wykrztałcenie w sobie odrębnści, a jaka to odrębność, to już inna sprawa.
Przepraszam Rachet, ale nie mogę się z tobą zgodzić.
Amerykanie nie są narodem w europejskim znaczeniu tego słowa. Ale wiesz, jaka w dzisiejszych czasach jest socjologiczna definicja przynależności narodowej (zresztą ukuta w USA)? Jesteś takiego narodu, za jaki się uważasz. Czyli zgodnie z nią możesz zacząć jawić się np. Japonią, identyfikować z japońską kulturą, znać na pamięć wszystkich cesarzy i szogunów i po prostu nazywać się Japończykiem - i będziesz nim. Tak po prostu. (Upraszczam tu oczywiście mocno, ale kłamstwa nie rzekłem.)
Do czego zmierzam? Amerykanie zdecydowanie narodem są. Sami się tak określają, obchodzą te same święta, salutują przed tą samą flagą i oglądają tę samą telewizję. Jednak nie są narodem w takim sensie, w jakim są nim Polacy, Francuzi czy Chińczycy. USA to kraj niesłychanie złożony i podzielony, a mówienie o jedności kulturowej USA świadczy albo o małej wiedzy, albo też o wielkiej generalizacji. Argumentacja Archa jest oczywiście prymitywna, ale w jakimś tam stopniu - w jakimś stopniu, powtarzam - słuszna. Na przykład: czy Romowie (Cyganie), albo Tatarzy czy też (z mniej dawnych czasów) Wietnamczycy żyjący w Polsce to dla was członkowie tego samego narodu? W jakimś sensie oczywiście tak (zwłaszcza gdy sami się za takich uważają - patrz definicja), ale pewna baza kulturowa którą dzielą z przeciętnym Polakiem jest z pewnością mniejsza niż ten przeciętny Polak dzieli z innym przeciętnym Polakiem. Nie chcę tu powiedzieć że polscy obywatele innego pochodzenia etnicznego są gorsi czy też w mniejszym stopniu mogą uczestniczyć w tworzeniu polskiego społeczeństwa, chcę po prostu pokazać że narodowość to tematyka bardzo trudna i niejednoznaczna. A w USA takich autonomicznych grup jak w Polsce Romowie jest mnóstwo: Chińczycy, Murzyni, Żydzi, Polacy, Włosi itp. Nawet jeśli część jednostek z wymienionych grup zupełnie dołączyła do "głównego" nurtu (wyznaczanego przez WASPów, czyli White Anglo-Saxon Protestants), to jednak większość mniej lub bardziej siedzi w swojej grupie. I nie ma w tym nic złego dla kraju, jednak u każdego je się inne potrawy (gdy nie idzie się na hamburgera), na ścianach wiszą inne obrazki, obchodzi się trochę inaczej większość ważnych świąt pozapaństwowych itp. ważne jest jednak, by zdać sobie sprawę, że kwestia jedności kulturalnej jest w USA co najmniej śliska.
Do czego zmierzam? W USA istnieje wspólny grunt kulturowy, jakim jest państwowość. Wspólne prawo (przede wszystkim konstytucja), edukacja (choć z tym ostatnio robi się cienko), kultura polityczna, normy cywilnych stosunków międzyludzkich itp. są oczywiście wspólne przynajmniej w większości miast (bo na wiochach można znaleźć niemal wszystko - dlatego USA to świetne miejsce do prowadzenia przygód, nawiasem mówiąc). Jednak poziom kulturowy kraju to coś więcej; to pewien dyskurs, biorący się ze wspólnej historii. Polak czy Japończyk, którego dziadkowie przyjechali do Nowego Jorku przed 50. laty, może się pochwalić długą amerykańską tradycją rodzinną; nie da sie tego jednak porównać z rodziną, która mieszkała w NYC od 200 lat, albo też ze swoimi dawnymi krajanami których dziadkowie zostali w domu. Sytuacja ta ma swoje zalety - różnorodność to wspaniała sprawa - ale też sprawia, że trudniej jest zrobić film dla mas. W Polsce łatwiej, bo przeciętny mieszkaniec Nowego Sącza nie różni się jakoś szczególnie kulturowo od mieszkańca Szczecina; nawet mimo zaborów dzieląc oni wspólną historię sięgającą czasów mitotwórczych dla Polaka (a zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w Polsce wszyscy ze wszystkimi zdążyli się w ciągu ostatniego wieku przemieszać). W USA, kiedy robi się film dla mas, można to zrobić na dwa sposoby: albo zrobić film niezwykle przekonujący, który będzie potrafił odwołać się do wielu tradycji i zarazem być ciekawym, inteligentnym, poruszającym obrazem albo też wywalić wszystko co się kouś może nie zgadzać i sprowadzić kulturę do wspólnego mianownika, czyli tego co każdy zrozumie: przemocy, seksu i machania flażką. Oczywiście ten drugi sposób jest prostszy, więc jakby częściej używany. (Z tego samego zresztą względu bierze się choćby zjawisko hiperpoprawności politycznej: unikania wszystkiego, co może kogoś urazić. A bierze się to stąd, że wachlarz możliwie obraźliwych zachowań jest w takim społeczeństwie większy - bo więcej jest kultur, w tym ludzi kompletnie sobie kulturowo i moralnie obcych. Polskie wojny między Radiem Maryja a tzw. liberałami są niczym w porównaniu.)
Zarazem jednak muszę ostro zareagować na sugestie, że w USA powstają wyłącznie filmy złe. Tego rodzaju stwierdzenia są tak absurdalne, że chyba wynikają z demagogii, nie ignorancji. Filmy Jarmuscha, Allena, Lyncha, Coppoli, Pyuna, Kerna... wymieniłem z głowy kilka wielkich nazwisk, których przynajmniej niektóre filmy były wybitne. Mówiąc szczerze, przy całej mojej miłości do kina japońskiego czy kiedyś francuskiego, spośród najlepszych filmów jakie widziałem większość to były filmy amerykańskie (pewnie dlatego że najwięcej się ich tam robi i najszerzej dystrybuuje, ale to inna sprawa). Kino amerykańskie jest wielkie, bo to wielki i bogaty kraj - a wielkie pieniądze tak czy inaczej pobudzają kulturę do działania (bo opłaca się być artystą). Także kulturę wysoką, która też ma swoje miejsce i swoją niszę.
Dodam na końcu, że nie jestem wcale amerykofilem i tak jak większość ludzi ostatnio chciałbym czasem (na szczęście rzadko), żeby cały kontynent zsunął się do Oceanu Spokojnego. Mam jednak do amerykańskiej kultury popularnej duży szacunek - bez np. Hollywood nie istniałoby bardzo wiele ikon, które dziś rządzą naszą kulturą (od Schwarzeneggera w "Terminatorze" do Lizy Minelli w "Kabarecie"). Poza tym ile w tej monokulturowej i mądrej Polsce powstało w ostatnich latach dobrych filmów rozrywkowych (choćby i mało widowiskowych, ale z dobrym scenariuszem i grą aktorską)? Było parę komedii gangsterskich, były jakieś przez mało kogo widziane perełki w rodzaju "Eukaliptusa", a reszta oscyluje w granicach amerykańskiego kina klasy C. Pomijam już zaangażowane dzieła, które w kółko mielą te same zdziadziałe tematy, a po większości są i tak - umówmy się - zwyczajnym syfem.
Przepraszam jeśli ten wywód był mało czytelny, ale wstałem 23 godziny temu i jestem trochę zmęczony. W razie potrzeby będę wyjaśniał dalej.