Kroniki MoriTuri

ODPOWIEDZ

Oceń:

1
0
Brak głosów
2
0
Brak głosów
3
0
Brak głosów
4
0
Brak głosów
5
2
67%
6
1
33%
 
Liczba głosów: 3
pepe777
Pomywacz
Posty: 32
Rejestracja: poniedziałek, 2 czerwca 2008, 15:31
Numer GG: 0

Kroniki MoriTuri

Post autor: pepe777 »

Na samym początku dla jasności przedstawie postacie:
Rinces - Mag (nie, to wcale nie jest kopia Rincewinda - on umie czarować i jest niezmiernym optymistą)
Kvaghor - orkowy szaman (uczłowieczony, sympatyczny z duszą artysty)
Kervil - Krasnoludzki Wojownik (typowy krasnoludzki wymiatacz)

Kroniki MoriTuri
Lochy i Ćwoki

Ach! Gdzie ci mężczyźni, gdzie ci herosi?
Gdzież to ich teraz po świecie nosi?
Czy ostrzą swe klingi na smoki, demony?
Czy mają już może rodziny i żony?
Czy się zestarzeli i żyją już z renty?
A gdzie te potwory? Pułapki? Przynęty?
Gdzież w nich zaginął ten wigor młodzieńczy?
Gdzież się zapodział ten zapał szaleńczy?
Lecz oto została ostatnia ich zgraja,
Co choć na rumakach nie patataja,
Choć klingą nie siecze, potworów nie bije,
To nieraz już wpadła w (…) po szyję.
Lecz urok posiada prawdziwie nieodparty.
Widzimy ich teraz, jak grają w karty…

-Wygrałem! – Zapiszczał Rinces – Nie do wiary, znowu wygrałem!
-Ta… - Odrzekł znudzony Kvaghor – w tej wypowiedzi położyłbym szczególny nacisk na słowo „znowu”.
-„Znowu wygrałem!” – Wyrecytował Mag -W ten sposób?
-Nie, nie! Troszkę wyżej! – Powiedział Kervil – „ZNOWU WYGRAŁEM!” – wycharczał.
-Źle! – Przerwał Szaman – Bardziej poetycko – „Znowu wygrałem!”
-A czy „znowu wygrałem!” wchodzi w grę? – Spytał Rinces.
-Fajna końcówka – odparł Kervil – Mroczna.
-Tak czy inaczej – zakończył sprawę Mag – wygrałem. Dawaj cukierasy! – Zwrócił się do Kvaghora z czymś w oczach. Niewiadomo, czym było to coś. Może było to pożądanie, może obłęd, a może po prostu najzwyklejsza w świecie mucha owocówka. Co by to nie było Kvaghor musiał pogodzić się z przegraną i niechętnie rzucił zwycięzcy ostatniego cukierka, jakiego miał.
-Okej… - Uśmiechnął się Rinces. W jego uśmiechu z pewnością było więcej zadowolenia niż muszek owocówek - teraz policzymy ile wy… Hej! Gdzie moja wygrana? – Zaniepokojony czarodziej rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok spoczął na Kervilu, a właściwie na jego policzkach wypchanych słodyczami.
-No fo? – Powiedział Krasnal i zaczął gryźć łakocie niewiarygodnie szybko. Jego broda przypominała teraz włosie miotły, którą ktoś wykorzystał jako młot pneumatyczny.
-Zżarłeś moją wygraną! Mógłbym wyżyć za to przez miesiąc! – rozpaczał Mag
-Tafie wyfie – Odparł Karzeł, co w języku pełnoustnym oznacza „Coś mi wlazło między zęby…”
-Nie ma się co oszukiwać panowie – powiedział szaman wstając z fotela – czas znaleźć pracę. Rinces, weź jakąś gazetę i poszukaj ogłoszeń typu „zatrudnię”, „dam pracę”, albo „zasponsoruję”.
-Hm… Zasponsoruję… to brzmi lepiej niż dwa pozostałe… - mamrotał operator gazety przewracając kolejne strony czarno-białego pisemka – O! Mam! Czy jest wśród nas wysoka, niebieskooka panna z dużymi… - Urwał niespodziewanie.
-No? Z czym dużym? – Dopytywał się Kervil.
-…dziurkami w nosie… - dokończył niepewnie czarownik – I długimi kręconymi blond zębami?
-Chyba nie… - odparł zawiedziony Krasnal. – chociaż… - spojrzał wymownie na Kvaghora - nieco makijażu, trochę pudru, peruka…
-Hej! To, że jako Ork jestem mało Orkowaty nie upoważnia cię do głoszenia takich głupich żartów! I co z tego, że piszę wiersze, moim ulubionym muzykiem jest Kostek Rubik, a swoją przyszłość wiążę z zawodem filatelisty?
-Oh, to nic takiego – uspokoił go Kervil, poczym dodał z rozczarowaniem – po prostu spodziewałem się, że kiedy to powiem rzucisz się na mnie z pięściami krzycząc „zarżnę cię ja świnię!” - tak jak przystało na porządnego Orka.
-Zarżnę cię jak świnię! – Krzyknął Szaman, poczym rzucił się na krasnoluda z pięściami.
Długo można by się zastanawiać, ile siły drzemie w tym małym, niepozornym ciele. Całe szczęście, że drzemie, bo gdyby się obudziła to Szaman już by nie żył. Jednak w obecnej chwili Ork miał na głowie co innego niż umieranie, a dokładnie krasnoluda. Kervil stał nad nim i wykręcając mu rękę i jednocześnie nogą przyciskając go do podłogi.
-Spokojnie! Dość! Poddaję się! – Krzyczał Ork wierzgając się niczym… tego jak on się wierzgał nie można porównać do żadnego innego wierzgania. Spuśćmy więc zasłonę milczenia na tę scenę i udekorujmy ją gustownym znaczkiem „(…)”


-A mówiłem: zróbmy z Orka blondynkę, to nie! Uparli się na eksplorację lochów! – darł się niezadowolony Krasnolud.
-Kervilu. Znajdź w tej sytuacji jakieś dobre strony – uspokajał go Rinces.
Karzeł chwilę zastanawiał się, co było jednoznaczne z drapaniem się po mózgu. Mózgi krasnoludów są bardzo prostolinijne. Nie znaczy to, że nie skalały się kłamstwem, były szczere do bólu i bezpośrednie jak średnik. Były dosłownie – zbudowane z linii prostej. Można być całkowicie pewnym, że w tej chwili mózg Kervila wyjął z kieszeni książkę zatytułowaną „Ta sytuacja” i począł szukać w niej dobrych stron.
Cała trójka stłoczyła się (o ile trzy osoby są w stanie się stłaczać) przed dość dużą dziurą w ziemi. Rinces odczuwał dość nieprzyjemne uczucie w żołądku. Nie lubił podziemi, zresztą tak jak cała jego rodzina. Kiedy jego babcia schodziła do piwnicy po słoik przetworów przyzywała całą gwardię demonów, aby towarzyszyły jej w tej wyprawie. Tłumaczyła to tym, że przecież piwnica leży częściowo w innym wymiarze i szkoda zachodu by samemu przeszukiwać setki wszechświatów dla słoika ogórków. Koniec końców babcia przeniosła piwnicę na poddasze. Zupełnie odmienne zdanie w tej kwestii miał Kervil. Dla niego mrok i stęchlizna oznaczały tylko jedno – gdzieś w okolicy są borsuki. Jednak z całej tej trójki najbardziej poinformowany był Kvaghor. Wiedział, że chociażby loch był najprzytulniejszym w świecie lochem, miał centralne ogrzewanie, telewizję kablową i codzienną dostawę wędzonych, żabich udek to nadal był lochem. A opuszczony loch często nawiedzały różne potworki, potwory, potworzyska, i inne tego typu stworzenia. I to właśnie ich najbardziej obawiał się nasz dzielny szaman.
Cały świat MoriTuri (mroczne nieprawdaż?) pełen był starych, opuszczonych kopalni, tuneli i kanałów. Można by stwierdzić bez żadnych sankcji prawnych, że podziemia zajmowały więcej miejsca niż to, co było na powierzchni. I pomimo tego, że były bardzo niebezpieczne, miały jeden plus - nocne imprezy mogły trwać tam całą dobę.
Kervil zrobił pewny krok w stronę dziury. Już po chwili schodził w dół po stromych schodach. Za nim szedł Kvaghor, natomiast Rinces zamykał pochód. Tłumaczył to sobie nie tchórzostwem, ale zasadniczo najkrótszą drogą do wyjścia. No i mógł sobie robić przerwy na siusiu, kiedy tylko chciał. Jednak idąc ciemnym, śmierdzącym korytarzem opadł z niego cały entuzjazm.
-Chłopaki… - Podjął rozmowę Rinces.
-Co? – Odezwał się ponuro Ork zapalając pochodnię.
-Oj cicho tam! – Powiedział niespodziewanie Kervil – on się zwracał do chłopaków!
-Zarżnę cię jak świnię!
Ech… Znów spada na mnie jako autora ten przykry obowiązek: (...)


Cała grupa szła przez długi, kamienny korytarz. Z sufitu zwisały długie, lepkie pajęczyny a ich mieszkańcy spacerowali radośnie po ścianach i wymieniali złośliwe uwagi na temat przechodzącej obok drużyny. Padały takie słowa jak liliput, kolorowy czy czarodziejnik wzbogacane o przeróżne, mniej lub bardziej wyrafinowane epitety. Obślizgłe ściany pokrywały glony, a podłoga zalana była do kostek. Można było uznać, że zalana przez wodę, choć pewnie nikt nie miałby ochoty badać składu chemicznego cieczy. Totalny mrok rozjaśniała jedynie pochodnia niesiona przez Orka. Drużyna szła w milczeniu. Nikt jakoś nie kwapił się do rozmowy. Nawet mijające ich kolumny nie odzywały się, by powiedzieć „dzień dobry”.
Nagle Kervil zatrzymał się.
-Tu są drzwi! – szepnął podekscytowany.
Rzeczywiście - przyznał Rinces – Solidne, dębowe drzwi. Nawet porządną kołatkę i wizjer mają. Tu musi mieszkać jakaś szycha.
-Fuj! Szyszki!- Począł wybrzydzać Kervil – Tym żywią się tylko wąskodupi!
-Nieważne! – Przerwał Kvaghor – Wchodzimy! – Mówiąc to złapał za klamkę i pchnął drzwi.
-Nie popychaj mnie! – Oburzyły się drzwi i z obrażonym wyrazem kołatki wpuściły ich do środka.
Komnata była nieduża. Kamienne ściany zbudowane były z kamieni, a marmurowa posadzka z marmuru. Pośrodku stała odlana z gipsu, gipsowa fontanna. Składała się ona z trzech mis. Na najwyższej misie stała niewielka rzeźba przedstawiająca ludzką dłoń. Palce były wygięte w znajomym geście, a z tego „nieugiętego” tryskała woda wpadająca do najmniejszej misy. Z tej, nadmiar wody wylewał się do większej, a następnie do ostatniej – największej. Z kolei z tej, woda lała się na podłogę.
-Czy jest tu hydraulik? – Rzucił sarkastycznie Kervil.
W komnacie była jeszcze para drzwi, po lewej i po prawej stronie. Stały otworem tak, jak gdyby ktoś jeszcze przez chwilę przez nie przechodził. Karzeł chwilę przyglądał się im uważnie, po czym zanurzył palec w wodzie i spróbował jej.
-hm… - zamyślił się Kervil – Smak i zapach znajomy…
-Miałeś w rodzinie jakiegoś were? Albo Wampira? – Zapytał Kvaghor.
-Chyba nie… Chociaż… moja siostra była Emo… A czemu pytasz?
-Bo to jest krew.
Kervil zakrztusił się i wyjął palec z ust. Rzeczywiście ociekał on krwią.
-Ale… Ale jak… jak… - bełkotał Kervil.
-Normalnie – odpowiedział Rinces i wskazał na rzeźbę. Ze środkowego palca tryskała krew.
-To mi się nie podoba… - powiedział ktoś. Właściwie to nie wiadomo, kto mógłby to powiedzieć. Na pewno nie Rinces, bo on przed chwilą już coś mówił – jego tura się skończyła. Kervil zajęty był bełkotaniem, więc też nie mógł się odezwać. Pozostawał Kvaghor, ale niepodobne by on to powiedział. W końcu jemu podoba się wszystko nieprawdaż?
Kervil ogłosił wszem i wobec, że pora się wynosić, co wszyscy poparli głośnym milczeniem. Rinces ruszył w stronę drzwi po prawej stronie. Te jednak zatrzasnęły się przed nosem biednego Maga. To samo stało się z pozostałymi. Co gorsza, poziom krwi zalewającej salę ciągle się podnosił.
-Co robimy?! Co robimy?!- Panikował Kervil waląc głową o plecy Rincesa. Powstawał przy tym charakterystyczny dźwięk, przypominający odgłos towarzyszący drapaniu się po zębach.
-Zatkaj to jakoś! – Krzyknął Kvaghor.
-Czym? – Odkrzyknął Kervil
-Palcem! – Krzyknęli razem Szaman i Mag.
Na próżno Kervil próbował spełnić ich polecenie – ciśnienie było zbyt wielkie.
-I co teraz będzie? – rozpaczał Krasnal.
-Utoniemy? – podsunął Rinces.
-Ale ja nie chcę umierać! – rozpłakał się Kervil.
-Śmierć to nie tylko cierpienie – począł rozważać Kvaghor – to przede wszystkim uwolnienie się od doczesnych utrapień i koniec naszej ziemskiej tułaczki. To brama do nowego, lepszego świata, świata bez cierpień, chorób i Krasnali.
-Bul bul bul – warknął Kervil.
-Mów sobie, co chcesz, ale prawda jest taka, że wy, Krasnoludy jesteście dla innych tym, czym oranżada w proszku dla zagubionego na pustyni – zaczął Ork, lecz szybko skończył, gdy ujrzał czubek Kervilowego hełmu niknącego pod falami krwi.
-Hm… Przeciętny Krasnal mierzy 50 cm – począł wyliczać Rinces - plus podeszwy butów, plus hełm – razem około 20 cm… Poziom płynu w tej sali wynosi więc około 70 cm. Zalewa nas od pięciu minut, pokój ma 3 metry wysokości, wytrzymamy bez tlenu jakieś dwie minuty, umrzemy po kolejnych pięciu… sinus cosinus… pożyjemy jeszcze około 29 minut – zakończył zadowolony Mag.
-Dobrze wiedzieć – skwitował Ork grzebiąc w plecaku. Tym czego szukał okazała się wędka ze srebrnym haczykiem. Zarzucił ją metr przed siebie i bacznie obserwował spławik.
Wkrótce krew dosięgła klatki piersiowej Maga.
-Nie założyłeś robaka… - zwrócił mu uwagę Rinces.
-To nic. Haczyk jest ze srebra.
-I myślisz, że jakaś ryba będzie na tyle głupia, żeby polecieć na pierwszego lepszego orka który podaruje jej srebrny haczyk? - skrytykował go mag.
-Nie ryba – odrzekł Kvaghor, kiedy spławik zniknął pod powierzchnią krwi. Gwałtownie szarpnął wędką, poczym uniósł ją do góry – Krasnal – dokończył.
Rzeczywiście, na końcu żyłki dyndał Kervil szarpiąc zębami haczyk.
-I wdzie jeft ta chofewna mafia kiewy jeft potfebna! – krzyczał próbując wyjąc sobie żyłkę z pomiędzy zębów.
Rinces zastanawiał się chwilę. Przyjął postawę odpowiednią dla kogoś, kto ma zamiar rzucić zaklęcie, uniósł ręce ku górze i wykrzyczał
-Amfetaminus, sinus, cosinus, kominus, trzy minus, Spirytus, sanktus, mariuhuanus, habemus papam!
Chlupot krwi ucichł, wszystkie dźwięki docierały do słuchaczy jakby przytłumione. Wiatr począł wiać ze wszystkich stron, a wszystkie jego prądy zbiegały się po środku sali. Rinces zaczął kaszleć. Lejąca się krew zaczęła zalewać mu usta, ponadto zrobiła się teraz strasznie zimna. Rozległ się cichy trzask, coś błysnęło, a pomiędzy naszymi bohaterami stanął wampir. Dość niezwykły wampir.
Miał wielki, okrągły brzuch, którego mógłby mu pozazdrościć sam Święty Mikołaj, a wzrostem przewyższał nawet Orka.
Ubrany był w brązowy, miejscami dziurawy sweter i szare, przykrótkie spodnie. Z poniszczonych czarnych butów wystawały nie mniej poniszczone brązowe skarpetki. Gość miał na głowie czerwoną czapkę z daszkiem którą zdobił napis „Chicago Bulls”.
Jeśli z definicji wynika, że wampir zawsze jest trupioblady i śmiertelnie poważny… to to chyba nie był wampir. Twarz miał zadowoloną i uśmiechał się, odsłaniając spore ubytki w uzębieniu. Policzki zdobiły rumieńce, świadczące o tym, że ich posiadacz lubił sobie wypić. Całości dopełniała wielka, czerwona kichawa.
Wampir zmaterializował się nad głowami naszej drużyny, poczym z głośnym pluskiem wpadł do basenu z krwią , jakim stała się sala.
Kiedy wstał rozejrzał się, zrobił zdumioną minę i spytał nieśmiało wskazując na krew wypełniającą pomieszczenie
-Mogę się poczęstować?
-Ależ proszę, nie krępuj się. – odpowiedział Rinces.
-A naf to juf nie pocenstujef? – obraził się Kerwil podgryzając sobie srebrny haczyk
Wampir zanurzył słomkę w cieczy i spróbował. Chyba stwierdził, że coś było nie tak, bo wyjął z kieszeni beczkę cukru i wsypał ją do płynu, a następnie zamieszał skrzydłem od śmigłowca, poczym znów spróbował. Teraz chyba mu zasmakowało, ponieważ uśmiechnął się i począł sączyć napój przez słomkę.
-Co to daje? – Krzyknął Ork do topiącego się maga – Krwi wcale nie ubywa!
-Sugeruję większy kaliber – wykrztusił Rinces.
Wampir spojrzał na niego krzywo i burknął coś o rozkoszowaniu się trunkiem. Kvaghor spojrzał na Rincesa wzrokiem, który mówił „Sugerowałbym działanie prewencyjne w postaci wyperswadowania obecnemu tu wampirowi prób rozkoszowania się trunkiem i zachęceniu go do szybszej konsumpcji, co z jednej strony może negatywnie wpłynąć na jego stan zdrowotny i wypaczyć mu ideologię, lecz z drugiej pozwoli nam przedłużyć egzystencję oraz zachować wszystkie cechy właściwe dla organizmu żywego i prawidłowo funkcjonującego w naszym ekosystemie.”
Rinces nie zrozumiał.
Nie zrozumiał, ale wiedział, że musi działać. Znużył palec w krwi i zaczął pisać nim po ścianie. Kiedy skończył, jedyną rzeczą która wystawała ponad poziom płynu był właśnie ten palec. Natomiast na ścianie widniał czerwony napis „Otwarte codziennie w godzinach 8:00 – 19:00”. Wampir spojrzał na zegarek.
-O w mordę! Jest za pięć siódma! – Mówiąc to wyrzucił z ust słomkę słomkę, poczym włożył do nich coś coś, co kształtem i rozmiarem przypominało lufę od czołgu. Począł łapczywie pić.
Poziom płynu gwałtownie opadł, a już po kilku minutach została z niego tylko kałuża na posadzce. Wampir leżał na podłodze i czkał sobie wesoło w rytmie 19 symfonii Gerrida – dawcy nerek.
-Świetny lokal – podsumował patrząc na fontannę.
-Zapraszamy ponownie – uciął Kvaghor - Trzeba się stąd wydostać.
Kervil podszedł do drzwi i spróbował je wyważyć. Było to kłopotliwe zadanie, bo Krasnal ledwo dosięgał do klamki. Sprawdził pozostałe - z podobnym rezultatem.
-Leżymy – skwitował.
Zapanował ponury nastrój. Rinces usiadł pod ścianą i zaczął szeptać zaklęcie które doprowadziłoby jego szatę do wcześniejszego stanu. Kvaghor wyjął harmonijkę i zagrał smętną melodię, a Kervil zaczął ostrzyć swój topór kołysząc się melancholijnie. Minuty mijały powoli, nikt się nie odzywał, wszyscy siedzieli w milczeniu. Tylko cichy trzask świadczył o tym, że wampir już zniknął. Ciszę przerwał Kvaghor
-Co to?! – krzyknął wskazując palcem na topór Kervila.
-Toporek – odpowiedział zdziwiony Kervil.
-Nie! Chodzi mi o to, co jest na nim!
Kervil przyjrzał się uważnie swojej broni.
-To najzwyklejsza w świecie ozdoba – odparł patrzą z rosnącym zdziwieniem na mały, matowy kryształek wtopiony w głownie oręża.
-Nie lilipucie! To jest Daramit!
-Co? – Krasnal wyglądał na totalnie zdezorientowanego.
-Daramit! – kryształ wiążący! Można w nim zamknąć dowolnego ducha!
-I co, on ma drugi czyściec w toporze nosić? – Rinces też wyglądał na nieświadomego.
-Myślicie durnie, że wszyscy wielcy herosi byli wielcy przez swoją siłę, odwagę i tego typu pierdoły? Nie! W swoim orężu więzili duchy, które czyniły ich niepokonanymi! Nawet Gerrid – dawca nerek miał takiego w swojej batucie.
Oczy Rincesa zapały pożądaniem, prawie obłędem. Spojrzał w stronę Kervila i wyszczerzył się diabelsko.
-Chcę mieć taki sam! – krzyknął Rinces rzucając się w stronę Kervila niczym kot na mysz.
Ten zamachnął się i przywalił płazem topora w twarz Maga. W ten sposób Rinces wrócił na poprzednie miejsce zmieniając jedynie postawę - z pionowej na poziomą.
-Przepraszam – rzucił niedbale w stronę maga – no ale dalej nie rozumiem, jak to ma nam pomóc – kontynuował do Kvaghora – a nawet jeśli, to skąd wytrzaśniemy ducha?
-On jeszt szamanem, to żnaczy potrafi gadacz ż duchami – powiedział Rinces próbując wyjąć twarz z wgłębienia w podłodze. Kiedy mu się to udało, miał własny odcisk twarzy na alei gwiazd (jeśli uznać stary loch za aleję sławy)
Nastało milczenie. Kervil przyjrzał się swojej broni. Bardzo ją lubił. Nigdzie się bez niej nie ruszał i choć korciło go by stać się niepokonanym, to w jakiś sposób bał się tych zmian. I tego, że jego topór już nie będzie taki jak kiedyś. Z łezką w oku rzucił broń Kvaghorovi, który już po chwili zajął miejsce na podłodze koło Rincesa, przywalony ciężkim orężem.
Kiedy już wstał, położył topór na ziemi, dotknął palcem daramitu i zaczął mamrotać formułkę przyzwania. W pomieszczeniu dał się słyszeć głośny trzask, a na palcu Kvaghora zmaterializował się niewielki płomyczek, który stopniowo rósł i nabierał kształtów. Po zaledwie minucie stanęła przed nimi w płomieniach postawna, wysoka postać. Jej skóra była ognistoczerwona, kończyny muskularne, a głowę wieńczyły dwa duże rogi.
-Hej! – krzyknął Kvaghor – miałeś wleźć tam! – wskazał na topór leżący na ziemi.
-Nie lubię pakować się do cudzego mieszkania, i to bez zaproszenia – odpowiedział duch krzyżując ręce na piersiach.
-Cudzego? – Kervil spojrzał niepewnie na swój oręż.


-Naprawdę aż tak ci zależy na tym kryształku… Jak ci tam?
-Pierdołek – odpowiedział duszek – nazywam się Pierdołek.
-Pierdołku, naprawdę nie oddasz nam swojego mieszkania?
Zniecierpliwiony Kvaghor spojrzał na zegarek. Siedzący w nim, duszek powiedział znudzonym głosem: siedemnasta dwadzieścia dwa. Negocjacje z duchem mieszkającym w toporze Kervila trwały już drugą godzinę. Szaman skrzyżował ręce na piersi po raz siedemdziesiąty trzeci tego dnia. Zastanawiał się czy gdyby miał cztery ramiona robiłby to częściej.
-Koniec tego dobrego - przerwał Rincesowi – wyślę cię gdzie chcesz, tylko zostaw ten nieszczęsny Daramit.
-Mnie? – zdziwił się Rinces.
-Nie, jego. No? Dokąd cię zabrać?
Duszek zamyślił się.
-Chcę do krainy tęczy – odpowiedział w końcu.
-Do kucyków? – zdumieli się jednocześnie Kervil i Rinces.
-Nie. Nie do kucyków. Do krainy tęczy – tam gdzie idą po śmierci dobre duszki.
-Jak dla mnie zbyt cukierkowe – Rinces począł się zastanawiać – Czy duchy mogą umrzeć?
-Żyjemy w tych heretyckich czasach, gdzie duch żyje krócej niż przeciętny człowiek.
-Ale przecież byłeś kiedyś człowiekiem prawda? – dopytywał się Kervil.
Pierdołek spojrzał na niego jakby nie rozumiejąc.
-No… człowiek – dwunożna istota inteligentna… umiejąca myśleć… rozumować… taka jak on – karzeł wskazał na Rincesa.
Duszek przyjrzał mu się uważnie.
-Inteligentna, myśląca… nie – zakończył – w tej kwestii bardziej przypominałem ciebie.
Kervil warknął coś w niezrozumiałym dla nikogo języku i usiadł na ziemi. To czy Krasnolud siedzi czy stoi bardzo trudno określić. A to dlatego, że Krasnale mają bardzo krótkie nogi, które praktycznie nikną pod dłuższą kolczugą, lub skórznią. Bardzo utrudnia to sprawę podczas bitwy, ponieważ wróg nie ma pojęcia, czy karły szarżują, czy zjeżdżają ze wzgórza siedząc na deskorolkach.
-Dobrze więc – uciął Kvaghor – wyślę cię tam.
Szaman rysował na ziemi po kolei metagramy, etagramy, propagramy, butagramy, pentagramy, hexagramy, hektagramy, oktogramy, nonogramy i kilogramy. Chwilę głowił się nad tymi ostatnimi, poczym uznał że ten przejaw orkowego poczucia humoru może wysłać Pierdołka w kilka miejsc naraz, więc zmazał symbol.
Teraz przyszedł czas na taniec – taniec szamana. Polegał on mniej-więcej na tym, by wymachiwać jak największą ilością kończyn jednocześnie. Jeśli o zawodowym tancerzu można powiedzieć, że jest perfekcyjny to Kvaghor był wręcz genialny. Rzucał się na wszystkie strony, podskakiwał, wierzgał, szarpał się i wykonywał masę innych czynności, które nie zawsze można podciągnąć pod kategorię „taniec”.
Chwilę później dołączyli się do niego Rinces i Kervil, tworząc niespotykany dotąd układ taneczny. Szaman wierzgał, oni zaś tańczyli poloneza dokoła Kvaghora stąpając majestatycznie w rytm melodii wygwizdywanej przez Pierdołka. Właściwie tylko mag stąpał, bo Kervil nie dosięgał do ziemi i w chwili obecnej kurczowo trzymał się wyciągniętej dłoni Rincesa z trwogą spoglądając na podłogę – niestety, miał lęk wysokości.
Kvaghor przestał się gibać. Złapał oburącz laskę, zamachnął się na pierdołka i…
-Zostało jeszcze trochę?- głuchy łomot który wydał kij łamiąc się na czaszce Wampira (który pojawił się w najmniej odpowiednim momencie na linii Kvaghor - Pierdołek) nie wróżył nic dobrego. Jego ciało padło bezwładnie na ziemię. Kolejny cichy trzask zwiastował jego odejście.
-Zabiłeś go! – krzyknął Rinces z przerażeniem.
-Zabiłeś go! – krzyknął Kervil z podziwem.
-Nie zabiłem – odparł Kvaghor.
-Nie? – zapytał Rinces z ulgą.
-Nie? – zapytał Kervil z rozczarowaniem.
-Nie. Po prostu wysłałem go tam gdzie Pierdołka.
-Do kucyków? – Kervil nie dawał za wygraną.
-Tak – odparł w końcu zrezygnowany Kvaghor – A teraz daj topór…


-Tylko pamiętaj, sieknij jak najmocniej! – Kvaghor dawał ostatnie instrukcje Kervilowi. Ogarnął jeszcze wzrokiem całą salę i odsunął się na bezpieczną odległość.
-Zaczynaj! – wydał rozkaz szaman.
Kervil spojrzał na swój topór, potem na drzwi. Zamachnął się i uderzył z całej siły. Spod ostrza buchnęły płomienie, a po pierwszym zawiasie nie było śladu. To samo stało się z drugim i trzecim. Kiedy przyszedł czas na czwarty Kvaghor począł się zastanawiać, czy jego ambitny plan nie ma przypadkiem jakiejś słabej strony. Było jednak za późno. Kervil właśnie zniszczył ostatni zawias i spojrzał na Kvaghora pytającym wzrokiem.
Dało się słyszeć skrzypienie starych okuć. Teraz, kiedy nie opierały się na niczym, poczęły się groźnie chybotać. Kervil powoli odwrócił głowę, jednak jedyną rzeczą którą zdążył zauważyć były przewracające się na niego drzwi. Niestety, tutaj nie pomogła nawet wielka siła naszego Karła: Kervil nie żył.


Mag i szaman siedzieli w milczeniu. Nie byli nawet w stanie podnieść drzwi, a co dopiero wyciągnąć spod nich ciała Kervila. Co prawda droga była teraz wolna, ale nie mieli ochoty by iść dalej. Bez Karła to nie było już to samo…
-Heloł! – rozległ się kobiecy głos od strony drzwi.
Obaj podnieśli oczy. W przejściu utworzonym kosztem życia ich towarzysza stała postać o niezwykłym wyglądzie – Śmierć. Śmierć, w postaci jakiej nikt sobie nie wyobrażał. Był to szkielet, o nienagannie wypucowanych kościach i chrząstkach. Odziany był w różową tunikę z kolorową łatką, na której było napisane „I LOVE NY”. Kościane nadgarstki przyozdobione były licznymi bransoletkami. Może nawet zbyt licznymi, bo lewa ręka była nimi pokryta od nadgarstka do bice… do miejsca w którym normalnie znajduje się biceps. Na każdym palcu (u rąk oczywiście) widniał złoty pierścionek z dość dużym kamieniem. Całość mogła z powodzeniem służyć jako kastet. Czaszka wyglądała jeszcze bardziej dziwacznie, a to z powodu grubej warstwy makijażu. Nad garniturem zębów widniała gruba warstwa szminki. Co bardzo zdziwiło Kvaghora, mimo braku powiek, tusz do rzęs prezentował się nadzwyczaj okazale. Jak wiadomo, trupy uszu nie mają, jednak dla śmierci nie była to bynajmniej żadna przeszkoda, by się „upiększyć”. Rolę uszu odgrywały śrubki wkręcone w czaszkę. Na nich właśnie wisiały kolczyki. Całości dopełniała blond peruka z gęstymi loczkami.
-Heloł! – powiedziała ponownie Kostucha.
-Kim jesteś? – zapytał Rinces.
-Jestem śmierć. Oficjalnie Death, dla przyjaciół – Dedi.
Mag i szaman spojrzeli na siebie.
-Zdaje siem że wash ziomek zaliczył zgona nie? Nie łamcie siem, to siem zdarza czasem. Może nawet czensto. – Śmierć zastanawiała się chwilę – Nie. Zdecydowanie za czensto.
Mag i szaman spojrzeli na siebie ponownie.
-Bo wiecie, ja nie lubię tak łazić po ludziach i wyciągać im dushy z ciała. Bo to krempujonce jest. Wiecie włazish komuś do chaty i tak bez niczego zabierash mu dushe. No głupio niem? A właśnie. Przyshłam po washego ziombla.
-Po Kervila? – szaman smutnym wzrokiem omiótł salę.
-Nie powinnaś mieć kosy? – Rinces grał na czas. Nie wiedział po co, ale grał.
Dedi zamyśliła się na chwilę
-Tak. Kiedyś miałam takom, ale była cienżka i mi siem odciski na dłoniach robiły.
-Ale co to za śmierć bez kosy? – nie dawał za wygraną mag.
-Oj tam, od razu śmierć. Mów mi Dedi. A co do kosy to mam swój własny odpowiednik – To mówiąc Dedi zdjęła z pleców obcążki do skórek – na tyle duże, by uciąć głowę Kvaghorowi.
-Ciach ciach! – Deedi wyglądała na naprawdę zadowoloną wrażeniem, które wywarła na obecnych.
-Dedi… - lubisz gry?
W sali zapadła cisza. Puste oczodoły Dedi utkwione były w magu.
-No jasne! – oblicze Dedi nie mogło zmienić wyrazu, ale chyba się ucieszyła.
-W takim razie proponuje Ci grę, której stawką będzie życie Kervila…
-Ale przecież on nie żyje… - zaczął Kvaghor, ale albo zrozumiał o co chodzi Rincesowi, albo właśnie zaczął się nad tym zastanawiać.
-Ej no ale pacz: Ja tu po niego przyshłam, więc mam do niego prawo nie? Czyli czekaj, jak wygrash to qurdupel ożywa, a jak ja…
-Tylko nie kurdupel! – ozwał się głos Kervila spod drzwi.
-Cicho! – odkrzyknął mag – Umarli głosu nie mają!
-A jak ja wygram to co? - dokończyła Dedi
Rinces przełknął głośno ślinę
-wtedy… oddam ci najcenniejszą rzecz jaką mam przy sobie.
-Umowa stoi – Dedi wyciągnęła kościstą dłoń w kierunku Rincesa. Ten ścisnął ją, poczym wyjął z fałdów szaty…
-Trzy kubki?! – Dedi pochyliła się nad tym co mag trzymał w rękach.
-Tak. Musisz zgadnąć pod którym z nich jest kamyk.
Rinces położył kubki na ziemi. Pod jednym z nich ukrył czarny kamyk i począł szybko zamieniać je miejscami. Kiedy skończył, zapytał zadowolony
-Pod którym jest kamyk?
-Pod tym – Dedi wskazała bez zastanowienia środkowy kubek.
Rinces ujął drżącą dłonią kubek i powoli uniósł go do góry.
-Pusto?! – Dedi wyglądała naprawdę ironicznie, kiedy rozwierała szczęki pod tak dużym kątem. – niemożliwe!
-A jednak – Rinces odetchnął z ulgą – teraz musisz wywiązać się z umowy.
Dedi otworzyła szczękę aby coś powiedzieć, lecz zrezygnowała. Powoli uniosła rękę i pstryknęła palcami. W jej wykonaniu brzmiało to naprawdę upiornie. Spod drzwi wypłynęła stróżka srebrzystego płynu, która uformowała się w postać śpiącego Kervila
-Obudzi siem za pare minut – Oznajmiła Dedi zrezygnowanym głosem, poczym ciężkim krokiem skierowała się w stronę drzwi. I już po chwili nie było po niej ani śladu.
-Udało ci się! – krzyknął Kvaghor – wygrałeś z śmiercią!
-Nie wygrałem – odparł Rinces przewracając palcem pozostałe kubki – oszukiwałem.
Kvaghor spojrzał na kamyk, a właściwie na brak kamyka.
-On w ogóle nie istniał – kontynuował mag – to była zwykła iluzja. Złudzenie.
Kvaghor westchnął. Spojrzał z troską na Krasnala.
-Budzi się – powiedział.


-Naprawdę postawiłeś swoją szczoteczkę do zębów? – Kervil wzruszył się głęboko – zrobiłeś to dla mnie! – rozpłakał się głośno i wydmuchał nos w szatę maga.
-To nic takiego – Rinces ukucnął i poklepał towarzysza po ramieniu – ruszajmy dalej.
Ruszyli w głąb ciemnego korytarza. Światło wydobywające się z pochodni którą niósł Kvaghor migotało denerwująco. W końcu wątły płomyk zgasł i nastały ciemności porównywalne z tymi które panują w świątyni Torneala. Wiąże się z tym szereg legend, przy czym żadna nie ma nic wspólnego z pozostałymi. Najciekawsza z nich głosi, że Torneal był złodziejem, na tyle dobrym, że zwinął ze świątyni całe światło. Jednak nie cieszył się sławą zbyt długo, ponieważ światło polubiło swego nowego pana i łaziło za nim gdzie się da. Koniec końców Torneal umarł z głodu, gdyż nie mógł nic ukraść. Powód jest prosty. Światło tak ekscytowało się jego pracą, że ilekroć sięgał po cudzą własność, jego natrętny towarzysz mimowolnie promieniał, co zauważał każdy w obrębie stu metrów. Naoczni świadkowie – niewidomi spod owej właśnie świątyni opowiadali przechodniom tą historię do znudzenia, aż w końcu stało się to co się stać musiało: świątynia stała się świątynią Torneala. Nie znaczy to, że czczony był w niej jako bóg. Po prostu miejsce to obrosło taką sławą, że wierni właściwie zapomnieli ku czci którego z setek nie zawsze potrzebnych bóstw zostało stworzone. Wtedy też powstało przysłowie: „nie wyciągaj ręki po zgniłego banana. Chwały ci nie przysporzy ani się nie najesz.”
-Kicha. – skwitował Kvaghor.
-No czemu nie idziecie – ponaglił go Kervil – drogi nie widzicie?
-Nie – odparł stanowczo Kvaghor.
-Nie? – zdziwił się Kervil.
-Nie. Co w tym dziwnego?
Nastała chwila nerwowej ciszy, którą zakłócał tylko Rinces nucąc wesoło marsz pogrzebowy.
-Oni widzą w ciemnościach… znaczy krasnoludy – powiedział duch który obecnie zamiszkiwał toporek Karła.
Kvaghor westchnął.
-No to prowadź – powiedział łapiąc karła Kervila za ramię.
Mijały kolejne minuty niemej wędrówki, która odpłynęła jednak wraz ze świadomością szamana.
-Mogłeś uprzedzić, że tu strop sięga do pasa! Na wszystkich 976 bogów miasta Nimmar! Mogło mu się coś stać.
-E tam. Co mogło mu się stać od uderzenia głową w ścianę? Mógł co najwyżej zginąć…
-Cicho! – mag gwałtownie odwrócił głowę - coś tu idzie… hm… sunie… zbliża się… pełznie… hm… nadchodzi. O! Już jest!
Nad głową maga pojawił się płomyk, na tyle duży, by rzucić nieco światła na obecny stan rzeczy. Sunącym czymś okazał się potwór. Żywiołak. Dość niezwykły. Nie. Dziwny. Albo…hm. nietypowy.
-Rinces – Kervil pociągnął maga za skrawek szaty – wiesz co to jest?
-Oczywiście. Pewnie, że tak. Pewnie. Tak. No, raczej. Raczej tak. Chyba tak… Nie mam pojęcia – przyznał w końcu Rinces.
Żywiołaki były wynikami badań prowadzonych przez magów, wiele lat temu. Z początku chodziło tylko o to, aby nadać formę i tchnąć życie, w martwą materię. Zaczęto od grudki gliny, którą łatwo uformować i kontrolować. Minęły lata, nim kawałek gliny raczył się chociaż ruszyć. Pierwsza wzmianka głosiła „Żywiołak urwał sobie nogi i ulepił z nich sukienkę. Wniosek – w tym akcie stworzenia, to kobieta przyszła na świat jako pierwsza.” Materiał ten jednak szybko porzucono, ze względu na wyjątkowo krótką żywotność i niespotykane dotąd skłonności samobójcze glinianego partnera. Kolejny wniosek – z ciała czy z prochu, kobiety zawsze są takie same.
Następnie zajęto się wodą, której nie da się uformować równie łatwo co gliny. Kolejne lata minęły magom na badaniach natury wody i domysłach.
A może – mawiali wtedy uczeni – Używamy złego materiału? Może wódka? Po niej ludzie śpiewają, tańczą i stepują. Może więc alkohol sam w sobie jest bardziej skłonny do ruchu niż sama woda? – tego jednak nigdy się nie dowiedziano, bo każda eksperymentalna butelka dostarczała tylko następnych pytań: „Po ilu kieliszkach można jeszcze prosto chodzić?”, „Czy te różowe kamienie zagryzające przechodniów są szczepione?” i oczywiście najbardziej egzystencjalne pytanie „Czy jeśli stanę na torach, a rękami złapie się trakcji to pojadę jak pociąg?”
I tak mijał rok za rokiem. W końcu jednak delikatna, błękitna powłoka zadrgała, prawie przyprawiając uczonych o zawał serca. Z kałuży wyłoniła się mała główka i spytała, czy jak zatańczy i zaśpiewa, to dadzą jej spokój. Wniosek – żywiołaki składające się płynów można ożywić tylko poprzez szantaż. Wzięto się też za powietrze, gdyż ono nie ma ani kształtu, ani zapanować nad nim się nie da. Pół wieku szeptania formułek i inkantacji zrobiły swoje: Żywiołak rozniósł dom swojego twórcy, kilka pobliskich budynków i zniknął. Wniosek – eksperymenty z powietrzem należy wykonywać w próżni.
No i w końcu ogień – nieokiełznany, niezbadany, niebanalny cud natury. Przy eksperymentach zużyto 9 268 357 zapałek, 738 laboratoriów i dwa razy tyle magów. Jednak i ten w końcu posiał humanoidalną postać. Był raczej potulny, ale za to niezwykle ciekawski. Kolejny wniosek – nie należy wychodzić z żywiołakiem na spacer bez smyczy. Chyba że wszystkie stodoły w okolicy są metalowe i zamknięte na kłódkę, a siano – ognioodporne.
To jednak były tylko skromne początki badań nad istotą żywiołów. Wkrótce zapomniano nawet co to słowo znaczy, czego przykładem był stojący przed nimi żywiołak
-Spaghetti! – Kvaghor otworzył oczy – czuję, wyraźnie czuję Spaghetti! – szaman podniósł obolałą głowę. Spomiędzy długich, poplątanych zwojów makaronu bacznie obserwowały go dwa klopsiki. Kervil spojrzał na kolegów z nadzieją
-Uważacie że zjedzenie go będzie niehumanitarne?
-Skąd! – Kvaghor uśmiechnął się na myśl o sutym posiłku – wręcz odwrotnie.
-Znak zapytania – Kervil zmarszczył brwi.
-Nie mówi się „znak zapytania”, tylko „?” – upomniał go Rinces
-Spoko „kropka” więc „znak zapytania” – Kervil ponownie zmarszczył brwi.
-Pomyślcie tylko – Kvaghor wstał i przybrał pozę wielkiego myśliciela – pewnie biedak całymi nocami zastanawia się nad sensem życia, nie mogąc niegdzie znaleźć odpowiedzi. Spójrzcie na niego – taki samotny, nie ma nikogo bliskiego, pewnie strasznie cierpi. Nie możemy zachować się jak nieludzkie, niekrasnoludzkie i nieorkowe bestie! Widelce w dłoń!
Nie musiał powtarzać po raz drugi.


-No dobra… - Kvaghor spróbował podsumować ich obecną sytuacje - jesteśmy najedzeni, mamy światło, przed nami stoją otworem kolejne drzwi, a wewnątrz sali coś połyskuje zapraszająco. I co sądzicie?
-Spadaj – Kervil skrzyżował ręce na piersiach i odwrócił się do niego plecami – strzelam focha.
-No daj spokój – Rinces próbował złagodzić sytuację – czy to jego wina, że spaghetti było pyszne, my głodni, a żywiołak sam pchał się pod widelec? – nastała chwila ciszy – No, chyba nie oskarżasz go o to, że ci nie kibicowaliśmy kiedy uciekałeś korytarzem przed stutonową kamienną kulą. Przecież nie wypada mówić z pełnymi ustami?
Kervil cały czas nie wyglądał na udobruchanego.
-Mogliście mi chociaż trochę zostawić! – warknął w końcu, ostentacyjnie sprawdzając, czy topór jest dość ostry.
-Nic się nie może zmarnować – stwierdził filozoficznie Kvaghor – musieliśmy szybko zjeść, by zdążyć ci pomóc w ostatniej chwili.
-Oczywiście. Dziękuję, że krzyczeliście „Zasłoń się drzwiami od lodówki!”. Gdyby nie to, łączna suma słów jakie w życiu od was usłyszałem byłaby mniejsza o cztery.
-Pięć – poprawił go Rinces.
-Foch – podsumował Krasnal, poczym dodał – następnym razem to ja będę jeść, a wy się gapić!
Mag i szman wymienili poirytowane spojrzenia, poczym odważnie wkroczyli do sali. Gdy wnętrze pokoju wypełniło światło, na twarzach poszukiwaczy zagościł uśmiech.
-Ten złoty kielich stoi tutaj taki samotny, porzucony… nie powinniśmy go przygarnąć?
Coś wyprzedziło Kvaghora, kiedy ten sięgał po naczynie, mniej więcej tak, jak głodny pies wyprzedza sportowy rydwan, w wyścigu o darmową parówkę. Złoty puchar został zmieciony z ołtarza, a to „coś” wylądował metr za nim, trzymając kielich w zębach.
-Mówiłem – kervil wyjął złoto z ust – że teraz ja jem, a wy się gapicie – mówiąc to, ostentacyjnie odgryzł kawałek.
-Kvaghor zamarł z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko rozwartymi ustami. Oparł się na lasce i stwierdził, że nie daje ona już takiej podpory jak kiedyś. „może dlatego – pomyślał – że jest złamana?” poczym runął na podłogę.


Keril właśnie skończył jeść, beknął, ułożył się pod ścianą i zadowolony odpoczywał. Ork leżał na ziemi z oczami wbitymi w sufit. Nie wierzył. Nie wierzył, że właśnie zapas cukierków na cały rok zniknął w żołądku Krasnala.
- No tak... zapomniałem że poza cukierkami żywicie się też metalami szlachetnymi...
Była to prawda. Krasnoludy żywiły się metalami szlachetnymi, zaś efektem przemiany materii była mniej lub bardziej zanieczyszczona miedź.
Nagle ziemie zadrżała a z niebios dał się słyszeć potężny głos wołający
-Chłopaki... Chce wam się jeszcze grać?
-Niezbyt. Chodźcie, idziemy pykać w ping-ponga.
Nagle wszystko zaczęło znikać. Podłogi, ściany, sufit. Salę powoli ogarniała nicość.
Zniknęli Rinces i Kvaghor. Kervil zapatrzył się posępnie w pustkę, westchnął i sam też zniknął.
Przyparafialna Szkoła Snajperska
Nie wystarczy obronić pracy magisterskiej.
Trzeba jeszcze o nią walczyć.
rinces
Szczur Lądowy
Posty: 1
Rejestracja: piątek, 3 kwietnia 2009, 14:10
Numer GG: 10168902
Lokalizacja: Września

Re: Kroniki MoriTuri

Post autor: rinces »

Hahaha to o mnie!
W końcu się wziołeś pe-pe i to opublikowałeś.
AsiaWZieleni
Marynarz
Marynarz
Posty: 324
Rejestracja: wtorek, 3 maja 2005, 14:17
Numer GG: 0
Lokalizacja: z miejsca

Re: Kroniki MoriTuri

Post autor: AsiaWZieleni »

1. Zastanawiałam się, dlaczego przeoczyłam ten tekścik. Przyczyną mogły być krótkie hipertekstualne notki na temat bohaterów, które zazwyczaj nie wróżą nic dobrego. Na pewno nie na wstępie.
2.
Jednak idąc ciemnym, śmierdzącym korytarzem opadł z niego cały entuzjazm.
Błąd gramatyczny. Podmiot się zmienia. Autor wydaje się zaprzyjaźniony z językiem, śmiem podejrzewać, że zrozumie.
3.
Oburzyły się drzwi i z obrażonym wyrazem kołatki wpuściły ich do środka
Obrażony wyraz kołatki jest niemożliwy. Nawet nie chce mi się wyjaśniać, dlaczego. Błąd logiczny.
4.
Pośrodku stała odlana z gipsu, gipsowa fontanna
Gipsowa fontanna to w praktyce fatalny pomysł. Zdanie brzmi raczej zniesmaczająco dla osoby, która zna właściwości gipsu.
5.
Śmierć, w postaci jakiej nikt sobie nie wyobrażał.
W prost przeciwnie. W czasach mnożenia się konwencji postpratchettowskich takie rozwiązanie jest wprost skrajnie przewidywalne.
wash ziomek zaliczył zgona nie?
Sprytne wyśmianie bezpodstawnego kaleczenia języka polskiego. W "ustach" śmierci brzmi jednak nieprzekonująco.
Podsumowując: postać śmierci jest banalna.
6. Dywagacje; elementy gawędy dodają opowieści uroku, a raczej dodawałyby, gdyby fabuła nie była przefabularyzowana, gdyby nie działo się aż tyle.
7.
Chłopaki... Chce wam się jeszcze grać?
-Niezbyt. Chodźcie, idziemy pykać w ping-ponga.
Chce się komukolwiek jeszcze czytać? Za dużo w tekście niczego, w fabule za dużo niedookreślonego czegoś. Kraje mi się serce, gdy widzę, że autor z taką umiejętnością pisania pisze taki bullshit. Paskudna tortura.
8. Całość do niczego nie prowadzi. Choć w stylu autora widać pewien potencjał, całkiem nawet wysoki, forma zapisu rozgrywki fabularnej się nie sprawdza. Nigdy. Sugeruję zająć się prawdziwą literaturą. Taką z przekazem. Żadnych lochów. Albo publicystyką. Taką prawdziwą. Żadnych lochów.
9. Zmęczenie dało mi się we znaki. Widać po poście. Bardziej niż późna pora zmęczył mnie tekst powyższy.
10. Ostateczna ocena: 2. Nawet perfekcyjny język nie jest w stanie podbudować miałkiego tematu.
Nie ma tego złego, co do domu poszedł
pepe777
Pomywacz
Posty: 32
Rejestracja: poniedziałek, 2 czerwca 2008, 15:31
Numer GG: 0

Re: Kroniki MoriTuri

Post autor: pepe777 »

Dziękuje za krytyke. Tekst powstał parę lat temu, od tamtego czasu go nie modyfikowałem, a byłem wtedy jeszcze małym śmiesznym pepe777 który niezbyt wiele wiedział o świecie. Niebawem pojawia się tu moje nowe publikacje.

P.S. Jak to drzwi nie mogą mieć obrażonego wyrazu kołatki? To co ma mieć obrażony wyraz? klamka? :D
Przyparafialna Szkoła Snajperska
Nie wystarczy obronić pracy magisterskiej.
Trzeba jeszcze o nią walczyć.
AsiaWZieleni
Marynarz
Marynarz
Posty: 324
Rejestracja: wtorek, 3 maja 2005, 14:17
Numer GG: 0
Lokalizacja: z miejsca

Re: Kroniki MoriTuri

Post autor: AsiaWZieleni »

Obrażony wyraz może mieć twarz. I nic więcej. Zwłaszcza nie kołatka.
Nie ma tego złego, co do domu poszedł
ODPOWIEDZ