Wokół panuje cisza. Bitwa się skończyła. Nikt nie krzyczy, nikt nie śpiewa, tylko gdzieniegdzie słychać szeptane modlitwy. Szeregowy Thompson siedzi obok mnie, opiera się o moje plecy, milczy.
Wokół leżą trupy. Spalone, bezwładne ciała odziane w strzępy białych mundurów, martwe twarze, teraz pozbawione już strachu, obojętne na wszystko. Szkliste źrenice obserwujące do znudzenia stalowoszare niebo.
Wokół rozciąga się biała równina. Była świadkiem wielu bitew, które się na niej rozegrały. Wszyscy czekają wieczora.
Wieczorem przyjdzie koniec. Dziadek Dowly próbuje kopać groby dla poległych. Nie uda mu się. Jest ich zbyt wielu. Ziemia jest zbyt twarda, on zbyt stary. Nie uda mu się.
Moi koledzy płaczą. Thompson i ja milczymy. Miejsce, z którego pochodzimy, nie jest miejscem, za którym się tęskni, a my nie jesteśmy ludźmi, na powrót których się czeka. Nikt się nie dowie, że to my czekamy. Ściskam karabin, jakby to była dłoń ukochanej.
„Proszę pana? Jest pan tu? Możemy pogadać? Nie musi pan się pokazywać. Wiem, że pan jest. Jak pan to robi? Kiedy wszystko się skończy, złapie mnie pan za rękę i zaprowadzi do Boga? Albo zabierze mnie na najlepszą whiskey, jaką piłem?”
Wokół panuje strach. Ludzie się boją, choć wiedzą, co ich spotka. Strach to niepewność. Oni są pewni.
„Proszę pana? Czemu oni się pana boją? Przecież pana kosa i nagie kości nie robią na nich wrażenia. Widzieli mnóstwo kości. Ale pan tak wcale nie wygląda, prawda? Pan jest kobietą, nie? Przecież stary Dowly mówił, ze pański pocałunek jest najsłodszym pocałunkiem w życiu żołnierza. Pan musi być kobietą. Mogę do pana mówić „proszę pani”? Albo „panienko”? Niech będzie „panienko”, zgoda?”
Zastanawiam się, czy jesteś ładna? Musisz mieć bardzo specyficzną urodę, skoro jedni cię pożądają z całego serca, a inni wzdrygają się na samą myśl o tobie.”
Thompson opiera głowę na moim barku. Pyta się o godzinę. Odpowiadam, że jest siódma. Już niedługo.
„Panienko? Jesteś tu? To jest Thompson. Ale wy już się poznaliście, prawda? Byłaś przy wszystkich smutnych uroczystościach w jego domu. Mówił mi. Ale nigdy nie podałaś mu nawet ręki. On wie, jak wyglądasz, ale z tego co mówił, to chyba mu się nie spodobałaś. Zawsze był zazdrosny, kiedy odwiedzałaś jego starszego brata, w szpitalu. Zamykaliście się w pokoju, a jego wyganiały pielęgniarki, żebyście mogli być sami. W końcu chłopak poczuł się lepiej i wyprowadziłaś go ze szpitala, nie? A Thompson został sam.
Panienko? Czemu uwodzisz ludzi? Thompson cię nienawidzi, bo uwiodłaś jego ojca i brata. Matkę wyciągnęłaś na kremówki, a on został sam. Ty nadal ich kochasz? Chyba kochasz, skoro trzymasz ich u siebie.
Kapitan Reeges śpiewał o tobie piosenki wiesz? Zawsze Cię bardzo lubił, ale teraz wygląda, jakby trochę się bał.
Opowiedz mi o sobie. Mam tu starą Biblię, może spróbuję cię narysować na ostatniej stronie. Jak już się poznamy, to nie będzie czasu. Lubisz portrety? Na pewno. Tyle ich na nagrobkach.
A może pejzaż? Narysowałbym cię, jak spacerujesz po polu bitwy z moimi kolegami i śmiejecie się z ich głupich min. Panienko? Masz poczucie humoru? Głupio się pytam, pewnie że masz. Słyszałem, jak najpierw odwoływałaś spotkanie, a potem nagle wyskakiwałaś zza rogu, wołając „niespodzianka!”
W górze słychać jakieś hałasy. Chyba przyszedł nasz kres. Thompson łapie mnie za rękę. Ściskam ją. Modlitwy ustają. Wokół panuje cisza.
Na firmamencie szarego nieba pojawia się mały płomyk, który zbliża się w naszą stronę i rośnie niepokojąco szybko. Światło pada na nasze twarze, na ciała, na wodę, na powierzchni której unoszą się wraki barek desantowych. Thompson dziękuje mi za towarzystwo i mówi, ze byłem jego najlepszym przyjacielem. Odwzajemniam się.
„Panienko? Jesteś? Masz jeszcze chwilkę? Wiem, że zaraz zaczynasz pracę, ale proszę cię, powiedz mi coś.”
Po szklanych wzgórzach spływa fala ognia, która trawi ciała moich kolegów. Płonąca ściana posuwa się do przodu zbierając swoje żniwo. Powoli z wielotysięcznej armii, zostają setki, dziesiątki, w końcu Thompson i ja.
„Panienko? Lubisz mnie?”
Nie odpowiada. Stoi przy mnie i uśmiecha się. Jedną dłoń podaje mi, drugą Thompsonowi. Powinienem czuć się lekki. Ale wcale tak nie jest. Jestem strasznie ciężki, moje grzechy stają wielkimi kulami u nóg. A mimo to dziewczyna ciągnie nas ku górze, aż wreszcie docieramy do krawędzi szklanych wzgórz i wzbijamy się ponad stalowe niebo.
To jeszcze nie kobieta. To mała dziewczynka o rumianych policzkach. Patrzy na nas i tupie z radości nóżkami w czerwonych bucikach. Dokoła nas panuje cisza. Widzę naszego wroga. To stary mężczyzna w podartej kurtce. W ręku trzyma paczkę zapałek. Wygląda na zmęczonego po zniszczeniu tak wielkiej armii. Płomień trawi resztkę naszego świata. Wzbijamy się coraz wyżej. Staruszek zakrywa latarnię metalowym niebem, gasi zapałkę i schodzi z drabiny.
A Śmierć ciągnie nas dalej, wyżej. Wznosimy się cały czas w górę. Thompson pyta się, dokąd zmierzamy. Dziewczynka odpowiada pytaniem.
„Wierzysz w niebo?” Thompson przeczy. „A w Valhallę? Nie? To może w Szeol? Tartar? Pola Elizejskie? Nic? A wierzysz chociaż, że po życiu nie ma niczego?” Thompson milczy. Nie wierzy w nic. Dziewczynka puszcza jego rękę. My nadal się wznosimy, ale on zostaje w dole. Jest zawieszony między polem bitwy a Śmiercią która uśmiecha się do mnie. Kochałem go, ale nie krzyczę, nie płaczę, nie próbuję po niego wrócić. Wpatruję się z zaciekawieniem w inne światy, które nas mijają. Żołnierze machają do mnie, albo walczą między sobą w wojnach domowych.
„Lubię Cię” mówi Śmierć. „Ja wszystkich lubię” dodaje i mocniej ściska moją rękę.
Śmierć w czerwonych bucikach
-
- Pomywacz
- Posty: 32
- Rejestracja: poniedziałek, 2 czerwca 2008, 15:31
- Numer GG: 0
Śmierć w czerwonych bucikach
Przyparafialna Szkoła Snajperska
Nie wystarczy obronić pracy magisterskiej.
Trzeba jeszcze o nią walczyć.
Nie wystarczy obronić pracy magisterskiej.
Trzeba jeszcze o nią walczyć.