Deszcz
: środa, 4 lipca 2007, 21:39
Deszcz
Chmury zasłaniają księżyc szczelną, czarną warstwą. Do tego uliczne latarnie nie działają. Cholernie ciemno.
Stoi w otwartym oknie, zimny wiatr targa jego włosami i szczypie w twarz. W czoło uderza pierwsza kropla. Zaczyna padać.
Puk, puk-puk, puk, puk-puk-puk... Deszcz dzwoni o metalowy parapet i brukowany chodnik pod nim. On wbija wzrok w nieokreślony punkt, pogrąża się w zadumie. Dźwięk deszczu przechodzi w miarowy szum, głośniej, głośniej... Sekundy, minuty mijają. Jego włosy nasiąkają wodą i opadają na oczy. Mokro. Otrząsa się na chwilę, mruga szybko powiekami i zamyka okno. Tłumi szum, nie dość jednak, by zupełnie ucichł.
Wyciera głowę ręcznikiem, rzuca go na oparcie krzesła. Zauważa, że w pokoju zrobiło się chłodno. Podkręca grzejnik, nie za mocno i nie za słabo. Gasi światło. Nie widzi nic. Zapada absolutna ciemność. Po omacku odszukuje łóżko, zdejmuje szlafrok i kładzie się spać.
Ale sen nie nadchodzi.
Myśli. Setki myśli.
Kim jestem? Jestem mężczyzną po trzydziestce, od czterech lat prowadzę swoją firmę. Cudem udało się zapełnić lukę na rynku, dalej jakoś poszło. Zarabiam dość, by się utrzymać. Jakim kosztem? Harówka od ósmej do ósmej. Nikt nigdy nie mówił, że będzie lekko. Mam swoje mieszkanie, nie dzielę go z nikim. Nie mam czasu na pasje. Na nic. Piję.
Kim byłem? Gnojkiem wychowanym przez zakonnice z przykościelnego domu dziecka. Zawsze na uboczu, zawsze ostatni i na zawsze w bagnie. Potem szkoła, liceum i pełnoletność; początek życia na własny rachunek. Łatwo? Gdzieżby. Popychadło, przynieś, wynieś, pozamiataj i zabieraj stąd swoją dupę. Jakoś zdana matura i ukończone studia zaoczne. W tak zwanym międzyczasie detoks, zwieńczenie przygody z dragami. Hasz, amfetamina, o marihuanie i crackach nawet nie wspominam. Dalej już jedynie firma.
W co wierzę? W nic. Trudno jest mi wierzyć.
Mam kogoś? A dziwki się liczą? Jeśli nie, to nikogo. Z nikim się nie związałem, bo nie potrafię. Zawiodłem się wiele razy. Nie mam też przyjaciół, znajomych bardzo niewielu. Mam za to świadomość, że są interesowni. Rodziców nigdy nie udało mi się odnaleźć.
Co osiągnąłem? Skrajne zmęczenie, nałóg alkoholowy, zgorzknienie i ekstremalny pesymizm. Dzięki czemu? Dzięki sobie, oczywiście. Życie toczy się tak a nie inaczej i trzeba się liczyć z wszelkimi tego konsekwencjami.
Czy jestem silny? Nie... Raczej... nie.
Zasypia. Chwilę leży nieruchomo. Zaczyna się wiercić, przewracać z boku na bok, szepcze coś nieuchwytnego. Czoło ma zroszone kropelkami potu. Znów przestaje się ruszać, dłonie splata na piersi. Szybki, nieregularny oddech.
Śni.
Z rur grzejnika dobywa się szmer, tworząc tło dla szumu ulewnego deszczu.
* * *
Anioł siada na brzegu jego łóżka. On budzi się, pyta:
- Jest tu ktoś?
Ależ nie, przecież jesteś sam.
Zasypia ponownie. Anioł chwyta go za wilgotną dłoń i delikatnie gładzi po jej grzbiecie.
- Jesteś silny - mówi.
Wiatr w końcu przepędza ciężkie chmury, odsłaniając księżyc. Przestaje padać. Srebrzysta łuna wlewa się do jego pokoju.
Chmury zasłaniają księżyc szczelną, czarną warstwą. Do tego uliczne latarnie nie działają. Cholernie ciemno.
Stoi w otwartym oknie, zimny wiatr targa jego włosami i szczypie w twarz. W czoło uderza pierwsza kropla. Zaczyna padać.
Puk, puk-puk, puk, puk-puk-puk... Deszcz dzwoni o metalowy parapet i brukowany chodnik pod nim. On wbija wzrok w nieokreślony punkt, pogrąża się w zadumie. Dźwięk deszczu przechodzi w miarowy szum, głośniej, głośniej... Sekundy, minuty mijają. Jego włosy nasiąkają wodą i opadają na oczy. Mokro. Otrząsa się na chwilę, mruga szybko powiekami i zamyka okno. Tłumi szum, nie dość jednak, by zupełnie ucichł.
Wyciera głowę ręcznikiem, rzuca go na oparcie krzesła. Zauważa, że w pokoju zrobiło się chłodno. Podkręca grzejnik, nie za mocno i nie za słabo. Gasi światło. Nie widzi nic. Zapada absolutna ciemność. Po omacku odszukuje łóżko, zdejmuje szlafrok i kładzie się spać.
Ale sen nie nadchodzi.
Myśli. Setki myśli.
Kim jestem? Jestem mężczyzną po trzydziestce, od czterech lat prowadzę swoją firmę. Cudem udało się zapełnić lukę na rynku, dalej jakoś poszło. Zarabiam dość, by się utrzymać. Jakim kosztem? Harówka od ósmej do ósmej. Nikt nigdy nie mówił, że będzie lekko. Mam swoje mieszkanie, nie dzielę go z nikim. Nie mam czasu na pasje. Na nic. Piję.
Kim byłem? Gnojkiem wychowanym przez zakonnice z przykościelnego domu dziecka. Zawsze na uboczu, zawsze ostatni i na zawsze w bagnie. Potem szkoła, liceum i pełnoletność; początek życia na własny rachunek. Łatwo? Gdzieżby. Popychadło, przynieś, wynieś, pozamiataj i zabieraj stąd swoją dupę. Jakoś zdana matura i ukończone studia zaoczne. W tak zwanym międzyczasie detoks, zwieńczenie przygody z dragami. Hasz, amfetamina, o marihuanie i crackach nawet nie wspominam. Dalej już jedynie firma.
W co wierzę? W nic. Trudno jest mi wierzyć.
Mam kogoś? A dziwki się liczą? Jeśli nie, to nikogo. Z nikim się nie związałem, bo nie potrafię. Zawiodłem się wiele razy. Nie mam też przyjaciół, znajomych bardzo niewielu. Mam za to świadomość, że są interesowni. Rodziców nigdy nie udało mi się odnaleźć.
Co osiągnąłem? Skrajne zmęczenie, nałóg alkoholowy, zgorzknienie i ekstremalny pesymizm. Dzięki czemu? Dzięki sobie, oczywiście. Życie toczy się tak a nie inaczej i trzeba się liczyć z wszelkimi tego konsekwencjami.
Czy jestem silny? Nie... Raczej... nie.
Zasypia. Chwilę leży nieruchomo. Zaczyna się wiercić, przewracać z boku na bok, szepcze coś nieuchwytnego. Czoło ma zroszone kropelkami potu. Znów przestaje się ruszać, dłonie splata na piersi. Szybki, nieregularny oddech.
Śni.
Z rur grzejnika dobywa się szmer, tworząc tło dla szumu ulewnego deszczu.
* * *
Anioł siada na brzegu jego łóżka. On budzi się, pyta:
- Jest tu ktoś?
Ależ nie, przecież jesteś sam.
Zasypia ponownie. Anioł chwyta go za wilgotną dłoń i delikatnie gładzi po jej grzbiecie.
- Jesteś silny - mówi.
Wiatr w końcu przepędza ciężkie chmury, odsłaniając księżyc. Przestaje padać. Srebrzysta łuna wlewa się do jego pokoju.