Strona 1 z 3

: czwartek, 13 stycznia 2005, 15:12
autor: piekielna
Pomyślał - “bez przesady, to już kolejny raz, beznadzieja”. Powoli umilkło uczucie które wywoływało przed chwilą tak wielkie podekscytowanie, tętno zwolniło, źrenice się zmniejszyły. Zaciśnięte mięśnie powoli zwiodczały, oddech łapał wolniej, czuł jak przychodzi do niego znane mu uczucie. Wszyscy juz wyszli, został sam w ciemnym małym pokoju, w oddali słyszał jeszcze ciche brzmienie muzyki. Usiadł w fotelu otulając się własnymi myślami, poczekał aż ucichną wszystkie. Był juz prawie spokojny gdy usłyszał w pokoju czyiś głos.
-Nie uciekniesz- te słowa wypowiedziane przez czysty aksamitny głos uspokoiły go. Czasem się dziwił ze ludzki glos raz wpływa na niego tak kojąca a raz rozdziera go i rani. Milczał, nie chciał odpowiadać.
-Nie uciekniesz, nie można całe życie uciekać- Choć głos był miły to jednak te słowa wydały mu się zbyt pyszne. Jak ktoś kogo nie zna, na kogo nawet nie spojrzał może mówić mu takie rzeczy.
-Odpierdol się, jeszcze wam nie starczy??????
-Nie, nie po to przyszedłem- to go zdziwiło, skoro nie jest jednym z imprezowiczów, to kim jest człowiek stojący przed nim??? Pomyślał ze podniesie wreszcie głowę i wszystko się wyjaśni, ale cos wewnętrznie zabraniało mu tego. Dzięki temu ze nie znał swojego rozmówcy rozmowa nabierała tajemniczości - tego czego mu brakowało w jego życiu
-A po co przyszedłeś??
-Przyszedłem tu, tak jak przychodzę do wielu i to jest moim celem, robię to lecz z nikomu, nawet mi nie znanego powodu. Dlaczego cierpisz????
-Ja.... ja nie cierpię... spierdalaj- podjął ostatnia próbę zbycia rozmówcy, lecz juz teraz wiedział ze to nic nie da. Czuł ze musi mówić dalej a próba sie nie udała, po chili milczenia ciągnął dalej. -... moje życie nie ma sensu, starałem sobie z nim radzić i nawet były chwile ze mi się udawało, ale po tych chwilach przychodziły następne i obracały wszystko znów w gruz. Miałem dom z kochającą rodziną, ale go straciłem, miałem kolegów ale ci mnie zdradzili, miłości nie miałem nigdy....
-I to wszystko- te słowa go zezłościły, jak mógł mu odpowiedzieć taką obojętnością, jak???
- Ty chyba nie wiesz jak to jest mieć wszystko i stracić w parę dni???. Jeszcze dziś pamiętam jak uciekłem z domu, jaki byłem młody i dumny, jeszcze dziś pamiętam jak chciałem wrócić, lecz nie miałem juz gdzie. Pamiętam kumpli, wszyscy z dobrych domów, pamiętam jak się mnie wyparli.... pamiętam jak się waliło wszystko. To było juz tyle lat temu, i przez te wszystkie lata starałem sobie radzić, ale z bólem nie da się wygrać ...
-Owszem ból jest niezniszczalny. Towarzyszy nam od narodzin aż po śmierć.
-Wczoraj, wczoraj zdecydowałem ze tego chcę, postanowiłem i czułem ze to było słuszne. Postanowiłem to zrobić tu na tej prywatce, wziąłem żyletki i wziąłem wszystko inne. Nie mówiłem nikomu, postanowiłem umrzeć słysząc jak bawią się moi przyjaciele, chciałem ostatni raz zobaczyć tych szczęśliwych. Nie mówiłem nikomu chciałem umrzeć w spokoju, nie zostawiłem listu, nie miałem komu....
-Ale dalej tu jesteś???
-Tak gdy juz miałem żyletkę przy ręce i powoli krew zaczęła lecieć po ręce do pokoju weszła ona. Piękna, zawsze chciałem z nią być, mieć ja to mieć szczęście, a teraz zobaczyła mnie na środku pokoju z żyletka w ręce. Podbiegła do mnie, objęła i mówiła takie rzeczy które zawsze chciałem słyszeć, o których zawsze marzyłem.
-Ale to nie wszystko????
-Tak, gdy juz myślałem ze znalazłem prawdziwe szczęście, gdy czułem ze mogę na nowo zbudować swój świat, do pokoju weszli oni, śmiali się długo. Puściła mnie, i powiedziała ze kłamała, powiedziała ze kłamała żebym się nie zabił, czułem się oszukany. Dwóch z tłumu wzięło mnie za ręce i wrzuciło do tego pokoju, powiedzieli tylko: otrzeźwiej........
-Żałujesz???-opowiedział cicho:
-Nie
-Chodź na nas już czas, według tych słów będziesz sadzony- chłopak spojrzał zdziwiony i zobaczył przed sobą ciemną postać - posłańca. Miał czarne oczy i szaty, u boku przypasany miecz. Na ziemi zobaczył swoje ciało, smutek opanował jego serce. A jednak nie zdarzyła go uratować... dziewczyna klęczała w kałuży krwi obok martwego chłpca, płakała.
-Teraz rozumiesz-
nie -odpowiedział- Ona cię kochała i mogłeś być szczęśliwy, ale ty wybrałeś inna drogę, cóż taka jest kara, teraz idź. Będziesz błądził w tym świecie miedzy niebem a ziemią który od teraz zwie się twoim domem. Chłopak obrócił się i wszedł w krainę zamieszkana przez ludy liczniejsze od gwiazd na niebie a każdy z mieszkańców tej krainy był samobójcą.....


: czwartek, 13 stycznia 2005, 15:59
autor: Narmo
No.. bylo troche zawirowan z tym tematem, ale chyba tak bedzie czytelniej...

Co do powyzszego tekstu Piekielnej: nawet, nawet... prawdopodobnie wezmiemy do kacika

Czekam na opowiadanka.... Piszcie ludzie, warto sprobowac!

Milo mi

: czwartek, 13 stycznia 2005, 16:41
autor: piekielna
Narmo: milo mi i ciesze sie ze sie podobalo jest mi z tego powodu bardzo milo..Pozdrawiam serdecznie

: czwartek, 13 stycznia 2005, 18:20
autor: MAd Phantom

Ponieważ Narmo nieumyślnie skasował mój poprzedni post, podaję jeszcze raz link do "Jamodyla Williama" humorystycznego opowiadania mojego autorstwa:
http://nieboracy.1k20.net/jamodyl.php

Na chwilę obecną dostępny jest "trailer" i dwa rozdzialy (pierwszy o "wielkości" 3XA4, a drugi 9XA4... kolejne będą dłuższe ;-)). Proszę o udzielnie (s)komentarzy - może (jeśli admin tamtej strony się zgodzi) podeślę je do TPGR... aha - w tekstach na stronie jest sporo błędów niewiadomego pochodzenia - w wersji, którą mam na dysku ich nie ma ;-P

PS. Wiele osób zarzuca mi wzorowanie się na Terrym P. - to nie jest jednak prawda - jak dotychczas przezytałem ledwo pare jego książek i to PO napisaniu dotychczasowych jamodylów...

: niedziela, 16 stycznia 2005, 17:24
autor: Carchmage
Codziennie przechodzisz ulicą, tak jak ja, omijasz, trącasz w tłumie setki ludzi, nie zauważając tej jednej wielkiej niesamowitosci: każda istota, którą mijasz, ma własną historię pełną przygód, jest to niezwykle złożone otocznie pełne barwnych zawirowań ludzkiego istnienia. Jak wielki umysł musi posiadać Ten, który to stworzył, bo żaden z nas nie pojmie tego, co nas otacza, a dopiero co rzeczy Boskich. Ale gdy zainteresujesz się jednym elementem...

***

To był ranek, szedłem właśnie alejką miedzy drzewami, które jeszcze utrzymały się w tym zurbanizowanym środowisku. Na niebie widniały rozstrzelane strzępy chmur, zabarwione krwawo od wschodzącego słońca, tak pięknego i rzadkiego jednocześnie. W pustym budynku, który mijałem, panowała martwa cisza. Od strony ulicy przestały dochodzić klaksony i piski opon, czerwień świtu na horyzoncie świeciła jeszcze mocniej...
Zza rogu wyszło dziecko, małe, najwyżej kilkuletnie. Miało na sobie przydługawy płaszcz, brązową czapke przykrywającą blond włosy. Zatrzymała się, spojrzała na mnie i patrzyła. Ja też stanąłem i wlepiłem w nią wzrok. Ona tymczasem zaczęła mnie okrążać powolnym krokiem, ostrożnie stawiając swoje buciki na ośnieżonym chodniku. W końcu uśmiechnęła sie i powiedziała:
- Nadasz się
I pobiegła. Zniknęła za rogiem. Nie wiem dlaczego, co mnie zmusiło do tego, ale rzuciłem plecak na śnieg i ruszyłem za nia. Za rogiem przeskoczyłem nad barierką, przebiegłem podwórko, jakieś boisko, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, obok bloku i zobaczyłem domek. Mały, drewniany - jak leśniczówka. Wiedziałem, że to tam. Podszedłem i otworzyłem drzwi.
W srodku było duszno. W kominku trzaskał ogień, na stole stał parujacy garnek, wszystkie kurki na kuchence były odkręcone, płonął na niej ogień. Okulary mi od razu zaparowały, ale najpierw ściagnąłem czapkę i szalik, później je przetarłem i zobaczyłem.
Na łóżku siedział mężczyzna, wyglądał na starego. Trzymał w ręce pożółkłą kopertę a przy głowie... rewolwer. Zadrżałem, widząc przed sobą człowieka, któremu juz obrzydło życie, któremu się już znudziło jego podwórko, plac zabaw. Na mój widok westchnął, odłozył pistolet na poduszkę i powiedział:
- Wyjdź, mój drogi.
Moze i bym wyszedł, w końcu nie chciałem być zamieszany w czyjąś śmierć, pewnie by mnie podejrzewali o morderstwo, ale znowu coś mnie przymusiło do tego, czego bym nie zrobił - żeby odmówić.
- Pan nie może - powiedziałem
- Mogę, i zrobię to, ale nie chcę byś na to patrzył, za młody jesteś... a ja... - otworzył usta, z oczu pociekły mu łzy, ukrył twarz w dłoniach.
- Proszę pana, pan myśli, że to najlepsze wyjście?
- A jest jakieś inne? Przecież nie mogę tak dalej żyć... nie chcę tak dalej...
- Ale to jest najgorsza droga do... do wiecznosci! Żeby sobie zasłużyć na wieczność, nie może pan się poddać w jednym momencie z nadzieją, ze to się dobrze skonczy. To byłoby za proste.
- Ja już nie mam nadziei nawet na to, żeby żyć jeszcze dobrze...
- Ale TO - wskazałem na rewolwer - pomoże stracić panu nie tyle co resztki nadziei, ale także ostatnią szansę, którą może pan wykorzystać, spożytkować całkiem dobrze!
- Niby jak?
- Ma pan rodzinę?
- Nie...
- Może pan mieć. Idziemy.
Pociągnąłem go za rękę, pomogłem nałożyć mu połatany prochowiec, wcisnąłem beret w jego ręce i otworzyłem drzwi. Rewolwer został w domu.
Prowadziłem go, choć nigdy nie byłem w tamtych terenach, nie interesowały mnie perypetie takich "elementów", jakie często się w naszym świecie spotyka. Cały czas jakaś mgła zasłaniała mój normalny umysł, zwyczajny dla mnie tryb myślenia, szedłem naprzód, w lewo, w prawo i znów naprzód, ale czułem, że z każdym krokiem rośnie mój tobołek nadziei, którą mogę dać temu starszemu. Wiec szedłem.
Doszliśmy do jakiegoś zaułka. Siedziało w nim kilku biedaków. Stanąłem, przykucnąłem za murkiem, poczekałem aż staruszek dojdzie do mnie, i obserwowalismy tamto miejsce, miejsce nieszczęść i rozpaczy.
- Po coś mnie tu przyprowadził? Mało moich kłopotów?
- A jakie pan ma kłopoty? Że nie ma pan nikogo na świecie? To nie musi być kłopot. Pan zobaczy - wskazałem na zaułek - oni maja kłopot, bo nie maja środków do życia - ale żyją! Mogliby się powiesić, ale wiedzą, że cierpienie ma swoją przyszłość. Nie naumyślne, lecz to jakie dał im los, i dzielnie to wytrzymują! Oni potrzebują pomocy, pan też. Oni mogą panu pomóc - pan też.
- Ja? Niby jak?
- Niech pan im pomoże, zaprowadzi do domu, da im jedzenie i picie, załatwi przytułek - będą dozgonnie wdzięczni.
- Ale... oni...
- Oni nie są gorsi od pana.
- No... dobrze...
Wyszedł zza murku, i z jakąś zawziętością w oczach, ruszył w kierunku biednych. Na jego twarzy zauważyłem wahanie, przystanął w miejscu, ale w końcu wykwitł tam uśmiech - uśmiech kogoś, kto wie, czego chce.
Podszedł do nich, zagadał, zaczęli na niego patrzeć, zaczęli się uśmiechać - wyglądali na szczęśliwych. Staruszek wziął jedno dziecko na ręce, i poszli - w piątke, czwórkę - poradzą sobie w jego domku, wystarczy miejsca. Niedoszły samobójca uśmiechnął się do mnie, mrugnął porozumiewawczo okiem, a dziecko w jego ramionach... dziewczynka w płaszczu, o blond włosach wyszeptała:
- Dziękuje, wiedziałam, ze się nadasz...

***

Wróciłem bez problemu do mojego plecaka, który czekał za rogiem najbliższego budynku. Spojrzałem na zegarek - wskazówki się nie poruszyły od momentu zrzucenia tornistra. Zrozumiałem, że to nie był sen, ale ukryta rzeczywistość, która istnieje, i któą dane mi było ujrzeć...



PS: 100 % Science-fiction, ale gdyby było tak, jak tu, byłoby źle? Wymyśliłem to na poczekaniu, nie przeżyłem tego naprawdę :).
Pozdrawiam.

: czwartek, 27 stycznia 2005, 21:43
autor: Narmo
Mam prośbę… Piszcie na początku opowiadań tytuły, żebym nie musiał się każdego z osobna pytać…

uwagi korekty

: wtorek, 1 lutego 2005, 18:43
autor: Faust
Wasze teksty przeszly przez lapki korekty czyli moje . Oto kilka uwag(nie to, abym ja byl szuper pisarzem i teraz bede pouczal koty, ale costam w zyciu przeczytalem i troszku napisalem, wiec sie wypowiem )

Uwagi ogolne: Generalnie duzo literowek. Moze to wina forum, ale sporo bylo "ze" miast "że" itp. Czasem też nieodpowiedznie formy... Ale to juz pole do popisu korekty, wiec sie nie przejmujcie.
Interpunkcja(Tu zwlaszcza opowiadanie piekielnej). Nie budujcie za dlugich zdan, bo latwo sie zgubic. O ile w tekscie Carchmage na poczatku nawet bylo wskazane troszke rozbudowac, to w dialogach samobojcy z Poslancem stanowczo zdanka za dlugie. Nie warto budowac zbyt dlugich wypowiedzi gdy chce sie cos powiedziec dobitnie, a lakonicznie. Wtedy krotkie akcentuja swietnie.
Przed "że" stawia sie przecinek prawie zawsze
Reszte uwag juz zapomnialem
Opowiadania generalnie w porzadku. Piszczcie wiecej, a sie ucieszy Narmo
Pozdrawiam

: poniedziałek, 7 lutego 2005, 19:00
autor: Zguba
No więc... Dobra. Jakoże Polana Lorien zbytnio życiem nie tętni, czas conieco tu popisać. Pisanko to moje hobby, tak więc co jakiś czas dam Wam tu tekst pod oko do oceny W tej chwili ładuję dosyć kontrowersyjne opowiadanko Łańcuch, napisane już jakiś czas temu.

Wszędzie wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Pustka była jedyną rzeczą, która wypełniała całą przestrzeń tego wymiaru. Można by rzec, że nigdy nie brakowało to bezkresu niczego. Świat ten bowiem zawieszony w czarnej przestrzeni był nią jednocześnie. Żadna gwiazda nie oświetlała, żadna materia nie poruszała się przez doskonały porządek niczego. Szmer wiatru nie zaglądał w te strony, tak jak lamenty cierpiących, które bały się obłąkanych dusz. Cisza, ciemność i pustka przygniatały, miażdżyły, gruchotały w niemym wrzasku.
Gdzieś tam, na czarnym tle zawisło światło. Pojawiło się znikąd, jakby z nie-materii, a jednak musiało być materią, bo wysyłało swe promienie wszędzie wokół, sycząc przy tym jak schwytany wąż.
Z początku, gdy było jedynie punkcikiem, wielkości ziarenka piasku, migało bladymi odnogami skierowanymi gdzieś w pustkę. Z każdą chwilą jednak, zwiększało się przyjmując stopniowo kształt dysku. Migotało przy tym barwami ognia, krwi, słońca i jesiennej ziemi niczym brama piekielnych potępieńców. Po chwili światło zaczęło buchać płomieniami we wszystkie możliwe strony, z wolna, żółwim tempem sycząc i parując. Ostatecznie znieruchomiało całkiem i ugasiło swe ogniste jęzory. Krwawo-żółte ramy dysku utworzyły elipsę, przez którą spokojnie przecisnąłby się człowiek. W środku zaś mieszanka barw była płynną breją, gęstą i bulgoczącą złowieszczo.
Kamienną ciszę przeszył grom, który uderzył w sam środek barwnej, świecącej powierzchni. Breja powoli zaczęła się poruszać i falować. Kolory złotego słońca zbliżały się leniwie do innych barw. Pustkę przeszył następny grom i wokół rozeszła się fala huku, rozprzestrzeniając się po wszystkich zakamarkach nieskończonej przestrzeni.
Z płynu zaczął wynurzać się połyskujący, złoty kształt. Z początku był króciutki, lecz z czasem wydłużał się i formował. Wił się to w tą, to w tamtą stronę, zakręcał koła i wydłużał do granic obecnych możliwości. Ostatecznie przyjął postać łańcucha o solidnych spoiwach. Poruszał się on niczym żywy wąż, acz bezgłośnie tańcząc swym metalowym ciałem, gdzieś przed siebie, w pustkę. Jego ruchy z wolna ustawały. Cofnął się, zgiął jak kobra gotowa do ataku i w mgnieniu oka rzucił swym cielskiem do przodu, niknąc gdzieś daleko w ciemnościach. Z nikąd zaczęła pojawiać się gęsta, mleczna mgła, poprzez którą nie można było dostrzec gdzie leciał słonecznej barwy łańcuch. Po jakimś czasie zatrzymał się, zaczepił na czymś w nicości i czekał napięty do granic możliwości.
Powietrze tego pustego anty-świata przeszył kolejny, trzeci i ostatni już grom. Elipsa zaczęła bulgotać i syczeć. Barwy wirowały jak szalone, przybierając kształt, który z wolna zaczął wyłaniać się z breji. Łańcuch stopniowo, stałym ciągiem przesuwał się w kierunku, gdzie zaczepił swoim końcem. Z płynnej powierzchni formowała się ludzka postać. Zaczęła przybierać pierwsze rysy. Kolejno nos, usta, oczy, palce, dłonie, członek i tak ciągle, bez przerwy ostatecznie formując ciało, które na wysokości serca było przebite na wylot metalicznym, złotym przyrządem.
Człowiek stanął, choć jego stopy wisiały w powietrzu. Na ciele pojawiało mu się owłosienie, a z rany spowodowanej łańcuchem zaczęła cieknąć krew. Mężczyzna dopiero teraz, jakby nagle zyskał możliwość mówienia, wrzasnął przeraźliwie na całe gardło. Padł na kolana i złapał rękoma narzędzie, które przyprawiało go o agonię. Białe oczy zaczęły nabierać zielonego koloru, a twarz pokrył zarost liczący kilka dni.
Gdy przestał napełniać przestrzeń barwną tonacją swojego niskiego głosu, stęknął i sapnął. Wydawało się, że nie miał siły by wstać, jednak moc z jaką łańcuch został pociągnięty zmusiła go do wyprostowania ciała i zrobienia kroku. Następnie zrobił jeszcze jeden, drugi i trzeci. Krew ociekała po jego ciele i barwiła szkarłatem narzędzie cierpienia. Po chwili usłyszał za sobą krzyk innej osoby. Kobiece gardło wyrzuciło z siebie odgłos olbrzymiego bólu.
Zaaferowany odwrócił się na tyle na ile pozwolił łańcuch. Za sobą ujrzał śliczną kobietę. Była nieco niższa od niego. Miała włosy do ramion barwy ciemnej kory, które samoczynnie się kręciły, tworząc opadający w dół wodospad. Tęczówki zaczęły zabarwiać się intensywnym brązem. Jasna karnacja i długie nogi spowodowały u mężczyzny lekki napływ podniecenia. Twarz miała czystą, bez niedoskonałości, które musiałaby kryć pod makijażem, a ciepłe, pełne usta zachęcały do pocałunku. Małe, słodkie piersi były nabrzmiałe z powodu panującego chłodu, który przyprawiał o dreszcze. Przez jej serce również przebijał się złoty łańcuch, którego koniec nadal tkwił w elipsie. Delikatne, kobiece palce przysunęły się bliżej rany.
Stęknęła z bólu i spojrzała na postać przed sobą. Jej oczy wyraziły przerażenie, gdy zobaczyła swego męża. Był on brunetem o okrągłej twarzy i smutnymi oczyma, w które niegdyś tak bardzo lubiła się wpatrywać. Usta były nieruchome, lekko wykrzywione, a silne ramiona zwisały bezwładnie w dół.
Nie powiedzieli do siebie nawet jednego słowa, nie byli w stanie. Stali tak w milczeniu patrząc na siebie z mieszanką wewnętrznego bólu, smutku, niejakiej ulgi i nienawiści. Pewna siła jednak zaczęła ciągnąć łańcuch udręki, a oni musieli kroczyć wraz z nim do przodu, w nie odkrytą ciemność. Stawiali więc swe kroki na czym, czego nie było i trzymali to co ich łączyło, to co raniło ich serca.
Wokół zaczął wiać wiaterek. Był słaby, lecz lodowaty. Mroził nie tylko ciało, ale także i dusze. Gdzieś pomiędzy mgielnymi oparami poruszały się kształty. Nie dało się ujrzeć konturów, ni barw, jedynie ruch kątem zmęczonego oka.
Oddalali się od elipsy, jedynego źródła światła. Z czasem zostało ono daleko w tyle, tak bardzo, że stało się jedynie punkcikiem, którego promienie ledwo można było dostrzec.
W pewnej chwili coś zamigotało nad ich głowami, więc spojrzeli tam przerażonymi oczyma, jakby zaraz coś strasznego miało spaść na ich głowy. Trzy migoczące punkciki zbliżały się w ich stronę. Rosły, a ich blade światło raziło przyzwyczajone już do ciemności oczy. Wyglądało to jakby duszyczki, które gdzieś tam ukrywały się przed zachłannym ludzkim wzrokiem, postanowiły poznać prowadzone ofiary.
Gdy podleciały na odległość kroku, mężczyzna mógł się im przyjrzeć znacznie dokładniej. Wyglądały jak miniaturki ludzi, gdyż mierzyły nie więcej jak pięć centymetrów. Były na wpół przeźroczyste, a blade światło, teraz nieco stłumione dobywało się z ich wnętrza. Miały postaci kobiet, które nosiły długie, białawe suknie, spod których dało się zauważyć jedynie mikroskopijne stópki. Ich włosy były koloru srebra, a przenikliwe niebieskie oczka przewiercały parę na wskroś.
Widać było, że światło małych kobietek miało prowadzić skazańców na wprost, do celu jaki ich czekał. Blade promienie były teraz słabsze, tak że nie raziły oczu, a ludzie czuli się nieco pewniej pomimo przejmującego bólu, jaki rozdzierał ich serca.
Poruszali się stawiając krok po kroku na niewidzialnej powierzchni, zawieszonej w niczym. Perlisty pot udręki spływał z ich czół, pleców, ramion, piersi, a także dolnych partii ciał. Szkarłatna ciecz ulewała się z każdym uderzeniem serc, które o dziwo jeszcze pracowały. Ciepła i kusząco czerwona ciecz spływała wąskimi ścieżkami po pracującym ciele, kapiąc na niewidoczną ścieżkę i tworząc królewski dywan barwy ciemnej purpury. Tam gdzie kropelki jego i jej krwi łączyły się w niemym wrzasku albo zaiskrzyło, albo zmieniało się w biel i spadając w dół tworzyło białe tulipany, które zaraz potem usychały.
W głowach zaś myśli wirowały jak drzewa podczas monsunów. Każde myślało osobno i każde o tym samym. Nie wiedzieli skąd się znaleźli w tym mrocznym, cuchnącym pustką miejscu. Zastanawiali się jak mogą żyć z łańcuchem w sercach, który cały czas, bez litości ciągnie ich ku nieznanemu kierunkowi i przeznaczeniu. Obawiali się najgorszego, ale nie dodawali sobie otuchy. Miłość, którą w ich sercach zakryła gorycz nienawiści, nie pozwalała odezwać się ani jednym słowem.
W pewnej chwili, gdzieś za ścianą mgieł zabłysły płomienie, a w przestrzeni zaczął wibrować dźwięk młota uderzającego w kowadło. Z każdym krokiem odgłos był coraz silniejszy i bardziej przenikliwy. Można go było wyczuć najmniejszym skrawkiem skóry. Wokół białe opary wirowały z lekka, a skryty za nimi ruch dało się dostrzec jedynie kątem oka.
Oczy oślepił nagły błysk złoto-czerwonego światła, jaki rozprzestrzenił się po rozstąpieniu mgieł. Weszli do dziwacznej kuźni z równie niezwykłymi pracownikami i ogniami palącymi się gdzieś w oddali. Gołe stopy robiły kolejne kroki po zimnych kamieniach, zasypanych nieprzyjemnie gryzącym popiołem. Wokół wszędzie, aż po granicę widoczności stały rzędy identycznych kowadeł, starych, długo używanych, ale ciągle solidnych i nie wzruszonych ciągłym wykorzystywaniem. Przy każdym z nich stała groteskowa postać.
Miały one najwyżej półtora metra. Garbiły się przy pracy uderzając swymi potężnymi młotami w coś, nad czym tak ciężko pracowały. Koloru ich skóry nie można było ocenić, gdyż od stóp do głów umorusane były popiołem zmieszanym z gęstym, kleistym potem. Czysto czarne oczka wielkości ludzkich sprawiały wrażenie nieobecnych. Nie miały źrenic, ni tęczówek, jakby ktoś wywrócił tym istotom oczy tyłem do przodu i zabarwił najciemniejszym hebanem. Usta były nieruchome, malutkie i sine, jakby nigdy nie używane. Silne ramiona wywijały młotami jak zabawkami, uderzając raz za razem w niekończącej się pracy.
Gorąco sprawiło, że zwiększyła się ilość wypływającej z żył życiodajnej cieczy. Pomimo to uwięzieni, mężczyzna i kobieta, kroczyli poprzez zwały popiołu pomiędzy kowadłami, gdzie identyczne marionetki w jednostajnym tempie kształtowały kolejne serca, niekiedy je na nowo zbijając, niekiedy łącząc dwa z nich w jedną, wielką całość.
Tak szli w milczeniu, wsłuchując się w monotonny rytm, który zdawał się poezją dla zmęczonego organizmu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a trzy małe kobietki wirowały nad ich głowami, to pikując w dół, to zataczając kręgi wokół nagich, ludzkich ciał.
W pewnej chwili, przed samym końcem wielkiej, rytmicznie pracującej kuźni ujrzeli jedno jedyne, nieużywane kowadło, na którym znajdowało się wielkie serce, teraz rozbite na dwa osobne kawałki. Kiedy to zauważyli rany w piersiach przeszył kłujący ból, który niczym łóżkowa rozkosz przeszedł przez całe ich ciała, powalając na kolana. Zaraz jednak musieli wstać, gdyż złoty łańcuch bez litości ruszał dalej naprzód, poprzez mgły.
Nie mogąc się wyzwolić ponownie ruszyli w mlecznobiałą piankę, która chłodem i wilgocią lizała udręczone ciała. Barwy ognia zza ich pleców były coraz słabiej widoczne, aż po jakimś czasie całkiem zniknęły. Lodowaty wiaterek wzmocnił się, a ciała skazańców zaczęły przechodzić pierwsze dreszcze. Przed nimi, gdzieś na granicy widoczności pojawił się kształt, który z każdym ich krokiem był coraz bliżej, jakby oczekiwał spotkania.
Kiedy zbliżyli się do stojącej postaci, mgły niczym żywa istota przerzedziły się i wszystko stało się dobrze widoczne. Kiedy mężczyzna ujrzał osobę, która patrzyła na niego swymi słodkimi, hebanowymi oczyma przeraził się. Jego żona widząc reakcję męża wychyliła głowę w bok, by ujrzeć co go tak przestraszyło. To co zobaczyła wzbudziło w niej jeszcze większą nienawiść, a ból przeszył przebite łańcuchem serce.
Dobrze znana obojgu osoba spoglądała na mężczyznę wodzącym na pokuszenie wzrokiem. Jej ciało było skryte za warstwą białego jedwabiu, który zdawał się okrywać ją tak, by podkreślić kobiece krągłości. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej widząc reakcję mężczyzny, a raczej tego co najbardziej podkreślało jego męskość.
Zrobiła pierwszy krok tak lekki, jak nimfa krocząca po wodzie głębokiego jeziora. Potem drugi ruszając na boki swymi krągłymi biodrami, a ruchami rąk zapraszając do namiętnej zabawy. Podeszła do mężczyzny lekko muskając dłońmi jego twarz i szyję. Zbliżyła się ustami i pocałowała długo oraz namiętnie, wsuwając język do jego ust. Kochanek nie potrafił się oprzeć, nie miał mocy by odepchnąć ją od siebie, przeciwnie przycisnął ją bliżej. W tej chwili zauważył, że oboje toną we wszechbieli, a jego pierś nie przebija już łańcuch utrapienia.
Kochanka zaczęła całować jego szyję. Jej język wirował w wolnym tańcu podniecenia schodząc każdą chwilą coraz niżej. Najpierw do ramion, potem klatkę piersiową, brzuch, aż do poziomu tego co niepowtarzalnie dowodziło, że mężczyzna rzeczywiście nim jest. Chcąc sprawić partnerowi rozkosz najpierw pieściła go ręką. Powoli i rytmicznie przesuwając dłonią to w dół, to w górę. Następnie poczęła lekko muskać go językiem od podstawy, aż po sam czubek zataczając figlarne kółeczka. W końcu chcąc rozwiać całą niecierpliwość kochanka zaczęła go w pełni pieścić swymi ustami.
W głowie mężczyzny powracały wspomnienia. Te wszystkie wspólne noce, kiedy był daleko od żony bądź szukał ostoi, swoistego azylu przed wszystkim co wiązało się z ich kłótnią. Przypomniał sobie wszystkie pieszczoty, namiętne noce i dnie niekiedy sowicie zakrapiane winem lub innym, czasem nawet bardziej wyskokowymi trunkami. Pamiętał jak nieraz wychodził z domu bez słówka, by ponownie rzucić się w wir szaleńczej rozkoszy bez granic.
Z rozmyślań wyrwało go uczucie kulminacyjnego punktu podniecenia. Już było, już czuł rozkosz, która rozlewała się po jego ciele gorącą falą, kiedy zęby kochanki ostro wbiły się w utwardzone krwią ciało. Miał ją odepchnąć, ale spostrzegł, że nie ma siły, a jego z jego piersi soczyście spływa szkarłatna ciecz plamiąc złoty przyrząd. Popatrzył w dół. Kobieta, która sprawiała mu przyjemność dalej robiła to samo. Swym słodkim językiem zlizywała białą ambrozję wymieszaną z krwią, która masowo wypływała z przegryzionych części ciała.
Uśmiechnięta, z umorusaną krwią twarzą wstała i ponownie złączyła się z nim w namiętnym pocałunku. Poczuł metaliczny posmak, nieprzyjemnie ciepłej cieczy. A ból w męskości rósł i nie dawał spokoju.
Nim się oglądnął kobietka, której ciało nieraz zdawało mu się doskonałością doskonałości, wspięła się na nim tak, że jego głowa znalazła się pomiędzy słodkimi niegdyś udami. Wbiła swoje palce w jego czuprynę i szyję, przebijając w kilku miejscach skórę i powodując kolejne krwawienia. On jednak nie zważając na wszystkie obrażenia złapał ją mocno i przybliżył, chcąc doprowadzić ją do ekstazy. Gdy się zbliżył jednak zobaczył, że sanktuarium niegdyś słodkie, wilgotne i pragnące wszelakich pieszczot było mokre ot śluzowatej galarety o zapachu starego jajka. Nie uciekł. Niczym kukiełka, której sznureczki trzymane są przez kogoś wyżej, dawał jej przyjemność sam tłumiąc w sobie mdłości.
Czuł w tej chwili, że to jego własne sumienie bawi się nim i każe płacić cenę za to co czynił, za swoją intymność, którą obdarował inną kobietę. Czuł ból, wstręt, nawet mdłości już na samą myśl tego co zrobił, jednak sztuka jeszcze się nie skończyła i aktor musiał grać. Robił więc to z obrzydzeniem, ponownie odgrywając to co się działo niegdyś, kiedy wylewał pokłady duchowej agonii w pościeli kochanki.
Temu wszystkiemu z nie mniejszym obrzydzeniem przyglądała się żona mężczyzny. Patrzyła na niego z wszelaką nienawiścią i bezsilną złością. Widziała jak pomimo uderzającego odoru daje on rozkosz innej kobiecie. Łzy serca płynęły z jej dręczonych tym obrazem oczu, spadały na policzki i niżej, mieszając się ze szkarłatną strużką. Dusza zaś dręczona nienawiścią ruszała się w udręczonym ciele, chciała się uwolnić, ulecieć, zapomnieć... ale nie mogła. Dalej kochała. Kochała i nienawidziła zarazem, kąpała się w niemożliwym paradoksie uczuć, z którego nie mogła uciec.
W końcu kobieta doznała wyżyn rozkoszy. Opadła, przytuliła mężczyznę do siebie, pocałowała namiętnie mieszając odór z metalicznym posmakiem krwi. Po tym uwolniła się z jego ramion i ruszyła w mrok stawiając kroki z pełną kobiecości gracją, a jej biodra i ciało wołały, wzywały, działały jak narkotyk, któremu nie można się oprzeć.
Odetchnął ciężko i spojrzał przez ramię w tył. W oczach żony ujrzał potęgującą się nienawiść i łzy, które niczym wodospad spływał z jej oczu.
W tej samej chwili jak upiorna kochanka uciekła z pola widzenia, łańcuch ponownie wziął ich przed siebie. Szli długo, a dywan szkarłatu znaczył drogę ich pochodu.
Po jakimś czasie zaczęli przechodzić pomiędzy linią szarych drzew. Były potwornie zniekształcone, niekiedy ich kory przypominały do złudzenia ludzkie twarze wykrzywione we wiecznej agonii. Szepty uderzały do uszu z coraz większą intensywnością, aż zmieniły się w dudnienie powodujące uporczywy ból bębenków. Suche gałęzie niczym bicze oprawców zaczęły ich smagać po plecach, pozostawiając po sobie czerwone, krwawiące bruzdy.
Krzyczeli, ale nikt inny nie słyszał ich krzyku. Rwący ból rozprzestrzeniał się po plecach mężczyzny tak jak i kobiety, lecz szli nieugięci, utrapieni nie tyle agonią ciała co ducha.
- Żałuję – szepnął mężczyzna sam do siebie i właśnie w tym momencie upiorne drzewa przestały bić skórę, a szepty zmieniły się w ledwo słyszalny pomruk.
Załkał. Tak, zdradził ukochaną, poddał się swemu pociągowi, swemu dążeniu do odnalezienia idealnego ciała, które mogło zaspokoić wszystkie jego zachcianki, a które pragnęło również głębokiej, niekończącej się namiętności.
Ponownie weszli we mgłę, stałą, chłodną i wilgotną, która w swym smutnym bezruchu nie pozwalała spojrzeć dalej jak na kilka kroków.
Wtem ponownie się przerzedziło, a łańcuch stał się luźniejszy w miejscu, gdzie prowadził, tak że mężczyzna mógł spojrzeć za siebie. Nie zrobił tego jednak, nie miał odwagi spojrzeć w twarz kobiecie, którą tak naprawdę kochał.
Zauważył jednak jakiś ruch kątem oka. Zbliżał się on do pary skazańców. Począł on przybierać kształty i barwy. Nie mógł jednak dostrzec szczegółów, gdyż osobnik zbliżał się do jego żony. Odważył się więc odwrócić. Gdy to zrobił, zobaczył coś czego w życiu się nie spodziewał.
Kobieta bezsilnie tonęła w ramionach najlepszego przyjaciela swojego męża. Nie próbowała się uwolnić, a wręcz przeciwnie wygięła ciało w łuk i pozwoliła figlarnemu językowi na słodkie okręgi wokół jej sutków. Zaczął się zniżać coraz niżej rozdając pocałunki po całym ciele, tułając się od prawej do lewej, ale dążąc stale do wyznaczonego celu. Ostatecznie znalazł się pomiędzy jej udami i zaczął robić to, co niegdyś sprawiało jej niesamowite spełnienie.
Przypomniała sobie te dni, kiedy nie mogła się dogadać z mężem. Kłótnia o byle co, on wychodził, przyjaciółki były niedostępne, więc pozostała tylko jedna alternatywa. Zaczęło się od kawy, skończyło w łóżku jednej, długiej nocy. Zalane łzami lice było uśmiechnięte, a ekstaza przepełniało całe ciało fala po fali. Na tym się nie skończyło. Powtarzało się dzień za dniem, noc za nocą, która w normalnych okolicznościach byłaby samotną, pełną łez wylewanych do poduszki. Kochała męża, ale poddawała się nowej rozkoszy, serwowanej inaczej, z nową pasją, przez inne ciało. Ten dreszczyk zdrady, te zupełnie inne zbliżenia działały na nią jak najsilniejszy narkotyk.
Teraz jak najświetniejsza aktorka powtarzała namiętną scenę przed pojedynczym widzem, w którym kotłowała się nienawiść. Miała zamknięte oczy tak jak wtedy, tego pamiętnego pierwszego razu. Miękki, wilgotny język doprowadzał jej ciało do niesamowitej euforii, wijąc się to w tą to we wtą, muskając perełkę i nurkując głęboko w ciepłe wnętrze.
Chwilę potem usta zbliżyły się i zaczęły lekko, podniecająco wsysać. Gdy już zaczynała wspinać się na wyżyny ekstazy, gdy już jej ciało zaczęły przechodzić pierwsze spazmy rozkoszy, twarde niczym stal zęby zacisnęły się na perełce rozrywając ją. Ból wraz z ekstazą rozeszły się tym samym szlakiem, ale kobieta i tak oddawała odgłosy przyjemności, tylko tak mogła. Krew spływała z jej sanktuarium, skażonego innymi ustami.
Zaraz potem wstał i przysunął ją do siebie. Tak jak kiedyś lekko muskając jego wysportowane ciało, złapała ręką to co dawało jej tyle namiętnej rozkoszy. Poczuła, że jest inne, oślizgłe i niemiłe w dotyku, ale nie ona, a ktoś inny pociągał sznurki i pozwoliła wejść w siebie. Pomimo obrzydliwego uczucia, jej rozum przechodziły nawzajem euforia, obrzydzenie i rozkosz.
Kobiece ciało było ciepłe i podniecone. Twarde sutki były nadgryzane przez partnera, nieraz aż do krwi. Jęki rozkoszy dobiegały z jej ust pomimo największych chęci by odrzuć od siebie niechcianego, obrzydliwego kochanka.
Ostatecznie zimna ciesz dostała się do jej wnętrza. Wtedy przyjaciel pocałowawszy ją namiętnie na koniec odszedł w mrok. Kobieta czuła się okropnie, zaś po wewnętrznej stronie ud zaczął ściekać czarnej barwy, kleisty płyn o gęstej konsystencji.
Popatrzyła w oczy męża i w myślach przepraszała go żarliwie, pomimo że nie mogła wypowiedzieć ni słowa, a nienawiść do jego czynu ponownie zaczęła dawać o sobie znać.
Łańcuch nieubłaganie ruszył dalej w swoją brutalną, tajemnicza podróż, wiodąc za sobą parę skazańców. Dwie kochające się i nienawidzące wzajemnie osoby, nie mogące sobie wybaczyć wzajemnych czynów zdrady, plamiąc swoje ciała pożądaniem.
Nic nie spotykało już ich na drodze. Z rozdartych ran płynęła nieskończona rzeka szkarłatnej cieczy. Zmęczone ciała poruszały się ciężko stawiając krok za krokiem. Umysły zaś pracowały intensywnie. Oboje w myślach winili siebie, przepraszali żarliwie, błagali o wybaczenie, wyznawali swą czystą, prawdziwą miłość ducha i ciała. Jednak również winili się wzajemnie, krzywdzili w myślach i wyzywali, jakby oboje byli połączeni telepatyczną więzią, dzięki której prowadzili ożywioną debatę zadośćuczynienia.
W pewnym momencie mgły się rozstąpiły ukazując wielki tron skąpany w morzu ognia. Pod nim w czarnej przestrzeni znikał złoty łańcuch, który ciągle ciągnął dwa udręczone ciała. Z góry spojrzały na nich dwa ślepia. Zawierały w sobie wszystko co w człowieku drzemało od zarania dziejów w najgłębszych zakamarkach jestestwa: zdradę, nienawiść, pożądanie, złość, fałsz i wiele innych, także tak głęboko złych, że ludzki rozum pojąć tego nie był w stanie. Z góry spoglądały na nich ślepia największego z węży.

Stare, drewniane odrzwia uderzyły o ściany z czarnego marmuru otwierając się na oścież. Do słabo oświetlonego, podłużnego korytarza podtrzymywanego przez podwójny rząd dziesięciu kolumn, weszła zakapturzona, przygarbiona nieco postać. Szła przed siebie i rozglądała wokół, oceniając i wyszydzając przerażone twarze zdradzające ból oraz udrękę. Ludzkie ciała były zniekształcone, powyginane pod niemożliwymi kątami, poruszające się niezgrabnymi, nieczłowieczymi ruchami.
W pewnym miejscu przystanął na chwilę i spojrzał na nowy okaz. Były to dwa ciała: kobiece i męskie złączone w miejscach, gdzie sprawiały sobie najwięcej rozkoszy. Kochały się przy tym w pełni bezwstydnie w rytm niekończącej się pieśni pożądania i chęci spełnienia. Ręce i nogi mieli powykręcane tak, że ściśle do siebie przylegali i nie mogli rozłączyć. Języki niczym samowolne węże, stykały się pośrodku drogi pomiędzy ich ustami, które ani razu nie miały już mieć okazji na zetknięcie się w namiętnym, pełnym uczucia pocałunku.
Byli na zawsze połączeni duszami, teraz ich ciała były nierozerwalne, a w pełnych miłości i nienawiści oczach czaiła się niewyobrażalna udręka.

Kurcze, a ja wyjadę z takim szajsem, który ja sobie piszę

: środa, 3 sierpnia 2005, 11:38
autor: Kaldor
Chciałbym zaznaczyć iż słowo "bajorzastym" zostało użyte celowo i jest moim można rzec neologizmem ;)

Miasto zamieszkane przez cienie

Rozmokłym, bajorzastym gościńcem jechało z wielkim trudem jedenaście wozów. Każdy ciągnięty przez parę koni, każdy z woźnicą i pachołkiem. Każdy z pachołków ściskał w rękach solidny kij, natomiast każdy z woźniców solidny bat. Kije były na wyposażeniu pachołków na wypadek gdyby „coś”, a raczej „ktoś”, a nawet jakieś „ktosie” przełamały obronę złożoną z jeźdźców i usiłowały dobrać się do przewożonego ładunku. A byłoby do czego! Gdyby bowiem ktoś jakąś niezwykłą sztuką znalazł się pod, którąś z plandek, czy też raczej szmat ujrzałby całe stosy oręża, i to nie byle jakiego oręża! Oręża doskonałego, zabójczo pierwszorzędnego, oręża wyprodukowanego w słynnym mieście krasnoludów, w Gorrrozunzildenov, której to nazwy nikt oprócz nich nie mógł nawet wypowiedzieć bez uprzednich ćwiczeń językowych. Była też inna nazwa, tajemna, której nie znały nawet krasnoludy z innych plemion. Z całego świata kupcy zjeżdżali się do Zirak- Garik znęceni wieściami o niezwykłych wyrobach, jakie oferują tamtejsi rzemieślnicy. Wyrobach także odpowiednio wycenionych, mało kogo było stać na tak drogą broń. Oprócz nich jednak krasnoludy wytwarzały też oręż zwykły, co prawda dobrego gatunku, ale pośledni, ot, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Żadnych zaklęć wyrytych na klindze, żadnej dodatkowej ostrości, nic co mogłoby w jakikolwiek sposób podwyższyć cenę zakupu ponad przeciętną. Taką to broń wieziono na wozach. Na jej zakup namiestnik Forgil wydał majątek. Między ludźmi uczestniczącymi w wyprawie na północ szeptało się, że na wozach, które ani trochę nie straciły wagi po nałożeniu na nie broni uprzednio wiozło się worki złotych monet. To dlatego wraz z nimi jechało aż sześciu konnych rycerzy przydanych im przez namiestnika Frowdell dowodzonych przez jego najmłodszego syna. Co prawda trasa wiodła im przez terytoria królestwa Odorheimu, ale jak mawiał król Noster, ojciec obecnego władcy: „Od tych barbarzyńców nie można być niczego pewnymi. Równie dobrze mogą nas atakować i pertraktować z nami” W myśl tej zasady siedmiu rycerzy (łącznie z dowódcą) jechało w tylnej straży, z przodu zaś jechał przewodnik wraz z dwoma pachołkami. Podróż zeszła im spokojnie, wyjechawszy w miesiącu Paeril w ciągu dwudziestu dni dotarli do celu podróży, Zirak- Garik. Tradycyjnie już zatrzymali się w wąwozie Sztorzzig gdzie złożywszy zamówienie cierpliwie czekali na dostarczenie im towaru. Jakoż zakupili to co mieli zakupić i jak już zostało powiedziane załadowali go na wozy i ruszyli w drogę powrotną. Po drodze zamarudzili w Ektenforcie i tak się złożyło, że gdy wyruszyli w drogę powrotną był już miesiąc Llidrispal, w którym tradycyjnie nad Odorheim nadciągnęła nieprzenikniona zasłona chmur, które skutecznie uniemożliwiły dopływ promieni słonecznych i równie skutecznie zamieniały całą krainę w jedno wielkie bajoro. Jak łatwo się domyślić nadmierne opady spowodowały tylko jedno, gościńce i drogi, które jeszcze istniały zamieniły się w strumyki i normalne bagna, tak że podróżowanie nimi zamieniło się w walkę z błotem i własnym zmęczeniem. Takie już było to podróżowanie przez Odorheim, kogo zastała jesień i zima, a nierzadko jeszcze wiosna w podróży ten musiał zatrzymywać się w jakiejś karczmie lub na prywatnych kwaterach i czekać w nich na poprawę pogody, która zwykle nie nadchodziła, a jeśli już nadeszła wtedy mogło to znaczyć tylko coś niezwykłego, w takich przypadkach Odorheimczycy zwykle mawiali: „Oj, słońce świci, bedzie źle!” i proroctwa te niemal zawsze sprawdzały się, a to w lato zbiory były słabe, a to najechał rozbójnik z północy, a to orki wyszły ze stepów; jak Odorheim Odorheimem poprawa pogody w ciągu jesieni lub zimy zawsze zwiastowała to co najgorsze.
W ogóle ten Odorheim był to dziwny kraj, istniał „zaledwie” od sześciuset lat, co przy trwającym od ponad dwóch tysięcy lat Królestwie Ankor było miernym wynikiem. Terytorium, którym władali królowie Odorheimu rozciągało się od Gór Śnieżnych na północy aż po Ilainę na południu. Ziemie te niegdyś należały do Ankor, lecz w wyniku słabości władców, migracji dzikich ludów z północy zostało zajęte przez mało znany, lecz niesłychanie bitny szczep Wessriglów, który potem Ankorczycy nazwali Odorheimczykami. Początkowo królestwo było wasalem, a jego mieszkańcy płacili daniny władcom Ankor, jednak w roku dwutysięcznym osiemdziesiątym, czyli dwieście lat przed panowaniem króla Nostera królowie Odorheimu wykorzystali pogłębiającą się słabość Ankor i wyswobodzili się spod władzy niewygodnego seniora. Od tej pory stosunki obu królestw były lekko mówiąc oziębłe, choć nie doszło między nimi ani razu do wojny.


Faldor, syn namiestnika Forgila jechał na samym końcu. Myślał o wielu różnych rzeczach. Myślał o tym jak to ojciec pochwali go przed starszymi braćmi, myślał o swym planowanym przez siebie samego wstąpieniu do bractwa „Nieśmiertelnych”, myślał o okropnej drodze, o błocie i deszczu, a przede wszystkim myślał o pięknych, zielonych oczach, których właścicielkę spotkał w Ektenforcie i o których nie mógł zapomnieć żadnym sposobem, rzucił za siebie czerwoną szarfę, na pierwszym noclegu własnoręcznie zalał ognisko wodą z pobliskiego strumienia i nic! Ciągle stała mu przed oczami zgrabna, wysoka dziewczyna o wielkich, zielonych oczach i jeszcze większych... zdolnościach. Zobaczył ją w gospodzie, stała tam razem z dwoma rosłymi mężczyznami z wyglądu przypominającymi raczej zbójów niźli opiekunów. Zaraz też z nimi wyszła i więcej już jej nie ujrzał.
- Prrr, cholera jasna, stój bydle ty! Stój mówię ci!!- wrzask woźnicy, wściekłe rżenie koni i odgłos wozu staczającego się z traktu i wpadającego w bagno, czemu towarzyszył chlupot i kolejna porcja przekleństw woźnicy wyrwały go z zamyślenia.
- Co się tam stało?- zapytał jednego z rycerzy, który skoczył na przód kolumny zobaczyć co się dzieje.
- Szlachetny panie! Wóz zsunął się z gościńca, ugrzązł w błocie!
- Na co więc czekacie?! Niechaj pachołkowie pomogą woźnicy i wyciągną go! – pognał konia i podjechał bliżej
Tylne koła wozu zsunęły się z gościńca wprost w bagno, które rozciągało się na prawo od traktu, nie były to moczary ani trzęsawiska, tylko zwykłe kałuża pełna błota, tyle tylko, że położona znacznie niżej niż gościniec. Woźnica klął i smagał batem konie, pachołkowie klęli i podpierali wóz starając się go wypchnąć, rycerze klęli, gdyż nie uśmiechało im się nocować w tym miejscu, a do zmierzchu zostało gdzieś na oko, ze trzy godziny. Wreszcie gdy wóz drgnął i podparty przez chyba wszystkich pachołków wyjechał na gościniec. Wszyscy zajęli swoje miejsca i ruszyli w drogę, śpieszyli się, do Dilli było jeszcze ze dwie godziny drogi, a chcieli wyrobić się przed zmierzchem, bowiem po zapadnięciu zmroku strażnicy zamykali bramę. Tak było w zwyczaju w Odorheimie i we wszystkich krainach północy. Od Halfros na północy aż po Dalarad na południu wraz ze zmierzchem we wszystkich miastach zamykano bramy. Czyniono tak z ostrożności, zabezpieczano się w ten sposób przed napadami różnych band, albo nawet dużych oddziałów zbójeckich. Tak też było i w Dilli.
Faldor popędził konia i wysforował się na przedzie, tuż obok przewodnika i jego dwóch kompanów.
- Sędzir, jak daleko stąd do Fioldernal? –zwrócił się do niego
- Oj, panie, będzie ze siedemnaście dni drogi dla jeźdźca. Jak pogno traktem królewskim, bo jak pódzie wartepami to i w dwadziścia dni nie doidzie. Tam panie naokoło okolice puste, ledwo kiedy niekiedy spotko się futor gdzie a tak to osod żadnych. Kiedyś były, a jakże, toć wiadomo, że wielkie pany w czarnych zbrojach miały mieszkanie i twierdze w starym Naugan, ale ninie tam jeno ruiny, pan szlachcice stamtąd bioro kamień na budowe chałup i zamków hen w górach na północy.
- A elfie ruiny jakoweś są?
- A są panie, są. Jedne to nawet niedaleko stąd leżo. Widzi mi się ze dwa dni drogi na południo- zachód stąd są. Horne miasto, horny gród to musiał być kiedyś. Ale to daleko, daleko temu było! Jeszcze zanim Pany w Czarnych Zbrojach zapanowały nad krajem. Cosik widzi mi się, że to musiało być z pińć tysięcy lat tymu. To mówię panie szlachetny, że jak sie tam wjydzie, w one kłębowisko drzewsk, boć to w lesie jest, to jak sie tam wlozie to hej, dziwójo sie ludziska, dziwójo! Boć tam przecie wszystko z białego kaminia, wszystko! I ciągle stojo one zamki elfie, bo ludziska sie bojo tam chodzić i brać kamiń stamtąd. Gadajo, ruiny są przyklynte. Jo tom nie wim panie, roz jeden żem tam był, toć żadnego ducha żem nie widzioł, ale kto go tam wi.
- A, a trafiłbyś tam?
- Jo? Pewnie, że bym trafił, a jak. Toć to pamiętam, że jak się z Dilli wydzie, to ino na gościńcu koło taki sosny nadłamany dziwnie skryncić w las, na prawo i już sie tam bydzie. Toć to mówie panie, że jak tam piknie jest, to hej! Najpierw ido mury biołe coluśkie i onymi zielskami porosłe co je uczeni bluszcz nazywają. To późni jak sie pódzie przez brame to sie wydzie do taki sali wielki, tyle ze bez sufitu, a tam panie pikności takie wymalowane, że jakby kto w ksiendze uczony wymalowoł. Hej, pikności tam, pikności!
- To, jak wyjedziemy z Dilli, zawiedziesz mnie tam? Wskażesz drogę?
- A cemu by nie? Dyć i ja, choć mom jus ctyrdziesty rok i nieciekawym takich zycy to i mi sie ckni za tomtym mijscem.
Na rozmowie szybko czas mija, przewodnik opowiadał mu jeszcze długo, jak jeszcze dzieckiem był kiedy przez ich wioskę przejeżdżały elfy jadące na północ, do swoich krajów. Wspominał, jak wszyscy ludzie na wieść, że elfy będą przejeżdżać przez ich wieś pochowali się w domach i zaryglowali wejścia. Dzieciom nie pozwolono wyjść z domów, a i samemu pochowali się po kątach. Jemu też rodzice zabronili wychodzić z domu, ale schował się w psiej budzie i tak czekał na tak niezwykłych gości. Czekał cały dzień, z głodu burczało mu w brzuchu i chciało mu się spać, aż przed wieczorem, gdy już zmierzch kładł się na polach z pobliskiego lasku wyjechali oni. Wszyscy dosiadali wierzchowców, żaden nie szedł pieszo. Cali byli niezwykli, odziani byli w szaty tak piękne, że nawet u króla w Fioldernal nie spotkać takich! Mieli długie, spływające po plecach włosy i ostre, przypominające trochę zwierzęce uszy. Ich konie również nie były normalne, ich grzywy były niezwykle długie, o wiele dłuższe od grzyw ludzkich wierzchowców. Jeźdźcy jadąc grali na harfach i cytrach, niektórzy na lutniach, a wszyscy śpiewali, śpiewali tak cudnie, że zwierzęta domowe powychodziły z zagród i poszły za nimi by ich odprowadzić. Sędzir widział psy i koty podążające w zgodzie za elfami, widział nawet konia, który wyszedł z zagrody jego sąsiada i poszedł z nimi. Muzyka była tak słodka, tak piękna, że i on wypełzł z swego schronienia i podbiegł do ostatniego, złotowłosego elfa.
- A ón popotrzył sie no mnie i rzyknoł: „Pódź z nami, dzicko. Zobierzym cie do kroiny wesela.” A jo żem wtydy zbaronioł kompletnie i stołem tak potrząc na nigo. A ón tylko si uśmichnął i odjechoł.
Jechali dalej, a przewodnik opowiadał mu jak będą młodzieńcem odwiedził krasnoludów w Zirak- Garik i zaskarbił sobie ich przyjaźń. Mówił też o swoich podróżach z karawanami handlowymi do Tinauvin, gdzie kupowali od tamtejszych elfów bursztyn. Opowiadał jak zawędrował z kupcami na południe, daleko poza Sztyletowe Góry i zobaczył obce kraje. Tam nie było już elfów, a ludzie tamtejsi nie słyszeli od nich od dawna. Mieszkały tam za to krasnoludy, gnomy, niziołki, a w lasach trafiali się nawet centaury, niezwykłe plemię pół ludzi pół koni.
Na rozmowie szybko czas mija, ani się obejrzeli a w oddali zamajaczyły im światła Dilli, grodu, który przycupnął u stóp Gór Śnieżych. Miasto było stare, pamiętało jeszcze czasy króla Feldegorna. Po odejściu Ankorczyków wielu z nich zostało tam, by żyć pod panowaniem barbarzyńców z północy. Z czasem zmieszali się z najeźdźcami, jednak nawet po sześciuset latach panowania innego plemienia ludzie z Dilli różnili się wyglądem od mieszkańców innych regionów Odorheimu. Znaczna ich większość była wysokiego wzrostu, mieli czarne włosy i ciemnoniebieskie, wiecznie zamyślone oczy. Także ich miasto odróżniało się od innych. Mało było w nim drewnianych domostw, zamiast tego większość była pobudowana z kamienia, na wzór budownictwa Ankoru, dwupiętrowe domy-rezydencje z wewnętrznym dziedzińcem zwanym z języka elfów atrium. Nawet najbiedniejsi, których przecież nie brakowało mieli w domach obowiązkowo pomieszczenie bez dachu, ze stojącą na środku fontanną. Niegdyś twierdza Ankoru, teraz miasto handlowe, do Dilli ciągnęli ze swymi dobrami górale, karawany z południa, Odorheimczycy z zachodu, a nawet krasnoludy z Zirak- Garik. W tym mieście-bazarze widywano nawet gnomów z południa i niziołków ze wschodu. Wiadomo wszak było, że mieszkała tu słynna gnomia rodzina Walasyl, która trudniła się handlem, a także bankierstwem.
Niebawem podjechali pod samą bramę, szeroką, niską, urządzoną z grubych, drewnianych bali z lasów północy tak twardych, że siekierą nic nie poradziło się przeciw nim. Drzewa takie dawno temu wycinali elfi czarodzieje, którzy znali zaklęcia na tyle potężne, by przeciąć twardy jak skała pień. Bramy wykonane z takiego drewna były niesłychanie odporne i chyba tylko czarci czar mogłyby coś wskórać przeciw nim. Na całej północy w ludzkich miastach były tylko trzy takie wierzeje. Na południ, w Ankor w miastach Liiris Duruan i Przystani Liir, oprócz tego w Dilli właśnie.
Zdążyli w ostatniej chwili, odźwierni właśnie zabierali się za zamykanie wrót. Jeden z nich, widocznie przełożony podbiegł do nich i poznając w osobie Faldora rycerza, skłonił się nisko mówiąc:
- Pozdrowienie z wami, szlachetny panie. Niech Rungir i Frejon mają was w swojej opiece. Zdążyliście w samą porę, właśnie zamykaliśmy bramę, wjedźcie, proszę- skłonił się jeszcze raz i gestem zaprosił ich by wjeżdżali
Mimo, że na świecie panował już mrok, gdy wjechali pod sklepienie bramy ogarnęły ich prawdziwie orkowe ciemności.
W mieście byli już poprzednio, gdy zmierzali na północ, niemniej jednak rozglądali się z ciekawością, mimo późnej pory po ulicach szwędało się jeszcze wielu ludzi. Jedni szli na główny rynek, gdzie mieścił się największy targ nie tylko w mieście ale i w całym kraju, inni stamtąd wracali, jeszcze inni wędrowali do karczm, by umilić sobie wieczorny czas. Ulice były porządne, brukowane, po obu ich stronach urządzone były rynsztoki na nieczystości i wodę deszczową. Domy najczęściej kamienne, niskie, przysadziste, z rzadka tylko trafiał się drewniak gontem kryty.
Posuwali się powoli, bowiem nie tylko służba, ale i rycerze chcieli nacieszyć oczy widokiem obcego miasta. Większość z nich nie ruszała się z Frowdell dalej niż poza łańcuch wzgórz otaczających miasto od południa. Od czasu do czasu z okien wychylała się twarz dziewczęcia, która lubo w ubraniu nocnym wychylała się i machała im wesoło ręką rozpoznając widać szlachetnie urodzonych.
Zatrzymali się na rynku zwanym „Obcym”, bowiem stragany miały na nim w większości wędrowne krasnoludy, gnomy a nawet niziołki. Domostwa dookoła placu również zamieszkałe były przez obcoplemieńców. Dominującym budynkiem był gnomi „bank” i jednocześnie „giełda kamieni szlachetnych”. Oba te wynalazki sprowadziły na północ gnomy, ludzie początkowo niechętnie na to patrzyli, ale gdy przekonali się, że trzymanie pieniędzy w banku bezpieczniejsze jest niźli przetrzymywanie ich w domu hurmem ruszyli by zdeponować swe oszczędności pod czujnym okiem małych ludków. Budynki banku i giełdy przylegały do siebie, choć miały oddzielne wejścia. Ich fasada była pięknie zdobiona metalowymi okuciami i złoceniami przedstawiającymi różne sceny i herby najszacowniejszych klientów banku. Urząd ów zajmował parter budynku, na piętrze swe mieszkania mieli pracownicy, którzy nie mieli osobnych domostw. Sama rezydencja Walasylów mieściła się obok banku, był to niski, parterowy budynek z przodu dosyć wąski, ale z tyłu, od strony ogrodu szeroki i przestronny. Jak chwalił się Don Walasyl w rezydencji tej było dwadzieścia sypialni, cztery jadalnie, jedna sala taneczna, dwie bawialnie, trzy kuchnie, piętnaście łazienek i siedem spiżarni, osiem gabinetów, pięć bibliotek, dwie sale kominkowe jedno duże atrium i jeden przedsionek, do tego jeszcze dochodziły pokoje gościnne, których ponoć było coś około trzydziestu pięciu. Wszystko to połączone było siecią korytarzy i klatek, tak że tylko domownicy mogli się w tym rozeznać. Prócz tego były jeszcze dwie stajnie, w których trzymano konie pociągowe, kucyki i wierzchowce, studnia, obory i ogród połączony z sadem, wszystko to ogrodzone solidnym, metalowym ogrodzeniem tak ostrym, że każdy potencjalny złodziej, który chciałby się po nim wspiąć musiał liczyć się z koniecznością utraty paru palców. Oczywiście ogrodzenie to ogradzało dom i ogród od strony tylnej, od frontu nie było takiej potrzeby, w końcu jaki złodziej włamywałby się do domu od strony rynku, stale patrolowanego przez oddziały straży miejskiej. Budynki Walasylów zajmowały w całości jeden z dwóch krótszych boków placu, jednak nie były to jedyne należące do nich w mieście. Wpływowa ta rodzina posiadała też wieżę na północy, którą dzierżawiono pewnemu ekscentrycznemu czarodziejowi z południa, czternaście sklepów, dwa jak to nazywali „butiki” i trzy warsztaty kowalskie. Był to ród tak wpływowy tu, na północy, że filie ich banków mieściły się również w Liiris Duruan, Fioldernal, Herdil i Hallfarod, a w radach miejskich każdego z tych miast zasiadał ich przedstawiciel.
Właśnie obok ich banku rozłożyła się na noc ekspedycja z Frowdell. Z wozów wyrzężono konie i korzystając z uprzejmości Don Walasyla zaprowadzono do stajni należącej do gnomów. Faldor i rycerza zostali ponad to zaproszeni do noclegu w rezydencji, służbie pozwolono spać na sianie w jednej ze stodół.

-Dziwne są te gnomie mieszkania.- myślał Faldor zasypiając w wielkim łożu, w którym na oko mogłoby się zmieścić coś z dziesięć gnomów i do tego wygodnie się wyspać. Ogarnął go sen...

: piątek, 23 września 2005, 21:58
autor: Chomik
Dercar siedział popijając piwo w karczmie. W końcu przygoda sama go tam znajdzie... Do karczmy wszedł jakiś osobnik w obdrapanej i pokrwawionej zbroi płytowej. Usiadł przy barze i zamówił kufel piwa.
-Nie sprzedaję na kredyt. - burknął karczmarz
-Jaki kredyt? - odpowiedział wojownik wyciągając zza pasa sakwę brzęczącą złotem
-I tak nigdy potem nie płacicie.
-Dasz to piwo albo...
Karczmarz pstryknął palcami. Dwóch osiłków chwyciło faceta za ręce i wyrzuciło do rynsztoka. Dercar zaczął się donośnie śmiać. Facet wstał i wyjął miecz.
-Z czego się rechocesz?? - wrzasnął
-Z ciebie, frajerze - odparł Dercar.
-Oż ty skurwielu... - mruknął i wbiegł do karczmy roztrącając wykidajłów. Podbiegł do Dercara, zamachnął się mieczem, ale Dercar już się odsunął i uderzył go z łokcia w splot słoneczny. Przeciwnik zgiął się wpół. Der chwycił za krzesło i z całej siły walnął draba w łeb. Zgasły światła i padł nieprzytomny
-Poleży trochę... - mruknął. Rzucił karczmarzowi mieszek i wyszedł.
Ruszył w stronę targowiska. Ktoś gorączkowo wypytywał ludzi, a wszyscy wskazywali na Dercara. W końcu osobnik podszedł do niego i spytał.
-Czy to prawda że najlepiej macha pan tu mieczem?
Dercar nic nie powiedział, tylko wskazał na północną dzielnicę gdzie leżał martwy smok dużych rozmiarów.
-Aha.
-No właśnie. O co chodzi?
-Cóż, jakiś czas temu bandyci z gór Silamar napadli na moją farmę i chcę odzy...
-Spytaj Duna, sprzątnął ich dwa dni temu.
-Aha... Poza tym elfy z Arelenn wczoraj porwały mi część sta...
-Bunamoryn znalazł tam jakieś krowy, w zagrodzie elfów jak je zabił, elfy zabił znaczy, zgadza się.
Chłop był zdziwiony.
-Cóż, zostały jeszcze te orki z Kanionu Argen co to mi dzisiaj spaliły stodołę i zrabowały zapasy
-Dobra, zajmę się tym... Za darmo, bo dawno się nie ruszałem...
Dercar powlókł się do domu. Założył zbroję, wziął swoją tarczę, wziął miecz z kuchni (w końcu musiał czymś kroić chleb) i wyszedł. Ruszył do Kanionu.

***

Wkrótce stanął przy potężnych klifach Argen. Zszedł w stronę rzeki. Orki miały swe siedliska po drugiej stronie. Zdjął z pleców swoją kuszę samopowtarzalną, wymierzył.
Bing! Bing! Bing! Bing! Bing!
Ustrzelił pięciu. Wymienił magazynek. Podkradł się do groty.
-U'cha! 'Ra!Ark'Ar! Tarak'Tar'a!r! - usłyszał
-A KUKU! - wrzasnął i wpadł z mieczem w ręku. Ciął wlew rozcinając pierwszego, natychmiast wykonał cios na odlew skracając kolejnego orka o głowę. Trzeciego pchnął w brzuch. Orki zorientowały się w sytuacji. Po pierwszych trzech sekundach i trzech ofiarach Dercar odbił topór. Ciął drzewce i uderzył orka w splot słoneczny łokciem. Schylił się i drugi ork skrócił towarzysza o głowę. Dercar dźgnął w serce, przetoczył się i machnął kolejnego ucinając mu stopy. Wstał i uderzył z łokcia w tył, lekko w górę. Wybił zęby kolejnemu. Wykonał obrót tnąc i zabił obu. Został ostatni. Uderzył on toporem z boku. Dercar uchylił się, gdy orkiem zawinęło, wepchnął mu miecz w wątrobę. Wyciągnął ostrze.
-No to po robocie... - mruknął. Zobaczył wóz z zapasami wieśniaka. Wskoczył na niego i już miał odjeżdżać... usłyszał coś...
-Uruk... Tarag'ara'd... Buzug... Gareg'r.. Ga!rak'thaz! TAR'KAR!RAK!
I niezauważony przez niego ork wystrzelił kulę ognia. Dercar skulił się przerażony....


Kula ognia eksplodowała spowijając większy kawał jaskini, ten w którym był Dercar, w ogniu...

***

Dercar zdziwiony zdjął ręce z głowy. Poczuł że jego miecz wibruje.
-Co do...? - mruknął. Ork był nie mniej zdziwiony. Dercar otrząsnął się pierwszy. Chwycił miecz i rzucił się w stronę szamana. Skrócił go o głowę jednym ciosem. Wskoczył na wóz. Odjechał.
-Jak to się stało? Ta kula mogła mnie żywcem usmażyć...- nie mógł do końca otrząsnąć się ze zdziwienia...

***

Dercar jechał w stronę Idys. Dotarł dopiero kolejnego dnia. Zobaczył że pałac stoi w płomieniach.
-O żesz w mordę... Pałac Idys płonie?? - nie mogło do niego to dotrzeć. Nikt nie był w stanie dostać się na mury Idys, nie mówiąc już o dostaniu się do Pałacu! Gdy dojechał do miasta, zobaczył, że nie jest nawet draśnięte. Zobaczył dowódcę straży, Davanara. Był cały blady.
-Co się stało w Pałacu? - zapytał Dercar.
-Król... nie żyje! Zabił go Zardag, a jego miejsce zajmował Kabraxxis...
-CO? Plaga Idys? Ten przeklęty demon??
-T-tak... On. Ktoś sprzątnął Zardaga, a potem za pomocą Meleghosta pokonał bestię...
-Ale... Jak to możliwe? Jak Kabraxxis przedostał się przez magiczne osłony Idys?
-Mówiłem, za sprawą Zardaga. Meleghost twierdził że otwierał jakieś wrota czy co... No i gdy je zamknął, ruszył dorwać Zardaga. Zobaczył go martwego i pogonił do komnaty tronowej, gdzie zobaczył jakiegoś faceta walczącego z Kabraxxisem. Odciął go od mocy piekieł i zabili drania.
-O w mordę... Za dużo kul ognia?
-Nie. Chcieli uwięzić Kabraxxisa w jakimś ostrzu, ale ten przejął nad nim władzę i rozpalił ogień w zamku, po czym przeniósł się gdzieś daleko.
-Meleghost nadal tam jest?
-Tak.
-To lecę go zobaczyć.

***
Dercar wszedł do sali tronowej. Zobaczył Meleghosta.
-Słyszałem co się stało...
-Tak, już mieliśmy Kabraxxisa, ale się wymknął! - warknął Meleghost i kopnął zbroję która runęła na ziemię.
-Pomogę ci odszukać to ostrze...
-Nie. Nawet nie próbuj.
-Dlaczego?
-Z Kabraxxisem konfrontować mogą się tylko ludzie w których krwi jest choć trochę krwi smoków. Tylko ktoś, kto jest spokrewniony ze smokami posiada dość mocy by wytrzymać napór mentalny Kabraxxisa.
-Przecież to lege... Zaraz, to znaczy, że ty...
-Tak, owszem. Tak jak Zardag i kilku innych ludzi. Wiesz co dzieje się ze zwykłymi ludźmi walczącymi z Kabraxxisem?
-Co?
-Ostatni taki miał wyjątkowe szczęście. Tylko roztopił mu się mózg.
-Eee... szczęście?
-Tak. Z reguły albo umierają powoli, albo stają się bezmyślnymi sługusami Kabraxxisa. Drań od lat walczył ze smokami, bo tylko one były dość potężne by wytrzymać moc jego umysłu. Zaś zaklęcia chroniące Idys są tu dzięki ludzkim potomkom tych jaszczurów.
-To co mogę zrobić?
-Niestety nic. Chociaż... Hmm...
-Co w takim razie?
-Thaur, ostatni smok z tych niewielu które sprzymierzyły się z Kabraxxisem, podobno atakował ostatnio osady Nordmarku.
-Hmm... Ten legendarny smok?
-Tak.
Dercar uśmiechnął się jak nekrofil w kostnicy.
-Możesz na mnie liczyć.

***
"Królewska Korona" kołysała się wśród fal w drodze z portu w Daerze do Garavy, zaś Dercar zwisał na relingu i wymiotował. Kapitan klepnął go w plecy.
-No, szczurze lądowy. Trzymałeś to w sobie wyjątkowo długo.. Już jutro dopływamy. Większość nie wytrzymuje paru godzin, a ty wytrzymałeś całe trzy dni!
-bleeee- odparł Dercar i wyrzucił z siebie resztę obiadu.
Zatoczył się do kajuty. Walnął się na koję i zasnął.
Z rana obudził go kopniak w żebro.
-Pobudka! Jesteśmy już w porcie! - powiedział kapitan
-Jak to..?
-Od wczoraj! Dwa dni żeś przespał, kapucynie jeden! I kopię cię tak już chyba godzinę! Zbieraj manatki, ja zaraz wypływam.
-CO???
Zabrał rzeczy i wypalił na pokład. Zbiegł na brzeg.
W karczmie dowiedział się, że ostatnio Thaur atakował osadę zwaną Nordeskjyrr. Ku swojemu zdziwieniu, nie znalazł w oberży okazji do bitki. Słyszał, że Nordmarkczycy są spokojni, ale żeby aż tak?
***
Po tygodniu dotarł do Nordeskjyrr. Popatrzył na zgliszcza na których odbudowywano domy.
-Uu... Paskudnie... - burknął
-Ta, panie. Oczywiście. Ten sukinkot znowu zaatakował! Wczoraj.
-CO? Jak to...
-Chyba se nas gnój śmierdzący upodobał. Atakuje nas niemal ciągle od tej nocy prawie dwa tygodnie temu.
-Dwa tygodnie...? Mam jakieś złe przeczucia... Zaraz... Oj... Czyżby... Nie widzieliście jakichś dziwnych rzeczy?
-Noo... coś tam błysnęło w mroku, a po paru minutach przyleciał smok...
-Oż w mordę...
Ktoś klepnął go w plecy.
-No patrz, dwa tygodnie prawie się nie widzieliśmy... - zawołał.
-Ta... Czyli wycieknie mi mózg albo gorzej, co?
-Cóż, jeśli będziesz próbował zbliżać się do Kabraxxisa to tak.
-Ech, Meleghost, zasrany optymisto...

: niedziela, 23 października 2005, 13:55
autor: neo15p
witam! to mój pierwszy post tutaj ;)
chciałbym wam pokazać moje mini-opowiadanie (inspirowane pewną książka science-fiction), bardzo prosiłbym o komentarze (przede wszystkim co zmienić itd.. ogólnie krytyka) ;)
co prawda nie jest to opowiadanie fantasy... no ale sami ocencie ;)

---------------------------



oczekujesz na wyrok… wydaje ci sie ze to sen… to nie jest prawdziwe!
spetany kajdanami, otepiony przez morfine oni mysla ze ty nie jestes grozny… ty wiesz ze tak nie jest.
gdybys chcial to bys protestowal, lecz po co tracic czas - którego nie masz duzo - cennego zycia na jakis debilskich amerykanskich strazników. ty wolisz sie delektowac cisza…

dzwonek.

idziemy na egzekucje. dwaj goryle wzieli cie za ramiona i prowadza. do skrzydla szpitalnego czy raczej do celi smierci. juz wiele razy wyobrazales sobie jak umierasz, poprzez powieszenie, rozstrzelanie czy krzeslo elektryczne. lecz tak na prawde to nie wiedziales jakim sposobem zostaniesz zabity… wyobrazales sobie ze smierc przyjmiesz z godnoscia i z parszywa minka, która nie bedzie dawala spokoju widowni… potknales sie. straznicy zaczeli cie szarpac, podejrzewajac ze cos knujesz. zdenerwowales sie, bo przeciez ci smierdziele-straznicy mogliby chociaz zachowac troche szacunku dla skazanca. w glowie zaczely ci kolatac rózne mysli i wspomnienia - poprzez pierwszy pocalunek, poprzez slub, az do rozprawy na której zapadl wyrok. cale zycie stanelo ci przed oczami. nie wyobrazales sobie tak tego, przeciez miales podejsc do tego z zimna krwia…

bawiles sie z nia… tanczyliscie, smialiscie sie… podczas wesolego tanca przeplecionego dziecieca piosenka rozlegl sie strzal. strzal przeznaczony dla ciebie…

twoje dziecko nawolywalo cie… wiedziales ze to omam, ze ono nie zyje… sam ja zabiles… nie! to nie prawda!!
lecz co znaczy zdanie szalenca, wobec wszechwladnych slów sedziego…

wiele razy mówiles… apelowales… ze na prawde to nie ty zabiles swoje dziecko! swoje malenstwo… przypomnialy ci sie chwile szczescia… twoje cialo przebiegl dreszcz i gardlo zaczelo piec niczym scisniete jakas obroza…

szedles dalej… cela smierci byla dalej niz Ci sie zdawalo…

próbujac nie myslec o Natalie - swoim jedynym dziecku - zaczales spiewac piosenke… nie dbales jaka.. zeby sie czyms zajac… nie myslec…

“I heard there was a secret chord
that David played and it pleased the Lord
but don’t really care for music, do you?”

nie wiadomo dlaczego - moze dlatego ze byla taka smutna - piosenka przyniosla nieoczekiwane skutki…
upadles na kolana, próbujac zakryc twarz w grymasie rozpaczy… zamilkles, czujac ze tego bólu nie mozna wyrazic w placzu czy w jakiejkolwiek innej rzeczy…
straznicy niemal wlekli cie do sali. juz ja widziales. drzwi od niej byly pomaranczowe z numerkiem “96″…

a wiec to tu zginiesz… jak szczur…

straznicy polozyli cie na stole operacyjnym - tak przynajmniej ci sie zdawalo… przypieli pasami.

katem oka zobaczyles widownie, która przyszla zadowolona z siebie zeby popatrzec na przedstawienie. glupi ludzie - myslales…

morfina przestawala dzialac, poczules rany które powstaly podczas bitek wieziennych…

ktos cie zlapal za ramie… nie mocno, raczej delikatnie.. popatrzyles w góre, dostrzegajac straznika… jego twarz wyrazala smutek.. wspólczucie…
przynajmniej jeden czlowiek - pomyslales…

lecz.. co to ma byc… myslales ze bedziesz powieszony…a tutaj - humanitarni sie znalezli! nagly przyplyw nieuzasadnionej zlosci tkwil w twym ciele…

poczules igly wbijajace sie w twe ramiona…

niech sie dzieje co chce - pomyslales - juz i tak nikt i nic mnie nie uratuje…

wstrzykneli ci jakas substancje - juz nie widziales wyraznie…

slyszales jak majaczysz, lecz nie mogles na to nic poradzic… to bylo silniejsze od ciebie…

przyszedl jakis facet ubrany na czarno… “kostucha” - pomyslales…

byles coraz bardziej nieprzytomny…

lecz caly czas w glowie miales jedna mysl..,

ostatni zastrzyk.. zastrzyk smierci…

poczules pieczenie w ramieniu…

to juz koniec…

tylko dlaczego….

BOZE, DLACZEGO?!

: niedziela, 23 października 2005, 14:15
autor: Seth
Fajne! Aż mi się przypomina Monsters Ball! Ale na początku to ,,oni'' jest trochę sztuczne, można by było bez tego... ale to tylko moje indywidualne odczucie. Ogółem- fajne opowiadanko :) .

: niedziela, 23 października 2005, 16:47
autor: neo15p
Seth, dzięki, cieszę się że komuś to się podoba =)

co do tytułu, to długo się nad tym zastanawiałem i chyba odpowiednio by było nazwać to "...pourquoi me mentir?" czyli po polsku 'po co mnie kłamać'

czy mogę się spodziewać publikacji tego w T-RPG? :)

: niedziela, 23 października 2005, 22:41
autor: mrufon
JANTAR


Księstwo Pluszewskie należało podówczas do federacji złożonej z ośmiu księstw, tworzących Lechistan. Wspólna nazwa domen niezależnych politycznie i terytorialnie była niczym więcej jak spadkiem historycznym. Lechistan przed jeszcze niespełna sześćdziesięciu laty był jednolitą, prężną monarchią ze stolicą w Troczowie. Jego potęga legła jednak w gruzach na skutek narastających w kraju tendencji odśrodkowych. Liczne zwycięskie wojny, co za tym idzie obfite nadania, wzrost majątków i znaczenia obozu możnowładczego, a także szereg wymuszonych immunitetów – wszystko to sprawiło, że silna władza centralna przestała być potrzebna. Kładła bowiem tamę zawłaszczaniu gruntów i niepohamowanej, ekspansywnej polityce feudałów, dążących do zwiększenia stanu posiadania i wzmożenia obciążeń ludności podległej. Kiedy zmarł król Dragosław, dzierżący wszystko silną dłonią, możni jak brytany spuszczone ze stalowej smyczy rzucili się do wyścigu po godności i urzędy. Kraj rozpadł się na osiem prowincji, rządzonych przez członków licznie rozrodzonej rodziny królewskiej i koligatów. Spoiwem, dzięki któremu księstwa realizowały podobną politykę zewnętrzną, zbliżoną wewnętrzną była wspólnota językowa, kulturowa i liczne ponadgraniczne związki rodzinne, zarówno wśród rycerstwa jak i w gronie chłopów i mieszczan.

Stolica księstwa – Pluszew, liczył piętnaście tysięcy mieszkańców. Na tę dużą jak na Lechistan, ale nie imponującą w skali Orindu liczbę, składała się ludność grodu książęcego, miasta właściwego i osady podmiejskiej. Jako jedyne miasto książęce nie był otoczony kamiennym murem, lecz wysokim na dziesięć metrów i szerokim na piętnaście wałem ziemno – drewnianym najeżonym zaostrzonymi belkami. Główną, prowadzącą do zamku ulicę, wyłożono kamienną kostką, łupaną w pobliskich kamieniołomach. Pozostałe pokryto balami. Podgrodzie leżało poza fosą, wzdłuż traktu wiodącego do bramy północnej i południowej, i częściowo wokół miasta.
Miasto skupiało silne i liczne organizacje rzemieślnicze, wśród których prym wiedli skórnicy i kowale. Bogaty patrycjat kupiecki kontrolował handel lokalny i dalekosiężny. Sprzedawało się tu głównie igły, żelazne elementy rzędu, kosy, sierpy, nożyce, strugi ciesielskie, siodła, rzemienie i torby, do innych księstw Lechistanu.

*

Gospoda ”Smaczny Kąsek” stała przy głównej arterii Pluszewa, ciągnącej się od bramy południowej do sporego, prostokątnego rynku, stanowiącego w przeważającej części plac targowy, i dalej do zamku. Był to budynek typowy dla wszystkich księstw Lechistanu, o konstrukcji zrębowej, postawiony z barwionych czernidłem bierwion ciosanych ułożonych poziomo na sobie i zazębionych na węgłach za pomocą prostokątnych nacięć. Dach kryła trzcinowa strzecha, co jest elementem charakterystycznym już tylko dla księstw pluszewskiego i nieradzkiego, obficie upstrzonych jeziorami.
Do jednopiętrowej, właściwej gospody przylegała parterowa stajnia. Nie należała wprawdzie do właściciela gospody, ale świadczyła też jej klientom usługę postoju.

We wnętrzu, po lewej ręce, przez całą długość gospody ciągnęły się dwie dębowe, solidne ławy. Po prawej stały cztery stoliki z sześcioma zydlami każdy. Sufit wspierał się dodatkowo na czterech grubych sągach obficie obwieszonych kagankami. Dzięki temu środek sali był dobrze oświetlony, a przy ścianach panował lekki półmrok. Szynkwas i kuchnia znajdowały się między ławami i ostatnim stolikiem. Schodki z balustradą, prowadzące na piętro widoczne były na tylnej ścianie obok kuchni.

*

Z grupy około dwudziestu klientów zasiadających w karczmie w godzinach przedwieczornych niewątpliwie wyróżniało się trzech ludzi.

Pierwszy, siedzący najbliżej drzwi mógł mieć około trzydziestu lat. Wzrost nieco powyżej średniego. Włosy spiął czarną tasiemką na potylicy w kok, jak zwykli to czynić półorkowie z Ergoth.
Szerokie plecy i mocna budowa znamionowały dużą siłę fizyczną. Twarz szpeciła paskudna blizna ciągnąca się od czoła przez nos na prawy policzek. W blasku kaganków nadawała mu wygląd upiorny i odpychający. O silnym charakterze i nieustępliwości świadczyły głęboko osadzone, czujnie patrzące oczy i wyraziste, ostre rysy twarzy.
Odziany był w skórzane, brązowe spodnie z frędzelkami poniżej kolan i białą, lnianą koszulę z długimi rękawami, zawiązywaną na piersi rzemykami. Obok, przez zydel zwieszała się bluza z grubej, czarno barwionej tkaniny i koszulka kolcza. Na niej leżały dwa tęgie, skórzane karwasze ze stalowymi ćwiekami. O zydel oparty stał miecz w skórzanej pochwie z głowicą w kształcie głowy orła i okładziną z wężowej skóry. Podpięty był do pasa z bawolej skóry ze srebrną sprzączką. Udo obciążał mocowany paskami duży, groźnie wyglądający baselard.

Drugi, choć niewiele wyższy, z trudem mieścił się na małym krzesełku. Miał gruby, byczy kark, potężnie umięśnione członki, dłonie jak łopaty i szerokie jak wrota stodoły plecy. Długie, przetłuszczone, kręcone włosy opadały na plecy i ramiona. Nie wyglądał staro, choć można było dostrzec w nich dużo srebrnych nitek. Siwizna była i na długich, zagiętych ku dołowi wąsach. Twarz o okrutnym wyrazie, poradlona starymi bliznami i zmarszczkami musiała należeć do steranego w licznych bojach wojownika. Wzrokiem pustym, dzikim i wyzywającym lustrował klientów karczmy.
Miał na sobie kolczugę sięgającą kolan ściągniętą grubym pasem rycerskim z wyobrażoną na klamrze kozicą. Przy pasie wisiał ciężki, szeroki miecz i sztylet. Dopełniającymi opancerzenie elementami były stalowe naramienniki i takie karwasze. Na podłodze, pod nogami, niedbale rzucone leżały skórzane rękawice z ćwiekami i brudnozielony wams z wyhaftowaną białą kozicą, taką jak na pasie. Na kolanach trzymał świeżo wypolerowaną i naoliwioną barbutę. Na środkowym palcu lewej ręki błyszczała złota, grawerowana obrączka.

Tymczasem trzeci w niczym niemal nie przypominał swoich towarzyszy. Bogowie solidarnie obdarzający ludzi cielesnymi przymiotami wyraźnie go pominęli. Chudy był i niski, co podkreślał jeszcze niefortunnie dobrany, mały zydelek.
Wiekiem zbliżony był do pierwszego. Miał ogoloną na zero głowę i kościstą, bladą twarz pozbawioną zarostu. Nosił wełniane rajtuzy i czarną togę z bufiastymi rękawami, opiętą w pasie grubym, białym sznurkiem.
Nie widać było przy nim żadnej broni. Na prawej ręce błyszczał srebrny pierścień z czaszką i mały, złoty pierścionek z nefrytowym oczkiem.

W rogu, pod ścianą leżały dwie wypchane torby podróżne i długi marynarski worek. Na stoliku, który zajęli stały trzy duże kufle, misa dymiącej wołowiny, gomółka sera i połowa okrągłego chleba rozmiarów tarczy.

*

Na razie tyle. Jak się komukolwiek spodoba, postaram się wrzucić więcej. Opowiadanie ze świata Cienia.

: piątek, 28 października 2005, 20:13
autor: Dark_Voyager
Witam!

Chciałbym wam przedstawić mój pierwszy ( i mam nadzieję, że nie ostatni ) tekst.Tak naprawdę to tylko wstęp. Krótki, może trochę nie w temacie fantasy i w ogóle... :oops:
A zresztą oceńcie sami :P

Pustka. Wszechobecna ciemność, otaczająca wszelkie galaktyki mroczna nieskończoność. Większa niż ktokolwiek by sobie wyobraził. Ciemność jest niczym bezwietrzne morze, które czeka, aż ktoś wypowie wyzwanie i spróbuje je przepłynąć, poznać wszystkie zakamarki oraz powrócić jako zwycięzca, bohater. Tylko po co? Każdy wie, że jest to niemożliwe. Niektórzy myślą, że Bóg powierzył nam zagadkę nicości kiedy nas stworzył tylko po to abyśmy my, stworzenia myślące przekonali się o pojęciu samotności, która towarzyszyła naszemu Stwórcy kiedy to jeszcze nie było tego co dziś nazywamy wrzechświatem. Ciemność, pustka, smutek. Cechy jednocześnie przynależące do kosmosu jak i do człowieka. Zadziwiające ile wspólnego mają istoty ludzkie z wrzechświatem. Przecież jesteśmy jego częścią. Nasze umysły często przytłaczane masą niedokończonych spraw, obowiązków, wprowadzają nas wstan beznadziejności. Chcemy wtedy wyłączyć swój umysł odsuwając wszystkie życiowe dylematy i jednocześnie dać pochłonąć się pustce. Tak. Każdy posiada w sobie pustkę, która pozwala nam uwolnić się od stresu, ale czasami niczym czarna dziura może pochłonąć naszą duszę. Zaiste to i smutne, ale taka jest rzeczywistość. Prędzej czy później zjednamy się z ciemnością. Jednak świat to nie tylko pustka. Ziemia tętni życiem, chociaż samolubni i głupi ludzie nadużywają dobra naturalne i zanieczysczają ją. Smutek można przezwyciężyć w sobie. Łatwo powiedzieć, ale tak jest naprawdę. Co do ciemności. Światło rozświetla nam drogę. Aby nie pogrążyć się na zawsze w nicości i pesymiźmie, światło jest doskonałym przewodnikiem. Światło jest naszą nadzieją? Co może być naszą nadzieją? Bóg? Może, ale nie samym Bogiem się żyje. Co za pazerny i lekkomyślący samolub ze mnie, ale jakby się nad tym dłużej zastanowić, w życiu są jeszcze inne aspekty, które mogą służyć nam za światło, na przykład. przyjaciele, żona, dziecko. Dziecko. Tak! Niewyobrażalna wyobraźnia, niespotykana lekkość ducha, optymizm, delikatność uczuć, nieskazitelność, gigantyczna energia życiowa. Teraz wszystko się zgadza. Dziecko jako jedyne potrafi zawładnąć kosmosem, potrafi zwiedzić wszystkie jego zakamarki. Przepędzi ciemność, wypełni pustkę. To jest potęga! W nich trzeba inwestować, ale czy na pewno można na nich polegać? Przecież każdy jest niedoskonały. Trzeba to jeszcze raz przemyśleć. Skoro każdy kiedyś był dzieckiem, to może coś mi zostało z cech małego brzdąca. Nieskazitelność, nieskończona energia życiowa, odpada. Wyobraźnia mimo, że ma szerokie horyzonty, przepełniona jest obawami i pesymizmem. Lekkość ducha również nie wypali, za dużo mam spraw na głowie, to mnie przytłacza. Delikatność uczuć, dawno nie wypowiadałem tego na głos. W dzisiejszych czasach każdy musi mieć się na baczności, albo wypadnie z gry ze sztyletem w plecach. Bez sensu. Dlaczego człowiek nie jest samowystarczalny? Zaoszczędziłoby to mnóstwo zmartwień. Dosyć tych bzdur.
Teraz trzeba żyć dalej, skupić się na swoich celach i przestać myśleć o niczym.


Eric nie tracąc dłużej czasu zasnął.

C.D.N

Może ten skrawek rozmyśleń, który moja chora wyobraźnia sklepała nie przypadnie wam do gustu, ale nie mogłem się powstrzymać aby go tu nie zamieścić :D
Przepraszam za błędy jakie niechcący popełniłem pisząc ten post.

Dark_Voyager

Mam pytanie

: niedziela, 30 października 2005, 11:55
autor: Kaldor
Czy ktoś z redakcji zagląda czasami do tego kącika na forum? ;) Bo tak sobie patrzę i widzę, że tekstów przybywa a nikt nie komentuje :D

: niedziela, 30 października 2005, 11:59
autor: Seth
Twój tekst jest fajny Dark. Ma w sobie coś czego wielu nie wypowiada na głos i przynajmniej w moim mniemaniu jest całkiem mądry :) . Przypomina mi moje własne rozmyślania... heh...