Żagiew wiary

-
- Pomywacz
- Posty: 60
- Rejestracja: czwartek, 23 sierpnia 2007, 13:53
- Numer GG: 7270128
Żagiew wiary
I
Nie wiem, mości panowie, dlaczego Astonrath, Bóg Pożogi, wybrał mnie na swojego sługę; nie chciałem nigdy być albinosem o zwęglonej skórze. Tak, przyjacielu? Uważasz, że niewrażliwość na ogień to dar? Dla mnie to klątwa. Klątwa, która nie pozwoli mi zaznać ciepła domowego ogniska. Macie, mości słuchacze, dziatwę? Z pewnością. A jakbyście nie mogli wyczuć ręką, czy jego czoła nie rozpala gorąc piekielny? Jeno moje wyczucie demonów pozwala mi odkryć biesa w ludzkiej skórze, jednak wtedy już tylko stos biedaka ocali... Nie, drogi panie, nie jestem inkwizytorem, gdzieżby tam! Nie palę ludzi na stosie. Jestem Kapłanem Ognia.
Dzięki ci, panie drogi, za ten cudowny popitek – ależ w gardle mi już zeschło pieruńsko. Nie zawsze moja skóra była czarna i pomarszczona – a przecież jeno trzydzieści dwie wiosny widziałem. Kiedyś byłem inny – zaprawdę inny. Nie spopielony, jak dzisiaj, ale też nie taki jak inne dzieci. Miałem białe włosy. I czerwone oczy. Włosy macocha mogła przefarbować, jak to zwała, , by wyglądały jako brązowe; oczu już nie. Tako więc bali się mnie; bajali, że kaj ja idę, bies stąpa za mną. Że patrzy swoimi szkarłatnymi ślepiami przez moje oczy. Mylili się. To nie ja byłem opętany, nie ja zginąłem, gdy obudziła się Bestia Mroku. Objawił mi się sam Astonrath, gdy sioło rozgorzało niczym pochodnia. W tym ogniu szalała Bestia – sam sołtys w demonicznej postaci. Wiedziałem, że za tym rogatym, rozżarzonym cielskiem kryje się przerażona dusza; jednak ona była już stracona. I zgodnie z wizją zesłaną mi przez Najwyższego, wkroczyłem w płonący krąg śmierci. Nikt prócz mnie nie widział diabelstwa – Pan Mój zesłał mi wiedzę i oświecenie, a przecież tylko niewiedza samowtór z ignorancją otwiera nasz umysł na wszystkie niegodziwości świata do tego stopnia, by mógł nad nami panować pomiot piekielny. Dlatego nie mógł mnie pochłonąć, dlatego moje natchnione słowa zmusiły go do odwrotu. Wycofał się, a za nim płomień w którym kroczył On i ja. Zostałem tam odmieniony ja i wyssane z duszy – tak, z duszy! – truchło sołtysa. Tak dokonała się moja przemiana – choć nie poczułem ognia, moje ciało ucierpiało straszliwie. Nigdy już nie poznam szczęścia ojcostwa, nie poczuję przyjemnego ciepła domowego ognia...
Oto ja, Trevano Czarny. Co? Przecież samiście prosili, bym uchylił kaptura. Nie mówiłem, że moja skóra jest zwęglona? Że oczy żarzą się szkarłatem? Że me włosy są białe niczym śnieg? Dlaczego się mnie boicie? Przecież przed chwilą piliście ze mną, przeżywaliście moje opowieści... A nikt z was nie wie, kto w tej gospodzie jest prawdziwym demonem. Tak, demonem! O, Astonrathu, ty widzisz niewiernych a nie grzmisz! Toż to nie wyznawcy, a heretycy, którzy kłamliwie wyznają w Twą boskość, a nie dają wiary w wrogów Twoich, których istnienie powoduje Twą egzystencję! A ty, bękarcie nieszczęsny, odłóż tę pochodnię – przecież mnie się płomień nie ima. A teraz, kmiecie – któż z was wierzy – szczerze wierzy – w Astonratha? Któż z was ufa mu całym sercem, nie lęka się ognia i dziękuje Panu za jego dar ciepła? Tylko jeden? A czy ten jeden jest choćby uczciwy w swym słowie? Czy nawet jeden nie może być czysty w sercu? Czemu nawet ten, który się przyzna, kryje w sercu fałszywy ogień, ogień piekieł? Tak, bękarcie, nie dziw oczu, ja już wiem, kogo czcisz. Może oszukasz swoich braci w niewierności, ale mnie nie przechytrzysz. Ja widzę to, co niewidoczne. Czuję żar piekła w twej duszy. A teraz, mości panowie, rozejdźcie się.
***
Wiedziałem, że nie mogę mu pomóc. Nikt nie mógł mu pomóc, ja mogłem jedynie skrócić jego męki. Ale czy on tego chciał? Czy zwykłe, jakże ludzkie przywiązanie do życia nie zaślepiło go? Nie miałem pojęcia. Dostosowałem się do obecności mocy, która żerowała na nim – z nią nie można walczyć, trzeba ją opanować, wchłonąć i zdusić czystą, niezachwianą wiarą. Czułem Jej obecność; mój umysł wirował w Niej. Połączyłem się nim z ciałem Bestii, zacząłem modły do Pana, Astonratha. Wiedziałem, że sprawi Jej to ból; wiedziałem też, że nasza synteza odbije się na moich zmysłach, że poczuję Jej strach, cierpienie. Mimo to, musiałem wytrzebić ten pomiot. Moje uczucia nic tu nie znaczyły; miałem misję do wypełnienia i nie zamierzałem zawieść.
Mój Pan mnie wysłuchał; czułem boleść potwora. Zrodzony z Mroku piekieł – zginie w oczyszczającym świętym ogniu wiary niegodnego kapłana. Czułem jego ból. Czułem jego strach. Czułem ciepło.
Czułem radość.
Przyjąłem całą moc. Wchłonąłem Cień. Pokonałem część Mroku. Deski przepalały się pod moim dotykiem.
Czułem ciepło.
Ciemno.
II
Ogień strawił już trzy ławy i zastawę drewnianą, na którą to karczmarz inwestował napiwki przez lata zebrane, albowiem zaradny a przedsiębiorczy był. Nie dość jednak, by murem ściany okryć, tak więc przerażające myśli galopowały raz po raz środkiem jego umysłu. Trzewia tawerny dopalały się już, czas tedy przyszedł na ściany.
-Kumie, podajcie wiadro, ogień sięga powały!
Zadziwiające, ile ludzie potrafią wykrzesać z siebie siły, gdy nadchodzi nieuniknione. Niezwykła sytuacja, zwykły człowiek, niezwykłe czyny. I dlatego zwykły kmieć, jakim był Janko Wręguła, potrafił zdobyć się na czyny, które – w jego opinii przynajmniej – dorównywały czynom rycerzy zakonnych. To on rzucił się na ratunek mdlejącemu kapłanowi, on to wyciągnął go ze zgliszcz, nim krokiew dachu łba mu nie strzaskała. Miał ci on dług wielki u nieprzytomnego – przecież dzięki niemu dokonał pomsty na grzeszniku, co to jego żonę gwałtem wziął i bękarta spłodził...
-Pachołka byście mi tu przysłali, sam nie utargam tego cielska!
-Zostawże Jachu tego biesa, niech gnije w ogniu! – Tak, w głosie karczmarza była nienawiść. Jednak tacy ludzie nie dostrzegają prawdziwego dobra ukrytego za pozornym złem, tak jak nie dostrzegli demona ukrytego pod postacią stajennego. Tak więc sam się ostał Janko w niesieniu ciała swego wybawcy, jeno gruba skóra skradzionych rękawic skórzanych chroniła jego skórę od żaru piekielnego, jaki emanował od kapłana. Silny z Janka był chłop, takoż podołał swemu zadaniu: wyniósł nieprzytomnego poza obręb karczmy. Położył ciało na trakcie i jeno się obrócił, a już pierwszy kamień poleciał...
III
Moja głowa... Nie czułem jej? O, nie... Było gorzej. Dużo Gorzej. Czułem ją? Mało powiedziane. Rozpalał ją żar niesamowity, żar, od którego oczy moje schły powoli. Chociaż dogorywałem – w obu znaczeniach – nie pamiętam, bym się zbudził. Sen tak głęboki mnie zmorzył, że wijący się wewnątrz, tlący powoli duch demona nie zdołał mnie wyswobodzić z oków koszmaru. A ten był jednym z najgorszych w moim bogatym życiu – przewijały się w nim najgorsze wspomnienia, porażki, błędy. Zniweczone szanse, nieodpowiednie decyzje, zaprzepaszczone możliwości... Nie, nie byłem zasranym szczęściarzem. Największym uśmiechem losu do mnie było wejście w ogień bez szwanku – co jednak łączyło się ze spaleniem skóry, mimo iż dotąd była nieludzko biała, sczerwienieniem białek oczu, choć przecież źrenice już wcześniej strzelały szkarłatem. Jedynie włosy się nie odmieniły – nie wiem, czemu akurat włosy, zamiast skóry, lepiej jednak nie wnikać w zamysły Astonratha. Nie dla śmiertelnych przeznaczona była znajomość woli Pana. Tak więc zostałem czarnoskórym, białowłosym i czerwonookim apostołem Pożogi.
Za to nieszczęść w mym życiu było od groma, przewijały się one przez całą mą naukę kontroli daru Pańskiego: od przypadkowego przypalenia szaty podczas wędrówki przez step, po sporadyczne złe oceny mocy demoniszczy, co raz omal nie pozbawiło mnie życia. Co prawda, nie czułem się teraz aż tak strasznie, jednak w takich chwilach rozumiałem nieszczęśliwe dziewice rzucające się ze skał; rozumiałem ich niechęć, wstręt do życia, które dostarcza im tyle cierpienia. Ale ja nie byłem jak one. Ja miałem wielkiego sprzymierzeńca, dlatego wciąż się trzymałem na tym padole łez. Miałem misję, i zamierzałem jej dopełnić...
Misja...
Otworzyłem oczy.
IV
W nagłym przypływie odwagi sołtys przeskoczył żegnające się z życiem ciało Jana Wręguły, wziął szeroki zamach na niemrawo zbierającego się z ziemi kapłana. Ledwo odchylił prawicę, a tu sięga go gorąc tak niesamowity, że płonące trzewia karczmy zdały się rajem. Bezcelowo zasłonił twarz dłonią, bezcelowo, gdyż płaty skóry już odpadały z czoła, policzków, nasady nosa... Nie minęła minuta, a ciało sołtysa było od przodu wypalone do kości, które to kości, nawiasem mówiąc, zwęglały się w niesłychanym tempie. Po wnętrznościach nie zostało nawet śladu.
Tymczasem osobnik mieniący się Trevano Czarny rozejrzał się mętnym wzrokiem, chociaż jego czerwone oczy jarzyły się blaskiem, zdawał się błądzić niczym dziecko we mgle. Zatoczył się i oparł o parkan, który wręcz stopił się pod jego dotykiem. Ku zdumieniu kapłana, który cicho westchnął, upadając. Ziemia zasyczała, trawa również się zwęglała Po oczach człowieka, jego ruchach gołym okiem znać było – paradoksalnie - gorączkę, włosy mieniły się odcieniami bieli i szarości niczym popiół, który wirował wokół.
Podniósł się i ruszył z wolna przed siebie, zostawiając ogniste ślady i smużki dymu w miejscach, gdzie nastąpił nogą. Co najdziwniejsze w tym wszystkim, ani włosy, ani ubrania, o ciele nie wspominając, nie spłonęły. Kaptur pozostał wytarty, krwawoczerwona szata zmatowiała, buty zabłocone. Włosy powiewały na ognistym wietrze, jednak ich także nie odmieniła anomalia.
Kmiecie uciekali w popłochu, dość im było widoku na wpół skremowanego sołtysa. Ten, który kamieniem powalił Wręgułę, spróbował również i kapłana tak załatwić, to był jedyny odważny. Na próżno, gdyż kamulec stopił się jeszcze w powietrzu, a niedoszła ofiara nawet zdarzenia nie zauważyła. Jednak chłop to chłop, a że ten nawet jak na chłopa głupi był, to rzecz jasna nie odpuścił. Wierzył solidnej, dębowej pałce, nie umysłowi. Nie podszedł za blisko...
V
Moja głowa... Wciąż tliły się w niej strzępy nieczystej duszy, raniąc przeokrutnie moją własną. Miałem wielką ochotę szarpać się z tym uczuciem, wyrywać bólowi, jednak wiedziałem, jakie będą konsekwencje. Musiałem wytrwać i przyjąć ognisty huragan niby najhojniejszy dar, przypominało to podążanie w ciemnościach wąskim mostem nad przepaścią. Jeśli zaufasz, utrzymasz kierunek i nie spanikujesz, dojdziesz na drugi dzień.
Wciąż prześwitywały mi wspomnienia ostatnich dni, zwłaszcza człowiek topiący się jak świeca o krok ode mnie. Widok piękny, a zarazem straszny.
Obudziło mnie poczucie niespełnienia. Misja... Miałem misję... Tylko, za cholerę, nie mogłem sobie przypomnieć, co to za misja... Może nigdy nie wiedziałem? Może... Całe moje życie to nieprzerwany ciąg domysłów, z których żaden nie przybliżał mnie nawet na krok do odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Najważniejsze, gdyż zawsze mnie interesowała wola boska. Przecież nie każdy zostaje obdarzony częścią Mocy, czyż nie?
Już nadciąga moja towarzyszka niedoli...
Witaj, Ciemności...
VI
Trevano, majacząc, półprzytomnie prowadził konia w kierunku miasta. W zasadzie, koń sam się prowadził, gdyż kapłan wszystkimi siłami skupiał się na utrzymaniu jedności umysłu, a wieloosobowość – jak na przykład rozmawianie ze sobą - w kontaktach z ludźmi nigdy nie pomagała.
Po tygodniu ociężałej jazdy zbliżył się do murów na tyle, by wyczuć znajome gorąco. Gorąco herezji, opętania, żar piekielnej nienawiści, który ogarnia wszystkie zbrukane istoty. A on ledwo trzymał się w siodle...
***
Tłum posępnym pomrukiem zaaprobował winy skazanego, odczytywane przez herolda. Herolda, gdyż gubernator nie przyszedł – bo i po co, tylko upapra się w sadzy ze stosu.
Kat ostatni raz sprawdzał więzy. Stos to dobroduszna kara dla mordercy, gwałciciela i heretyka, zwłaszcza, że poprosili mężczyznę w czerwonej szacie o poświęcenie ognia. Zgodził się, gdyż w tym przecież celu oficjalnie istniał jego zakon. Miał także dopilnować, by płomień należycie się rozprzestrzeniał, nie może przecież być, żeby rytuał oczyszczenia duszy skończył się z powodu uduszenia czy zwęglenia mózgu. Miał czelność gnój, by dobrać się do służebnicy w świątyni i złożyć z niej krwawą ofiarę na ołtarzu Astonratha, zabiwszy wcześniej jedynego kapłana w mieście. Wynajętego kapłana dziwiło jedynie, iż nie wyczuwał w skazanym potępieńczego jazgotu duszy – ale cóż, nie każdy zbrodniarz z miejsca stawał się sługą piekielnym...
-Zajrzyj mi w oczy, synu – rzekł Trevano, podchodząc do stosu. Potem w myślach dodał: -A ja zajrzę ci w duszę.
Zdumiał się tym, co wyczytał z tego rytuału. Nie sądził, iż ujrzy kapłana Przęklętnika, ani tym bardziej ręki podającej opium. Ciekawe wspomnienia miał chłop, nie ma co!
-Niewinny! – okrzyk kapłana poniósł się niby grzmot po placu. Ostatnia instancja – prawo boskie. A więc niewinny. Uwolniono z pęt mężczyznę w karnym habicie, teraz kapłan zobaczył, jaki jest przeraźliwie chudy. Ułaskawiony nawet nie poczuł, iż popuścił ze szczęścia, chociaż mokra plama budziła rozbawienie tłumu. Mimo iż sprawa wydawała się zakończona...
VII
...to zakończona nie była. Ktoś zamordował Kapłana Ognia, skalał służkę świątynną oraz splugawił ołtarz – a wszystko to rękami znarkotyzowanego głupca. Pośpieszyłem czym prędzej do domu gubernatora, moja pozycja zdziałała cuda. Dosłownie, gdyż przeciętny mieszczanin na audycję czeka miesiącami. Kamerdyner zaprosił mnie z ukłonem do środka, poprowadził przez sieni dwie izby przejściowe.
Wtedy moje zmysły stępiały. Dobrze trafiłem! Czyżby sam gubernator sprzedał duszę Przeklętnikowi?
Ocknąłem się, w samą porę, gdyż wokół nas prężyła się już dumnie gwardia przyboczna gubernatora. Staliśmy przed ostatnimi drzwiami, przed salą audycyjną. Omal nie mdlałem od gorąca buchającego zza drzwi, ale czułem je tylko ja. Dobrze trafiłem – naprawdę gubernator był opętany. Gdy otwarły się drzwi, natychmiast dojrzałem błysk w oku – ten charakterystyczny błysk, kiedy człowiek nie kontroluje swoich poczynań. Nie trwoniłem czasu, skoczyłem do niego nim zorientował się w sytuacji. Gdy dotknąłem dłonią jego twarzy, usłyszałem stłumione przekleństwo i odgłos wyciąganej broni. Absorbowałem energię, jednak stres i osłabienie po ostatniej interwencji wywołały mój błąd – wchłonąłem go za szybko. Zemdleliśmy obaj równocześnie, on bez duszy – ja z dwoma.
Ciemność...
VIII
-Niniejszym ogłaszam, iż kapłan wędrowny Trevano został skazany na stos za zamach stanu! – herold znów grzmiał. Taki tydzień rzadko się trafia – pierw jeden uniewinniony prawem boskim, dzisiaj zaś spłonie i on, i jego wybawiciel. Dał mu zaledwie tydzień życia, a gawiedzi podwójne widowisko.
Kapłan zwisał bezwładnie w więzach, głowę miał spuszczoną, włos rozwiany. Jedynie oczy wydawały się żywe – wręcz szczęśliwe. Nie dlatego, iż złączy się ostatecznie ze swym żywiołem, lecz...
IX
...dlatego, że misję wykonałżem wzorowo. Dowiedziałem się, dlaczego gubernator kazał znarkotyzowanemu niewolnikowi shańbic swoją córkę, dlaczego poświęcił ją i swą duszę, by przyjąć biesa... Niestety, otrzymał słabego towarzysza, zbyt słabego, by bodaj ostrzegł swego pana przede mną. Dlatego, iż opętanym stał się dopiero po rytuale, toż i świętej pamięci kapłan Throdus nie mógł nic przeczuwać. Jak i każdy kapłan, który ma przed sobą zwykłego człowieka, choćby i zaślepionego pragnieniem pozbycia się klątwy, nawet za cenę innej klątwy... Dziwni są ludzie, nigdy ich nie rozumiałem. Gubernator stanowił dla mnie przekrój tego, co w ludziach niezrozumiałe.
Podpalili stos... Przyjemny, ciepły podmuch omiótł me stopy... Nagle zorientowałem się, iż na karku z kolei marznę, tak więc ostatni raz skorzystałem z danej mi mocy i podniosłem płomień wyżej. Zza kurtyny ognia dobiegł mnie stłumiony okrzyk, lecz nie zwracałem już na nic uwagi. Odchodziłem do raju, to był jego przedsmak...
Ciepło...
Ciemność.
Nie wiem, mości panowie, dlaczego Astonrath, Bóg Pożogi, wybrał mnie na swojego sługę; nie chciałem nigdy być albinosem o zwęglonej skórze. Tak, przyjacielu? Uważasz, że niewrażliwość na ogień to dar? Dla mnie to klątwa. Klątwa, która nie pozwoli mi zaznać ciepła domowego ogniska. Macie, mości słuchacze, dziatwę? Z pewnością. A jakbyście nie mogli wyczuć ręką, czy jego czoła nie rozpala gorąc piekielny? Jeno moje wyczucie demonów pozwala mi odkryć biesa w ludzkiej skórze, jednak wtedy już tylko stos biedaka ocali... Nie, drogi panie, nie jestem inkwizytorem, gdzieżby tam! Nie palę ludzi na stosie. Jestem Kapłanem Ognia.
Dzięki ci, panie drogi, za ten cudowny popitek – ależ w gardle mi już zeschło pieruńsko. Nie zawsze moja skóra była czarna i pomarszczona – a przecież jeno trzydzieści dwie wiosny widziałem. Kiedyś byłem inny – zaprawdę inny. Nie spopielony, jak dzisiaj, ale też nie taki jak inne dzieci. Miałem białe włosy. I czerwone oczy. Włosy macocha mogła przefarbować, jak to zwała, , by wyglądały jako brązowe; oczu już nie. Tako więc bali się mnie; bajali, że kaj ja idę, bies stąpa za mną. Że patrzy swoimi szkarłatnymi ślepiami przez moje oczy. Mylili się. To nie ja byłem opętany, nie ja zginąłem, gdy obudziła się Bestia Mroku. Objawił mi się sam Astonrath, gdy sioło rozgorzało niczym pochodnia. W tym ogniu szalała Bestia – sam sołtys w demonicznej postaci. Wiedziałem, że za tym rogatym, rozżarzonym cielskiem kryje się przerażona dusza; jednak ona była już stracona. I zgodnie z wizją zesłaną mi przez Najwyższego, wkroczyłem w płonący krąg śmierci. Nikt prócz mnie nie widział diabelstwa – Pan Mój zesłał mi wiedzę i oświecenie, a przecież tylko niewiedza samowtór z ignorancją otwiera nasz umysł na wszystkie niegodziwości świata do tego stopnia, by mógł nad nami panować pomiot piekielny. Dlatego nie mógł mnie pochłonąć, dlatego moje natchnione słowa zmusiły go do odwrotu. Wycofał się, a za nim płomień w którym kroczył On i ja. Zostałem tam odmieniony ja i wyssane z duszy – tak, z duszy! – truchło sołtysa. Tak dokonała się moja przemiana – choć nie poczułem ognia, moje ciało ucierpiało straszliwie. Nigdy już nie poznam szczęścia ojcostwa, nie poczuję przyjemnego ciepła domowego ognia...
Oto ja, Trevano Czarny. Co? Przecież samiście prosili, bym uchylił kaptura. Nie mówiłem, że moja skóra jest zwęglona? Że oczy żarzą się szkarłatem? Że me włosy są białe niczym śnieg? Dlaczego się mnie boicie? Przecież przed chwilą piliście ze mną, przeżywaliście moje opowieści... A nikt z was nie wie, kto w tej gospodzie jest prawdziwym demonem. Tak, demonem! O, Astonrathu, ty widzisz niewiernych a nie grzmisz! Toż to nie wyznawcy, a heretycy, którzy kłamliwie wyznają w Twą boskość, a nie dają wiary w wrogów Twoich, których istnienie powoduje Twą egzystencję! A ty, bękarcie nieszczęsny, odłóż tę pochodnię – przecież mnie się płomień nie ima. A teraz, kmiecie – któż z was wierzy – szczerze wierzy – w Astonratha? Któż z was ufa mu całym sercem, nie lęka się ognia i dziękuje Panu za jego dar ciepła? Tylko jeden? A czy ten jeden jest choćby uczciwy w swym słowie? Czy nawet jeden nie może być czysty w sercu? Czemu nawet ten, który się przyzna, kryje w sercu fałszywy ogień, ogień piekieł? Tak, bękarcie, nie dziw oczu, ja już wiem, kogo czcisz. Może oszukasz swoich braci w niewierności, ale mnie nie przechytrzysz. Ja widzę to, co niewidoczne. Czuję żar piekła w twej duszy. A teraz, mości panowie, rozejdźcie się.
***
Wiedziałem, że nie mogę mu pomóc. Nikt nie mógł mu pomóc, ja mogłem jedynie skrócić jego męki. Ale czy on tego chciał? Czy zwykłe, jakże ludzkie przywiązanie do życia nie zaślepiło go? Nie miałem pojęcia. Dostosowałem się do obecności mocy, która żerowała na nim – z nią nie można walczyć, trzeba ją opanować, wchłonąć i zdusić czystą, niezachwianą wiarą. Czułem Jej obecność; mój umysł wirował w Niej. Połączyłem się nim z ciałem Bestii, zacząłem modły do Pana, Astonratha. Wiedziałem, że sprawi Jej to ból; wiedziałem też, że nasza synteza odbije się na moich zmysłach, że poczuję Jej strach, cierpienie. Mimo to, musiałem wytrzebić ten pomiot. Moje uczucia nic tu nie znaczyły; miałem misję do wypełnienia i nie zamierzałem zawieść.
Mój Pan mnie wysłuchał; czułem boleść potwora. Zrodzony z Mroku piekieł – zginie w oczyszczającym świętym ogniu wiary niegodnego kapłana. Czułem jego ból. Czułem jego strach. Czułem ciepło.
Czułem radość.
Przyjąłem całą moc. Wchłonąłem Cień. Pokonałem część Mroku. Deski przepalały się pod moim dotykiem.
Czułem ciepło.
Ciemno.
II
Ogień strawił już trzy ławy i zastawę drewnianą, na którą to karczmarz inwestował napiwki przez lata zebrane, albowiem zaradny a przedsiębiorczy był. Nie dość jednak, by murem ściany okryć, tak więc przerażające myśli galopowały raz po raz środkiem jego umysłu. Trzewia tawerny dopalały się już, czas tedy przyszedł na ściany.
-Kumie, podajcie wiadro, ogień sięga powały!
Zadziwiające, ile ludzie potrafią wykrzesać z siebie siły, gdy nadchodzi nieuniknione. Niezwykła sytuacja, zwykły człowiek, niezwykłe czyny. I dlatego zwykły kmieć, jakim był Janko Wręguła, potrafił zdobyć się na czyny, które – w jego opinii przynajmniej – dorównywały czynom rycerzy zakonnych. To on rzucił się na ratunek mdlejącemu kapłanowi, on to wyciągnął go ze zgliszcz, nim krokiew dachu łba mu nie strzaskała. Miał ci on dług wielki u nieprzytomnego – przecież dzięki niemu dokonał pomsty na grzeszniku, co to jego żonę gwałtem wziął i bękarta spłodził...
-Pachołka byście mi tu przysłali, sam nie utargam tego cielska!
-Zostawże Jachu tego biesa, niech gnije w ogniu! – Tak, w głosie karczmarza była nienawiść. Jednak tacy ludzie nie dostrzegają prawdziwego dobra ukrytego za pozornym złem, tak jak nie dostrzegli demona ukrytego pod postacią stajennego. Tak więc sam się ostał Janko w niesieniu ciała swego wybawcy, jeno gruba skóra skradzionych rękawic skórzanych chroniła jego skórę od żaru piekielnego, jaki emanował od kapłana. Silny z Janka był chłop, takoż podołał swemu zadaniu: wyniósł nieprzytomnego poza obręb karczmy. Położył ciało na trakcie i jeno się obrócił, a już pierwszy kamień poleciał...
III
Moja głowa... Nie czułem jej? O, nie... Było gorzej. Dużo Gorzej. Czułem ją? Mało powiedziane. Rozpalał ją żar niesamowity, żar, od którego oczy moje schły powoli. Chociaż dogorywałem – w obu znaczeniach – nie pamiętam, bym się zbudził. Sen tak głęboki mnie zmorzył, że wijący się wewnątrz, tlący powoli duch demona nie zdołał mnie wyswobodzić z oków koszmaru. A ten był jednym z najgorszych w moim bogatym życiu – przewijały się w nim najgorsze wspomnienia, porażki, błędy. Zniweczone szanse, nieodpowiednie decyzje, zaprzepaszczone możliwości... Nie, nie byłem zasranym szczęściarzem. Największym uśmiechem losu do mnie było wejście w ogień bez szwanku – co jednak łączyło się ze spaleniem skóry, mimo iż dotąd była nieludzko biała, sczerwienieniem białek oczu, choć przecież źrenice już wcześniej strzelały szkarłatem. Jedynie włosy się nie odmieniły – nie wiem, czemu akurat włosy, zamiast skóry, lepiej jednak nie wnikać w zamysły Astonratha. Nie dla śmiertelnych przeznaczona była znajomość woli Pana. Tak więc zostałem czarnoskórym, białowłosym i czerwonookim apostołem Pożogi.
Za to nieszczęść w mym życiu było od groma, przewijały się one przez całą mą naukę kontroli daru Pańskiego: od przypadkowego przypalenia szaty podczas wędrówki przez step, po sporadyczne złe oceny mocy demoniszczy, co raz omal nie pozbawiło mnie życia. Co prawda, nie czułem się teraz aż tak strasznie, jednak w takich chwilach rozumiałem nieszczęśliwe dziewice rzucające się ze skał; rozumiałem ich niechęć, wstręt do życia, które dostarcza im tyle cierpienia. Ale ja nie byłem jak one. Ja miałem wielkiego sprzymierzeńca, dlatego wciąż się trzymałem na tym padole łez. Miałem misję, i zamierzałem jej dopełnić...
Misja...
Otworzyłem oczy.
IV
W nagłym przypływie odwagi sołtys przeskoczył żegnające się z życiem ciało Jana Wręguły, wziął szeroki zamach na niemrawo zbierającego się z ziemi kapłana. Ledwo odchylił prawicę, a tu sięga go gorąc tak niesamowity, że płonące trzewia karczmy zdały się rajem. Bezcelowo zasłonił twarz dłonią, bezcelowo, gdyż płaty skóry już odpadały z czoła, policzków, nasady nosa... Nie minęła minuta, a ciało sołtysa było od przodu wypalone do kości, które to kości, nawiasem mówiąc, zwęglały się w niesłychanym tempie. Po wnętrznościach nie zostało nawet śladu.
Tymczasem osobnik mieniący się Trevano Czarny rozejrzał się mętnym wzrokiem, chociaż jego czerwone oczy jarzyły się blaskiem, zdawał się błądzić niczym dziecko we mgle. Zatoczył się i oparł o parkan, który wręcz stopił się pod jego dotykiem. Ku zdumieniu kapłana, który cicho westchnął, upadając. Ziemia zasyczała, trawa również się zwęglała Po oczach człowieka, jego ruchach gołym okiem znać było – paradoksalnie - gorączkę, włosy mieniły się odcieniami bieli i szarości niczym popiół, który wirował wokół.
Podniósł się i ruszył z wolna przed siebie, zostawiając ogniste ślady i smużki dymu w miejscach, gdzie nastąpił nogą. Co najdziwniejsze w tym wszystkim, ani włosy, ani ubrania, o ciele nie wspominając, nie spłonęły. Kaptur pozostał wytarty, krwawoczerwona szata zmatowiała, buty zabłocone. Włosy powiewały na ognistym wietrze, jednak ich także nie odmieniła anomalia.
Kmiecie uciekali w popłochu, dość im było widoku na wpół skremowanego sołtysa. Ten, który kamieniem powalił Wręgułę, spróbował również i kapłana tak załatwić, to był jedyny odważny. Na próżno, gdyż kamulec stopił się jeszcze w powietrzu, a niedoszła ofiara nawet zdarzenia nie zauważyła. Jednak chłop to chłop, a że ten nawet jak na chłopa głupi był, to rzecz jasna nie odpuścił. Wierzył solidnej, dębowej pałce, nie umysłowi. Nie podszedł za blisko...
V
Moja głowa... Wciąż tliły się w niej strzępy nieczystej duszy, raniąc przeokrutnie moją własną. Miałem wielką ochotę szarpać się z tym uczuciem, wyrywać bólowi, jednak wiedziałem, jakie będą konsekwencje. Musiałem wytrwać i przyjąć ognisty huragan niby najhojniejszy dar, przypominało to podążanie w ciemnościach wąskim mostem nad przepaścią. Jeśli zaufasz, utrzymasz kierunek i nie spanikujesz, dojdziesz na drugi dzień.
Wciąż prześwitywały mi wspomnienia ostatnich dni, zwłaszcza człowiek topiący się jak świeca o krok ode mnie. Widok piękny, a zarazem straszny.
Obudziło mnie poczucie niespełnienia. Misja... Miałem misję... Tylko, za cholerę, nie mogłem sobie przypomnieć, co to za misja... Może nigdy nie wiedziałem? Może... Całe moje życie to nieprzerwany ciąg domysłów, z których żaden nie przybliżał mnie nawet na krok do odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Najważniejsze, gdyż zawsze mnie interesowała wola boska. Przecież nie każdy zostaje obdarzony częścią Mocy, czyż nie?
Już nadciąga moja towarzyszka niedoli...
Witaj, Ciemności...
VI
Trevano, majacząc, półprzytomnie prowadził konia w kierunku miasta. W zasadzie, koń sam się prowadził, gdyż kapłan wszystkimi siłami skupiał się na utrzymaniu jedności umysłu, a wieloosobowość – jak na przykład rozmawianie ze sobą - w kontaktach z ludźmi nigdy nie pomagała.
Po tygodniu ociężałej jazdy zbliżył się do murów na tyle, by wyczuć znajome gorąco. Gorąco herezji, opętania, żar piekielnej nienawiści, który ogarnia wszystkie zbrukane istoty. A on ledwo trzymał się w siodle...
***
Tłum posępnym pomrukiem zaaprobował winy skazanego, odczytywane przez herolda. Herolda, gdyż gubernator nie przyszedł – bo i po co, tylko upapra się w sadzy ze stosu.
Kat ostatni raz sprawdzał więzy. Stos to dobroduszna kara dla mordercy, gwałciciela i heretyka, zwłaszcza, że poprosili mężczyznę w czerwonej szacie o poświęcenie ognia. Zgodził się, gdyż w tym przecież celu oficjalnie istniał jego zakon. Miał także dopilnować, by płomień należycie się rozprzestrzeniał, nie może przecież być, żeby rytuał oczyszczenia duszy skończył się z powodu uduszenia czy zwęglenia mózgu. Miał czelność gnój, by dobrać się do służebnicy w świątyni i złożyć z niej krwawą ofiarę na ołtarzu Astonratha, zabiwszy wcześniej jedynego kapłana w mieście. Wynajętego kapłana dziwiło jedynie, iż nie wyczuwał w skazanym potępieńczego jazgotu duszy – ale cóż, nie każdy zbrodniarz z miejsca stawał się sługą piekielnym...
-Zajrzyj mi w oczy, synu – rzekł Trevano, podchodząc do stosu. Potem w myślach dodał: -A ja zajrzę ci w duszę.
Zdumiał się tym, co wyczytał z tego rytuału. Nie sądził, iż ujrzy kapłana Przęklętnika, ani tym bardziej ręki podającej opium. Ciekawe wspomnienia miał chłop, nie ma co!
-Niewinny! – okrzyk kapłana poniósł się niby grzmot po placu. Ostatnia instancja – prawo boskie. A więc niewinny. Uwolniono z pęt mężczyznę w karnym habicie, teraz kapłan zobaczył, jaki jest przeraźliwie chudy. Ułaskawiony nawet nie poczuł, iż popuścił ze szczęścia, chociaż mokra plama budziła rozbawienie tłumu. Mimo iż sprawa wydawała się zakończona...
VII
...to zakończona nie była. Ktoś zamordował Kapłana Ognia, skalał służkę świątynną oraz splugawił ołtarz – a wszystko to rękami znarkotyzowanego głupca. Pośpieszyłem czym prędzej do domu gubernatora, moja pozycja zdziałała cuda. Dosłownie, gdyż przeciętny mieszczanin na audycję czeka miesiącami. Kamerdyner zaprosił mnie z ukłonem do środka, poprowadził przez sieni dwie izby przejściowe.
Wtedy moje zmysły stępiały. Dobrze trafiłem! Czyżby sam gubernator sprzedał duszę Przeklętnikowi?
Ocknąłem się, w samą porę, gdyż wokół nas prężyła się już dumnie gwardia przyboczna gubernatora. Staliśmy przed ostatnimi drzwiami, przed salą audycyjną. Omal nie mdlałem od gorąca buchającego zza drzwi, ale czułem je tylko ja. Dobrze trafiłem – naprawdę gubernator był opętany. Gdy otwarły się drzwi, natychmiast dojrzałem błysk w oku – ten charakterystyczny błysk, kiedy człowiek nie kontroluje swoich poczynań. Nie trwoniłem czasu, skoczyłem do niego nim zorientował się w sytuacji. Gdy dotknąłem dłonią jego twarzy, usłyszałem stłumione przekleństwo i odgłos wyciąganej broni. Absorbowałem energię, jednak stres i osłabienie po ostatniej interwencji wywołały mój błąd – wchłonąłem go za szybko. Zemdleliśmy obaj równocześnie, on bez duszy – ja z dwoma.
Ciemność...
VIII
-Niniejszym ogłaszam, iż kapłan wędrowny Trevano został skazany na stos za zamach stanu! – herold znów grzmiał. Taki tydzień rzadko się trafia – pierw jeden uniewinniony prawem boskim, dzisiaj zaś spłonie i on, i jego wybawiciel. Dał mu zaledwie tydzień życia, a gawiedzi podwójne widowisko.
Kapłan zwisał bezwładnie w więzach, głowę miał spuszczoną, włos rozwiany. Jedynie oczy wydawały się żywe – wręcz szczęśliwe. Nie dlatego, iż złączy się ostatecznie ze swym żywiołem, lecz...
IX
...dlatego, że misję wykonałżem wzorowo. Dowiedziałem się, dlaczego gubernator kazał znarkotyzowanemu niewolnikowi shańbic swoją córkę, dlaczego poświęcił ją i swą duszę, by przyjąć biesa... Niestety, otrzymał słabego towarzysza, zbyt słabego, by bodaj ostrzegł swego pana przede mną. Dlatego, iż opętanym stał się dopiero po rytuale, toż i świętej pamięci kapłan Throdus nie mógł nic przeczuwać. Jak i każdy kapłan, który ma przed sobą zwykłego człowieka, choćby i zaślepionego pragnieniem pozbycia się klątwy, nawet za cenę innej klątwy... Dziwni są ludzie, nigdy ich nie rozumiałem. Gubernator stanowił dla mnie przekrój tego, co w ludziach niezrozumiałe.
Podpalili stos... Przyjemny, ciepły podmuch omiótł me stopy... Nagle zorientowałem się, iż na karku z kolei marznę, tak więc ostatni raz skorzystałem z danej mi mocy i podniosłem płomień wyżej. Zza kurtyny ognia dobiegł mnie stłumiony okrzyk, lecz nie zwracałem już na nic uwagi. Odchodziłem do raju, to był jego przedsmak...
Ciepło...
Ciemność.
FSM!

-
- Bosman
- Posty: 1719
- Rejestracja: sobota, 4 sierpnia 2007, 12:16
- Numer GG: 11803348
- Lokalizacja: Łóżko -> Lodówka -> Kibel -> Komputer (zapętlić)
Re: Żagiew wiary
Ciekawe. Choć biblijny styl użyty w kilku momentach jest nieco denerwujący. Pomysł też nie najgorszy... Przyjemnie się czyta. Choć ma pewną wadę, którą dostrzegam w większości utworów - powoli się rozwija. A pierwsze słowo, jakie zobaczy czytelnik powinno przykuć uwagę. Taka zasada niczym u Hitchcocka - Wpierw trzęsienie ziemi, później napięcie stopniowo rośnie.
Ekstra zakończenie. Fajny pomysł. Fajnie i czytelnie napisane. Jedyna wada - brak 'trzęsienia na początku'.
Jej... Co tu dać... 4+
Ekstra zakończenie. Fajny pomysł. Fajnie i czytelnie napisane. Jedyna wada - brak 'trzęsienia na początku'.
Jej... Co tu dać... 4+

-
- Pomywacz
- Posty: 60
- Rejestracja: czwartek, 23 sierpnia 2007, 13:53
- Numer GG: 7270128
Re: Żagiew wiary
Styl biblijny chyba wynika z osoby głównego bohatera, bo tak bym nigdy celowo nie użył takiego stylu.
Nie lubię epickich historii, więc zacząłem spokojnie. Owszem, można było inaczej, ale wtedy trzeba jeszcze przedstawiać stopniowo bohatera - a takie coś mnie denerwuje. Wolę pewną ilość informacji na starcie, potem ew. dopowiedzenia.
Zakończenie - dzięki, bo nie byłem pewien jego jakości.
Nie lubię epickich historii, więc zacząłem spokojnie. Owszem, można było inaczej, ale wtedy trzeba jeszcze przedstawiać stopniowo bohatera - a takie coś mnie denerwuje. Wolę pewną ilość informacji na starcie, potem ew. dopowiedzenia.
Zakończenie - dzięki, bo nie byłem pewien jego jakości.
FSM!

-
- Bosman
- Posty: 1719
- Rejestracja: sobota, 4 sierpnia 2007, 12:16
- Numer GG: 11803348
- Lokalizacja: Łóżko -> Lodówka -> Kibel -> Komputer (zapętlić)
Re: Żagiew wiary
Można trochę z tej postaci wpleść w jakiś szokujący początek, później to rozwijając. Bo tak jest na początku nieco nudno... Ciekawy przykład początku to Prolog do Wiedźmina tom1. Sporo tam o postaci wplotł, a było dynamicznie i przyciągająco uwagę.

-
- Pomywacz
- Posty: 60
- Rejestracja: czwartek, 23 sierpnia 2007, 13:53
- Numer GG: 7270128
Re: Żagiew wiary
Ja nie ASSihamaah pisze:Można trochę z tej postaci wpleść w jakiś szokujący początek, później to rozwijając. Bo tak jest na początku nieco nudno... Ciekawy przykład początku to Prolog do Wiedźmina tom1. Sporo tam o postaci wplotł, a było dynamicznie i przyciągająco uwagę.

FSM!

- BAZYL
- Zły Tawerniak
- Posty: 4853
- Rejestracja: czwartek, 12 sierpnia 2004, 09:51
- Numer GG: 3135921
- Skype: bazyl23
- Lokalizacja: Słupsk/Gorzów Wlkp.
- Kontakt:
Re: Żagiew wiary










Pierwszy Admirał Niezwyciężonej Floty Rybackiej Najjaśniejszego Pana, Postrach Mórz i Oceanów, Wody Stojącej i Płynącej...

-
- Pomywacz
- Posty: 60
- Rejestracja: czwartek, 23 sierpnia 2007, 13:53
- Numer GG: 7270128
Re: Żagiew wiary
*Albinosik jest wyjaśniony.
*W sumie...
*No z tym zgoda.
*Literówka.
*Nie wykluczam.
*Literówka.
*Que?
*Ani nie pisałem tego, żeby było łatwe, ani też nie uważam się za takiego geniusza językowego jak Sapkowski. Za to z pomysłem ok - bo na tym moje wypociny się opierały. Generalnie chciałem to jak najszybciej skończyć, co było błędem.
*A wiesz jak miało to w zamyśle wyglądać? Jak I rozdział. Nie mów mi, że mam zmieniać osobę, ok? Prędzej trafia już argument o stylizacji - ale to już wynikało z zamysłu.
Język toporny, akcja wolna, pewnie też doszłoby grafomaństwo. Jak na amatorskie pisanko - nie jest tak źle
*W sumie...
*No z tym zgoda.
*Literówka.
*Nie wykluczam.
*Literówka.
*Que?
*Ani nie pisałem tego, żeby było łatwe, ani też nie uważam się za takiego geniusza językowego jak Sapkowski. Za to z pomysłem ok - bo na tym moje wypociny się opierały. Generalnie chciałem to jak najszybciej skończyć, co było błędem.
*A wiesz jak miało to w zamyśle wyglądać? Jak I rozdział. Nie mów mi, że mam zmieniać osobę, ok? Prędzej trafia już argument o stylizacji - ale to już wynikało z zamysłu.
Język toporny, akcja wolna, pewnie też doszłoby grafomaństwo. Jak na amatorskie pisanko - nie jest tak źle

FSM!

-
- Majtek
- Posty: 132
- Rejestracja: sobota, 29 września 2007, 15:25
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: Północna Kraina Betonu
Re: Żagiew wiary
A ja bardzo pochwale pomysł i budowany klimat. Postać Kapłana Ognia ciekawa, odpowiednio określona.
W sumie radzę poprawić, prześledzić kilka razy ze słownikiem, ew. napisać od nowa(nie będę się powtarzał co
). WYMAGA WIĘCEJ PRACY ode mię 3... no 4 
W sumie radzę poprawić, prześledzić kilka razy ze słownikiem, ew. napisać od nowa(nie będę się powtarzał co


