Zrozpaczona Kobieta i Wierzba- Opowiadanie Drugie/Cztery
: niedziela, 1 lutego 2009, 16:47
W Happyhills było cicho.
Grupa ludzi stłoczona wokół zakrwawionego trupa karczmarza, szemrała, lecz zbyt cicho by zakłócić panujący wokół spokój.
- Dostał młotem. - mówił jeden z gapiów, oberżysta zastępczy z ohydną wręcz gębą. - Widziałem już ludzi którzy dostali obuchami w mordy. Wyglądali mniej więcej tak, jak ten tutaj.
- Bredzisz Monck. - rzekł inny człek. Ten był niski a wyglądem najbardziej przypominał szczura niż cokolwiek innego. - Cios zadano potężnym, okutym buzdyganem.
- Ale kto? - wołano wokoło.
- Oni. - mężczyzna o twarzy szczura wskazał na okna karczmy Morna. - Ci w czarnych zbrojach co siedzą sobie teraz w izbie i spokojnie pykają fajki!
- Zarąbmy ich i po sprawie! - wtrącił chłop o wdzięcznym imieniu Wyrwiflak.
- Rąbać to ty możesz drzewa w lesie. - skomentował szczurek.
- Albo dziewki. - dodał poważnie Monck.
- Dajcież spokój. - zdenerwował się Wyrwiflak. - Idźmy na nich i tyle się będzie o nich słyszeć!
- Mają moje dziecko! - wrzasnął ktoś z tyłu grupki.
- Kto to? - mruknął Monck oglądając się. - Matka tego smarkacza Allana, czy jakoś tak?
- Owszem ona. - przytaknęła niewysoka kobieta przepychając się najbliżej ciała karczmarza. - Chcę byście odzyskali mojego malca, zrozumiano?
Szczurek spojrzał na nią swoimi czarnymi oczkami. Mimo że kobieta była twarda, zauważył na jej policzkach zaschnięte łzy.
- Idziemy na nich. - rzekł jak maszyna Wyrwiflak.
- Idziemy - powtórzył szczurek.
- Idziemy - zadecydował Monck, biorąc do ręki dwa toporki którymi zwykle polował w lesie. Wyrwiflak zdjął z pleców gigantyczny kilof, a szczurek wyszarpnął zza pasa nieduży, lecz z szerokim ostrzem miecz.
Tak uzbrojona, cała trójka podeszła pod drzwi karczmy, ustawiając się po ich dwóch stronach.
Monck skinął na Wyrwiflaka, a ten potężnym kopniakiem zza węgła, wyważył drzwi.
Gapiowie dawno zdążyli się już cofnąć o jakieś czterdzieści metrów. Jedynie kobieta - matka dziecka, stała jak drzewo, i z rosnącym przerażeniem patrzyła na trójkę śmiałków włażących do tawerny.
Pierwszy oberwał Wyrwiflak. Gdy tylko wpadł do środka, zauważył gwałtowny ruch po prawej. Obrócił się w jego stronę, lecz zbyt wolno. Dostał szerokie cięcie przez pierś, i padł do tyłu podcinając Szczurka.
Mały człowieczek nie dał się jednak zadźgać jak psa. Odskoczył zwinnie spod migających w ciemności ostrzy, których ciągle przybywało. W pewnym momencie jego plecy zderzyły się ze ścianą.
Okna zasłonięte, ciemno wszędzie, pirat wnet nadejdzie...
szczurek usłyszał świst.
A potem przestał słyszeć i widzieć i czuć.
Leżał martwy na podłodze, z krwią leniwie spływającą z boku.
Pozostał Monck. On wlazł ostatni, i dzięki temu zdołał odpalić pochodnię, którą zaczął wywijać dziko naokoło siebie.
- Ognisty mieecz! - zakrzyczały postaci naokoło.
- Pochodnia! - krzyknął naraz któryś.
Monck zobaczył błysk klingi, uskoczył za późno i dostał w brzuch.
Padł.
Amen.
Matka była zrozpaczona.
***
Siódmego Dnia od zajścia w karczmę, kobieta przekonawszy się że chłopca nie było w karczmie, i znalawszy niezbite dowody jego śmierci, poszła pod Wierzbę Szeptów stojącą w łysym polu.
Była to stara wierzba, bardzo doświadczona i mądra. Nie była wysoka, lecz jej konary były tak szerokie, że niegdyś czczono te drzewo jak bóstwo.
Rosła na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na Pola. Czasem, gdy słońce zachodziło za wierzbą, śpiewała ona pieśni o Nowym Jutrze i o Odrodzeniu.
Gdy tamtego dnia przyszła pod jej konary zrozpaczona matka, śpiewała właśnie zachodzącemu słońcu. Wiał lekki wietrzyk. Fale zbóż falowały, nucąc melodię razem z wierzbą. Daleko na horyzoncie, szumiał sosnowy las, a jeszcze za nim, niknęły w bajecznie kolorowym zachodzie słońca wierzchołki Gór Złotych.
Słuchajcie mnie, o dzieci me...
Sponad niebios spoglądam właśnie na was
Słucham waszych szeptów pośród traw...
Nie zapomnijcie naszych zachodach i wschodach...
O zieleni, błękicie i wiatrach polnych
I o ludziach, biednych, smutnych mozolnych
Kobieta która wtedy wówczas nadeszła, płakała. Podeszła do wierzby, oparła się o nią.
Po długiej chwili chwyciał gruby sznur, który przerzuciła przez najwyższy konar. Zręcznie zawiązała sobie pętlę na szyi, wchodząc na niższe gałęzie.
Słuchajcie mnie, o dzieci me...
Sponad niebios spoglądam właśnie na was
Słucham waszych szeptów pośród traw...
Skoczyła, zawisła, szarpnęła się, zacharczała i ucichła.
bez lęku tańczcie dalej
w gęstwinie własnych cieni
i tak nikt nigdy nie zobaczy was...
Raz jeszcze się zaszamotała, spojrzała na niknące słońce.
- Allan.
I zginęła, samotna, zawieszona na konarze wierzby, która odtąd do swojego repertuaru piosenek, dołożyła jedną o niej: o zrozpaczonej kobiecie bez szans na odzyskanie synka.
bez lęku tańczcie dalej
w gęstwinie własnych cieni
i tak nikt nigdy nie zobaczy was...
CDN.
Ponownie proszę o komentarze. I o wyrozumiałość.
Grupa ludzi stłoczona wokół zakrwawionego trupa karczmarza, szemrała, lecz zbyt cicho by zakłócić panujący wokół spokój.
- Dostał młotem. - mówił jeden z gapiów, oberżysta zastępczy z ohydną wręcz gębą. - Widziałem już ludzi którzy dostali obuchami w mordy. Wyglądali mniej więcej tak, jak ten tutaj.
- Bredzisz Monck. - rzekł inny człek. Ten był niski a wyglądem najbardziej przypominał szczura niż cokolwiek innego. - Cios zadano potężnym, okutym buzdyganem.
- Ale kto? - wołano wokoło.
- Oni. - mężczyzna o twarzy szczura wskazał na okna karczmy Morna. - Ci w czarnych zbrojach co siedzą sobie teraz w izbie i spokojnie pykają fajki!
- Zarąbmy ich i po sprawie! - wtrącił chłop o wdzięcznym imieniu Wyrwiflak.
- Rąbać to ty możesz drzewa w lesie. - skomentował szczurek.
- Albo dziewki. - dodał poważnie Monck.
- Dajcież spokój. - zdenerwował się Wyrwiflak. - Idźmy na nich i tyle się będzie o nich słyszeć!
- Mają moje dziecko! - wrzasnął ktoś z tyłu grupki.
- Kto to? - mruknął Monck oglądając się. - Matka tego smarkacza Allana, czy jakoś tak?
- Owszem ona. - przytaknęła niewysoka kobieta przepychając się najbliżej ciała karczmarza. - Chcę byście odzyskali mojego malca, zrozumiano?
Szczurek spojrzał na nią swoimi czarnymi oczkami. Mimo że kobieta była twarda, zauważył na jej policzkach zaschnięte łzy.
- Idziemy na nich. - rzekł jak maszyna Wyrwiflak.
- Idziemy - powtórzył szczurek.
- Idziemy - zadecydował Monck, biorąc do ręki dwa toporki którymi zwykle polował w lesie. Wyrwiflak zdjął z pleców gigantyczny kilof, a szczurek wyszarpnął zza pasa nieduży, lecz z szerokim ostrzem miecz.
Tak uzbrojona, cała trójka podeszła pod drzwi karczmy, ustawiając się po ich dwóch stronach.
Monck skinął na Wyrwiflaka, a ten potężnym kopniakiem zza węgła, wyważył drzwi.
Gapiowie dawno zdążyli się już cofnąć o jakieś czterdzieści metrów. Jedynie kobieta - matka dziecka, stała jak drzewo, i z rosnącym przerażeniem patrzyła na trójkę śmiałków włażących do tawerny.
Pierwszy oberwał Wyrwiflak. Gdy tylko wpadł do środka, zauważył gwałtowny ruch po prawej. Obrócił się w jego stronę, lecz zbyt wolno. Dostał szerokie cięcie przez pierś, i padł do tyłu podcinając Szczurka.
Mały człowieczek nie dał się jednak zadźgać jak psa. Odskoczył zwinnie spod migających w ciemności ostrzy, których ciągle przybywało. W pewnym momencie jego plecy zderzyły się ze ścianą.
Okna zasłonięte, ciemno wszędzie, pirat wnet nadejdzie...
szczurek usłyszał świst.
A potem przestał słyszeć i widzieć i czuć.
Leżał martwy na podłodze, z krwią leniwie spływającą z boku.
Pozostał Monck. On wlazł ostatni, i dzięki temu zdołał odpalić pochodnię, którą zaczął wywijać dziko naokoło siebie.
- Ognisty mieecz! - zakrzyczały postaci naokoło.
- Pochodnia! - krzyknął naraz któryś.
Monck zobaczył błysk klingi, uskoczył za późno i dostał w brzuch.
Padł.
Amen.
Matka była zrozpaczona.
***
Siódmego Dnia od zajścia w karczmę, kobieta przekonawszy się że chłopca nie było w karczmie, i znalawszy niezbite dowody jego śmierci, poszła pod Wierzbę Szeptów stojącą w łysym polu.
Była to stara wierzba, bardzo doświadczona i mądra. Nie była wysoka, lecz jej konary były tak szerokie, że niegdyś czczono te drzewo jak bóstwo.
Rosła na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na Pola. Czasem, gdy słońce zachodziło za wierzbą, śpiewała ona pieśni o Nowym Jutrze i o Odrodzeniu.
Gdy tamtego dnia przyszła pod jej konary zrozpaczona matka, śpiewała właśnie zachodzącemu słońcu. Wiał lekki wietrzyk. Fale zbóż falowały, nucąc melodię razem z wierzbą. Daleko na horyzoncie, szumiał sosnowy las, a jeszcze za nim, niknęły w bajecznie kolorowym zachodzie słońca wierzchołki Gór Złotych.
Słuchajcie mnie, o dzieci me...
Sponad niebios spoglądam właśnie na was
Słucham waszych szeptów pośród traw...
Nie zapomnijcie naszych zachodach i wschodach...
O zieleni, błękicie i wiatrach polnych
I o ludziach, biednych, smutnych mozolnych
Kobieta która wtedy wówczas nadeszła, płakała. Podeszła do wierzby, oparła się o nią.
Po długiej chwili chwyciał gruby sznur, który przerzuciła przez najwyższy konar. Zręcznie zawiązała sobie pętlę na szyi, wchodząc na niższe gałęzie.
Słuchajcie mnie, o dzieci me...
Sponad niebios spoglądam właśnie na was
Słucham waszych szeptów pośród traw...
Skoczyła, zawisła, szarpnęła się, zacharczała i ucichła.
bez lęku tańczcie dalej
w gęstwinie własnych cieni
i tak nikt nigdy nie zobaczy was...
Raz jeszcze się zaszamotała, spojrzała na niknące słońce.
- Allan.
I zginęła, samotna, zawieszona na konarze wierzby, która odtąd do swojego repertuaru piosenek, dołożyła jedną o niej: o zrozpaczonej kobiecie bez szans na odzyskanie synka.
bez lęku tańczcie dalej
w gęstwinie własnych cieni
i tak nikt nigdy nie zobaczy was...
CDN.
Ponownie proszę o komentarze. I o wyrozumiałość.