No... oto karta. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku...
Imię i nazwisko: Louis Tennet, albo po prostu Lou (czyt. Lu)
Pochodzenie: Człowiek z… nie twój zasrany interes – Wszechstronność do kwadratu – Siódme poty
Profesja: Treser Bestii – Bestia (nieduża, chuda, całkiem czarna kotka imieniem Lisa – mam nadzieję, że może być)
Współczynniki:
-Budowa 12 (14 – 2 za chorobę)
-Percepcja 15
-Charakter 11
-Spryt 7
-Zręczność 18
Specjalizacja: Ranger
Umiejętności:
Pierwsza pomoc 1
Odporność na ból 1
Prowadzenie samochodu 3
Pistolety 1
Karabiny 1
Kusza 1
Sztuki walki 3
Kondycja 1
Pływanie 1
Wspinaczka 1
Wyczucie kierunku 2
Przygotowanie pułapek 1
Tropienie 3
Nasłuchiwanie 1
Wypatrywanie 1
Czujność 1
Skradanie się 1
Ukrywanie się 2
Łowiectwo 2
Znajomość terenu 1
Zdobywanie wody 3
Choroba:
Zwapnienie płuc
Sztuczka:
Profesjonalne oczyszczanie wody
Ekwipunek:
-Pickup (wszystkie cztery (chyba

) wypełnione opony, 10% podkręcone obroty, dopalacz)
-nóż
-trochę mięsa
-namiot + koc + śpiwór (średniej jakości)
-kilka powojennych papierosów
-Beretta z pełnym magazynkiem (zapasowych nabojów niestety brak…)
-plecak
-zapałki
-trochę leków (starczy jeszcze na mniej więcej tydzień…)
Wygląd:
Lou to taki dziwny koleś… Nieduży (ok. 165cm wzrostu), chudy trzydziestoparolatek. Wydaje się, że silny podmuch wiatru go przewróci. Na szczęście tylko się tak wydaje… Włosy jasnobrązowe, długości mniej więcej poniżej uszu. Zawsze w nieładzie, bo po co się nimi przejmować? Oczy piwne, twarz… taka „przeciętna.” Tylko wiecznie papieros w ustach. Żadnych innych szczegółów, jakby Bogu chwilowo brakło inwencji, akurat kiedy Lou się rodził… Zazwyczaj nosi swoje stare, zniszczone podróżami ubranie – wytarte, całe dziurawe dżinsy, brudny T-shirt… jak jest chłodniej zakłada zielony sweter, który dostał dawno temu. Żaden tam garnitur, czy coś… po co to komu?
Charakter:
Lou jest raczej bezkonfliktowy. Nie pcha się tam gdzie go nie chcą. Nie przeszkadza mu towarzystwo innych ludzi, ale też nic by się nie stało gdyby sobie po prostu poszli. Woli być sam… nie dotyczy to czerwonoskórych, bo oni są w porządku. No i oczywiście jest jeszcze Lisa! Czasem chyba tylko ona naprawdę rozumie Lou… szkoda tylko, że nie mówi za dużo, ale czego się można spodziewać po kocie? Jest mądra, ale bez przesady. Ogólnie rzecz biorąc Lou jest raczej obserwatorem świata niż jego częścią. Patrzy, patrzy, myśli, patrzy… i idzie dalej, albo działa. Nie miesza się do spraw innych, chyba że ma naprawdę dobry powód... I niestety – albo raczej na szczęście, bo to zależy od punktu widzenia – podczas pobytu w Detroit nasiąkł trochę ich trybem życia… dobra draka nie jest zła! I jeszcze jedna ważna sprawa: Lou lubi mutantów. Tzn. „lubi” to trochę za dużo powiedziane… szanuje ich, bo na Pustyni natknął się kilka razy na ich nieagresywne plemiona. Traktuje ich prawie jak ludzi… oczywiście tylko kiedy nikt nie widzi! Nie odważyłby się bronić mutanta przed człowiekiem! A Moloch? Moloch jest kilkaset kilometrów stąd! Słyszał o nim i chętnie by mu dokopał jeśli by tylko mógł, ale – co tu kryć – nie chce mu się. Lepiej zając się zdobyciem żarcia na dziś…
Historia:
Louis pochodzi z…a co kogo obchodzi skąd jest?! Wystarczy powiedzieć, że jest Amerykaninem. Urodził się już po wojnie. Pochodził z „rodziny idealistów,” jak sam czasem ich określa. Miał to szczęście, że jego rodzina przed wojną mieszkała na wsi więc nie dostali tak bardzo podczas wojny. „Kiedy Moloch zaatakował, ludzie się załamali. Poddali się wszyscy… ale nie tata. Mimo że mama umarła, on zawsze wierzył, że wojnę da się wygrać. Karmił mnie i moich dwóch starszych braci – Johna i Franka - opowieściami o Lincolnie i Kapitanie Ameryce. Na początku nawet w nie wierzyłem. Możecie to sobie wyobrazić?! Wierzyłem w te bzdury! Nic więc dziwnego, że jak tylko trochę podrośliśmy, razem z ojcem wyruszyliśmy na front. Po prostu spakowaliśmy wszystko i poszliśmy. Ja miałem wtedy 17 lat a moi bracia 19 i 20. Byliśmy jeszcze dziećmi. Ale słowo się rzekło – wyruszyliśmy. Niestety nigdy nie dotarliśmy na front – a przynajmniej ja. Podróż przez pustynię okazała się za trudna dla starszego człowieka. Bez taty to już nie było to samo… ja i moi bracia nie odzywaliśmy się do siebie. Po prostu – jakby z rozpędu – szliśmy dalej. Dużo wtedy myślałem i w końcu nie wytrzymałem. Powiedziałem im (delikatnie mówiąc) gdzie sobie mogą wsadzić Kapitana Amerykę! No i cóż… rozdzieliliśmy zapasy jedzenia na nas trzech i ja po prostu poszedłem w inną stronę… a że akurat Detroit było blisko… Co tam robiłem? Heh… a co można robić w Detroit?! Po długich miesiącach ciężkiej pracy w końcu uzbierałem na własny wóz i ścigałem się. Żeby nie myśleć o wojnie. Adrenalina pomagała mi zapomnieć o Franku i Johnie, zapewne walczących na froncie... albo już martwych. No ale nic nie trwa wiecznie. Niestety ludzie w Detroit bywają drażliwi… więc kiedy nieopatrznie ukradłem brykę jakiejś grubej rybie, nie było zbyt miło. Szybko zebrałem cały swój dobytek (hmm… niewiele tego trochę) i uciekłem na pustynię. Okazało się, że życie tam nie jest takie złe! Indianie pędzą świetny bimber… szkoda tylko, że palą fajki a nie zwykłe papierosy… Jakimś sposobem przyjęli mnie (przynajmniej w pewnym stopniu) do swej społeczności. Można powiedzieć, że po niemal 5 latach życia z nimi jestem pół-indianinem! Mam tam nawet kilku kumpli: Pędzący Lis to świetny koleś! Trochę za dużo pije, ale nikt nie jest przecież idealny. Ale mój kochany samochodzik ciągle stoi w wiosce… stoi i coraz bardziej kusi… Chyba najwyższa pora spakować manatki i ruszyć w drogę… może do Vegas?”
Krótka akcja z bohaterem:
-Zieeeeew – Louis przeciągnął się.
Cholera, czemu na pustyni słońce zawsze świeci w oczy…Nawet jak leżysz na brzuchu… Sprawnie wygramolił się ze śpiwora a potem z namiotu. Jeszcze raz przeciągnął się wdychając „orzeźwiające” powietrze pustyni. Poszedł sprawdzić, czy coś wpadło w pułapki, które wczoraj zastawił.
No „coś” wpadło pomyślał przyglądając się martwej jaszczurce.
Za dużo z tego nie będzie, ale zawsze coś. Zebrał pułapki i poszedł w kierunku namiotu. Tam przyrządził i odkaził (na tyle na ile to możliwe w dzisiejszych czasach…) „zwierzynę,” przysiadł na ziemi i zabrał się za jedzenie. Usłyszał przeciągłe miauknięcie.
-Ooooo… drań ze mnie! Nie nakarmiłem mojej kici! Spokojnie moja mała… śniadanie jest już gotowe.- powiedział z czułością i dał Lisie trochę jedzenia.
Dobrze, że zostało mu jeszcze to suszone mięso od Indian… Mili ludzie swoją drogą. Muszę kiedyś z jakimś wybrać się w podróż – tak najlepiej poznaje się ludzi…No, ale nie czas na pseudo-filozoficzne pierdoły. Louis wziął butelkę z wodą i szybko popił gorzkie tabletki. Wstał i chciał zabrać się za składanie namiotu, ale przypomniał sobie coś. Wyjął z plecaka małą miseczkę, nalał do niej trochę wody i podsunął czekającej kotce. Potem szybko złożył namiot, zebrał resztę drobiazgów i zapakował wszystko do plecaka. Plecak rzucił na tylne siedzenie swojego stojącego nieopodal pickupa. Był gotowy do podróży, ale czegoś brakowało… tylko czego? Aaaa… No tak. Wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów i pudełko zapałek. Martwiło go to, że zostało tylko 5 fajek… Trzeba będzie skołować skądś zapas… paliwo zresztą też by się przydało. Rozmyślając o takich właśnie prozaicznych sprawach wypalił papierosa i wsiadł do samochodu. Otworzył drzwi od strony pasażera i zaraz wskoczyła tam Lisa. Lou uśmiechnął się i pogłaskał ją delikatnie. Wsadził kluczyki do stacyjki i ruszył.