![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
1.
Mutant zaryczał rozdzierająco, zasłonił twarz zielonymi rękoma, zaszarpał się w twardych uściskach Łowców.
- Gadaj - syknął Smith pochylając się nad ścierwem - Albo zrobimy z ciebie kaszankę i nakarmimy nią twoich pobratymców!
Mutant nie odpowiedział, zaryczał jeszcze głośniej. Will pomyślał że sprawa jest już skończona, nie mają szans. I nie mylił się.
- Dobra - warknął drugi łowca, Hugo, nasilniejszy z całej liczącej dwadzieścia głów grupy Łowców Mutantów którzy ostatnimi czasy zajmowali się jednym z najbradziej kłopotliwych gangów mutanckich w okolicy. - Nic nam, zakompleksiona kurwa, nie powie. Kropnij go, Smith i jedźmy dalej.
Smith smarknął przez palce i uniósł miniaturowe uzi na poziom głowy mutanta
- Jakieś życzenie, skurwysynu?
- Tak - warknęło ścierwo - Żebyś, kurwa, skończył w szambie z poderżniętym gardłem.
Wargi Smitha wykrzywiły się we wściekłym grymasie. Łowca przeładował Uzi i władował cały magazynek w głowę mutanckiej kurwy.
Opryskany krwią, Smith podniósł się z przysiadu na którego padł by dokonać egzekucji i rzucił do reszty
- Ruszajmy.
***
Wioska Hangletton była obskurna i pełna miejscowego błota towarzyskiego. Dziś jednak było całkiem pusto na ulicach, tylko od czasu do czasu jakiś nic nie warty śmieć przebiegł przez drogę niknąc w krzaczorach po drugiej stronie, zapewne by nachlać się do nieprzytomności. Zniszczone drogowskazy - poprzewracane nieuprzątnięte samochody. Hangletton. Stolica wśród debilskich sekt, wiosek, kurewskich osad pełnych skurwysynów, jebanych knajp gdzie jedyne co można pić to szczyny gospodarza. Jebana, pusta dziura bez jednej gospody czy bordelu. Kompletne zero.
A nie, jest jedna gospoda. Nazywa się "Pod mlekiem zdrowych krów" co za popierdol to wymyślił?
Tak czy siak, dziś ta pierdolona knajpa była pełna. Gościła dokładnie dwudziestu Łowców Mutantów, a gospodarz zamiast być wniebo wzięty, był wściekły jak pies. Goście nie mieli gambli... Szeryf kazał dać im wszystkiego czego chcą.
Tak więc, nieważne jak zły był knajpiarz, musiał usługiwać Łowcom. A na brak zajęć od nich nie narzekał, o nie...
- Ty, dawaj jeszcze pięć piw - krzyknął Smith siedząc w czołowym miejscu kwadratowego stołu wykonanego, jak mu się zdawało, ze starych opon do których przybity był blat zbity z masek samochodów osobowych przetopionych w jakiejś hucie. Smith rządził. Gdy karczmarz przyniósł piwa, ten wziął je a go kopnął tęgo w zadek, na co reszta hulajpartii zareagowała głośnym, ochrypłym śmiechem.
- Zwijaj się, kurwa, jebany złamasie! - zaryczał Smith gdy gospodarz z zakłopotaną miną zbierał z ziemi puste szklanice które spadły mu z tacy gdy go kopnięto. - I spierdalaj za ladę! I córę zawołaj żeby tu przyszła, słyszysz?
- Nie przesadzasz, Smith? - warknął Will, chłopak o ciemnych włosach, zielonych oczach i dobrej budowie, młody i zdolny. - Jeszcze chcesz biedakowi córkę zgwałcić?
- Nie przejmuj się, wiemy że wolisz chłopów, pedale jebany - zarechotał Smith a reszta zawtórowała mu ochoczo. Oblicze Willa pociemniało.
- Nie rządzisz tu.
- Chcesz się, kurwa, przekonać? - Smith wstał. Will zreflektował - nie miał szans, nie teraz, nie w tym momencie, gdy kurwa była trzeźwa.
- Widzicie? - zaryczał Smith - Ja tu, kurwa, władzę sprawię taką że się nogami dziadzio mój w grobie zacznie przewracać i to tak że...
- Córuchna moja...
Przybył gospodarz z córką, pulchną blondynką o ładnych niebieskich oczach.
- Świetnie - rzekł Smith podnosząc się - Doskonale.
Knajpiarz wyszedł. Nie był ciekaw co się będzie tam dziać.
***
- Klną, kurwa, jak jakieś cholerne żule spod przedwojennej biedronki, zgwałcili moją córkę, biedna sie nie mogła podnieść rano! Wyżłopali całe piwo a ten... - tu oblicze karczmarza przecięła jakgdyby błyskawica gniewu - Smith, czy jak mu tam, później kazał mi przynieść nieskażonej wody. Kurwa jedna nie wie że nikt tutaj takowej nie widział wody? Ale jak gadam to...
- Dobrze, dobrze - westchnął szeryf unosząc dłoń - Jakieś postępy w zwalczaniu mutantów?
- Wiem że wczoraj capnęli jednego, ale oczywiście ten... Smith go zajebał. John, ja już nie mam sił.
- Dobra - John uniósł dłoń - Jesteś wolny, bierz córę i wypad z Hegletton. Dzięki za informacje.
- A zapłata?
- Zapłata? Zapłata po pierwsze, miała być po misji Łowców a po drugiego po wielumiesięcznej służbie. Tak więc...
Gospodarz westchnął. Głośno. Długo.
Obudzili się nad ranem, pod studnią z brudną wodą. Wszyscy. Dwudziestu, jedni bardziej pijani od drugich. Will wstał pierwszy ale i on miał niezłego kaca. Przeszedł chwiejnym krokiem dystans dzielący go od studni, wyciągnął wiadro, napił się. Smith zaszeptał coś przez sen. Will spojrzał na niego z odrazą
- Rozpierdolę cię, kurwo - charknął biorąc kolejny łyk - Ale trochę później.
Wytarł usta i podszedł do pierwszego lepszego Łowcy. Wziął zamach i kopnął go w żywot.
- Aaaa... kurwa jebana przez stu afry...
- Zamknij się, debilu i pomóż mi dobudzić pozostałych!
Wstawali, jedni kląc jak diabły, inni jak niewinne dziateczki. Ci ostatni różnili się od innych tym, że w ich zdaniach pojawiło się więcej słów "kurwa" niż "pierdolić".
Smith był pijany najbardziej i to jego trzeba było budzić najdłużej. Gdy się to udało, zaczął tak szydzić przekleństwami, że paru najzwyczajniej padło na ziemię i zaczęło trzepać paciorki jak, kurwa, jakieś boże dzieci.
- Trza się zabrać do roboty - syknął Will potrząsając pijakiem - Wstawaj, pedale!
W końcu ruszyli, po wielu, wielu utarczkach i walce trzech z nich. Smith prowadził, Will szedł na końcu a w jego dłoni błyszczała najzwyklejsza na świecie strzelba myśliwska.
- Szybciej!
Przyspieszyli. Po paru godzinach, krajobraz z pustynnego zaczął robić się bagnisty. Musieli być już gdzieś na granicy Texasu, gdyż kilku z Łowców zaczęło kasłać - mieli alergię na jebaną Ostrą Trawę, zwaną przez Smitha "Zieloną Kurwą". "Zielona Kurwa" rosła wszędzie na bagnach, toteż Łowcy kasłali all the time. Will podejrzewał że w najbliższym czasie może stać się to dla nich diabelnie niebezpieczne.
Wkrótce musieli brodzić w błocie i szlamie. Kaktusy zastąpił szare palmy bez liści i resztki nędznych paproci. Od czasu do czasu jakiś Łowca klął i pakował kule w gigakomary latające wszędzie dookoła i kąsające boleśnie. Gdyby Will nie powiedział że w ten sposób gdy dojdą do obozu drwali, nie zostanie im ani jedna kula, zapewne wystrzelaliby je wszystkie.
Dlaczego szli do obozu drwali? Ano, to im najbardziej się okoliczna grupa mutantów naprzykrzała. Mutanckie kurwy kradną im drzewo i prowiant a potem spieprzają w dżunglę i ni chuja, nie da się ich znaleźć. Smith i reszta liczyli że drwale naprowadzą ich na trop.
Wkrótce trafili na ścieżkę wydeptaną w "Zielonej Kurwie". Szli nią powoli, a źdźbła kłuły ich w łydki, mimo iż ubrani byli w grube ubrania. I te ubranie również, przyczyniły się do tego żę było im coraz cieplej, aż w końcu pot zaczął spływać po nich jak masełko rozpuszczone na pysznych ziemniakach.
Znów zaczęli kląć, później zdjęli ubrania i pochowali je do plecaków.
Minęło południe. Wieczorem dopiero, gdy ten jebany, radioaktywny księżyc wstąpił na cholerne niebo i zaczął świecić niezdrowym, niebieskawym światłem. Wtedy Smith nagle zatrzymał pochód i pochylił się nad ścieżką.
Na "Zielonej Kurwie" widniały ślady. Wielu osób. Smith doczytał się siedemnastu.
- Mutanci? - zapytał George, najgłupszy z grupy - Ilu?
- Nie mutanci, kretynie - warknął Will podchodząc z drugiej strony - To ludzki trop. Drwale.
Smith pokiwał głową.
- Nie czujecie zapachu żywicy? Ja wyczułem go już dawno.
Will powęszył i faktycznie - w powietrzu unosił się lekki zapach ściętego drewna i żywicy.
- Dobrze jest - pokiwał głową młody - Myślałem że będziemy szli dłużej.
George udał że myśli tak samo i gorliwie pokiwał wielką, łysą czachą.
- Ja też.
Smith zmierzył go pełnym pogardy spojrzeniem i kiwnął na resztę by za nim ruszyli.
Wystrzelili do przodu, tym razem szybciej i żywiej, pełni pasji.
I, jak przewidział Smith, po niecałej godzinie marszu ujrzeli dużą polanę na której paliło się kilka ognisk. Przy ogniskach siedzieli ludzie, mężczyźni, co nie uszło uwadze Łowców i wszyscy wyposażeni byli w strzelby i siekiery. Całość otoczona była niskim płotkiem, z bramką której pilnowało dwóch, tęgo zbudowanych drwali. Obydwaj byli zarośnięci jak odyńce i tak też wyglądali - pozbawione karków debile z siekierami.
Smith wskazał na dwóch swoich, jak mu się wydawało - najlepszych: Ashleya i Colta. Pierwszy był wysoki i jasnowłosy; drugi niski i łysy. Jego ksywa to Napoleon. Nie pytać dlaczego.
Smith, Ashley i Colt zbliżyli się do odyńców powoli, podczas gdy reszta pozostała tam gdzie była - trzydzieści kroków od płotka, w głębokiej ciemności. Drwale nie powinni o nich wiedzieć.
- Stać! - zaryczał drwal-strażnik wymachując siekierą - I godoć wszystko, jak na spowiedzi bo buzdyganem przez ryj przełożę.
- To ma być, kurwa, buzdygan? - wzrok Smitha zatrzymał się na wyszczerbionym toporzysku debila - To w najlepszym wypadku kilof jest.
- Zamknąć się! - ryknął odyniec - Godoć!
- Jesteśmy Łowcami Mutantów a to - Will zwołał resztę - Nasi ziomkowie.
- Nie gangersi jesteście? - zapytał drwal nie zauważywszy piorunującego spojrzenia jakie Smith rzucił na Willa - Nie mutantowie?
- Nie, kurwa, nie jesteśmy mutantowie - rozklął atmosferę Ashley - Jesteśmy tu w poszukiwaniu... informacji.
- Lepiej żeby były dobre i prawdziwe - dodał Colt
- Bo - wtrącił Smith - Jesteśmy bardzo gwałtowni.
Will poruszył się lekko, gdy reszta grupy doszła.
- No dobra - burknął drwal - Zawołam tego, no, szefa.
- Co za jebany dziad - westchnął Smith gdy tamten odszedł - Jeszcze by się zesrał na środku tego pierdolonego obozu, możeby ładniej pachniało...
Will spojrzał na niego z odrazą. Mu zapach odpowiadał - żywica kojarzyła mu się z przedwojennym światem, ze zdrowymi, zielonymi roślinami.
- Mi się podoba.
- Boś tęgi chuj i popierdol - skomentował Smith.
- Spieprzaj, głupi debilu.
- Chcesz wpierdol?
- Spróbuj cwaniaku!
- Idą - ostrzegł cicho Colt.
Faktycznie, nadchodziło dwóch ludzi. Rzecz jasna drwali, ale jeden z nich wyglądał nieco inaczej od reszty tego jebanego gówna. Był dobrze zbudowany, czysty, nie śmierdział i miał bujną czuprynę. Reszta była łysa, dla porównania.
- Jestem Jonak Jo Jo - rzekł nieśmierdziak - Wódz tych drwali
- Zajebiście - Smith zmierzył go wzrokiem - Any Informations?
- E?
- Macie jakieś informacje o zmutowanych?
- E?
- Mutanty coś wam podpierdalają, jebany złamasie!?
- O tak - wykrzyczał Jonak podskakując - Cały czas! Albo, kurwa, ludzi albo zbiory. Drewno... Te, no, leki, kurwa...
- Dobra, kiedy ostatni raz tu byli? - zapytał Ashley.
- Przedwczoraj.
- Co ile atakują?
- Nie... Nieregurarnie - wycharczał Jonak z trudem.
- Ale co miesiąc, tydzień?
- On się ciebie pyta - wyjaśnił Smith - Czy mutanty podpierdalają wam zbiory raz tygodniowo, miesiącowo czy rokowo.
- Tygodniowo
Will pokiwał głową
- Oczywiście... Nie złapaliście żadnego? - potarł się po poliku - Ale może wiecie gdzie siedzą zmu... mutanty?
- Nie - pokręcił głową nieśmierdziak - Nie wiemy. Ale wiemy skąd przyłażą.
- Przecież o to on pytał, kurewski pierniku! - ryknął Smith. Jonak spojrzał na niego ze złością.
- Nie krzycz, kurwiszonie bom zmęczony po dniu pracy. Niedaleko stoi stara fabryka, skąd kurewstwo wychodzi.
- Dobra, wiemy co chcemy - Ashley złapał Smitha za ramię, bo ten chciał już rzucić się na odyńca - Idźmy tam.
Colt chrząknął.
- Nie wydaje mi się... by był to dobry pomysł...
Miał rację, wszyscy słaniali się na nogach.
- Spać, kompania - krzyknął Smith - Możemy się kimnąć w waszej... willi?
- Taaa
- Świetnie.
***
Noc minęła spokojnie.