Strona 1 z 2
[X-men]Sesja X
: czwartek, 10 kwietnia 2008, 21:19
autor: Perzyn
Angela Weisskopf
Niebo za oknem było szare. Szare były też budynki osiedla na przedmieściach Berlina i śnieg rozjechany przez koła niezliczonych samochodów, które nieustannie sunęły ulicami miasta. Biała za to była koperta leżąca na biurku. Dziewczyna znała treść znajdującego się w środku listu niemal na pamięć. Obok leżały bilety na samolot. Spojrzenie na zegarek. Odlot dopiero za kilka godzin. Nie bardzo wiedziała, co zrobić z wolnym czasem, nie było nikogo, kogo jakoś specjalnie chciałaby pożegnać, niewiele było w mieście miejsc, za którymi mogłaby tęsknić. Jej spojrzenie przyciągnęła leżąca obok łóżka torba. Spakowała wszystko, co będzie jej potrzebne w nowej szkole. Położyła się i leżała tak patrząc w sufit, który był kolejną białą rzeczą wśród wlewającej się przez okno szarości. Angela westchnęła ciężko i zaczęła myśleć o tym jak to będzie w Ameryce.
***
Profesor Charles Xavier przygotowywał wszystko na przybycie nowej uczennicy. Instytut działał od niedawna a uczniów można było policzyć na palcach jednej ręki. Przywołał jednego z nich.
- Jeremiah, przygotuj samochód. – Młodzieniec posłał mu zdziwione spojrzenie. – - Pojedziemy na lotnisko po nową uczennicę.
Gwen Mobius
Jason Dowd siedział w swoim gabinecie. Na jego twarzy widniał grymas, który na pierwszy rzut oka można by uznać za wyraz niezadowolenia. Prawda była jednak zupełnie inna.
- Pojedziecie na Florydę. Jest tam miejsce, które powinniście odwiedzić. Resztę znajdziecie w dossier. Liczę na to, że wrócicie możliwie szybko. Dwoje mężczyzn opuściło salę a Dowd podszedł do ona i spojrzał z góry na Nowy York.
***
"Nienawidzę was" pomyślała ze złością, leżąc w ciemnościach nocy. "Nie chcę kolejnego
dnia." Obróciła się na bok i zwinęła w kłębek. Nie płakała, nie krzyczała, nie rzucała się na łóżku. To nie był koszmar.
Gwen leżała na materacu, pod kocem, na szpitalnym łóżku. Tuż obok głowy miała metalową szafkę, na której nie stało absolutnie nic. Nad głową w ścianie było okno z elektrycznymi żaluzjami i kratami. Na przeciwko były drzwi, również metalowe. Gwen to wiedziała, chociaż nic nie widziała. Mogłaby z zamkniętymi oczami chodzić po pomieszczeniu i nie potrąciłaby ani jednego mebla. Pokoik był maleńki, 4 na 4 metry. W jednym rogu stała szafa, w której leżało 30 dokładnie takich samych koszulek i 30 par dokładnie takich samych szortów. Na prawo od drzwi natomiast stało biurko a nad nim wisiała półka z książkami. Gwen miała się uczyć. Mimo wszystko.
"Nienawidzę was" zasób słów może był ograniczony, ale te są najmocniejsze. Skierowane przeciwko tym, których się kocha, nabierają gorzkiego smaku porażki. Dziewczyna patrzyła tępym wzrokiem w ciemność przed sobą. Rozpamiętywała te nieliczne dobre wspomnienia, jakie jeszcze pamiętała. Lalki, misie, zabawy z psami, mamę ubierającą ją do Kościoła, tatę czytającego jej gazetę, wspólne kolacje przy dużym stole w jadalni. Gdy tak rozmyślała, gdzieś na dnie duszy piknęła iskierka rozdzierającego żalu, wielkiego smutku i potwornej samotności. I prawie, prawie zapłakała. Już w kącikach oczu zaczęły zbierać się łzy. Jednak to wszystko szybko zgasło pod natłokiem głosów z przeszłości. Głosów należących do naukowców, lekarzy, terapeutów, psychiatrów i, co najgorsze, także rodziców. Głosów, które wygłosiły wyrok izolacji i leczenia.
"Jakby to była choroba" twarz dziewczyny zmieniła się. Spojrzenie już nie było tępe, tylko bystre. Twarz nie przypominała maski obojętności; wyglądała jak wykuta w kamieniu. Zimna i martwa, bez żadnych uczuć. Palce zacisnęły się na kocu. Gwen odwróciła się z powrotem na plecy. „Jakby można mnie było wyleczyć”parsknęła złym śmiechem. „Ale tego się nie da wyleczyć. Taka jestem. Nic tego nie zmieni. Myślałam, że mnie kochacie. Bez względu na wszystko. Że mogę na was polegać.” W myśli wdarła się gorycz tych słów spowodowana zawodem. „A wy mnie sprzedaliście. Traktując nie jak córkę, a jak rzecz. Jak potencjalnie dochodowe ale niebezpieczne zwierzątko. Jak przerośniętego królika doświadczalnego. Nienawidzę was.”
- To nie jest choroba.- Powiedziała w ciemność nocy.- Strzeżcie się królika.
Nagle zapaliło się światło. Pod sufitem dziesięć jarzeniówek zaskoczyło od jednego wciśnięcia startera.
- Dzień dobry Gwen. Jak się dzisiaj czujesz?- Skrzekliwy, metaliczny dźwięk był
głosem terapeuty.
Dziewczyna spojrzała na głośnik nad drzwiami. Obok niego był mikrofon i kamera.
Wiedziała, że słyszeli, co powiedziała. Że nagrali wszystko. Kolejnym dźwiękiem było głuche łupnięcie. Odwróciła się i spojrzała. Na podłodze leżało ciało ubranego w biel oprawcy. Podniosła wzrok. W drzwiach stał blondyn w garniturze. W ręce trzymał zakrwawiony nóż.
- Wybierzesz się może na spacer?
Dominik Strider
Lekcje dzisiaj były wyjątkowo męczące. Ale co się dziwić. Dwa testy, a matematyk, psia jego mać, uparł się przepytać całą grupę… Nie ma to jak nieźle zaczęty dzień. Cieszył się, chociaż tyle, że na liście obecności był tak daleko w alfabecie, że lekcja skończyła się nim do niego dotarło przepytywanie.
Szedł spokojnie drogą. Dziś w sumie miał wolne. Żadnej nowej roboty sobie póki, co nie znalazł. Obiad już zjadł. Chłopak zdecydował się posiedzieć sobie w cieniu drzew w parku. Ruszył w jego stronę powoli. Nigdzie mu się nie spieszyło. Prawie wymarzony stan. Bo nawet nie miał, czego odrabiać do szkoły. Gdyby jeszcze tylko miał pewność, że nic nie zburzy jego spokoju, to byłoby chyba zbyt pięknie… Ale w zasadzie bliższych znajomych nie posiadał, praktycznie nie kolegował się z ludźmi ze szkoły… On po prostu do niej uczęszczał.
Nacisnął mocniej czapkę z daszkiem na głowę siadając na ławeczce. Ciemne gogle skryte w cieniu sporego daszka nie rzucały się w oczy. Postawił swój plecak na ziemi. Było tam tylko kilka podręczników i jakieś drobiazgi. Chłopak z uśmiechem na ustach pomyślał, że gdyby wsadził do swojego plecaka wszystko, co obecnie jest jego wyłączną własnością zostałoby jeszcze sporo miejsca...
Do Dominika po kilkunastu minutach podszedł spory pies. Węszył i merdał ogonem zachęcając chłopaka do uczestnictwa w jego harcach. W pysku trzymał piłkę. Dominik się tylko uśmiechnął i rzucił psu piłkę, którą z łatwością wyjął zwierzakowi z pyska. Zwierzęta tak różniły się od ludzi… Dla nich nie liczyło się tak bardzo jak wyglądasz, tylko raczej, jakie masz wnętrze. Tak bardzo chciałby mieć kiedyś psa… Zdziwił się, gdy zwierzę zjeżyło sierść i zaczęło warczeć. To zachowanie czworonoga skierowało jego uwagę na chłopaka, który siedział obok niego. Nie usłyszał jak tamten przyszedł. Otaksował go wzrokiem. Niemal negatyw. Dominik był albinosem a chłopak miał ogorzałą twarz czarne włosy i takież oczy. Dominik nosił się zawsze w ciemnej tonacji, podczas gdy jego przypadkowy towarzysz miał białą kurtkę, jasnobrązowe spodnie i bury w podobnej tonacji.
- Masz chwilę żeby pogadać?
Amelia Rinal
Amelia czuła się w klubach jak ryba w wodzie. Migające światła, głośna muzyka, lejący się strumieniami alkohol i przechodzące z ręki do ręki narkotyki były jej codziennością. Klub 8 Bila był jednym z jej ulubionych ze względu na to, że łatwo było znaleźć frajera do ogrania w bilard. Teraz jednak stała przy kontuarze i czekała na zamówionego drinka. Przyszły dziś z dziewczynami trochę się zabawić, jak to zwykle wieczorem, ale Alice oczywiście jak zwykle miała jakiś biznes. A reszta harpii rozproszyła się szukając świeżego „mięska” na dzisiejszą noc. I może także na kilka kolejnych, jeśli się sprawdzi. Wzięła szklankę do ręki i obrzuciła salę okiem. Było w zasadzie ciemno, ponieważ oświetlenie dyskotekowe było jedynie inną, bardziej kolorową odmianą ciemności. A w każdym wiele mu brakowało do porządnego oświetlenia w sąsiedniej sali, w której stały obite zielonym płótnem stoły. Nagle dosłyszała jakiegoś faceta przechwalającego się swoimi umiejętnościami w snookerze. Zmierzyła go wzrokiem. W sumie trochę pieniędzy na dzisiejsze picie by się przydało... Zastanawiała się nad daniem mu małej nauczki powoli sącząc wódkę z cointreau i sokiem cytrynowym.
Re: [X-men]Sesja X
: czwartek, 10 kwietnia 2008, 23:22
autor: WinterWolf
Dominik Strider
Chłopak zdumiał się bardzo widząc reakcję psa. Przecież nie przyniósłby mu piłki, gdyby... Dopiero teraz zdezorientowany piętnastolatek dostrzegł siedzącego obok niego młodego człowieka. Zupełnie jakby zobaczył istotę z drugiej strony lustra... Szeroki daszek czapki, którą Dominik nacisnął mocno na głowę kilka minut temu, rzucał cień na jego twarz. Światło nie odbijało się w szkłach bardzo mocno zaciemnionych gogli. Mimo to Dominik nie miał problemu z widzeniem. Uważnie przyjrzał się przybyszowi. Przywykł, że mało kto zwraca na niego uwagę. Nie zawsze tak było, ale od jakiegoś czasu cieszył się błogim spokojem wynikającym z jego izolacji od świata. Zupełnie jakby te ciemne gogle chroniły go przed niechcianymi znajomościami. A tu nagle ktoś nieznajomy go zagaduje. A do tego ten pies... Zwierzęta wyczuwają, gdy coś jest nie tak.
Chłopak postanowił zachować ostrożność. Wiedział, że jeśli coś mu się nie spodoba w zachowaniu tego osobnika, zapewne zareaguje dość agresywnie... Zawsze tak było, gdy z powodu jego albinizmu ludzie robili sobie z niego szopki. I zwykle na własnej skórze odczuwali później konsekwencje zadzierania z nim... Był mściwy - tego nie dało się ukryć.
Nastolatek odruchowo sięgnął do daszka swojej czarnej czapki i przytrzymał ją na miejscu jakby zaraz wiatr miał mu ją zerwać z głowy. Zmienił też ułożenie stóp na ziemi. Skórzany, czarny płaszcz zaskrzypiał gdy chłopak się poruszył, odsłaniając ciemne, powycierane jeansy i czarną koszulkę. Chłopak w razie czego będzie mógł wstać szybciej niż trwa mgnienie oka.
- W zasadzie to tak... - odparł. Głos miał cichy. Prawie jak szept. Wmieszał się w szum liści nad ich głowami. Mimo to był wyraźny i dobrze słyszalny.
- Możemy pogadać... - powiedział ze śladem niepewności czy może nawet nieśmiałości w głosie.
Re: [X-men]Sesja X
: piątek, 11 kwietnia 2008, 16:44
autor: Kawairashii
Angela Weisskopf
Angela po raz ostatni sprawdziła swój bagaż, był to spory wypakowany po krańce plecak ze stelażem. Powtarzając na głos odmianę czasowników po angielsku i rozmyślając nad zangielszczoną wersją swojego nazwiska; Whitehead. Czy powinna wyjeżdżać? To jedyne miejsce w którym widzi dla siebie przyszłość. Może u boku Profesora Xaviera spotka innych z jej przypadłością. Ma już dość Berlina, nie ma tu dla niej miejsca. Jednak z drugiej strony, ile to niespełnionych obietnic już w życiu usłyszała.
Zsunęła okulary na nos, odpaliła swojego walkmena i nałożyła na uszy wielkie imprezowe słuchawki. Założyła jeszcze swoją puchatą kurtkę pozostawiając sięgające bioder platynowe włosy na zewnętrznej stronie. Dopięła skórzane trepy, ostatni raz przejrzała w lustrze nowo doprane spodnie moro.
Rzuciła kilka słów na otuchę.
-Ujdzie w tłoku, będzie dobrze.
Dopiero metaliczny głos w głośnikach samolotu wyrwał ją ze świadomości bezwyjściowej walki z własnym przeznaczeniem. Od teraz nikt nie będzie mówił o niej źle, zaczyna z czystą kartą nowy etap życia, życia bez złych wspomnień.
„We are now leaving Germany…”
Re: [X-men]Sesja X
: niedziela, 13 kwietnia 2008, 16:20
autor: Mekow
Amelia Rinal
Wieczór dopiero się zaczynał, a po nim nastąpi jeszcze równie ciekawa noc. Tak zazwyczaj było w życiu
Ameli - ładnej, dość wysokiej i zgrabnej dziewczyny o kolorowych włosach (pomarańczowych z kilkoma bordowymi, niebieskimi i zielonymi pasemkami).
Dzisiaj miała na sobie raczej obcisłą czerwoną koszulkę odsłaniającą brzuch, niebieskie dżinsy ze strzępiącymi się dziurami i czarne skórzane kozaczki.
Usłyszawszy przechwałki mężczyzny postanowiła go sprawdzić. Przyjrzała mu się uważnie. Na oko dwadzieścia kilka lat, średniego wzrostu (jak na mężczyznę) z fryzurą na jeża. Ubrany był w szary garnitur, zaś na jego twarzy widniały okulary.
Wiedziała, że póki jest trzeźwa pokona go bez większego trudu. Musiała ograć go teraz, gdyż za godzinę jej stan ulegnie zmianie. Z uwodzicielskim uśmiechem na swojej ślicznej twarzy, podeszła bliżej i zagadała do niego.
- Cześć. Ja też gram w snookera.
Teraz to on zmierzył ją wzrokiem. Miał wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach gry w bilard, więc odpowiedział:
- Cześć mała. Mogę dać ci lekcję gry, ale nie za darmo.
Amelia uśmiechnęła się do niego. Miała już plan ograć go jak tylko się da. Był zbyt pewny siebie, wręcz arogancki.
- Czyli gramy na kasę. Dwie partie, po 10$ za punkt różnicy. - zaproponowała.
- Myślałem o mniejszej stawce, ale jeśli masz pieniądze to nie ma sprawy. Kiciu. - odparł mężczyzna.
Amelia uśmiechnęła się - nie tylko na myśl o pieniądzach, które ma zamiar wygrać, ale i o to, że stępi nieco jego zbytnią pewność siebie.
- No to gramy. - odparła i ruszyli w kierunku stołu.
- Zobaczymy, czy posługujesz się kijem tak jak twierdzisz. - dodała nieco dwuznacznie i puściła do niego oczko. W tym momencie byli już przy stole do snookera.
Re: [X-men]Sesja X
: niedziela, 13 kwietnia 2008, 19:02
autor: Discordia
Gwen Mobius
Gwen widziała wpadające zwłoki. Za nimi stał blondyn. Patrzyła na niego przez chwilę w totalnym bezruchu. Zauważyła mimowolnie, że mężczyzna ma nóż w ręce. Potem znowu spojrzała na ciało. Usiadła, podwinęła kolana pod brodę. Czerwona krew wypływała z rany, zalewając fartuch.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że laborant nie żyje. Że ten blondyn go zabił. Że czeka teraz na nią. Spojrzała na niego podejrzliwie. Na wszystkich spoglądała teraz podejrzliwie, ale to nie przeszkadzało jej być wdzięczną za uwolnienie od więzienia.
-
Oczywiście, że idę.- Odparła lekko zeskakując z łóżka.
Miała na sobie białą koszulkę i płócienne szorty. Podbiegła do drzwi. Stanęła przed blondynem.
-
A gdzie idziemy?
Patrzyła na niego wyczekująco. Zastanawiała się czy znajdzie się w lepszym położeniu, ale było jej w zasadzie wszystko jedno.
„Byleby uciec stąd” pomyślała.
Blondyn uśmiechnął się szeroko. Zauważyła, że jego zęby były idealne – białe i równe. W jego oczach błyszczały cały czas wesołe iskierki. Ukłonił się nisko i spytał.
-
A dokąd chciałabyś iść Pani? W każdym razie na początek.
Gdy tak mówił Gwen zwróciła uwagę na jeszcze jedną rzecz. Wolna dłoń jej wybawiciela, a może tylko nowego oprawcy, była przecięta nożem w poprzek po wewnętrznej stronie i na opuszkach palców.
Dziewczyna parsknęła śmiechem na ten nieoczekiwany zwrot.
„Za dużo telewizji się naoglądałeś” przeleciało jej przez głowę.
-
Na początek to może na zieloną łąkę pod dojrzałe jabłonki.- Rzuciła pierwsze co jej przyszło do głowy.- A
tak konkretnie to na świeże powietrze. Można?
Dodała, po chwili zwracając znów oczy na leżące ciało. To był Dodgson, młodszy terapeuta, który budził ją co rano i analizował jej sny.
„Ciekawe co tobie się teraz śni?” zapytała go w myślach. Krew skapywała na podłogę tworząc na płytkach małą kałużę czerwieni.
Mężczyzna poskrobał się po policzku usłyszawszy słowa dziewczyny. Krew ściekała z jego broni na podłogę, lecz ani jedna kropla nie opuściła ran na dłoni. Jego uśmiech się jeszcze poszerzył.
-
Myślę, że to da się załatwić. Mam na myśli łąkę i jabłonki. Choć w lutym będzie raczej biało niż zielono. A co do drugiej części.- Odsunął się i dwornym gestem wskazał drzwi. -
Proszę przodem mademoiselle.
-
W lutym?- Gwen spojrzała na niego zaskoczona.-
To już jest luty? Było Boże narodzenie.
Opuściła głowę. Ale zaraz powrotem ją podniosła. Uśmiech już zmazywał resztki smutku z twarzy.
-
Skoro tak, to niech będzie.- Powoli i delikatnie obeszła martwego mężczyznę, rzucając sarkastycznie:-
Do widzenia Dodgson.
-
A swoją drogą, jak się pan nazywa?- Rzuciła szybkie spojrzenie na jego dłoń. A za chwilę w głąb korytarza.
Kiwał głową słuchając jej deliberacji na temat pory roku. Dopiero zapytany o imię się odezwał.
-
Proszę mi wybaczyć, iż nie przedstawiłem się wcześniej, ale mam nadzieję, że okoliczności, choć trochę usprawiedliwiają mój brak manier.- W jego głosie słychać było autentyczną skruchę. -
Nazywam się Charden Saigner. Miło mi panią poznać Gwen.
Jeszcze raz się skłonił, choć tym razem znacznie bardziej oszczędnie.
Gwen patrzyła na niego z rozbawieniem. Osiemnastolatka świetnie bawiła się widokiem mężczyzny wyrażającego się w sposób tak staroświecki.
-
Miło mi poznać, panie Saigner.-
„Dziwne nazwisko” pomyślała. Rozejrzała się jeszcze raz. Pod sufitem pracowały kamery. Przy drzwiach były fotokomórki i czytniki na karty magnetyczne.
-
Może byśmy się tak pospieszyli? Tu ktoś zaraz przyjdzie. Kamery pracują.- Dopiero po chwili zdała sobie sprawę co on powiedział.-
Jak to? Skąd pan zna moje imię?
Charden się roześmiał. Pokiwał głową, po czym machnął ranną ręką w stronę jednej z kamer. Dziewczyna głośno wciągnęła powietrze widząc jak ciemno czerwona, długa na jakiejś dwadzieścia centymetrów igła wbija się w urządzenie.
-
Proszę się nie bać, nikt nie przyjdzie, ponieważ nie ma, komu przyjść.- Przy tych słowach nawet przez ciemnoczerwone szkła okularów słonecznych zobaczyła w jego oczach smutek pomieszany ze złością.
-
A jeśli chodzi o imię, w końcu przybyliśmy tu specjalnie dla pani, zatem oczywistym jest, że powinniśmy je znać, czyż nie?
-
Tak. Oczywiście.- Odpowiedziała odruchowo. Jeszcze ciągle patrzyła na zmasakrowaną kamerę.-
To znaczy… Znaczy, że oni wszyscy… Nie żyją? To pan ich zabił?
Powiedziała cicho. Widać było, że ciężko jest jej się pogodzić z taką myślą. Mimo nienawiści jaką z całego serca żywiła do tych ludzi, nie mogła przejść do porządku dziennego nad tym, że ktoś mógł ich wszystkich zabić. Z jej powodu.
-
Co to znaczy przybyliśmy? Kim są „my”?- Zapytała zaciekawiona. I podejrzenie znów zagościło w jej spojrzeniu.
Prowadził ją ciągle korytarzami w stronę wyjścia. Widać było, że jest spokojny i nie przejmuje się możliwością napotkania jakichś trudności.
-
Pewnie większość żyje, choć nikt nie jest w stanie się ruszać.- Reszta pytań pozostała bez odpowiedzi.
Dopiero, gdy byli blisko wyjścia, ze stróżówki wyszedł chłopak, na oko w jej wieku. Czarne zmierzwione włosy jakoś dziwnie pasowały do znoszonych, luźnych ciuchów. Wtedy Charden odezwał się.
-
Oto my. Ja i mój przyjaciel Gregory. A ten, kto kazał nam po panią przyjechać, spotka się z panią jeszcze dziś.
To wszystko było bardzo dziwne. Nie bała się, ale nie ufała im wcale. Kto wie, gdzie ją zabierali. I te… moce?... którymi Charden unieszkodliwił kamerę. Ciekawe co potrafi Gregory. Gwen spojrzała na chłopaka.
-
Cześć. Jestem Gwen.
Podejrzenia zostały i ale Gwen dobrze ukrywała swoje uczucia przez ostatnie kilka lat i teraz nic po niej nie było widać.
No i kim był ten „ktoś”? Dla kogo tajemnicze labo
ratorium jej ojca ze swoimi najwyższej klasy zabezpieczeniami nie stanowiło żadnego problemu?
Re: [X-men]Sesja X
: niedziela, 13 kwietnia 2008, 22:14
autor: Perzyn
Dominik Strider
Gdy zobaczył reakcję Dominika chłopak mruknął coś do siebie w jakimś szeleszczącym języku. Dopiero teraz do chłopaka dotarło, że jego rozmówca mówi z wyraźnym akcentem. W sierocińcu nieczęsto można było spokojnie oglądać telewizje, ale i tak szybko się zorientował skąd kojarzy taki akcent. Rosjanin. Ale czego może od niego chcieć jakiś Rosjanin? Gdy Dominik to wszystko rozważał jego odbicie rozsiadło się wygodniej opierając się dość nisko. Pozycja całkowicie przeciwstawna tej, którą albinos przyjąłby móc szybko wstać. Z kieszeni swojej kurtki Rosjanin wyjął paczkę Lucky Strike’ów. Wyciągnął ją do Dominika, ale ten pokręcił głową. Zapalniczka Zippo dawała ładny duży płomień. Gdy wreszcie pociągnął pierwszego bucha chłopak zaczął mówić.
- Nazywam się Siergiej. Dla przyjaciół Sierioża. Ty z kolei jesteś Dominik Strider. Mógłbym podać dokładne dane, ale chyba sam wiesz, kiedy się urodziłeś i tak dalej. To naprawdę zrobiło na młodym Amerykaninie niepokojące wrażenie. Siergiej roześmiał się widząc jego minę i rzucił mu legitymację szkolną. Jego legitymację szkolną.
- Zapamiętam by nie nosić legitymacji w zewnętrznej kieszeni - mruknął chłopak bez wyrazu. Spod czapki i gogli nie widać było wyrazu jego oczu. Może to i lepiej. Schował legitymacje do plecaka. Skrzywił się nieznacznie, gdy dotarł do niego zapach dymu. Jeden z powodów, dla których omijał szkolne toalety właśnie śmierdział mu pod nosem. Siergiej jakby tego nie zauważył. Za to uśmiechnął się błyskając białymi zębami.
- Dobry wniosek. Portfela też w niej nie noś. W ogóle lepiej nie mieć portfela no, ale nie o tym miałem mówić. Zaciągnął się głęboko i zaczął uważnie przyglądać Dominikowi. Noga Rosjanina stykała się z cieniem rzucanym przez pobliskie drzewo.
- Patrz uważnie Nagle cień się zmienił. Uformował się w prosty, symboliczny wręcz, rysunek człowieka taki, jaki często malują dzieci – z czterech kresek i kółka. Ludzik pomachał ręką a potem znów w jego miejscu był cień rzucany przez pobliskie drzewo. Dominik zmartwiał w pół ruchu. Patrzył w miejsce, w którym przed chwila cienisty ludzik machał do niego ręką... Jak to możliwe? Przecież... Chłopak był szczerze mówiąc w szoku. Dawno nie zdarzyło mu się zgłupieć... W zasadzie od chwili, gdy dowiedział się o swoich mocach sądził ze nic go nie zdziwi. Teraz zszokowały go dwie rzeczy: po pierwsze ten człowiek tez to umiał. Tylko on robił to świadomie i wyglądało na to ze radzi sobie wyśmienicie. Po drugie Dominik miał wrażenie, że Siergiej nie zrobił tego przypadkowo.
- Niezwykle... - Bąknął chłopak pod nosem. Brzmiało to tak jakby nie wiedział, co to było... A wiedział aż nadto dobrze.
- Owszem, robi wrażenie. Jednak ty przecież też znasz podobne sztuczki. – Głos Rosjanina zdradzał niezbyt udolnie skrywane rozbawienie. – Zresztą właśnie dlatego to mnie przysłali żebym z tobą pogadał. Chłopak przez dłuższą chwile milczał. Zyskał, więc pewność... Liczba mnoga w ostatnim zdaniu mu się nie spodobała.
- Skąd wiesz? I co za oni? - Spytał. Zaraz się zmitygował ze to dwa najbardziej banalne pytania, jakie mógł zadać... Ale było już za późno. Słowa padły. Kolejna chmurka dymu opuściła usta jego rozmówcy. Widać było, że spodziewał się tych pytań.
- O twojej mocy powiedział mi mój szef, a skąd on wie? Cóż, jeśli go spotkasz to możesz zapytać. A kim jesteśmy? Widać było, że zastanawia się jak to ująć. Zastanawiał się dość długo powoli kończąc swojego Lucky Strike’a. Napięcie coraz silniej udzielało się Dominikowi, który gotów był w każdej chwili się poderwać i zniknąć. Wreszcie jednak Rosjanin zaczął mówić.
- Takich jak ja czy ty jest więcej. Oczywiście nie wszyscy manipulują cieniem. – Albinos zauważył, że na twarzy chłopaka zagościł smutny uśmiech gdy tak mówił. – Jesteśmy mutantami. Ludzie boją się takich jak my. Rozumiesz, co się stanie, jeśli nasze istnienie wyjdzie na jaw? Będzie gorzej niż z czarnymi. A mój szef zbiera takich jak ty żeby im pomóc się na ten dzień przygotować. Chłopak skrzywił się nieznacznie.
- Zaraz, mutantami mówisz? - bąknął zdezorientowany. W zasadzie to o samym sobie od dawna mówił per mutant... Ale tylko ze względu na albinizm... Zwykła dość powszechna mutacja powodująca zanik barwnika. Zaśmiał się sam do swoich myśli. - Zaraz, zaraz... Wychodzi na to, że wokół pełno jest ludzi, którzy nie są ludźmi i inni wcale nie muszą o tym wiedzieć... - rzucił nagle.
- Poza tym, dlaczego uważasz, że miałoby być źle? - spytał ciszej. Siergiej popatrzył na niego i smutno pokiwał głową.
- Naprawdę jeszcze nie rozumiesz? Przypomnij sobie jak traktowano cię przez twój wygląd. To jest nienawiść dla inności. Teraz dodaj do tego zazdrość o to, że potrafisz to, o czym inni mogą marzyć. Jeśli jeszcze jesteś sam, a przy liczebności mutantów najpewniej będziesz sam, to droga do linczu stoi otworem. Przy tym ostatnim zdaniu w jego oczach zapaliły się dziwne ogniki. - Jednak nie będziemy cię do niczego zmuszać. Podał Dominikowi kartkę z rządkiem liczb. - Zastanów się nad tym i jeśli zechcesz się z nami skontaktować to zadzwoń. Wypowiedziawszy te słowa wstał i odszedł nucąc pod nosem jakąś melodię i rzuciwszy zszokowanemu Dominikowi jedynie krótkie - Na razie!
Angela Weisskopf
Należący do linii Lufthansa stalowy kolos ruszył po pasie. Po chwili przednie koło powoli, niemal ospale oderwało się od ziemi a dziób maszyny skierował się do góry. Lot do Nowego Yorku z międzylądowaniami w Lyonie i Lizbonie zajmuje nieco czasu, jednak dziewczyna miała, o czym myśleć przez drogę. Spotka innych takich jak ona, nauczy się lepiej kontrolować swoje umiejętności. Może do tego znajdzie przyjaciół? Zamyślona nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła. Nie potrafiła określić jak długo trwała drzemka, ale obudziła się na krótko przed osiągnięciem celu. Profesor miał czekać na nią na lotnisku. I faktycznie, gdy przeszła już odprawę zauważyła łysego mężczyzną na wózku trzymającego tabliczkę z jej imieniem i nazwiskiem. Torując sobie powoli drogę przez tłum ruszyła w jego stronę. Dopiero, gdy odległość zmalała zauważyła, że, obok Charlesa Xaviera stoi młody mężczyzna z czarnymi, lekko kręcącymi się włosami i dość wydatnym nosem. Co prawda nos ów nie był zagięty w kształt liczby 6, ale i tak pięćdziesiąt lat temu w Niemczech takie rysy twarzy wystarczyły by zniszczyć a nawet zakończyć czyjeś życie. Wreszcie profesor także zauważył Angelę. Powiedział coś, z tej odległości jeszcze niesłyszalnego, do swojego towarzysza a ów pchnął jego wózek w stronę Niemki.
- Witaj Angelo, miło mi poznać cię osobiście. Jestem Charles Xavier a to Jeremiah, jeden z moich podopiecznych. Angela powoli zerka na osobę prowadzącą wózek, ponownie wpatruje się w niego jak na maszynę szyfrującą, rozważa opcje, co by się stało z takim człowiekiem w Niemczech? Jedyne słowa, które padłyby z jej ust to pewnie
-Witam, czuje się zaszczycona. Jeremiah skinął dziewczynie głową i z uśmiechem się przywitał.
- Cześć, cieszę się, że dotarłaś bez kłopotów.
-Przepraszam za swój wygląd, najwyraźniej byłam nieco przemęczona i zdrzemnęłam się w czasie drogi. Mimo iż wcale źle nie wyglądała, świadczyć to będzie o jej niskiej samoocenie. Zmartwiony uśmiech pogłębi to wrażenie. Pewnie i odmówi, gdy ktokolwiek będzie chciał ją wyręczyć w niesieniu bagażu, a nawet, jeśli już będą nalegać, ta co chwila będzie pytać, czy nie jest to dla niego za ciężkie, niewiedzą co z sobą począć.
Po tym krótkim powitaniu już w trójkę skierowali się do samochodu. Gdy szli przez lotnisko Angela przyglądała się otaczającym ją ludziom. Po raz pierwszy opuściła kraj i była ciekawa swojego nowego miejsca zamieszkania. Patrzyła dookoła i próbowała wszystko ogarnąć i zapamiętać. Była trochę jak małe dziecko w lunaparku. Przypomniała sobie, jak kiedyś, jeszcze przed wypadkiem, odwiedziła taki razem z rodzicami. Teraz było podobnie, tylko mniej było w niej tego niewinnego zachwytu a więcej ciekawości. Jej uwagę zwróciła olbrzymia różnorodność przelewających się przez terminal ludzi. Owszem, w Niemczech nie każdy mężczyzna jest wysokim blondynem o niebieskich oczach i kwadratowej szczęce a nie każda kobieta biuściastą Helgą, ale takiego wielorasowego i pełnego oryginalnych indywiduów tłumu nie ogląda się codziennie. W trakcie jazdy nie rozmawiali o niczym specjalnym. Ot, takie typowe, uprzejme gadanie o niczym. Jeremiah pochwalił jej angielski, ona powiedziała, że miasto jej się podoba. Wreszcie dotarli na miejsce. Samochód minął bramę i zatrzymał się pod dwupiętrową, wiktoriańską posiadłością.
- Jeremiah cię oprowadzi i pokaże twój pokój. Ja muszę załatwić parę nudnych spraw związanych z zarządzaniem tym wszystkim. Jeśli zechcesz porozmawiać to za parę godzin będę wolny.
Pedro Alvarez
Dzień w fabryce minął. No właśnie, jak minął. Pedro szedł ulicą i tylko przyzwyczajenie sprawiało, że klął paskudnie po hiszpańsku w myślach a nie pod nosem lub nawet głośno. Był w tym mieście dopiero od tygodnia, ale to powoli zaczynało wystarczać by zatęsknił za domem. Nie był pewien, na co liczył, ale był kolejnym z długiego szeregu tych, co uwierzyli w „Amerykański Sen”, w lepsze życie za oceanem. Był też kolejnym, który się przekonał, że nie wygląda to tak wspaniale, jak pokazywali to na filmach. Chicago było miastem ciemnym i zimnym. To był dla Alvareza szok po tym jak tu przyjechał. Owszem wiedział, na czym polegają różnice pomiędzy miejscami o różnej długości i szerokości geograficznej, a jednak wysiadając z samolotu tydzień temu nie był przygotowany na leżący tu w lutym na ulicach śnieg i panujący mróz. Ciepłe ubrania, jakie miał na sobie były wynikiem nie pamiętania o tym drobnym szczególe i przy okazji zawierały w sobie jakieś osiemdziesiąt procent jego początkowego budżetu. Kolejne dziesięć pochłonęło wynajęcie mieszkania. Parsknął na tę myśl. Też mi mieszkanie, które nawet Raskolnikow nazwałby norą. Pedro zresztą zastanawiał się czy klitka, w której mieszkał nie była kiedyś schowkiem na szczotki. Przynajmniej była czysta, czego nie dało się powiedzieć o reszcie dzielnicy. Nawet śnieg był tu szary. Szare nie były za to ściany, pokryte geologiczną warstwą brudu albo zmatowiałymi już dawno graffiti. Dookoła beczek z ogniskami w środku grzali się zarośnięci, brudni bezdomni i ustępujące im tylko pod względem owłosienia na twarzy bezdomne. Młodzieniec przyspieszył kroku pragnąc jak najszybciej znaleźć się znów w swojej ciasnej, ale w dziwny sposób przytulnej klatce. Wreszcie dotarł do budynku jak inne, kiedyś może i ładnego, ale obecnie wyglądającego jak najgorsza rudera. Nie zwrócił uwagi na powybijane szyby i wyłamane lata temu drzwi wyjściowe, zdążył się już na oglądać. Wspiął się po drewnianych, skrzypiących schodach ignorując smród moczu, minął zewnętrzny kibel na półpiętrze i stanął przed swoim ‘apartamentem’. Tylko po to, aby odkryć, że nie ma przy sobie kluczy. Najpierw przez minutę stał bez ruchu i nie dało się poznać po nim, jak wielka wzbiera w nim wściekłość. A potem z całej siły kopnął. Kopnął powietrze, bo drzwi, którym życzył, aby je szlag trafił już nie było. Pedro wszedł do środka i przysiadł gapiąc się w bezmyślnym zdziwieniu w dziurę, którą dotychczas zasłaniał kawał płyty pilśniowej. Potrząsnął głową, zamknął oczy i starał się zrozumieć, co się dzieje. A gdy je znów otworzył drzwi były na miejscu.
Gwen Mobius
Gregory kiwnął głową na powitanie. Widać, że nie był tak bardzo przywiązany do manier jak swój francuski współpracownik. Dał jej gestem znak żeby szła za nim. W międzyczasie Charden wyciągnął telefon i z kimś rozmawiał, ale Gwen nie zrozumiała ani słowa z prowadzonej w jego ojczystym języku konwersacji. Gdy skończył odwrócił się do dziewczyny.
- Życzyłaś sobie pani na łąkę z jabłonkami. Obawiam się, że niestety będą musiały cię zadowolić drzewka pomarańczowe. Gdy to usłyszała oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Kim byli jej wybawiciele? I gdzie chcą ją zabrać. No i najważniejsze, z czyjego działali rozkazu? Wszystkie te pytania na chwilę uciekły w głąb jej umysłu gdy na niebie pojawił się helikopter, który obniżył lot i już po chwili wylądował przed nimi. Gregory od razu wpakował się do środka, po czym wydobył skądś książkę i zaczął czytać. Dziewczyna zaciekawiona rzuciła okiem na okładkę. Nie kojarzyła ani autora ani tytułu, za to białowłosy facet w skórach i z mieczem w dłoni jednoznacznie wskazywał na jakieś fantasy. Spróbowała odczytać, ale książka wyraźnie nie była po angielsku, na co wskazywała choćby kreska nad „z” w tytule. Charden, jak zwykle z pełną uprzejmością, zaprosił ją do środka. Nie mogła opanować uczucia ulgi, gdy opuszczała swoje dotychczasowe więzienie. Zastanawiała się jak wielu ludzi zginęło podczas mającego ją uwolnić szturmu. Francuz twierdził, że większość powinna była przeżyć, ale też nie miał pewności. Zresztą, jeśli ludzi traktował jak tamtą kamerę to wcale się nie dziwiła, że nie jest pewien czy ich nie pozabijał. Zresztą jego umiejętności były kolejną niepokojącą kwestią. Gwen w razie potrzeby potrafiła być bystra i dodała dwa do dwóch. A wynik tego działania sugerował dość wyraźnie, że igła była zrobiona z krwi. Siedzący po jej lewej stronie mężczyzna był niebezpieczny, to było pewne. Siedzący po jej prawej stronie mężczyzna był zagadką. Jeszcze większą był ich zleceniodawca. Na takich i podobnych myślach upłynęła jej podróż, która wcale nie była długa. Zdawało się, że nie opuścili granic stanu i wciąż są na Florydzie. Helikopter wylądował na przylegającej do plantacji pomarańczy łące. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stała spora, pamiętająca chyba czasy kolonialne, hacienda. Jej towarzysze, a może już strażnicy, zaprowadzili ją do środka.
- Proszę się rozgościć, pan Dowd będzie dopiero za jakąś godzinę. Jeżeli zechce pani zadać jakieś pytania to postaram się na nie w miarę możliwości udzielić odpowiedzi, choć zapewniam, iż więcej będzie mógł powiedzieć mój pracodawca. Mówiąc to otworzył barek i odkorkował butelkę czerwonego wytrawnego wina. Sięgając ręką w stronę lampek rzucił dziewczynie pytające spojrzenie. - Napije się pani?
Amelia Rinal
Snooker. Gra dżentelmenów a także niektórych bywalców klubów takich jak ten. Tęcza patrzyła jak jej przeciwnik ustawia bile w odpowiednich miejscach. Piętnaście czerwonych i do tego po jednej żółtej, zielonej, brązowej, niebieskiej, różowej i czarnej. Oraz rzecz jasna biała bila rozgrywająca. Gdy wszystkie znalazły się na stole mężczyzna odwrócił się do niej i pewnym siebie głosem powiedział.
- No malutka, pokaż mi, czego jeszcze mam cię nauczyć. Tęczy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ustawiła białą bilę w polu D i uderzyła. Cichy stuk kija a po nim wygłuszone przez znajdującą się pod płótnem gumę uderzenie bili o bandę a następnie głośniejszy już stuk dwu stykających się ze sobą bil. Jeden ze stojących obok kibiców gwizdnął cicho. Dziewczyna posłała cue ball pomiędzy bilami żółtą i brązową tak, że odbił się tuż nad łuzą i uderzył w trójkąt z czerwonych kul. Energia kinetyczna przekazana przez składające się nań elementy posłała narożną czerwoną bilę do narożnego otworu. Facet z uznaniem kiwnął głową.
- To, którą teraz? Amelia zastanowiła się. W zasadzie nie rozproszyła czerwonych bil i z tej pozycji ciężko byłoby trafić w najwyżej punktowaną czarną. Zdecydowała się na wartą tylko jeden punkt mniej różową. A potem znów przyszła kolej na czerwoną i kolejną kolorową. Zdołała się odsadzić na trzydzieści punktów nim po nieco pechowym odbiciu czarna bila minęła łuzę o pół centymetra i pozostała na stole. Jej przeciwnik okazał się być naprawdę dobrym graczem, nie tylko szybko odrobił zaległości, ale z każdym razem bez pudła trafiał za siedem punktów. Przyszła pora na użycie specjalnych technik. Stojąc za przeciwnikiem Rinal oparła ręce na wystawionym przed siebie kiju niczym średniowieczny wojownik nie mieczu. Odrobina pomocy szczęściu zaowocowała faulem ze strony jej, jakże godnego konkurenta. Mężczyzna wskazał jej stół.
- Cóż, twoja kolej kotku. Jednak nawet pomimo oszustwa jakiego się dopuściła nie udało jej się zdominować frame’a i ostatecznie po pierwszej partii była tylko sto dolarów do przodu. Drugą grę miał rozpocząć mężczyzna. Wyciągnął z kieszeni srebrne puzderko i usypał na krawędzi stołu ścieżkę, którą szybko wciągnął. Po czym rozpoczęła się druga część spektaklu, jakiego tutejsi bywalcy nie oglądali od dawna. Nawet Tęcza musiała w duchu skłonić głowę przed mężczyzną, który nie dawał jej odskoczyć na tyle ile by chciała. Co więcej przestał grać tak ambitnie jak poprzednio i nie mogła zbyt wyraźnie manipulować łatwiejszymi uderzeniami. Ostatnie cztery czerwone bile zastały ich przy stanie pięćdziesiąt jeden do pięćdziesiąt jeden. Uderzenie Amelii i kolejny punkt. Deklaracja uderzenie w czarną bilę. Pięćdziesiąt jeden do pięćdziesiąt dziewięć. Kolejna czerwona zatrzymała się tuż na krawędzi otworu. Po chwili stan rozgrywki się wyrównał, lecz Amelia nie była nie od tego, aby nieco mocniej pchnąć bilę przeciwnika przy pomocy swoich zdolności. Po raz kolejny go odsadziła i miała nadzieję na to, że uda się jej wyciągnąć z tej gry nieco więcej pieniędzy niż kilkadziesiąt dolarów. Jednak, pomimo że kasa wciąż była ważna to dziewczyna dała się ponieść adrenalinie i rozgrywce. Dawno nie spotkała kogoś, kto grał tak dobrze i bawiła się teraz świetnie, co więcej niepewność obserwatorów udzieliła się także jej. Wreszcie ostatnia czerwona bila wpadła do łuzy przypieczętowywując dziesięciopunktową przewagę nad mężczyzną. I finałowe uderzenie z odrobiną efekciarstwa, mogła sobie na to pozwolić. Oczywiście zdeklarowała czarną. A potem uderzyła cue ball minęła solidnie swój cel, po czym po delikatnym łuku zawróciła, odbiła się od bandy i skierowała siedmiopunktową bilę wprost do łuzy. Przegrany rozłożył ręce i westchnął. - Trudna rada, zakład to zakład. Dwieście osiemdziesiąt dolarów zmieniło właściciela a puzderko znowu błysnęło w świetle lamp. Mężczyzna ze smutkiem skonstatował, że jest puste. - Nie jestem tutejszy kotku, może pomogłabyś mi zorganizować trochę towaru?
Re: [X-men]Sesja X
: niedziela, 13 kwietnia 2008, 23:55
autor: WinterWolf
Dominik Strider
Chłopak się nie pożegnał z dziwnym rozmówcą. Wpatrywał się w rząd cyfr na karteczce, którą dostał przed chwilą. Siedział tak przez dłuższy czas, a myśli przemykały w jego głowie siejąc w niej jeszcze większe zamieszanie.
Z jednej strony obawiał się co będzie dalej... A więc są osoby, które jakimś cudem wiedzą o tych zdolnościach, które on sam trzymał w najgłębszej tajemnicy, i do kórych przez długi czas nie przyznawał się nawet przed samym sobą... Dopóki nie mógł już dłużej udawać, że nic się nie stało wtedy w zaułku. Nie wiedziały o nich nawet osoby z jego bliskiego otoczenia... Skrzywił się na tę myśl. Czy on, starający się żyć na uboczu, w cieniu, mógł mówić w ogóle o czymś takim jak bliskie otoczenie? Nie mógł... Wiedział o tym doskonale.
Była jeszcze druga strona... Co będzie jeśli dowiedzą się o tym ludzie. Ci zwykli, z którymi dzielił sierociniec, jedną klasę, podwórko, gdy kiedyś chciał bawić się z innymi dziećmi? Czy rzeczywiście spotka go z ich strony tylko lincz? Chociaż tyle lat mierzył się z nietolerancją i wiedział, że ludzie potrafią być okrutni już za sam odmienny wygląd, chciał wierzyć, że to się kiedyś zmieni... A teraz ktoś nazwał jego przypadłość... Jego ściśle skrywaną tajemnicę. Głęboko w duchu wiedział, że tamten miał rację. Rzeczywiście tu nie było miejsca dla takich jak on...
Dominik ocknął się z zamyślenia. Był bardzo późny wieczór, a droga do sierocińca daleka... Wstał z ciężkim westchnieniem z ławki. Zesztywniał, bolały go mięśnie i stawy. Było ciemno. Chłopak odwrócił czapkę daszkiem do tyłu. Gogle powędrowały na czoło odsłaniając jego oczy. W tych ciemnościach jakie tu zaległy nikt nie miał szans dostrzec jego oczu... Zupełnie białych, pozbawionych źrenic i tęczówek. To te oczy pozwalały widzieć mu w tym mroku. W parku było na tyle ciemno, że musiał zdjąć gogle, by widzieć coś więcej niż tylko nić drogi przed sobą. Teraz widział lepiej niż w dzień... Gdy na jego drodze do sierocińca pojawią się latarnie będzie musiał nasunąć daszek czapki na oczy, by światło go nie oślepiało...
Droga zajęła ponad godzinę. Miasto żyło własnym, nocnym życiem. Chłopak wiedział, że czeka go słowna utarczka z pełniącą dyżur opiekunką. Zawsze tak było, gdy wracał później niż pozwalały na to sztywne reguły domu dziecka.
[---]
Chłopak leżał na swoim łóżku. Przed oczami trzymał karteczkę z numerem telefonu. Choć światła były pogaszone raz po raz odczytywał rządek cyfr. Znał je już na pamięć. Czego tak na prawdę chcą od niego ci ludzie? Te mutanty, o których wspominał Siergiej...
Chłopak odłożył karteczkę na szafeczkę nocną i nakrył się cienką kołdrą. Zasypiając jedno wiedział na pewno: nie będzie go jutro w szkole... Będzie się głowił i rozmyślał... W końcu być może zadzwoni... Z tymi myślami zasnął głęboko wtulony w misia z oberwanym uchem, który był jego jedyną pamiątką ze świata, w którym kogoś miał...
[---]
Godzina 10 rano. Od dwóch godzin powinien być na zajęciach... Jak znał życie i tak nikt nie przejmie się jego nieobecnością... Zawsze tak było, że kończyło się na wyczytaniu jego nazwiska na liście i nie zawsze w razie nieobecności miał ją zaznaczaną. Ot po prostu nikt się nim nie interesował. Był jednym z uczniów zawyżających nieco statystykę szkoły i nic więcej.
Dominik z plecakiem na plecach, wypchanym prawie do pełna wszystkim co było w jego posiadaniu, nacisnął mocniej na oczy swoją czapkę z daszkiem. Gogle skrywające białe oczy przed jaskrawym światłem dnia przesłonięte zostały cieniem rzucanym przez daszek czapki. Chłopak wkroczył do budki telefonicznej. Raz kozie śmierć... Podniósł słuchawkę, wsunął świeżo zakupioną kartę, wystukał dobrze znany sobie numer. Zdążył poznać go na wylot w czasie wczorajszego dnia, nocnego dumania i całego dzisiejszego poranka. W słuchawce rozległ się sygnał nawiązywango połączenia. Chłopiec czekał wstrzymując oddech...
Re: [X-men]Sesja X
: poniedziałek, 14 kwietnia 2008, 12:13
autor: Discordia
Gwen patrzyła oszołomiona na świat za oknem. Zielona trawa, kwitnące drzewka pomarańczowe, oślepiające słońce na bezchmurnym niebie. Przyłożyła dłoń do szyby. Ciepłe szkło rozgrzewało palce. Już prawie zapomniała jak to jest, gdy czujesz ciepły wiatr na twarzy.
Ile lat spędziła w zamknięciu? Och, doskonale zdawała sobie sprawę, że to były lata. Zmieniała się przecież psychicznie i fizycznie. Dorastała. „Tylko ile to trwało?” pomyślała. Cztery, pięć, dziesięć lat? Nie, nie aż tyle. Doskonale pamięta swoje dwunaste urodziny. Prezenty, uśmiechniętą matkę, dumnego ojca. Czerwoną jak krew sukienkę i białe orchidee w wazonie na stole. Słodki piętrowy tort z czekolady. I tańce do późnego wieczora. Kilka wiosen i zim upłynęło odkąd ostatni raz widziała niebo.
Ośrodek był jasny, rozświetlony martwym światłe jarzeniówek. Był cichy, zagłuszany jedynie szemraniem bezdusznych mechanizmów. Był pusty, zamieszkany tylko przez nieczułych obcych ludzi. Gwen od lat nie widziała słońca, trawy, nie oddychała świeżym powietrzem, nie widziała szczerego człowieka. Ściany były grube, nie było okien ani drzwi na zewnątrz. Nie było spacerów, świeżych owoców, zwierząt. Prócz nagich białych ścian, kompletnie nieprzyjaznych ludzi, czarnych samotnych nocy, badań, analiz i testów nie było nic.
- Napije się pani?- Pytanie wyrwało ją z zamyślenia. Odwróciła się do blondyna mierząc go wzrokiem.
- Nie, dziękuję.- Odparła i dalej mu się przyglądała.
Francuz. Był nonszalancki. Czuł się tu, jak u siebie w domu. Ale dom nie był jego. No i był inny. Był odmieńcem tak, jak Gregory. Jak ona. Ciągle otwarta rana, krwawe „igły” wylatujące z dłoni, niepewność co do ilości ofiar. Wszystko się zgadzało. A jego ciemnowłosy towarzysz? Czy on też był… inny? Nie wykazał się dotąd żadnymi zdolnościami. Ale we dwóch opanowali Ośrodek. To daje do myślenia.
Ciekawe, jakie mają plany. Gwen nie bała się. Dawno już przestała się bać. Była tylko zaciekawiona i podejrzliwa. Kogo mogła interesować na tyle, że był gotów zadrzeć z jej ojcem? Uwolnienia z miłości lub innych ludzkich odruchów prawie nie brała pod uwagę. Najprawdopodobniej znowu ktoś chciał się o niej dowiedzieć absolutnie wszystkiego. Ale drugi raz już nie da się zamknąć. Oczy jej się zwęziły.
- Kim jest pan Dowd?- Rzuciła z obojętnym zainteresowaniem.
Re: [X-men]Sesja X
: wtorek, 15 kwietnia 2008, 15:13
autor: Mekow
Amelia Rinal
Okazało się, że przechwałki mężczyzny nie były całkowicie bezzasadne. Grał na jej poziomie, a ten był bardzo wysoki. Amelia była bardzo zadowolona. Owszem, liczyła na większą sumę, ale tak wyrównana walka, była niezwykle pobudzająca i wprawiła ją w dobry humor. Znakomicie się bawiła.
Trochę dziwne było to, że żadne z nich się nie przedstawiło. Amelia jakoś o tym nie pomyślała. Zwykle to inni, najczęściej chcą ją poderwać, pierwsi pytali ją o imię. No, cóż. Chyba pozostanie dla niego kotkiem, a on dla niej... tajemnicą. Mężczyzna w sumie nie był arcy-przystojny, ale jego umiejętności posługiwania się kijem bilardowym wzbudziły pewne zainteresowanie Amelii.
- Dzięki. To była super gra. Dawno nie trafił mi się taki przeciwnik. - powiedziała uśmiechnięta kiedy skończyli.
Kiedy pobieżnie sprawdzała zgodność przekazanej jej kwoty, mężczyzna zagadał o "towar". Dla Amelii ktoś, kto tak dobrze gra w bilard nie może być całkiem obcy - jest raczej typem swojego. Amelia stwierdziła przed sobą, że chętnie mu pomoże, wszak tym też się zajmowała. Jednak nie mogła mu do końca zaufać, nie znała go. Musiała być ostrożna i przestrzegać swoich własnych zasad. On zresztą sam powiedział, że nie jest tutejszy.
- Ja znam tu wszystkich. - powiedziała z uśmiechem. - Jeśli chcesz trochę tego co tam miałeś, to wiem z kim pogadać. On nie rozmawia z nieznajomymi, ale - jej szeroki uśmiech był nadzwyczaj szczery - tak dobrze grasz, że da się to załatwić. Mogę pośredniczyć.
Nadal uśmiechnięta podeszła nieco bliżej i nieco ciszej spytała: - To czego dokładnie chciałbyś spróbować? Koki?
Re: [X-men]Sesja X
: czwartek, 17 kwietnia 2008, 18:29
autor: BlindKitty
Pedro Alvarez
Wstał powoli ze swojego łóżka, które służyło jednocześnie za kanapę. Było zresztą poza szafą jedynym meblem w tym pomieszczeniu. Drzwi wróciły na miejsce. Otworzył je kluczami, które leżały na biurku. Jakim cudem zamknął drzwi zostawiając klucz w środku, nie miał zielonego pojęcia. Ale na razie wyszedł, zamknął drzwi za sobą i włożył klucze do kieszeni, notując w pamięci co z nimi zrobił. Zastanawiał się czy to zrobił przed chwilą to nie jest przypadkiem tylko sen. Postanowił jednak na razie nie sprawdzać tego eksperymentalnie. Wyszedł na zewnątrz i powlókł się na najbliższy przystanek autobusowy. Centrum tego miasta było o wiele mniej przygnębiające, i tam na razie postanowił się wybrać, żeby ochłonąć po swoim ciężkim przeżyciu...
Re: [X-men]Sesja X
: czwartek, 17 kwietnia 2008, 20:20
autor: Kawairashii
[Z góry przepraszam za opóźnienie, nie mogłam wcześniej odpisać. Oto instytut, mam nadzieje że ci się podoba Perzyn]
Angela Weisskopf
Samochód objechał wokół ronda, w którego środku była usytuowana gigantyczna fontanna, a w jej centrum postać anioła wykuta w marmurze. Biały posąg, bez żadnej skazy, wydawał się lekki niczym dzieła z kości słoniowej.
Wejście do posesji było monumentalne, można było przez nie wjechać samochodem, a ściany przed, na wysokości bioder wzdłuż schodów były obrośnięte roślinami ogrodowymi. Jak zresztą wszystko odległości do jednego metra na obrzeżach budynku, sporo kwiatów i krzaczków w większości, ciągnących się wzwyż ogrzanych przez słońce blado żółtych ścian, zawijając wokół okien i rynn, u których zwieńczenia, blacha formowała się w małe rzygacze.
Ogólnie posesja wydawał się cicha, jakby obserwowała i nasłuchiwała Angelę od kiedy przejechała przez bramę.
-Imponująca co nie? - spytał Jeremiah.
-ym.. tak.. bardzo. --- Tu przestronnie.
-Jak na razie jesteś jedną z pierwszych, ale nie wątpię żebyś i dziś spotkała się z resztą mieszkańców. Jak widzisz, tu mamy hol, um… korytarz na prawo prowadzi do kuchni, tam pewnie i znajdziemy tam kogoś, większość z domowników właśnie w niej przebywa przez większość dnia. Zostaw tu swój plecak, nikt ci go nie zabierze, a i tam wrócimy tu za kilka chwil.
Angela dołożyła na bok swoje bagaże.
Hol był wielkim rondem, dzielącym się na dwa poziomy, wnioskując po czasie, około południe światło wpadało do niego od frontu, rozświetlając go co przyczyniało się do oszczędności na sztucznym oświetlaniu. Okna powyżej i dwa szkliste żyrandole wskazywały na wysmakowanie Profesora Xaviera, chociaż Angela wątpiła by miał on w to jakiś swój wkład, a raczej że była to indywidualna wizja architekta. Który swoją droga odwalił niezłą robotę.
-Ho ho..- mruknęła do siebie oglądając go uważniej.
-Aha.. tu mamy pokój medyczny, są takie dwa, jeden na poziomie mieszkalny, a drugi poniżej przy sali treningowej…- dodał wskazując na jedne z drzwi na parterze, przed wejściem do korytarza -Dobra, tu mamy kuchnie.. o oto jeden z wykładowców. Dzień dobry panie Rasputin.
-Witaj Jeremiah.. o widzę że przyprowadziłeś z sobą.. jakąś dziewczynę –sugestywny wzrok, na który Jeremiah odpowiada uśmiechem, kręcąc głową i chwytając Angelę za ramiona, przyciągając ją bliżej profesora. Ta podchodzi trzymając dłonie blisko siebie, kiwając głową, gdy chłopak ją przedstawia
-Oto Angela Weisskopf, profesor Xavier wziął ją pod swoje ramię.
-Um.. Miło mi.- odruchowo kiwnęła głową oddając honory.
-Profesor Piotr Nikolaievitch Rasputin, Colossus
-Przepraszam? Ma pan trzy nazwiska?
-Heh.. Jeremiah postaraj się powiedzieć Angeli o wszystkim co trzeba dobrze?
Angela została oprowadzona po kuchni.
Telewizor z tak wielkim monitorem w kuchni? Angela nigdy nie słyszała o czymś takim, czy to ma służyć zbliżaniu domowników? Hm..
Z kuchni było także wyjście na tył domu. Ogromny jeszcze nie zapełniony wodą prostokątny basen. Jako iż budynek z tyłu przypominał wielką literę „C” z początki Angela chciała go nazwać patio. W oddali za krzakami, a dokładniej po drugiej stronie krzaków, względem basenu znajdował się kort tenisowy, a za nim lasek, z labiryntem ścieżek z wykładanych kamieni.
-A no tak, tą część posesji będziesz mogła zwiedzić później sama. Basen jest obecnie czyszczony, z powodu remontu do niektórych części domu nie będziesz miała wstępu ale postaram ci się to jakoś zobrazować. Chodźmy dalej…
-aha, nom -- dowid...
-Jeszcze się zobaczymy, miłego zwiedzania – powiedział Profesor Rasputin, machając w powietrzu dłonią.
-Dobrze zatem, tu mamy jadalnię. Śniadanie o 8:00, obiad o 16:00, a kolacja realizowana wedle własnych zapotrzebowań. Dalej znajduje się gabinet profesora, oraz klasy. Klatka schodowa, a tu winda, jak widzisz nie prowadzi na górne piętra, tylko do piwnicy, ale o tym dowiesz się kiedy indziej. Jak już mówiłem, na tą chwile powinnaś wiedzieć że znajduje się tam pomieszczenie ochrony, sterowane przez komputer, sala treningowa oraz pokój medyczny.
-Jak to sterowane przez komputer?
-Profesor Xavier jak by to powiedzieć, ma całkiem spore zaplecze finansowe i dość hojne grono znajomych. Nie raz zdziwisz się zwiedzając nasz instytutu hehe – Jeremiah pokiwał dwoma palcami z każdej dłoni tworząc tak zwany cudzysłów, podkreślając słowo „nasz”.
-Oto wejście do garażu, łazienki.. chyba są trzy w całym budynku. Ponownie hol.. może tym razem pomogę ci z bagażami, już niedaleko. Chodźmy na górę.
Angela wręcz chciała chwycić Jeremiah’a za dłoń, aby zostawił najcięższe rzeczy jej (przy tym dla niej najważniejsze).
-Tu masz około dwadzieścia pokoi mieszkalnych, prawe skrzydło dodatkowo jest zaopatrzone w saunę, a na strychy... tam już dostaniesz się z klatki schodowej, mamy jeszcze parę dodatkowych pomieszczeń, oraz szklarnię. Jeśli dobrze pamiętam, to w obecnej chwili przebywa tam Pani Profesor Munroe, Ororo Munroe, ak.”Storm” poznasz ja później, doszliśmy do...
-Nie rozumiem
-No tak, chodzi ci o „Storm” i „Colossus” tak?
-Mmhm.. –Angela pokiwała głową.
-To są nasze Nicki, często podczas akcji łatwiej jest mówić do kogoś w skrócie niże pełnym imieniem. Masz jakiś? Tutaj nawet profesorowie mają owe.
Angela zastanowiła się.
-Nie jestem dobra w takich rzeczach..
-Nie martw się często przychodzą z czasem, może na treningu popiszesz się czymś co się do tego przyczyni- Jeremiah wysłał do niej oczko, klepiąc po plecach –..oto twój pokój rozgość się, jak już się rozpakujesz nie obawiaj się pochodzić sobie trochę, jeśli będziesz mnie potrzebować będę w pobliżu. Pewnie jesteś głodna, pamiętasz gdzie jest kuchnia co nie? No.. to do zobaczenia, mam nadzieje że spodoba ci się mieszkanie w tym miejscu.
[---]
Angela podziękowała. Gdy już była sama, położyła się na łóżku i odpoczęła kilka minut, sprawdziła widok z okna. Może i tego się nie spodziewała, ale panorama była rzeczywiście niesamowita. W pokoju były dwa łóżka, czyli może spodziewać się współlokatorki.
Dziewczyna usiadła, zdjęła kurtkę oraz buty. Miała na sobie krótką białą bluzeczkę z długimi ramionami, zakończonymi skórzanymi rękawiczkami. W rejonie jej łokci, była pewna wada budowy, jakby w tym miejscu miała jakieś fałdy. Podobny efekt można uzyskać wkładając rękę w protezę ręki, po czym pozostawić nie wygładzone krawędzi u podstawy i zająć się ulepieniem całej reszty dłoni.
Rozpakowała swoje rzeczy, a gdy został jej ostatni najcięższy bagaż, postanowiła zasłonić okno. Gdy już było ciemno, z dziurki od klucza można było dostrzec jak z wewnątrz niej wychodzi naga postać i staje naprzeciw Angeli.
-Hey Meg, wie war sein reise?
Re: [X-men]Sesja X
: niedziela, 20 kwietnia 2008, 19:03
autor: Perzyn
Gwen Mobius
Francuz pociągnął łyk wina delektując się jego smakiem. Co prawda wolałby co innego, ale chwilowo jego ulubiony napój był poza zasięgiem. Pytanie dziewczyny skwitował uśmiechem mówiącym wyraźnie „no tak, jedno z tych trudnych”. Ale postarał się w miarę rozwiać jej wątpliwości. - Pan Dowd jest przede wszystkim naszym pracodawcą, ale tego się już pani zapewne domyśliła. Co jeszcze mogę o nim powiedzieć? Widać było w nim namysł, wyraźnie zastanawiał się jak wiele powinien jej zdradzić. - Jason Dowd jest szanowanym biznesmenem, prezesem Dowd Corp, udziałowcem w kilku mniejszych i większych holdingach. Gwen czuła, że mówi prawdę, ale nie całą, widać po nim było, że wie więcej niż chciałby się przyznać. A może to tylko pierwsze objawy paranoi dają o sobie znać? Charden postanowił najwyraźniej zakończyć temat, ponieważ dodał. - Niedługo sama go spotkasz i odpowie ci na twoje pytania.
***
Oczekiwanie nie dłużyło jej się za bardzo, wyszła na werandę i cieszyła się ciepłym porankiem. Promienie niewidzianego od tak dawna słońca chwilowo roztopiły w niej nawet niepokojące myśli na temat siedzącej teraz w środku dwójki odmieńców, którzy zdołali ją odbić z jej prywatnego, małego piekła. Jako, że siedziała na zewnątrz to ona jako pierwsza dostrzegła zbliżającą się limuzynę. Gdy pojazd znalazł się na tyle blisko by dźwięk silnika dał się słyszeć w środku do Gwen dołączył jej bardziej rozmowny towarzysz. Jak podejrzewała drugi członek drużyny siedzi wciąż w środku nad swoją książką. Drzwi pojazdu otworzyły się i wysiadł z niego wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna na oko dobijający czterdziestki. Doskonale dbał o swój wygląd, garnitur był skrojony na miarę przez naprawdę dobrego krawca, na twarzy nie było nawet najmniejszego włoska za to szpakowate włosy na głowie uczesane były tak, aby nadać mu wygląd męża stanu. Przywitał się z nimi, po czym podał swojemu pracownikowi czarną, dość sporą walizkę.
- Miło mi cię poznać Gwen. Jak się pewnie domyślasz nazywam się Jason Dowd. Mówił nieco protekcjonalnym tonem, jak ktoś kto zwraca się do dziecka. Przeszli do gabinetu na piętrze. Wskazał jej gestem wygodny fotel a sam zasiadł naprzeciw niej. Między nimi znalazło się olbrzymie mahoniowe biurko, którego blat mógłby posłużyć za pokład niewielkiej żaglówki. - Odpowiem na twoje pytania, ale najpierw wyjaśnię ci twoją sytuację. Cóż, nie jestem altruistą i nie uwolniłem cię dla moralnej satysfakcji, jestem biznesmenem i liczę na to, że skorzystam z twoich umiejętności. Na twarzy dziewczyny musiał się bezwiednie pojawić wyraz lęku przed ponownym uwięzieniem, ponieważ mężczyzna szybko podjął wątek. - Rozumiem jednak, że nic nie przychodzi za darmo. Zamiast celi w innym kompleksie oferuję ci dobrą płacę, pewne... przywileje oraz jeśli cię to zainteresuje to zemstę na rodzicach. Rzecz jasna, jeżeli nie jesteś zainteresowana pracą dla mnie to nic na to nie poradzę, ale jestem pewien, że zdołamy się jakoś dogadać. Splótł dłonie i czekał na reakcję dziewczyny.
Dominik Strider
Ciche kliknięcie w słuchawce oznaczać mogło tylko jedno, ktoś odebrał. Dominik nie wiedział, czego się spodziewał po tej rozmowie, ale z pewnością nie spodziewał się usłyszeć po drugiej stronie kabla głosu osoby zmęczonej życiem. A jednak cichy głos takie właśnie sprawiał wrażenie, jakby osoba, do której należał widziała zbyt wiele rzeczy, jakich nie powinno się oglądać w ogóle. A jednak w słowach kryło się coś jeszcze. Odrobina sympatii?
- Witaj Dominiku, cieszę się, że postanowiłeś skorzystać z tego numeru. Sądzę jednak, że rzeczy, o jakich będziemy rozmawiać to nie są sprawy na telefon. Chłopak mimowolnie skinął głową, choć nieco obawiał spotkania się z tym mężczyzną. - Niedaleko parku jest spokojna, miła knajpka. Nazywa się „Joe’s”, tam będzie można spokojnie porozmawiać. Bądź tam za godzinę.
***
Pomieszczenie tonęło w półmroku, ale to nawet bardziej pasowało Dominikowi. W powietrzu unosił się zapach starego oleju, na którym nie wiadomo od jak dawna smażono frytki. Jeśli nie liczyć stojącej za barem znudzonej dziewczyny to obecna była tylko jedna osoba. Starszy, mający na oko jakieś sześćdziesiąt lat, mężczyzna o gołębio siwych włosach i pobrużdżonej twarzy skinął mu głową. Gdy Dominik dosiadł się do narożnego stolika mężczyzna się przywitał. -Cześć. Jestem Erik Lehnsherr. To ja wysłałem Siergieja żeby się z tobą spotkał. Chłopak tylko głupawo skinął głową w odpowiedzi na słowa mężczyzny. W zasadzie nie bardzo wiedział, co miałby odpowiedzieć... Wszystko to, co się teraz działo wydawało mu się być wyjątkowo dziwnym i pokręconym snem... Zaraz się obudzi i okaże się, że wszystko to było zaledwie złudzeniem... A jednak... Chłopak milczał. Cisza dawała mu poczucie jako takiego bezpieczeństwa. Dawała pewne złudzenie, że w tej ciszy mógłby rozpłynąć się niczym cień... Nie burzył tego złudzenia... Czekał w ciszy... Erik spojrzał w gogle. - Wiem, że Siergiej nakreślił ci w bardzo uproszczony sposób kim jesteśmy. Przy tych słowach w ramach podkreślenia co ma na myśli na chwilę uniósł w powietrze leżący na stole widelec nie dotykając go jednak. - Na takich jak ja czy ty są różne określenia choć najczęściej nazywają nas mutantami. Uśmiechnął się przy tym ostatnim słowie doskonale zdając sobie sprawę z tego jak bardzo dwuznaczne w wypadku Dominika jest to określenie. Podjął głosem, w którym pobrzmiewały tony smutku, ale dawnego, choć nigdy nie zapomnianego. - Przekonałem się już, że ludzie nie tolerują tego co jest odmienne, ty chyba zresztą też. Dlatego szukam i zbieram podobnych nam ludzi, ponieważ obronić się możemy tylko razem. Lensherr mówił cicho, w zasadzie szeptał, ale i tak Dominik słuchał uważnie. - Mam nadzieję, że zechcesz do nas dołączyć. W zasadzie chociaż chłopak nie spodziewał się usłyszeć innych słów był mimo wszystko mocno poruszony. Ktoś powtórzył właśnie to, co powiedziano mu wczoraj. Innymi słowami, choć treść ta sama. Fakt, iż mówił to dorosły mężczyzna tym bardziej kazał chłopakowi mocno się nad jego słowami zastanowić.
Dominik wciągnął głęboko powietrze w płuca. W końcu odezwał się cichutko, prawie nieśmiało:
- A co to znaczy dla mnie? Czy to coś zmieni? - miał chyba na myśli to wszystko co go otaczało: sierociniec, szkoła, ludzie, których widywał dzień w dzień od wielu lat... I na tym widywaniu w zasadzie jego znajomości się kończyły... Co dołączenie do "nich" kimkolwiek nie byli oznaczało dla niego samego? Dominik pragnął zmian, choć nigdy nie wypowiedział tego na głos. W ogóle rzadko mówił... Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie. - Co to znaczy dla ciebie? Na początek jak sądzę przeprowadzkę. Erik był pewien, że pod ciemnymi szkłami błysnęły w białych oczach iskierki zaciekawienia. To był haczyk, na który łatwo było złapać kogoś z sierocińca. - Jestem posiadaczem niewielkiego domu, w którym żyję z grupą, którą dotychczas udało mi się zebrać. Chłopak słuchał i rozważał jego słowa. Więcej takich jak on? Mieszkałby z innymi mutantami. Stanowiłoby to o tyle dużą odmianę, że jego, nomen omen, odmienność nie rzucałaby się w oczy. - Poza tym staramy się gromadzić fundusze, na ogół legalnie jeżeli cię to martwi, oraz doskonalić nasze umiejętności.
- Czy... Czy na świecie dużo jest takich...- Chłopak nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa. Nie chciał mówić "mutanci", bo aż nazbyt zbrzydło mu to określenie przez ostatnie lata. Pod stołem zacisnął szczupłą dłoń w pięść. Jego napięcie z każdą chwilą rosło. Nie wiedział czy powinien się cieszyć, czy pozostać niewzruszonym. Jednak miał szanse na zmiany! Teraz jednakże musiał zadać to pytanie, które padło z jego ust. Nie mógł się powstrzymać...
Mimo iż starał się to ukryć widać po nim było podniecenie. Zmiany, zmiany... - Nie jesteśmy w stanie dokładnie określić liczby homo sapiens superior, jak czasem określani są tacy jak my. Jednak szacunkowo około 0,5% ludzkości ma odpowiedni potencjał genetyczny. To i tak znaczna liczba w stosunku do stanu sprzed pół wieku, kiedy ten szacunek wynosił jakieś 0,001%. Chłopak zrobił zdziwioną minę a Erik się uśmiechnął. - A tak w praktyce to bardzo niewielu. Bardzo. Chłopak przez chwilę milczał. Być może jest to jedyna szansa na zrobienie czegoś ze swoim życiem, tym życiem, które wiódł do tej pory. Chłopak poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Miał wrażenie, że jego słowa mogą zabrzmieć trochę głupio... Albo, że gdy padną z jego ust to rozwieje się sen...
- Too... To, kiedy mam się przenieść? - Spytał. Gdyby nie zżerające go nerwy pewnie poczerwieniałby na twarzy... A tak był jak zwykle blady jak ściana... - A kiedy będziesz gotowy? Jak na razie jest nas tylko pięcioro więc miejsca jest jeszcze sporo. Tym razem ton był pogodny i przyjazny. - Nie mam czego pakować... Wszystko jest tutaj - wskazał stary plecak. - Nie ma nikogo, kogo chciałbym pożegnać... - bąknął. - Jedyne, co może sprawiać problemy to zarząd sierocińca... Nie mam nawet 16 lat, nikt nigdy nawet nie starał się o adopcję... - Dodał na koniec sucho. Po prostu wyłożył fakty, starając się przy tym odizolować od nich emocjonalnie... Nie zawsze wychodziło... - Nie ma takiego problemu z biurokracją, którego nie załatwi się zwitkiem banknotów. A teraz chodź, musimy to szybko załatwić, bo za godzinę mamy lot do Nowego Yorku.
Amelia Rinal
Mężczyzna się uśmiechnął i kiwnął głową.
- Dzięki kotku. Przy okazji zdradziłabyś mi może swoje imię? Nieczęsto spotykam dziewczyny, które są równie piękne jak dobre w snookera. Dziewczyna roześmiała się. Komplement był dość nieudolny, ale za to słychać było, że szczery. - Amelia. Ty też mógłbyś się przedstawić, nieczęsto spotykam facetów, od których wygrywam mniej niż pół tysiąca. Tym razem on się roześmiał. - Philip. No to, co z tym twoim znajomym handlarzem? Resztę wieczoru spędzili razem rozmawiając i pijąc. Chciał poczęstować ją świeżo zakupionym towarem, ale odmówiła. Za to zgodziła się nauczyć go uderzenia, którym zakończyła ich grę. W pewnym momencie Philip odłożył kij i powiedział, że idzie po drinki. I faktycznie po krótkim oczekiwaniu przy stole pojawił się z powrotem i podał Amelii szklankę.
***
Przebudzenie należało do tych mniej przyjemnych. Właściwie to do takich, które sprawiają, że człowiek żałuje, iż się przebudził. Zgniłozielone mroczki latające przed oczyma sprawiały, że nie mogła rozeznać się w miejscu pobytu. Na dodatek wnętrze czaszki pulsowało bólem jakby jakiś szalony kowal wybrał ją sobie na kuźnię, co wcale nie ułatwiało koncentracji. Chciała przyłożyć dłonie do skroni, ale to z pozoru proste zadanie okazało się niewykonalne z powodu kajdanek, którymi skuto jej ręce za plecami. Szok związany z tym faktem na tyle ją odświeżył, że mogła wreszcie skupić wzrok. Wszystko wskazywało na to, że znajduje się wewnątrz jakiejś furgonetki. Wydarzenia wczorajszego wieczoru wróciły do niej, choć od pewnego momentu nie była pewna swojej pamięci, a to zdarzało się jej rzadko. Ten facet, Philip, przyniósł drinka. A potem zaczęła się robić senna. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że wyprowadził ją na zewnątrz a potem film jej się urwał. Trzask drzwi tuż za ścianą dzielącą dziewczynę od szoferki sprawił, że ból głowy przypomniał o sobie ze zdwojoną siłą. Przez cienką warstwę metalu słyszała głos tego faceta z wczoraj.
- Trzeba ją było zgarnąć z ulicy a nie odstawiać szopkę bóg jeden wie, po co.
Inny, tym razem kobiecy głos mu odpowiedział.
- Szef chciał możliwie dyskretnie. A teraz zamknij się i jedź, bo przed nami jeszcze kawał drogi.
Angela Weiskopff
Rano po odbyciu wszystkich ablucji dziewczyna zeszła do kuchni. Zastała w niej uczennicę, której jeszcze nie spotkała. Ruda, nieco piegowata dziewczyna pochłaniała coś, co wyglądało na owsiankę. Gdy zobaczyła Angelę uśmiechnęła się i przerwała jedzenie by się przywitać.
- Cześć, jestem Susan. Ty pewnie jesteś Angela, Jeremiah o tobie opowiadał. Niemka skinęła głową i zamieniła parę zdań z nową znajomą przy okazji przygotowując sobie śniadanie. Przyglądając się Susan dokładniej zwróciła uwagę na przewieszone przez szyję słuchawki z kablem ginącym gdzieś w kieszeni. Po posiłku wyszła z kuchni z zamiarem dokładniejszego, a co najważniejsze samodzielnego rozejrzenia się po domu, gdy nagle wypadł na nią spotkany wczoraj chłopak. - Profesor chciałby z tobą porozmawiać. Jego gabinet jest na górze, za pokojami dla studentów. Po czym gdzieś poszedł.
Pedro Alvarez
Centrum Chicago było mniej przygnębiające niż slumsy, w których chcąc nie chcąc chłopak mieszkał. Dookoła świeciły neony a szyldy i olbrzymie przeszklone okna wystawowe zachęcały do zrobienia zakupów bądź korzystania z rozmaitych usług. Wieżowce dookoła przytłaczały wielkością, jakże różniąc się od małomiasteczkowej, hiszpańskiej zabudowy, do której był przyzwyczajony. Kręcił się po ulicach bez wyraźnego celu. Żałował nieco, że to nie czasy znane z makaronowych westernów Sergio Leone, ponieważ w roku 2009 za garść dolarów, jaką miał w kieszeni kupić można wyjątkowo niewiele. Snując się tak nie uważał zbytnio na otoczenie, zbytnio zaprzątając sobie głowę incydentem z drzwiami. Nie zauważył idącego z naprzeciwka starszego mężczyzny. - Excusa Señor! Gdyby jego myśli wolne były od zmartwień Pedro być może zauważyłby idącego z mężczyzną chłopaka w goglach i dziwne spojrzenie jakim potrącony go uraczył. Choć pewnie i tak zwaliłby to na karb odruchowego użycia hiszpańskiego niż na cokolwiek innego. Ale młody Hiszpan zapomniał o wydarzeniu niemal od razu.
Re: [X-men]Sesja X
: poniedziałek, 21 kwietnia 2008, 00:43
autor: WinterWolf
Dominik Strider
Z niecierpliwością jakiej nigdy u siebie nie podejrzewał poderwał się ze swojego miejsca w knajpce i założył plecak na plecy. Poczuł wręcz jak wciśnięty na samą górę plecaka stary miś z oberwanym uchem stara się podtrzymać chłopaka na duchu...
"Będzie dobrze" zdawał się mówić pluszak. Dominik uśmiechnął się do siebie pod nosem. Zastanawiał się, czy jest na tym świecie jeszcze jakiś chłopak w jego wieku, kóry wciąż rozmawia z misiem... Zapewne nie... Kolejne dziwactwo, za które pewnie zostałby wyśmiany. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Bez słowa ruszył za starym mężczyzną. Za człowiekiem, który być może był jego szansą na nowe życie... Nie używał określenia "nowy dom". Dom to ludzie, którzy cię kochają, wspierają cię i dbają o ciebie bez względu na wszystko. Nawet on zdawał się to rozumieć.
Chłopak trzymał się nieco z tyłu, po prawej stronie. Ni stąd ni zowąd pojawił się ten mężczyzna. Potrącił Erika Lehnsherra idącego nieco z przodu. Drobny Dominik zapewne, by się po takim zderzeniu przewrócił. Gdy ten dziwaczny cudzoziemiec władający dziwnie brzmiącym obcym językiem wyminął Erika, Dominik zszedł mu z drogi. Odruchowo uniknął zderzenia usuwając się na tę stronę, po której był cień obcokrajowca. Chłopak spojrzał z dołu w twarz mijającego go mężczyzny. Dlaczego go nie zauważył? Wyglądał jakby jego spojrzenie przeszło na wylot przez chłopaka. Przez krótką chwilę dzieciak, sierota wychowany przez dom dziecka rozważał opcję pozbawienia nieuważnego przechodnia jego portfela. I tak już bywało, gdy ktoś nieopatrznie wlazł na młodzieńca, mało go nie depcząc. Chłopak nie kradł nigdy dlatego, że tak planował... Robił to zawsze pod wpływem impulsu lub checi odwetu. Ale tym razem było nieco inaczej. Nie było potrzeby się mścić... Dominik drgnął i mocniej nacisnął czapkę na głowę, kryjąc gogle pod szerokim daszkiem. Obrócił się i bez słowa podbiegł dwoma krotkimi skokami do Erika. Był gotów iść dalej. Miał nadzieję, że nikt nie spostrzegł jego rozterek.
Re: [X-men]Sesja X
: poniedziałek, 21 kwietnia 2008, 15:08
autor: Kawairashii
Angela Weisskopf
Susan, rudowłosa, piegowata dziewczyna również przyzwyczajona do słuchawek na uszach jakie i często Angela posiadała, wywarła na dziewczynie dobre wrażenie. Miejsce zapowiadało się nieźle, ciekawe ile jeszcze osób z instytutu miała poznać. Ciągle myśląc nad jakimś charakterystycznym dla niej Nickiem, zwiedzała posesję nie obawiając się zajrzeć w każdy kąt. Podczas gdy jej druga połowa, zajmowała się sprawami organizacyjnymi w pokoju („Meg”), w razie czego zamierając w bezruchy gdyby ktoś odważył się naruszyć przestrzeń prywatną Angeli. W okolicach kortu tenisowego, spotkała Jeremiaha, prawdę mówiąc liczyła na lekką pogawędkę z nim, jednak czas okazał się nie sprzyjać ich głębszej znajomości. W drodze do Profesora Xaviera, zastanawiała się czy i on posiada swój przydomek. Pewnie coś typu „Wielki Profesor X” gdy myśl ta przeszła jej przez myśl zaśmiała się, pewnie nie będzie to coś aż tak oczywistego.
*puk puk*
-Proszę wejść- odpowiedział głos z wewnątrz
-Dzień dobry, wzywał mnie pan?- odpowiedziała Angela, kłaniając się lekko na wejściu, a podczas pobytu w pokoju, trzymając dłonie za plecami.
Re: [X-men]Sesja X
: poniedziałek, 21 kwietnia 2008, 21:50
autor: Discordia
Gwen szybko uspokoiła się. Schowała swój lęk głęboko w sobie. Nie da się przecież zastraszyć jakiemuś facetowi, skoro nie dała się uzbrojonej ochronie, wszędobylskim kamerom i ciekawskim naukowcom.
Patrzyła na swojego nowego… szefa? Oprawcę? Właściciela? Jak w zasadzie miała go nazywać?… i zastanawiała się czego on tak na prawdę od niej chce. Dość niski, barczysty, dobrze zbudowany mężczyzna wyglądał świetnie, jak przyrośnięty, w fotelu za biurkiem. To był jego dom. Tu panowały jego zasady i Gwen musiała się ich nauczyć żeby mieć choć trochę wolności. Poza tym widać było, że nie traktował jej poważnie. A to mogło się przydać w przyszłości.
Zmrużyła oczy i uśmiechnęła się zadziornie. Na pewno nie da się znowu spętać.
- To zrozumiałe. W końcu zainwestował pan spore środki i jak każdy człowiek interesu liczy pan nie tylko na zwrot ale i na zysk.- Oparła się wygodnie o oparcie fotela.- Wie pan… pańska oferta wydaje się interesująca, ale ma zasadniczy minus. Dalej jest to więzienie. Tyle że nie z betonowych ścian, a z dwoma wyuczonymi ochroniarzami.
Machnęła ręką za plecy, w kierunku francuza i Gregory’ego.
- Owszem. Mogę znaleźć plusy. Chociażby płaca. Nigdy w życiu nie miałam w rękach pieniędzy. Nawet nie za bardzo wiem jakie są ceny w sklepach i nie umiałabym powiedzieć, co mogłabym za swoją pensję kupić.- Parsknęła pustym śmiechem. Jednak za chwilę uspokoiła się.- Poza tym te, jak pan je nazwał, przywileje. Co to miałoby konkretnie być?
Mężczyzna uśmiechnął się. Tak, ta część jego oferty z pewnością była najciekawsza, a w każdym razie robiła spore wrażenie na tych nielicznych, którzy mieli okazje ją usłyszeć.
- Po pierwsze szkolenie, obejmujące zakres umiejętności jakie mogą ci się przydać jeżeli podejmiesz dla mnie pracę. Na ogół trwa ono od sześciu miesięcy do roku. Potem zaś, obejmują one korzystanie z zasobów firm, które do mnie należą. Służbowe mieszkania w większości większych miast kraju i we wszystkich stolicach świata, natychmiastowy dostęp do zasadniczo dowolnego środka transportu, jaki uznasz za potrzebny, bezproblemowy dostęp do olbrzymich zasobów informacji, układy z policją i większością służb publicznych, wejścia do miejsc, które nie są dostępne dla normalnych śmiertelników, kontakt z fachowcami w niemal dowolnej dziedzinie i opieka medyczna, jakiej mógłby pozazdrościć prezydent. To w sumie wszystkie ważniejsze rzeczy.
Spojrzenie mężczyzny nie było nieprzyjemne, ale miało w sobie coś z tego jakim kupiec obdarza cenny towar. Dowd przeliczał jej wartość i zastanawiał się jak bardzo może być dla niego użyteczna. A przy tym nie sprawiał jednak wrażenia jakby była dla niego tylko narzędziem, przedmiotem, który można wykorzystać i odrzucić. Tworzyło to dziwne, wręcz paradoksalne wrażenie.
Gwen zamyśliła się. Uczciwie musiała przyznać, że jest to więcej niż oczekiwała. Więcej niż miała przedtem, w dawnym życiu. Pociągało ją to. Zwłaszcza ten kawałek o szkoleniu umiejętności. Uśmiechnęła się nieznacznie do swoich myśli i bezwiednie spojrzała na dłoń. Jakby nauczyła się panować na tymi… mocami, to mogłaby wreszcie stać się wolna. Na prawdę wolna. To było warte wiele. To było spełnienie jej marzeń.
I w tym momencie uderzyła ją jedna sprawa. Znowu byłą rzeczą. Wycenianą i klasyfikowaną jako niebezpieczna ale użyteczna. A takie rzeczy trzeba trzymać w zamknięciu. Jak też pan Dowd zamierza ją kontrolować? Spojrzała na businessmana podejrzliwie.
- Piękne perspektywy roztacza pan przede mną, ale zastanawia mnie jedna rzecz.- Na chwilę zawiesiła głos.- Jak pan zamierza mnie powstrzymać przed użyciem mojej mocy przeciw panu? Oczywiście, gdy już dostatecznie się podszkolę, aby nad nią panować.
Miała tak niewinny głos i pytający wyraz oczu, że każdy wziąłby go za dobrą monetę. W końcu dopiero co wyszła do ludzi ze świata kabli i badań. Kto miał ją uczyć ogłady?
Splótł palce w koszyk i spojrzał na nią.
- Tak to dobre pytanie.- Pomimo, że jego głos był niemal równie poważny jak grobowa płyta, to jego usta wciąż wygięte były w uśmiechu. - Cóż sądzę, że moją jedyną nadzieją jest sprawić żebyś nie miała ochoty zwrócić się przeciw mnie. Wbrew temu, co możesz sądzić, nie mam zamiaru cię więzić ani ograniczać. Proponuję ci uczciwą ofertę. Jeżeli zechcesz odmówić to grzecznie się pożegnamy, ja pojadę z powrotem do siebie, a ty będziesz szukać sobie miejsca w świecie.
Podniosła brwi wysoko w niemym zdziwieniu. Do tej pory było wszystko albo nic. A jak mówiła „nie” to robiło się gorzej. Zresztą podejrzewała, że ten facet nie mówi jej całej prawdy. Każdy z jej „opiekunów” mówił same przyjemne rzeczy, dawał obietnice i przyrzekał złote góry. A rzeczywistość była diametralnie, koszmarnie inna.
- Jest pan dziwnym człowiekiem, panie Dowd.- Uśmiechnęła się uśmiechem pełnym zainteresowania, z dozą złośliwości i pewności siebie.- Ale rozumiem, że ma pan swoje zasady. I kiedy już się zdecyduję to nie będzie odwrotu. Dobrze myślę?
Jason Dowd był dziwnym człowiekiem. Wpływowym, ale z zasadami.
- Och, ależ Gwen, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Jeżeli się zdecydujesz dla mnie pracować przygotujemy kontrakt na określony z góry czas, po którym podlegał on będzie renegocjacji.- Dziewczyna rzuciła mu zdziwione spojrzenie.- Nie patrz tak na mnie. Nie jestem jakimś satrapą ani tym bardziej Szatanem z cyrografem w ręku. Brakuje mi do tego koziej bródki.- Żart rozładował nieco napięcie.- Zresztą, jeżeli spróbowałbym cię zmusić do pracy dla mnie, to najmniejszy sabotaż z twojej strony mógłby przynieść więcej strat niż potencjalnych zysków. A jak już wiesz jestem człowiekiem interesu i nie podejmuję nieopłacalnego ryzyka.
Na chwilę nad mahoniowym biurkiem zapadła cisza. Gwen przyjrzała się mężczyźnie bardzo uważnie. Nawet nachyliła się nieco, żeby dobrze widzieć każdy rys jego twarzy. Mogłoby się wydawać, że usiłuje go zapamiętać aby potem wyrzeźbić popiersie doskonałe. W końcu odetchnęła i oparła się z powrotem.
- Ma pan całkowitą rację, panie Dowd. A może powinnam mówić panu „szefie”?- Jeden kącik ust uniósł się nieznacznie do góry.- Zgadzam się na warunki. Jednak zanim podpiszę papier, chcę przeczytać umowę.
Nie miała pojęcia co powinno znaleźć się w umowie, ale wiedziała, że ojciec zawsze czytał każdy świstek papieru zanim go podpisał.
- I jeszcze jedno.- Głos nieoczekiwanie jej stwardniał.- Moi rodzice to moja prywatna sprawa. I nikt, ale to absolutnie nikt, nie ma prawa wtrącać się w moje osobiste sprawy. Zrozumiano?
Głos miała głuchy, oczy ciemne i błyszczące. Dłonie położyła sztywno na podłokietnikach.
- Oczywiście. Nikt nie będzie się wtrącał.- Dowd znowu się uśmiechnął.- Tak więc może przejdźmy do konkretów.
Położył otwarte dłonie na blacie biurka i nachylił się lekko. Wyglądał jak kto, który właśnie wypił śmietankę.
Re: [X-men]Sesja X
: czwartek, 24 kwietnia 2008, 21:49
autor: Mekow
Amelia nie wiedziała co się stało. Okropny ból głowy znacznie utrudniał myślenie. Nie raz już budziła się tak po imprezie, ale zwykle była wtedy w łóżku. Początkowo zdawało jej się nawet, że może ją aresztowano, ale to co się stało bardziej przypominało porwanie.
Kiedy usłyszała głosy musiała coś powiedzieć, wyjaśnić, dowiedzieć się. Przed odezwaniem się chciała zatkać sobie uszy, ale było to niemożliwe.
- Eeejj... Philip... - wydała z siebie z ciężkim bólem... głównie głowy.
Głos dziewczyny z ledwością przedostał się do szoferki, niemal zagłuszony przez warkot silnika. Wóz nie był nowy, tylko zbliżające się do stanu, w którym jedynym miejscem, w jakie mogą jechać jest złomowisko, tak głośno pracują. Jednak mężczyzna odpowiedział.
- Cicho siedź, muszę mieć spokój jeśli mam nas tym rzęchem dowieźć w jednym kawałku na Alaskę.
W tym momencie wiele się wyjaśniło. Przez tą jedną chwilę nie odczuwała bólu głowy - ustąpił przed czymś gorszym, przed żalem i strachem. Ten mężczyzna, z którym się wczoraj bawiła. To był zły człowiek, zdradził ją, oszukał. Nie dość, że została porwana, to jeszcze mieli jechać jakimś złomem na Alaskę, a zajmie im to pewnie parę dni. Teraz musiała sama zadbać o siebie, jakoś sobie pomóc i w tej chwili tylko jedno przyszło jej na myśl.
- Aspirynę. - powiedziała głośno, starając się by ją usłyszano pomimo tych bezlitosnych, okropnie głośnych silników, których musiało być co najmniej tuzin.
Miała też nadzieję, że tamta kobieta się za nią wstawi. Nikt jej nie odpowiedział tak, żeby to usłyszała, ale porywacze zaczęli rozmawiać między sobą. Amelia nie była w stanie rozróżnić słów, a gdyby była dowiedziałaby się, że szef tajemniczej dwójki chce, żeby dziewczyna była w stanie nadającym się do użytku, gdy dojadą. Amelia stwierdziła, że musi postarać się też o coś do picia, aby podleczyć na kaca. Możliwość skorzystania z toalety też byłaby mile widziana, po wczorajszej nocy.
Mawia się, że nadzieja jest matką głupich. Jednak jak każda matka, także ona kocha swoje dzieci, a przynajmniej jedno i przynajmniej w tej chwili. Kobieta, która przyłożyła rękę do porwania Amelii była chyba bardziej życzliwa dziewczynie niż rzekomy Philip. Albo podchodziła do sprawy bardzie profesjonalnie.
Po kilku minutach wóz się zatrzymał i porywacze wyszli. Parę minut później weszli razem do środka. Philip trzymał porwaną na muszce, podczas gdy jego wspólniczka podała jej aspirynę, napoiła wodą, a nawet nakarmiła kupną bułką.
- Musze iść do łazienki. - powiedziała smutnym głosem patrząc tempo przed siebie.
Tą prośbę Amelii, Philip skwitował krótkim, nieprzyjemnym stwierdzeniem:
- Wyszczasz się jak wyjedziemy za miasto.
Po tych słowach Amelia znienawidziła go ostatecznie. Jak mógł udawać kogoś tak fajnego, jak mógł być tak niegodziwym oszustem. Pamiętała dobrze, że jeszcze wczoraj rozważała zupełnie inny scenariusz ich znajomości. W tym momencie postanowiła, że jeśli będzie miała okazję, to go zabije... A jeśli nie będzie miała okazji, to się o nią postara. Nie spojrzała w jego stronę, nie miała najmniejszego zamiaru go oglądać. Z pierwszymi łzami cierpienia w oczach zwróciła wzrok na kobietę. Było to dość przychylne spojrzenie dziękujące za wstawiennictwo... przy tym bydlaku.
Porywacze zamknęli ją i przeszli do szoferki. Zaraz potem samochód ruszył w dalszą drogę.
Nie trwało długo zanim Amelia zalała się łzami. Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, dlaczego mu zaufała?
Pomyślała o Alice i przyjaciółkach. Takie znikanie po imprezie było u nich w normie, nie zaczną jej szukać przed jutrzejszym rankiem.
Myślała o tym, że musi im uciec. Nie potrafiła jednak nic wymyślić, gdyż wciąż odczuwała jeszcze efekty kaca, a jej pęcherz krzyczał o opróżnienie głośniej niż warkot silnika.
Trwało to jakieś pół godziny, zanim się zatrzymali. Byli na jakiejś autostradzie i zatrzymali się przy lasku.
Mężczyzna mierzył do niej z pistoletu, gdy kobieta pomogła jej wysiąźć z samochodu. Amelia zaciskała uda walcząc z bólem w dole brzucha. Przeszli kilka metrów w głąb lasu.
Ręce miała skute za plecami, więc nie mogła sobie sama poradzić. Kobieta pomogła jej w opuszczeniu spodni i majtek, oraz przytrzymała ją odpowiednio. Ta część nie była dla niej zbyt krępująca, gorzej było z tamtym paskudnym oszustem - cham nie raczył się on nawet odwrócić. Stał tylko i mierzył do niej z pistoletu. Przynajmniej były tam jakieś zarośla i mogła uniknąć jego wzroku... tam gdzie go nie chciała - przynajmniej tak sądziła.
Kiedy kucała przytrzymywana przez kobietę nareszcie zaczęła opróżniać przepełniony pęcherz. Jednocześnie jej organizm pozbywał się alkoholowej trucizny. Była to dla niej ogromna ulga. Chciała wykorzystać okazję, że może zamienić z nią dwa słowa, poza zasięgiem słuchu mężczyzny.
- Dlaczego mnie porwaliście? - spytała się jej szeptem, a jej głos był bardzo smutny.
To, że kobieta była dla niej miła, nie zmieniał faktu, że ją porwała. A odpowiedź, jaką dała dziewczynie najlepiej uświadomiła Amelii, że poza profesjonalną życzliwością nie ma, co liczyć na pomoc ze strony kobiety.
- Porwaliśmy bo takie otrzymaliśmy zadanie. - stwierdziła.
Pięć krótkich słów, wszystko czego się dowiedziała o przyczynach tej sytuacji.
Dziewczyna była nieomal pewna, że rozgryzła przeciwników. Uznała, że są pionkami z jakiegoś innego gangu. Że chcą ją zawieść na Alaskę i przetrzymywać tam, aby Alice tańczyła jak jej zagrają. Niedoczekanie.
Amelia wiedziała, że musi im uciec i wiedziała, że to zrobi. Oni myśleli, że porwali typową nastolatkę, ale Amelia nie była taka zwykła. Posiadała pewne zdolności, które zapewnią jej szczęśliwą ucieczkę - wiedziała o tym i w sumie tylko dlatego się jeszcze nie załamała.
Niepokoił ją tylko trochę ten sk*** z pistoletem. Była skuta kajdankami, a on celował do niej jakby sama miała broń. Wiedziała, że musi albo wymyślić coś dobrego, albo czekać na jego moment nieuwagi.
Kiedy skończyła, porywacze zaprowadzili ją z powrotem do samochodu. Zanim Amelia wsiadła, zapamiętała numer rejestracyjny samochodu - "NIG 4647". Ta informacja może być przydatna. Kiedy ruszyli w drogę rozważała wszystkie swoje możliwości.
Nawet gdyby zadzwoniła do Alice, to i tak nie wie gdzie dokładnie jadą... Może gliny?... Tak, gliny mogłyby pomóc - jeśli spotkają ich po drodze, albo zostawi komuś wiadomość o porwaniu. Było to mało prawdopodobne. Podczas nocnych postojów będzie chyba najlepiej.
Amelia wiedziała, że Alaska jest na drugim końcu stanów. Droga tam zajmie im co najmniej dwie pełne doby jazdy, czyli jakieś cztery dni. Z racji tego czym się przemieszczają powinno to potrwać tydzień. Dziewczyna uznała, że jeśli nie uda jej się uciec od razu, musi utrudnić im drogę. To może zagwarantować jej okazję do ucieczki. Rozwalenie samochodu będzie dobrym rozwiązaniem - mogłaby wrzucić coś do baku z benzyną, albo podłożyć coś pod koła tak by złapali gumę. Dziewczyna rozważała wszystkie możliwości.
Ucieczka była dla niej na pierwszym miejscu, ale wiedziała, że bardzo jej w tym pomoże sabotowanie całej drogi... podobnie jak załatwienie tego faceta - jak jego nie będzie to ucieczka nie będzie trudna.
Re: [X-men]Sesja X
: piątek, 25 kwietnia 2008, 08:34
autor: BlindKitty
Pedro Alvarez
Snuł się po ulicy, wciąż niepewny, co się w ogóle stało. Chciał się kogoś spytać, dowiedzieć się czegoś na ten temat. Czy drzwi mogą same z siebie tak nagle zniknąć, a potem znów się pojawić, z powrotem w tym samym miejscu? I to zupełnie nieuszkodzone? Przecież takie rzeczy trafiają się tylko w książkach o Harrym Potterze!
A teraz takie coś przytrafiło się jemu. Ale przecież coś takiego jest kompletnie niemożliwe... Magia nie istnieje. Gdyby istniała, zaproszenie z Hogwartu przyszłoby już dawno!
Ale... Jeśli magia istnieje, ale nie ma szkół dla czarodziejów? Każdy musi radzić sobie sam?
I co jeśli hiszpańska Inkwizycja miała rację? Albo, co na jedno wychodzi, wciąż sądzi że ma rację. I że takich, którzy posługują się magią, nawet jeśli nieświadomie, należy palić na stosie?
Z drugiej strony, to przecież wcale nie musiała być jego wina. Może to te drzwi tak same... Albo to ktoś inny? Albo - o właśnie! - na lekcjach z fizyki słyszał o kwantowym efekcie tunelowym. I o zasadzie nieoznaczoności. Nie pamiętał za dużo, ale kojarzyło mu się to z tym że przedmioty mogą nagle znikać i z powrotem pojawiać się. Wprawdzie szansa na to była, zdaje się, malutka, ale może akurat to się właśnie jemu przytrafiło?
Omal nie potrącił jakiegos spacerującego człowieka. Na trudno, to się zdarza. Przeprosił i poszedł dalej.
Chciał odetchnąć świeższym powietrzem. Wyszukał jakiś budynek, który nie wyglądał na strzeżony, i wszedł do środka. Planował wjechać na dach i tam pospacerować, wśród otwartej przestrzeni, a nie w kanionach betonowej dźungli...