[Wiedźmin] ...LEGENDARNI...
: piątek, 27 marca 2009, 17:43
W I E D Ź M I N
LEGENDARNI
WSTĘP
Niekiedy bywa, że los w przedziwny sposób łączy ze sobą coś, co na pierwszy rzut oka było inne od siebie jak krasnolud i elf. Niekiedy bywa że coś co istnieć nie powinno, nagle się pojawia, zakłóca harmonię, spokój. Niekiedy bywa, że owe coś spoczywa na barkach niewinnej osoby, nie mającej pojęcia o otaczającej go więzi przeznaczenia. Niekiedy coś włazi ci - mówiąc zwięźle i krótko - w dupę.
To była wczesna jesień, dwa lata przed bitwą pod Sodden. Wiewiórcze komanda rozwijały się w lasach, rozpoczynały grabież na granicy Kaedwen. W Temerii król Foltest rozesłał posłów niosących rozkazy królewskie, "by elfom schronienia nie udzielać, tylko w ręcę strażników niezzwłocznie oddawać". W Kovirze jak zwykle było spokojnie. Vengerberg na razie pozostawał wolny.
Problemy zaczynały się przy Jarudze.
Nilfgaard postanowił sforsować rzekę i zaatakować Cintrę. Planował to od dawna cesarz Emhyr Var Emreis, a teraz postanowił zrealizować swój plan. Zachodnie królestwa zadrżały ze zgrozy.
Wieści owe nie trafiły, rzecz jasna, do uszu wiedźminów z Kaer Morhen. Nie obchodził ich za bardzo świat, widzieli tylko siebie i swoje siedliszcze. Losy kraju uważali za nieciekawe.
Kto wie czy słusznie?
Nieopodal Kaer Morhen stała stara strażnica, zbudowana na elfią modłę. Była wysoka, przystrojona maskującymi ją chaszczami, skryta przy wysokim skalnym klifie, w wielkim wąwozie. Celnik nazywał się Colem Decombe, był stary, ale wciąż wprawny w mieczu i w gębie. Miał długą i siwą brodę, krzaczaste brwi, wytarty kirsys, i wypolerowany na połysk szyszak, skrzący się tysiącem maleńkich ogniwek.
Pewnego razu, gdy Colem, jak to zwykle rano bywa, wypróżniał się za strażnicą, dostrzegł ruch na dróżce leśnej, która biegła prosto do budynku, lawirując między wysokimi drzewami. Zapiąwszy spodnie, stanął hardo na ziemi i wydobył miecz płynnym, choć nieco przywolnawym ruchem. Lata doświadczeń nauczyły go ostrożności... a nawet przezorności.
Nadchodzących było dokładnie siedemnastu. Wszyscy, bez wyjątku, odziani byli w peleryny z kapturami zasłaniającymi twarze. Znad barków wystawały im lśniące rękojeści mieczy, a z czeluści kaptura błyszczały złe, zielone jak pikle z ropuchy, oczy.
To nie byli wiedźmini. Nie mieli znaków cechowych.
- Kimże jesteście? - zawołał celnik podchodząc bliżej.
- Nie mamy imion. Mówią o nas Legendarni, bowiem miecze nasze nigdy się nie tępią - odparł syczącym głosem najwyższy z nieznajomych, wyróżniający się kolorem oczu: w odróżnieniu od kompanów miał je w kolorze krwi . - Poszukujemy naszego zaginionego artefaktu: Amuletu Czerwonego Węża.
- Pierwsze słyszę - powiedział Colem.
- Oczywiście że pierwsze słyszysz - odparł pogardliwie czerwonooki. - A my cię nie pytamy.
- A zatem dokąd wam droga? Dalej już same wertepy i lasy, potem góry dzikie, pełne bestii. Ni żywej duszy.
- Zmierzamy do Kaer Morhen - odparł ten z czerwonymi oczyma. - Wiedźmini mogą coś wiedzieć... o naszej... zgubie.
- Macie glejt?
- Że co proszę?
- Czy glejt, kurwa macie - celnik zaczynał robić się zły. - Nie przepuszczę bez glejtu. Nie ma glejtu, nie ma przejścia. Rozkazy Kaedwen
- Łżesz jak dziwka z Poviss - warknął czerwonooki robiąc krok w jego stronę. - Po co komu glejt w takim miejscu jak to? Przyznaj się, skurwielu. Wiedźmini zapłacili ci za ochronę, co?
- Łeż to! - odkrzyknął Colem potrząsając mieczem. Pot zaczął spływać mu za kołnierz. Tak łatwo dał się wrobić... tak łatwo!
- Przepuść nas, dobry człowieku... - powiedział inny z Legendarnych, niższy. - A nic złego ci nie uczynim.
- Spadać stąd bo psem poszczuję.
Czerwonooki spojrzał na kompanów. W jego wzroku było wyraźne hasło.
- Macie może jakąś wiadomość? - zapytał Colem. - Przekazałbym wiedźminom słowo w słowo...
Błysnął niewiadomo kiedy dobyty miecz, celnik nie zdążył unieść swojego. Dostał tak potężny cios, że odleciał aż pod drzwi strażnicy sikając krwią z przeciętej skośno piersi. Zawył czując szybko uciekające życie i gorącą krew wylewającą mu się na krocze. Jakby przez mgłę zobaczył jak podchodzi do niego czerwonooki.
- Tak, mamy wiadomość - powiedział. - Idź do piekła, i powiedz że Legendarni dorwą i diabła jak zechcą!
- Khhh... urwaaaa.... - zawył celnik niemrawo usiłując tamować wyciekającą krew.
Po chwili ktoś szarpnął go za włosy, odsłonił gardło.
- Khhhhurwa....
Czerwonooki szybkim ruchem przeciął mu tętnicę szyjną jak świni.
Zacharczał, zaczął rwać trawę rękoma, rzucał się w spazmatycznych ruchach. Krótko potem zamarł. W czerwonej kałuży. Z głową na piersi.
- Ruszamy. - rzekł czerwonooki. - Zostawcie tego zakrwawionego kretyna. Czas nagli.
- Jeden trup. - zamruczał Oxra Stevenson, detektyw na służbie Kaedwen. Pchnięciem buta przewrócił ciało celnika. - Dwa cięcia. Pierwsze praktycznie druzgoczące żebra, potem podreżnięcie... W porządku. Taxo, Vilvik, zabrać trupa. Ja zajmę się... Stać. - dodał nagle zmienionym głosem.
Vilvik i Taxo zamarli. Oxra Stevenson, chudy szpieg płci męskiej, uniósł rękę w ostrzegawczym geście.
Ścieżką ktoś szedł. Około pięciu osób, jak ocenił Oxra.
Przybyli tu przed godziną, dzięki zaufanemu szpiegowi Oxry, psowi Bennetowi. Bennet wywęszył krew, zobaczył trupa celnika, i pognał dwa kilometry do najbliższej wsi, alarmować swego pana. Szpiega i detektywa.
Teraz była tu już cała trójka. Oxra Stevenson i jego dwoje pomagierów.
Vilvik uniósł napiętą kuszę. Taxo stał z dłonią na rękojeści miecza.
WSZYSCY GRACZE
O więzach przeznaczenia mówi się często, mówi się długo, mówi się trwożliwie.
Czasem to co niewiadome okazuje się zgubą. A czasem szczęściem.
Ciekawe co tym razem przygotowało wam przeznaczenie?
Wędrowcy szli leśną drogą, zagubioną w borze. W powietrzu pachniało igliwiem, na pajęczynach rozciągniętych między drzewami szkliły się maleńkie kropelki rosy.
Było ich dokładnie pięciu. Szli szparko w stronę granicy Kaedwen - tam gdzie kończył się las, a zaczynał się świat nigdy-nigdy, świat wiecznych drzew i wiecznych gór. Świat nieznany, świat groźny. Świat obojętny.
Żyli tam wiedźmini, mroczni, skryci i ukryci w olbrzymiej warowni starego morza, nazywanej przez nich Kaer Morhen. Nie obchodziły ich losy świata. Nie obchodziły ich wojny.
W końcu - jak mawiali - na wojence łatwiej o zarobek, niżli gdy królowie wzajemnie liżą sobie tyłki
Ruda wiewiórka przyczajona na gałęzi wyjątkowo wysokiej sosny, spoglądała na piątkę podróżników z podejrzliwością. Bo któżby nie spoglądał! Był tam ktoś przypominający wyglądem wiedźmina. Miał prawie że pomarańczowe tęczówki i jasne włosy, wyglądał lekko upiornie ale i dumnie, idąc tak, leśną drogą, z mieczem na plecach.
Był tam człowiek niewielkiej postury, wyglądający na początkującego maga. Na szyi miał paskudną ranę. Był tam wydzielający jakieś dziwne zapachy człowiek wyjątkowo szlachetnej postury. Ale wiewiórka nie dała się zwieść pozorom. Doskonale wiedziała że był to wampir.
Była tam driada. Dość jasna. Na plecach niosła piękny łuk i kołczan pełen strzał.
Był tam również wyglądający na szlachcica mieszaniec elfa z człowiekiem. Wyglądał na opanowanego, panującego.
Taka oto dziwna kompania szła szparko w stronę strażnicy - Ostatniego Miejsca.
Co zagnało tam tak dziwną kompanię? Wytłumaczenie jest proste. Wszyscy spotkali się niedawno w karczmie w Kaedwen. Popiwszy tam zawarli znajomość, i nawet się polubili (choć był to już dyskusyjny temat)
W pewnym momencie, gdy pili już chyba siódmy kufel z rzędu, a toasty były coraz mniej składne, przy sąsiednim stoliku wybuchło zamieszanie.
Siedzący tam od jakiegoś czasu samotny i ponury osobnik z kapturem, nie był już sam. Siedzieli koło niego dwaj strażnicy a jeden z nich trzymał w ręku coś w rodzaju zwoju. Zakapturzony nie ruszał się. Pierwszy strażnik siedział obok, z dłonią na rękojeści miecza.
Po pewnym czasie drugi strażnik skończył czytać, wskazał na miecz zakapturzonego. Zakapturzony pokręcił głową. Wtedy pierwszy strażnik trzasnął go pięścią w twarz, tak mocno, że tamten spadł z krzesła i potoczył się po podłodze. Na chwilę zsunął mu się kaptur, i kampania zobaczyła dziwne, zielone i niesamowite oczy.
Nie mieli czasu działać, wypadki potoczyły się zbyt szybko.
Ponownie zakapturzony nieznajomy zerwał się z ziemi. Strażnicy mieli już w dłoniach miecze.
Błysnęło czerwone światło, jeden z nich zwalił się na stolik przewracając go. Drugi rzucił się w stronę nieznajomego, pchnął mieczem, trafił.
Ponownie błysnęło światło.
- Czerwony Wąż... Orbis Unum. Władza!
Strażnik wpadł na krzyczącego zakapturzonego, nie zważając na błyski światła.
I wtedy... coś wypadło z kłębowiska jakie powstało.
Był to niewielki amulet przedstawiający czerwonego węża. Amulet ów wpadł pod stolik kompanii.
Ktoś z nich go podniósł.
I tak przeznaczenie zacisnęło się wokół drużyny, jak zaciska się pętla na szyi. Mocno i nieodwrotnie.
Strażnik odstąpił podziwiając swe dzieło. Leżał przed nim okrutnie pokrwawiony i poprzebijany zakapturzony nieznajomy, praktycznie zanurzony w kałuży krwi.
- Zabiłem skurwiela. - sapnął. - Nie było wyjścia...
Poczem padł martwy na ziemię. Z jego piersi sterczała rękojeść sztyletu. Ładnego i kościanego sztyletu.
Kampania długo naradzała się co począć ze znalezionym medalionem. Po pewnym czasie wiedźmin z ich drużyny zaproponował by udać się do Kaer Morhen, gdzie stacjonują wiedźmini których dobrze zna. Mówił że może wyjaśnią im tajemnicę nieznajomego. No i Urbis Unum. Co znaczą te słowa?
Ktoś burknął że mogliby wyrzucić amulet do morza i ruszyć na poszukiwanie przygód
Ktoś szybko wyszperał coś o honorze i obowiązku.
Ktoś poparł drugiego.
A potem ktoś zakończył:
- Idziemy, kurwa, do Kaer Morhen, mam w dupie czy wam się to podoba czy nie.
Kto tak powiedział? Niewiadomo. Ale skutek był.
Drużyna ruszyła w stronę wiedźmińskiego siedliszcza, przekonana że wiedźmini im pomogą.
Martwi nie pomagają...
Oxra popatrzył na drużynę. Był chudy, miał gładko przylizane włosy i zadbane wąsy, aż lśniące. Ubrany był w wybitnie dla niego za duży brązowy garnitur, a do tego zabrudzony jak cholera.
- Jesteście jak mniemam na szlaku do Kaer Morhen? - zapytał.
- Tak - odpowiedział ktoś.
Siedzieli przed strażnicą, patrzyli się na ciało celnika sprzątane właśnie przez pomocników Oxry.
- Lepiej zawróćcie. Wszyscy wiedźmini zostali zabici.
- Naprawdę? - ta wiadomość wstrząsnęła wiedźminem do głębi.
- Tak. - pokiwał głową szpieg. - Tak czy siak: czego od nich chcieliście?
Kompanii popatrzyli po sobie.
- Musimy się naradzić - powiedzieli wreszcie.
- Oczywiście. - detektyw usiadł wygodnie na krześle.
- Oxra - powiedział ktoś. - Na osobności...
- O jasne! - szpieg podniósł się - Ja wypierdalam na zewnątrz, podlewać pelargonię.
Kompania rozpoczęła naradę.
Co postanowicie? Co z siedemnastką nieznajomych tkwiącą pod murami Kaer Morhen? Co z medalionem Czerwonego Węża, co ze słowami
Orbis Unum... I co z Oxrą. Zaufać mu czy nie?
Tak czy siak nie było odwrotu. Armia Nilffgradzka przechodziła Jarugę, szła na Sodden. Scoia'tel słyszeliście w waszej podróży przez Kaedwen trzykrotnie. Raz widzieliście.
Oxra czeka...
LEGENDARNI
WSTĘP
Niekiedy bywa, że los w przedziwny sposób łączy ze sobą coś, co na pierwszy rzut oka było inne od siebie jak krasnolud i elf. Niekiedy bywa że coś co istnieć nie powinno, nagle się pojawia, zakłóca harmonię, spokój. Niekiedy bywa, że owe coś spoczywa na barkach niewinnej osoby, nie mającej pojęcia o otaczającej go więzi przeznaczenia. Niekiedy coś włazi ci - mówiąc zwięźle i krótko - w dupę.
To była wczesna jesień, dwa lata przed bitwą pod Sodden. Wiewiórcze komanda rozwijały się w lasach, rozpoczynały grabież na granicy Kaedwen. W Temerii król Foltest rozesłał posłów niosących rozkazy królewskie, "by elfom schronienia nie udzielać, tylko w ręcę strażników niezzwłocznie oddawać". W Kovirze jak zwykle było spokojnie. Vengerberg na razie pozostawał wolny.
Problemy zaczynały się przy Jarudze.
Nilfgaard postanowił sforsować rzekę i zaatakować Cintrę. Planował to od dawna cesarz Emhyr Var Emreis, a teraz postanowił zrealizować swój plan. Zachodnie królestwa zadrżały ze zgrozy.
Wieści owe nie trafiły, rzecz jasna, do uszu wiedźminów z Kaer Morhen. Nie obchodził ich za bardzo świat, widzieli tylko siebie i swoje siedliszcze. Losy kraju uważali za nieciekawe.
Kto wie czy słusznie?
Nieopodal Kaer Morhen stała stara strażnica, zbudowana na elfią modłę. Była wysoka, przystrojona maskującymi ją chaszczami, skryta przy wysokim skalnym klifie, w wielkim wąwozie. Celnik nazywał się Colem Decombe, był stary, ale wciąż wprawny w mieczu i w gębie. Miał długą i siwą brodę, krzaczaste brwi, wytarty kirsys, i wypolerowany na połysk szyszak, skrzący się tysiącem maleńkich ogniwek.
Pewnego razu, gdy Colem, jak to zwykle rano bywa, wypróżniał się za strażnicą, dostrzegł ruch na dróżce leśnej, która biegła prosto do budynku, lawirując między wysokimi drzewami. Zapiąwszy spodnie, stanął hardo na ziemi i wydobył miecz płynnym, choć nieco przywolnawym ruchem. Lata doświadczeń nauczyły go ostrożności... a nawet przezorności.
Nadchodzących było dokładnie siedemnastu. Wszyscy, bez wyjątku, odziani byli w peleryny z kapturami zasłaniającymi twarze. Znad barków wystawały im lśniące rękojeści mieczy, a z czeluści kaptura błyszczały złe, zielone jak pikle z ropuchy, oczy.
To nie byli wiedźmini. Nie mieli znaków cechowych.
- Kimże jesteście? - zawołał celnik podchodząc bliżej.
- Nie mamy imion. Mówią o nas Legendarni, bowiem miecze nasze nigdy się nie tępią - odparł syczącym głosem najwyższy z nieznajomych, wyróżniający się kolorem oczu: w odróżnieniu od kompanów miał je w kolorze krwi . - Poszukujemy naszego zaginionego artefaktu: Amuletu Czerwonego Węża.
- Pierwsze słyszę - powiedział Colem.
- Oczywiście że pierwsze słyszysz - odparł pogardliwie czerwonooki. - A my cię nie pytamy.
- A zatem dokąd wam droga? Dalej już same wertepy i lasy, potem góry dzikie, pełne bestii. Ni żywej duszy.
- Zmierzamy do Kaer Morhen - odparł ten z czerwonymi oczyma. - Wiedźmini mogą coś wiedzieć... o naszej... zgubie.
- Macie glejt?
- Że co proszę?
- Czy glejt, kurwa macie - celnik zaczynał robić się zły. - Nie przepuszczę bez glejtu. Nie ma glejtu, nie ma przejścia. Rozkazy Kaedwen
- Łżesz jak dziwka z Poviss - warknął czerwonooki robiąc krok w jego stronę. - Po co komu glejt w takim miejscu jak to? Przyznaj się, skurwielu. Wiedźmini zapłacili ci za ochronę, co?
- Łeż to! - odkrzyknął Colem potrząsając mieczem. Pot zaczął spływać mu za kołnierz. Tak łatwo dał się wrobić... tak łatwo!
- Przepuść nas, dobry człowieku... - powiedział inny z Legendarnych, niższy. - A nic złego ci nie uczynim.
- Spadać stąd bo psem poszczuję.
Czerwonooki spojrzał na kompanów. W jego wzroku było wyraźne hasło.
- Macie może jakąś wiadomość? - zapytał Colem. - Przekazałbym wiedźminom słowo w słowo...
Błysnął niewiadomo kiedy dobyty miecz, celnik nie zdążył unieść swojego. Dostał tak potężny cios, że odleciał aż pod drzwi strażnicy sikając krwią z przeciętej skośno piersi. Zawył czując szybko uciekające życie i gorącą krew wylewającą mu się na krocze. Jakby przez mgłę zobaczył jak podchodzi do niego czerwonooki.
- Tak, mamy wiadomość - powiedział. - Idź do piekła, i powiedz że Legendarni dorwą i diabła jak zechcą!
- Khhh... urwaaaa.... - zawył celnik niemrawo usiłując tamować wyciekającą krew.
Po chwili ktoś szarpnął go za włosy, odsłonił gardło.
- Khhhhurwa....
Czerwonooki szybkim ruchem przeciął mu tętnicę szyjną jak świni.
Zacharczał, zaczął rwać trawę rękoma, rzucał się w spazmatycznych ruchach. Krótko potem zamarł. W czerwonej kałuży. Z głową na piersi.
- Ruszamy. - rzekł czerwonooki. - Zostawcie tego zakrwawionego kretyna. Czas nagli.
- Jeden trup. - zamruczał Oxra Stevenson, detektyw na służbie Kaedwen. Pchnięciem buta przewrócił ciało celnika. - Dwa cięcia. Pierwsze praktycznie druzgoczące żebra, potem podreżnięcie... W porządku. Taxo, Vilvik, zabrać trupa. Ja zajmę się... Stać. - dodał nagle zmienionym głosem.
Vilvik i Taxo zamarli. Oxra Stevenson, chudy szpieg płci męskiej, uniósł rękę w ostrzegawczym geście.
Ścieżką ktoś szedł. Około pięciu osób, jak ocenił Oxra.
Przybyli tu przed godziną, dzięki zaufanemu szpiegowi Oxry, psowi Bennetowi. Bennet wywęszył krew, zobaczył trupa celnika, i pognał dwa kilometry do najbliższej wsi, alarmować swego pana. Szpiega i detektywa.
Teraz była tu już cała trójka. Oxra Stevenson i jego dwoje pomagierów.
Vilvik uniósł napiętą kuszę. Taxo stał z dłonią na rękojeści miecza.
WSZYSCY GRACZE
O więzach przeznaczenia mówi się często, mówi się długo, mówi się trwożliwie.
Czasem to co niewiadome okazuje się zgubą. A czasem szczęściem.
Ciekawe co tym razem przygotowało wam przeznaczenie?
Wędrowcy szli leśną drogą, zagubioną w borze. W powietrzu pachniało igliwiem, na pajęczynach rozciągniętych między drzewami szkliły się maleńkie kropelki rosy.
Było ich dokładnie pięciu. Szli szparko w stronę granicy Kaedwen - tam gdzie kończył się las, a zaczynał się świat nigdy-nigdy, świat wiecznych drzew i wiecznych gór. Świat nieznany, świat groźny. Świat obojętny.
Żyli tam wiedźmini, mroczni, skryci i ukryci w olbrzymiej warowni starego morza, nazywanej przez nich Kaer Morhen. Nie obchodziły ich losy świata. Nie obchodziły ich wojny.
W końcu - jak mawiali - na wojence łatwiej o zarobek, niżli gdy królowie wzajemnie liżą sobie tyłki
Ruda wiewiórka przyczajona na gałęzi wyjątkowo wysokiej sosny, spoglądała na piątkę podróżników z podejrzliwością. Bo któżby nie spoglądał! Był tam ktoś przypominający wyglądem wiedźmina. Miał prawie że pomarańczowe tęczówki i jasne włosy, wyglądał lekko upiornie ale i dumnie, idąc tak, leśną drogą, z mieczem na plecach.
Był tam człowiek niewielkiej postury, wyglądający na początkującego maga. Na szyi miał paskudną ranę. Był tam wydzielający jakieś dziwne zapachy człowiek wyjątkowo szlachetnej postury. Ale wiewiórka nie dała się zwieść pozorom. Doskonale wiedziała że był to wampir.
Była tam driada. Dość jasna. Na plecach niosła piękny łuk i kołczan pełen strzał.
Był tam również wyglądający na szlachcica mieszaniec elfa z człowiekiem. Wyglądał na opanowanego, panującego.
Taka oto dziwna kompania szła szparko w stronę strażnicy - Ostatniego Miejsca.
Co zagnało tam tak dziwną kompanię? Wytłumaczenie jest proste. Wszyscy spotkali się niedawno w karczmie w Kaedwen. Popiwszy tam zawarli znajomość, i nawet się polubili (choć był to już dyskusyjny temat)
W pewnym momencie, gdy pili już chyba siódmy kufel z rzędu, a toasty były coraz mniej składne, przy sąsiednim stoliku wybuchło zamieszanie.
Siedzący tam od jakiegoś czasu samotny i ponury osobnik z kapturem, nie był już sam. Siedzieli koło niego dwaj strażnicy a jeden z nich trzymał w ręku coś w rodzaju zwoju. Zakapturzony nie ruszał się. Pierwszy strażnik siedział obok, z dłonią na rękojeści miecza.
Po pewnym czasie drugi strażnik skończył czytać, wskazał na miecz zakapturzonego. Zakapturzony pokręcił głową. Wtedy pierwszy strażnik trzasnął go pięścią w twarz, tak mocno, że tamten spadł z krzesła i potoczył się po podłodze. Na chwilę zsunął mu się kaptur, i kampania zobaczyła dziwne, zielone i niesamowite oczy.
Nie mieli czasu działać, wypadki potoczyły się zbyt szybko.
Ponownie zakapturzony nieznajomy zerwał się z ziemi. Strażnicy mieli już w dłoniach miecze.
Błysnęło czerwone światło, jeden z nich zwalił się na stolik przewracając go. Drugi rzucił się w stronę nieznajomego, pchnął mieczem, trafił.
Ponownie błysnęło światło.
- Czerwony Wąż... Orbis Unum. Władza!
Strażnik wpadł na krzyczącego zakapturzonego, nie zważając na błyski światła.
I wtedy... coś wypadło z kłębowiska jakie powstało.
Był to niewielki amulet przedstawiający czerwonego węża. Amulet ów wpadł pod stolik kompanii.
Ktoś z nich go podniósł.
I tak przeznaczenie zacisnęło się wokół drużyny, jak zaciska się pętla na szyi. Mocno i nieodwrotnie.
Strażnik odstąpił podziwiając swe dzieło. Leżał przed nim okrutnie pokrwawiony i poprzebijany zakapturzony nieznajomy, praktycznie zanurzony w kałuży krwi.
- Zabiłem skurwiela. - sapnął. - Nie było wyjścia...
Poczem padł martwy na ziemię. Z jego piersi sterczała rękojeść sztyletu. Ładnego i kościanego sztyletu.
Kampania długo naradzała się co począć ze znalezionym medalionem. Po pewnym czasie wiedźmin z ich drużyny zaproponował by udać się do Kaer Morhen, gdzie stacjonują wiedźmini których dobrze zna. Mówił że może wyjaśnią im tajemnicę nieznajomego. No i Urbis Unum. Co znaczą te słowa?
Ktoś burknął że mogliby wyrzucić amulet do morza i ruszyć na poszukiwanie przygód
Ktoś szybko wyszperał coś o honorze i obowiązku.
Ktoś poparł drugiego.
A potem ktoś zakończył:
- Idziemy, kurwa, do Kaer Morhen, mam w dupie czy wam się to podoba czy nie.
Kto tak powiedział? Niewiadomo. Ale skutek był.
Drużyna ruszyła w stronę wiedźmińskiego siedliszcza, przekonana że wiedźmini im pomogą.
Martwi nie pomagają...
Oxra popatrzył na drużynę. Był chudy, miał gładko przylizane włosy i zadbane wąsy, aż lśniące. Ubrany był w wybitnie dla niego za duży brązowy garnitur, a do tego zabrudzony jak cholera.
- Jesteście jak mniemam na szlaku do Kaer Morhen? - zapytał.
- Tak - odpowiedział ktoś.
Siedzieli przed strażnicą, patrzyli się na ciało celnika sprzątane właśnie przez pomocników Oxry.
- Lepiej zawróćcie. Wszyscy wiedźmini zostali zabici.
- Naprawdę? - ta wiadomość wstrząsnęła wiedźminem do głębi.
- Tak. - pokiwał głową szpieg. - Tak czy siak: czego od nich chcieliście?
Kompanii popatrzyli po sobie.
- Musimy się naradzić - powiedzieli wreszcie.
- Oczywiście. - detektyw usiadł wygodnie na krześle.
- Oxra - powiedział ktoś. - Na osobności...
- O jasne! - szpieg podniósł się - Ja wypierdalam na zewnątrz, podlewać pelargonię.
Kompania rozpoczęła naradę.
Co postanowicie? Co z siedemnastką nieznajomych tkwiącą pod murami Kaer Morhen? Co z medalionem Czerwonego Węża, co ze słowami
Orbis Unum... I co z Oxrą. Zaufać mu czy nie?
Tak czy siak nie było odwrotu. Armia Nilffgradzka przechodziła Jarugę, szła na Sodden. Scoia'tel słyszeliście w waszej podróży przez Kaedwen trzykrotnie. Raz widzieliście.
Oxra czeka...