Chciałbym zaznaczyć iż słowo "bajorzastym" zostało użyte celowo i jest moim można rzec neologizmem
Miasto zamieszkane przez cienie
Rozmokłym, bajorzastym gościńcem jechało z wielkim trudem jedenaście wozów. Każdy ciągnięty przez parę koni, każdy z woźnicą i pachołkiem. Każdy z pachołków ściskał w rękach solidny kij, natomiast każdy z woźniców solidny bat. Kije były na wyposażeniu pachołków na wypadek gdyby „coś”, a raczej „ktoś”, a nawet jakieś „ktosie” przełamały obronę złożoną z jeźdźców i usiłowały dobrać się do przewożonego ładunku. A byłoby do czego! Gdyby bowiem ktoś jakąś niezwykłą sztuką znalazł się pod, którąś z plandek, czy też raczej szmat ujrzałby całe stosy oręża, i to nie byle jakiego oręża! Oręża doskonałego, zabójczo pierwszorzędnego, oręża wyprodukowanego w słynnym mieście krasnoludów, w Gorrrozunzildenov, której to nazwy nikt oprócz nich nie mógł nawet wypowiedzieć bez uprzednich ćwiczeń językowych. Była też inna nazwa, tajemna, której nie znały nawet krasnoludy z innych plemion. Z całego świata kupcy zjeżdżali się do Zirak- Garik znęceni wieściami o niezwykłych wyrobach, jakie oferują tamtejsi rzemieślnicy. Wyrobach także odpowiednio wycenionych, mało kogo było stać na tak drogą broń. Oprócz nich jednak krasnoludy wytwarzały też oręż zwykły, co prawda dobrego gatunku, ale pośledni, ot, nie wyróżniający się niczym specjalnym. Żadnych zaklęć wyrytych na klindze, żadnej dodatkowej ostrości, nic co mogłoby w jakikolwiek sposób podwyższyć cenę zakupu ponad przeciętną. Taką to broń wieziono na wozach. Na jej zakup namiestnik Forgil wydał majątek. Między ludźmi uczestniczącymi w wyprawie na północ szeptało się, że na wozach, które ani trochę nie straciły wagi po nałożeniu na nie broni uprzednio wiozło się worki złotych monet. To dlatego wraz z nimi jechało aż sześciu konnych rycerzy przydanych im przez namiestnika Frowdell dowodzonych przez jego najmłodszego syna. Co prawda trasa wiodła im przez terytoria królestwa Odorheimu, ale jak mawiał król Noster, ojciec obecnego władcy: „Od tych barbarzyńców nie można być niczego pewnymi. Równie dobrze mogą nas atakować i pertraktować z nami” W myśl tej zasady siedmiu rycerzy (łącznie z dowódcą) jechało w tylnej straży, z przodu zaś jechał przewodnik wraz z dwoma pachołkami. Podróż zeszła im spokojnie, wyjechawszy w miesiącu Paeril w ciągu dwudziestu dni dotarli do celu podróży, Zirak- Garik. Tradycyjnie już zatrzymali się w wąwozie Sztorzzig gdzie złożywszy zamówienie cierpliwie czekali na dostarczenie im towaru. Jakoż zakupili to co mieli zakupić i jak już zostało powiedziane załadowali go na wozy i ruszyli w drogę powrotną. Po drodze zamarudzili w Ektenforcie i tak się złożyło, że gdy wyruszyli w drogę powrotną był już miesiąc Llidrispal, w którym tradycyjnie nad Odorheim nadciągnęła nieprzenikniona zasłona chmur, które skutecznie uniemożliwiły dopływ promieni słonecznych i równie skutecznie zamieniały całą krainę w jedno wielkie bajoro. Jak łatwo się domyślić nadmierne opady spowodowały tylko jedno, gościńce i drogi, które jeszcze istniały zamieniły się w strumyki i normalne bagna, tak że podróżowanie nimi zamieniło się w walkę z błotem i własnym zmęczeniem. Takie już było to podróżowanie przez Odorheim, kogo zastała jesień i zima, a nierzadko jeszcze wiosna w podróży ten musiał zatrzymywać się w jakiejś karczmie lub na prywatnych kwaterach i czekać w nich na poprawę pogody, która zwykle nie nadchodziła, a jeśli już nadeszła wtedy mogło to znaczyć tylko coś niezwykłego, w takich przypadkach Odorheimczycy zwykle mawiali: „Oj, słońce świci, bedzie źle!” i proroctwa te niemal zawsze sprawdzały się, a to w lato zbiory były słabe, a to najechał rozbójnik z północy, a to orki wyszły ze stepów; jak Odorheim Odorheimem poprawa pogody w ciągu jesieni lub zimy zawsze zwiastowała to co najgorsze.
W ogóle ten Odorheim był to dziwny kraj, istniał „zaledwie” od sześciuset lat, co przy trwającym od ponad dwóch tysięcy lat Królestwie Ankor było miernym wynikiem. Terytorium, którym władali królowie Odorheimu rozciągało się od Gór Śnieżnych na północy aż po Ilainę na południu. Ziemie te niegdyś należały do Ankor, lecz w wyniku słabości władców, migracji dzikich ludów z północy zostało zajęte przez mało znany, lecz niesłychanie bitny szczep Wessriglów, który potem Ankorczycy nazwali Odorheimczykami. Początkowo królestwo było wasalem, a jego mieszkańcy płacili daniny władcom Ankor, jednak w roku dwutysięcznym osiemdziesiątym, czyli dwieście lat przed panowaniem króla Nostera królowie Odorheimu wykorzystali pogłębiającą się słabość Ankor i wyswobodzili się spod władzy niewygodnego seniora. Od tej pory stosunki obu królestw były lekko mówiąc oziębłe, choć nie doszło między nimi ani razu do wojny.
Faldor, syn namiestnika Forgila jechał na samym końcu. Myślał o wielu różnych rzeczach. Myślał o tym jak to ojciec pochwali go przed starszymi braćmi, myślał o swym planowanym przez siebie samego wstąpieniu do bractwa „Nieśmiertelnych”, myślał o okropnej drodze, o błocie i deszczu, a przede wszystkim myślał o pięknych, zielonych oczach, których właścicielkę spotkał w Ektenforcie i o których nie mógł zapomnieć żadnym sposobem, rzucił za siebie czerwoną szarfę, na pierwszym noclegu własnoręcznie zalał ognisko wodą z pobliskiego strumienia i nic! Ciągle stała mu przed oczami zgrabna, wysoka dziewczyna o wielkich, zielonych oczach i jeszcze większych... zdolnościach. Zobaczył ją w gospodzie, stała tam razem z dwoma rosłymi mężczyznami z wyglądu przypominającymi raczej zbójów niźli opiekunów. Zaraz też z nimi wyszła i więcej już jej nie ujrzał.
- Prrr, cholera jasna, stój bydle ty! Stój mówię ci!!- wrzask woźnicy, wściekłe rżenie koni i odgłos wozu staczającego się z traktu i wpadającego w bagno, czemu towarzyszył chlupot i kolejna porcja przekleństw woźnicy wyrwały go z zamyślenia.
- Co się tam stało?- zapytał jednego z rycerzy, który skoczył na przód kolumny zobaczyć co się dzieje.
- Szlachetny panie! Wóz zsunął się z gościńca, ugrzązł w błocie!
- Na co więc czekacie?! Niechaj pachołkowie pomogą woźnicy i wyciągną go! – pognał konia i podjechał bliżej
Tylne koła wozu zsunęły się z gościńca wprost w bagno, które rozciągało się na prawo od traktu, nie były to moczary ani trzęsawiska, tylko zwykłe kałuża pełna błota, tyle tylko, że położona znacznie niżej niż gościniec. Woźnica klął i smagał batem konie, pachołkowie klęli i podpierali wóz starając się go wypchnąć, rycerze klęli, gdyż nie uśmiechało im się nocować w tym miejscu, a do zmierzchu zostało gdzieś na oko, ze trzy godziny. Wreszcie gdy wóz drgnął i podparty przez chyba wszystkich pachołków wyjechał na gościniec. Wszyscy zajęli swoje miejsca i ruszyli w drogę, śpieszyli się, do Dilli było jeszcze ze dwie godziny drogi, a chcieli wyrobić się przed zmierzchem, bowiem po zapadnięciu zmroku strażnicy zamykali bramę. Tak było w zwyczaju w Odorheimie i we wszystkich krainach północy. Od Halfros na północy aż po Dalarad na południu wraz ze zmierzchem we wszystkich miastach zamykano bramy. Czyniono tak z ostrożności, zabezpieczano się w ten sposób przed napadami różnych band, albo nawet dużych oddziałów zbójeckich. Tak też było i w Dilli.
Faldor popędził konia i wysforował się na przedzie, tuż obok przewodnika i jego dwóch kompanów.
- Sędzir, jak daleko stąd do Fioldernal? –zwrócił się do niego
- Oj, panie, będzie ze siedemnaście dni drogi dla jeźdźca. Jak pogno traktem królewskim, bo jak pódzie wartepami to i w dwadziścia dni nie doidzie. Tam panie naokoło okolice puste, ledwo kiedy niekiedy spotko się futor gdzie a tak to osod żadnych. Kiedyś były, a jakże, toć wiadomo, że wielkie pany w czarnych zbrojach miały mieszkanie i twierdze w starym Naugan, ale ninie tam jeno ruiny, pan szlachcice stamtąd bioro kamień na budowe chałup i zamków hen w górach na północy.
- A elfie ruiny jakoweś są?
- A są panie, są. Jedne to nawet niedaleko stąd leżo. Widzi mi się ze dwa dni drogi na południo- zachód stąd są. Horne miasto, horny gród to musiał być kiedyś. Ale to daleko, daleko temu było! Jeszcze zanim Pany w Czarnych Zbrojach zapanowały nad krajem. Cosik widzi mi się, że to musiało być z pińć tysięcy lat tymu. To mówię panie szlachetny, że jak sie tam wjydzie, w one kłębowisko drzewsk, boć to w lesie jest, to jak sie tam wlozie to hej, dziwójo sie ludziska, dziwójo! Boć tam przecie wszystko z białego kaminia, wszystko! I ciągle stojo one zamki elfie, bo ludziska sie bojo tam chodzić i brać kamiń stamtąd. Gadajo, ruiny są przyklynte. Jo tom nie wim panie, roz jeden żem tam był, toć żadnego ducha żem nie widzioł, ale kto go tam wi.
- A, a trafiłbyś tam?
- Jo? Pewnie, że bym trafił, a jak. Toć to pamiętam, że jak się z Dilli wydzie, to ino na gościńcu koło taki sosny nadłamany dziwnie skryncić w las, na prawo i już sie tam bydzie. Toć to mówie panie, że jak tam piknie jest, to hej! Najpierw ido mury biołe coluśkie i onymi zielskami porosłe co je uczeni bluszcz nazywają. To późni jak sie pódzie przez brame to sie wydzie do taki sali wielki, tyle ze bez sufitu, a tam panie pikności takie wymalowane, że jakby kto w ksiendze uczony wymalowoł. Hej, pikności tam, pikności!
- To, jak wyjedziemy z Dilli, zawiedziesz mnie tam? Wskażesz drogę?
- A cemu by nie? Dyć i ja, choć mom jus ctyrdziesty rok i nieciekawym takich zycy to i mi sie ckni za tomtym mijscem.
Na rozmowie szybko czas mija, przewodnik opowiadał mu jeszcze długo, jak jeszcze dzieckiem był kiedy przez ich wioskę przejeżdżały elfy jadące na północ, do swoich krajów. Wspominał, jak wszyscy ludzie na wieść, że elfy będą przejeżdżać przez ich wieś pochowali się w domach i zaryglowali wejścia. Dzieciom nie pozwolono wyjść z domów, a i samemu pochowali się po kątach. Jemu też rodzice zabronili wychodzić z domu, ale schował się w psiej budzie i tak czekał na tak niezwykłych gości. Czekał cały dzień, z głodu burczało mu w brzuchu i chciało mu się spać, aż przed wieczorem, gdy już zmierzch kładł się na polach z pobliskiego lasku wyjechali oni. Wszyscy dosiadali wierzchowców, żaden nie szedł pieszo. Cali byli niezwykli, odziani byli w szaty tak piękne, że nawet u króla w Fioldernal nie spotkać takich! Mieli długie, spływające po plecach włosy i ostre, przypominające trochę zwierzęce uszy. Ich konie również nie były normalne, ich grzywy były niezwykle długie, o wiele dłuższe od grzyw ludzkich wierzchowców. Jeźdźcy jadąc grali na harfach i cytrach, niektórzy na lutniach, a wszyscy śpiewali, śpiewali tak cudnie, że zwierzęta domowe powychodziły z zagród i poszły za nimi by ich odprowadzić. Sędzir widział psy i koty podążające w zgodzie za elfami, widział nawet konia, który wyszedł z zagrody jego sąsiada i poszedł z nimi. Muzyka była tak słodka, tak piękna, że i on wypełzł z swego schronienia i podbiegł do ostatniego, złotowłosego elfa.
- A ón popotrzył sie no mnie i rzyknoł: „Pódź z nami, dzicko. Zobierzym cie do kroiny wesela.” A jo żem wtydy zbaronioł kompletnie i stołem tak potrząc na nigo. A ón tylko si uśmichnął i odjechoł.
Jechali dalej, a przewodnik opowiadał mu jak będą młodzieńcem odwiedził krasnoludów w Zirak- Garik i zaskarbił sobie ich przyjaźń. Mówił też o swoich podróżach z karawanami handlowymi do Tinauvin, gdzie kupowali od tamtejszych elfów bursztyn. Opowiadał jak zawędrował z kupcami na południe, daleko poza Sztyletowe Góry i zobaczył obce kraje. Tam nie było już elfów, a ludzie tamtejsi nie słyszeli od nich od dawna. Mieszkały tam za to krasnoludy, gnomy, niziołki, a w lasach trafiali się nawet centaury, niezwykłe plemię pół ludzi pół koni.
Na rozmowie szybko czas mija, ani się obejrzeli a w oddali zamajaczyły im światła Dilli, grodu, który przycupnął u stóp Gór Śnieżych. Miasto było stare, pamiętało jeszcze czasy króla Feldegorna. Po odejściu Ankorczyków wielu z nich zostało tam, by żyć pod panowaniem barbarzyńców z północy. Z czasem zmieszali się z najeźdźcami, jednak nawet po sześciuset latach panowania innego plemienia ludzie z Dilli różnili się wyglądem od mieszkańców innych regionów Odorheimu. Znaczna ich większość była wysokiego wzrostu, mieli czarne włosy i ciemnoniebieskie, wiecznie zamyślone oczy. Także ich miasto odróżniało się od innych. Mało było w nim drewnianych domostw, zamiast tego większość była pobudowana z kamienia, na wzór budownictwa Ankoru, dwupiętrowe domy-rezydencje z wewnętrznym dziedzińcem zwanym z języka elfów atrium. Nawet najbiedniejsi, których przecież nie brakowało mieli w domach obowiązkowo pomieszczenie bez dachu, ze stojącą na środku fontanną. Niegdyś twierdza Ankoru, teraz miasto handlowe, do Dilli ciągnęli ze swymi dobrami górale, karawany z południa, Odorheimczycy z zachodu, a nawet krasnoludy z Zirak- Garik. W tym mieście-bazarze widywano nawet gnomów z południa i niziołków ze wschodu. Wiadomo wszak było, że mieszkała tu słynna gnomia rodzina Walasyl, która trudniła się handlem, a także bankierstwem.
Niebawem podjechali pod samą bramę, szeroką, niską, urządzoną z grubych, drewnianych bali z lasów północy tak twardych, że siekierą nic nie poradziło się przeciw nim. Drzewa takie dawno temu wycinali elfi czarodzieje, którzy znali zaklęcia na tyle potężne, by przeciąć twardy jak skała pień. Bramy wykonane z takiego drewna były niesłychanie odporne i chyba tylko czarci czar mogłyby coś wskórać przeciw nim. Na całej północy w ludzkich miastach były tylko trzy takie wierzeje. Na południ, w Ankor w miastach Liiris Duruan i Przystani Liir, oprócz tego w Dilli właśnie.
Zdążyli w ostatniej chwili, odźwierni właśnie zabierali się za zamykanie wrót. Jeden z nich, widocznie przełożony podbiegł do nich i poznając w osobie Faldora rycerza, skłonił się nisko mówiąc:
- Pozdrowienie z wami, szlachetny panie. Niech Rungir i Frejon mają was w swojej opiece. Zdążyliście w samą porę, właśnie zamykaliśmy bramę, wjedźcie, proszę- skłonił się jeszcze raz i gestem zaprosił ich by wjeżdżali
Mimo, że na świecie panował już mrok, gdy wjechali pod sklepienie bramy ogarnęły ich prawdziwie orkowe ciemności.
W mieście byli już poprzednio, gdy zmierzali na północ, niemniej jednak rozglądali się z ciekawością, mimo późnej pory po ulicach szwędało się jeszcze wielu ludzi. Jedni szli na główny rynek, gdzie mieścił się największy targ nie tylko w mieście ale i w całym kraju, inni stamtąd wracali, jeszcze inni wędrowali do karczm, by umilić sobie wieczorny czas. Ulice były porządne, brukowane, po obu ich stronach urządzone były rynsztoki na nieczystości i wodę deszczową. Domy najczęściej kamienne, niskie, przysadziste, z rzadka tylko trafiał się drewniak gontem kryty.
Posuwali się powoli, bowiem nie tylko służba, ale i rycerze chcieli nacieszyć oczy widokiem obcego miasta. Większość z nich nie ruszała się z Frowdell dalej niż poza łańcuch wzgórz otaczających miasto od południa. Od czasu do czasu z okien wychylała się twarz dziewczęcia, która lubo w ubraniu nocnym wychylała się i machała im wesoło ręką rozpoznając widać szlachetnie urodzonych.
Zatrzymali się na rynku zwanym „Obcym”, bowiem stragany miały na nim w większości wędrowne krasnoludy, gnomy a nawet niziołki. Domostwa dookoła placu również zamieszkałe były przez obcoplemieńców. Dominującym budynkiem był gnomi „bank” i jednocześnie „giełda kamieni szlachetnych”. Oba te wynalazki sprowadziły na północ gnomy, ludzie początkowo niechętnie na to patrzyli, ale gdy przekonali się, że trzymanie pieniędzy w banku bezpieczniejsze jest niźli przetrzymywanie ich w domu hurmem ruszyli by zdeponować swe oszczędności pod czujnym okiem małych ludków. Budynki banku i giełdy przylegały do siebie, choć miały oddzielne wejścia. Ich fasada była pięknie zdobiona metalowymi okuciami i złoceniami przedstawiającymi różne sceny i herby najszacowniejszych klientów banku. Urząd ów zajmował parter budynku, na piętrze swe mieszkania mieli pracownicy, którzy nie mieli osobnych domostw. Sama rezydencja Walasylów mieściła się obok banku, był to niski, parterowy budynek z przodu dosyć wąski, ale z tyłu, od strony ogrodu szeroki i przestronny. Jak chwalił się Don Walasyl w rezydencji tej było dwadzieścia sypialni, cztery jadalnie, jedna sala taneczna, dwie bawialnie, trzy kuchnie, piętnaście łazienek i siedem spiżarni, osiem gabinetów, pięć bibliotek, dwie sale kominkowe jedno duże atrium i jeden przedsionek, do tego jeszcze dochodziły pokoje gościnne, których ponoć było coś około trzydziestu pięciu. Wszystko to połączone było siecią korytarzy i klatek, tak że tylko domownicy mogli się w tym rozeznać. Prócz tego były jeszcze dwie stajnie, w których trzymano konie pociągowe, kucyki i wierzchowce, studnia, obory i ogród połączony z sadem, wszystko to ogrodzone solidnym, metalowym ogrodzeniem tak ostrym, że każdy potencjalny złodziej, który chciałby się po nim wspiąć musiał liczyć się z koniecznością utraty paru palców. Oczywiście ogrodzenie to ogradzało dom i ogród od strony tylnej, od frontu nie było takiej potrzeby, w końcu jaki złodziej włamywałby się do domu od strony rynku, stale patrolowanego przez oddziały straży miejskiej. Budynki Walasylów zajmowały w całości jeden z dwóch krótszych boków placu, jednak nie były to jedyne należące do nich w mieście. Wpływowa ta rodzina posiadała też wieżę na północy, którą dzierżawiono pewnemu ekscentrycznemu czarodziejowi z południa, czternaście sklepów, dwa jak to nazywali „butiki” i trzy warsztaty kowalskie. Był to ród tak wpływowy tu, na północy, że filie ich banków mieściły się również w Liiris Duruan, Fioldernal, Herdil i Hallfarod, a w radach miejskich każdego z tych miast zasiadał ich przedstawiciel.
Właśnie obok ich banku rozłożyła się na noc ekspedycja z Frowdell. Z wozów wyrzężono konie i korzystając z uprzejmości Don Walasyla zaprowadzono do stajni należącej do gnomów. Faldor i rycerza zostali ponad to zaproszeni do noclegu w rezydencji, służbie pozwolono spać na sianie w jednej ze stodół.
-Dziwne są te gnomie mieszkania.- myślał Faldor zasypiając w wielkim łożu, w którym na oko mogłoby się zmieścić coś z dziesięć gnomów i do tego wygodnie się wyspać. Ogarnął go sen...