Strona 1 z 1

ARTUR ZMARTWYCHWSTAŁY

: sobota, 25 marca 2006, 12:05
autor: Pita
OK pierwsza praca. Opowiadanko niedokonczone i to co jest jeszcze nie zostało poprawione, zatem będzie lepiej, ale oczekuje krytyki - im szczersza tym lepsza.

Prosze o szybką krytykę XD

ARTUR ZMARTWYCHWSTAŁY

Przebudzili mnie. Nie powinni.
Nie chciałem tego. Pragnąłem tylko spokoju. Wybawienia. Niemej nicości, w której mógłbym się pogrążyć na wieczność. Mówili, że mnie potrzebują. Przynieśli znak mojej królewskości. Miecz wyrwany z Kamienia. Złożyli go przed moim tronem i błagali o pomoc. Poświęcili katakumby i wznieśli pokorne modły. Powstałem. Zobaczyłem swoje odbicie w lustrze wody. Byłem jedynie cieniem własnego jestestwa. Niegdyś biała zbroja stała się szara od brudu. Ciało stało się wyschnięte jak wiór, trupie, wyniszczone i niosące odrazę. Niegodne. Chwyciłem miecz. Leżał doskonale. Czyli nadal byłem wielkim wojownikiem. Nadal byłem wybawcą. Nadal byłem niszczycielem…
- Gdzież jest caliburn? – spytałem zaciekawiony o los drugiego z mych legendarnych mieczy.
- Panie. Nasz wróg jest w jego posiadaniu. Miecz, który był ci symbolem stał się narzędziem w rękach zła. Jedyne co mogliśmy zrobić to przekuć na nowo Miecz Kamienia, który oto ofiarowaliśmy tobie.
- Zatem dar Pani z Jeziora przepadł.- pogrążyło mnie to w wielkim smutku. Musiałem przez chwilę pozbierać myśli.
- Kimże są wasi wrogowie?
- Potomkami czarownicy Morgan.- usłyszałem odpowiedź – Mrocznymi pomiotami diabła. Przeklętym ludem. Nieprzyjacielem.
Nie czułem gniewu. Bardziej zmęczenie duszy. Zmęczenie spowodowane tym, iż za życia nie udało mi się dokonać mego dzieła. Poświęciłem każdą chwilę, każdą myśl i każdy czyn na walkę z szatanem, lecz i to nie wystarczało. Jestem zmęczony. Jednak muszę odpokutować za swoją pychę, która nakazała mi tak szybko odejść z tego świata.
- Pomogę Wam – oświadczyłem – lecz cóż z moimi wiernymi rycerzami. Czymże wszak jest król bez swojego walecznego rycerstwa?
- Panie. Zebraliśmy dwunastkę najwyśmienitszych wojowników naszego królestwa. W ich żyłach płynie sarmacka krew, a ich zasługi wielkie i znane wśród ludu. Okrągły stół się odrodzi, zaś oni będą twym orszakiem.
- Zgadzam się zatem.
Opuściłem mój grobowiec. Ostre światło uderzyło mnie w oczy oślepiając przez krótką chwilę. Oto znów byłem w świecie żywych. Tak obcym dla mnie. Nie pasowałem tu. Zwierzęta przede mną pierzchały, rośliny zaś więdły pod moimi stopami. Niosłem w te krainy jedynie śmierć. Śmierć i zapomnienie. Koń na którym podróżowałem był odurzony ze strachu.
Dziedzińcem dotarliśmy do Camelotu. A raczej ruin pozostałych z mej dawnej siedziby. Tym razem gniew wstąpił głęboko w me serce. Zobaczyłem zburzone mury, zniszczony dziedziniec, oraz setki spalonych chat. Wrony ucztowały na nieświeżych już wisielcach. Wszędzie unosił się hipnotyczny zapach śmierci i rozkłądu.
- Dlaczegoż mnie tu przywiedliście? – spytałem z cierpką goryczą w głosie.
- Aby jeszcze bardziej uświadomić mnie, iż stałem się upadłym królem?
- Nie gniewaj się Panie. To właśnie tu, w twej dawnej siedzibie rozpocznie się dzieło odrodzenia dawnej potęgi Królestwa Arturowego. To tutaj zjedzie dwunastu, aby ci służyć stając się twym zbrojnym ramieniem. I w istocie zjechali. Dwunastu rycerzy przyodzianych w dwanaście barw: czerń, biel, zieleń, amarant, błękit, żółć, violet, brąz, pomarańcz, granat, bordo i srebro. Złoto jako królewski kolor miało należeć się mi. I tak było. Pachołkowie z wielką odrazą powoli przywdzieli moje trupie ciało w złoty płaszcz. Podali zbroje, jednakże tej nie zmieniłem. Słudzy, kapłani i dwunastka klękli przed mym obliczem oddając mi hołd. Odrodziłem się. Znów byłem królem.
Wniesiono ogromny stół z kamienia. Stół trzynastki. Okrągły stół Camelotu. Pozostał zatem bez uszczerbku.
Usiedliśmy niczym za dawnych lat w trzynastkę symbolizując trzynaście barw i trzynaście znaków zodiaku.



Siedziałem na kamiennym tronie, skryty pośród cienia i ciszy bacznie obserwowałem padlinożerne ptaki ucztujące na świeżych ścierwach pogan. Lubiłem te ptaki. Jako jedyne ze zwierząt nie okazywały strachu wobec mnie. Jako jedyne dawały się obserwować. Mroczne myśli, które panowały we mnie w czasie dzisiejszej bitwy zostały zrealizowane. Zabiliśmy wielu z naszych wrogów. Przeklętych pogan. Wszyscy są tacy sami. Mężczyźni, białogłowe i ich potomstwo. A raczej biesy, ladacznice i ich bękarty. Nie ma różnicy pomiędzy nimi, a bezrozumnymi bestiami, które zabijają jedynie po to , aby się posilić i spłodzić następne bezmyślne bestie. Lecz niedługo już złamiemy ich. Ma moc rośnie, ma armia zwyciężą. Już niedługo zginą. Zginą wszyscy.
Cień, który na mnie padał zdawał mi się być swego rodzaju ukojeniem dla mego umęczonego ducha i ciała. Cień był teraz dla mnie wszystkim. Ukojeniem i odzwierciedleniem mej nieśmiertelnej duszy. Nieśmiertelnej aż nazbyt jak się okazało. Kielich goryczy wezbrał i przelał się. Spojrzałem w niebo. Było tak okropnie szare. Jak kraina umarłych. Żadnych chmur, żadnych, nawet pojedynczych promieni słońca. Nieboskłon był po raz ostatni jasny i pełen barw w dzień mej rezurekcji.
Powstałem. Chwyciłem mój miecz tak silnie dziś splamiony krwią winnych i wyruszyłem. Wybrałem się w drogę ku zgliszczą miasta jeszcze ongiś zwanego Midgardem, dziś zaś będącego dowodem wielkości naszej krucjaty. Pamięcią wróciłem do mej pierwszej wizyty w owym grodzie. Wizyty, która miała miejsce ostatniego dnia mojego życia. Wtedy niebo było takie same. Martwe. Migdard był pod rządami potężnych czarnoksiężników. Wybudowany wysoko w górach, pełen skały, diamentu i żelaza szybko stał się miastem czarowników, uczonych i alchemików. Uczonych, którzy uważali, iż są ponad dobrem i złem. Jednak to właśnie przesądziło o jego zagładzie. Mroczne moce łatwo zyskały sprzymierzeńców wśród ludzi pożądających wiedzy. Opanowano gród, fortyfikując go w machiny oblężnicze i nieczystych najemników. Wiedzieliśmy, że poganie już rządzą w mieście zwalczając naszych przyjaciół. Przybyliśmy tu liczną armią, wszyscy silni duchem i ciałem. Pełni zapału i zbawczej wiary. Lecz nic nie było w stanie przygotować nas na to co zastaliśmy. Poganie, którzy zajęli to miasto urządzali sobie makabryczne zabawy: niemowlęta rzucali do fosy, ciężarne kobiety rozpruwali i kopali. Młode dziewczęta gwałcili, zaś mężczyzn torturowali wbijając ich na pal, wyrywając im zęby, przekuwając oczy rozżarzonymi igłami. Pamiętam to doskonale. Miasto było pogrążone w rozpaczy, nie ostał się przy życiu prawie żaden z prawowitych mieszkańców. Pękły nam serca, opuściła nas wola, wielu zwątpiło. Lecz nie poddaliśmy się. Poczeliśmy walczyć i zwyciężyliśmy demony, które zabiły naszych braci i siostry. A teraz ponownie przechadzam się drogami miasta Midgard. Miasta, które mimo mych wszelkich starań stało się siedzibą pogan, czarownic, szatanów i ich całej czarnej magii wraz z zabobonami. Lecz to dziś my palujemy ich, my gwałcimy ich kobiety, a dzieci rzucamy psom na pożarcie. To my dziś jesteśmy bestiami, które dla idei dobra i pokoju są zmuszone pożreć inne bestie. To my dziś jesteśmy destruktorami!
Napawałem się agonią mych wrogów, aż do pory, gdy słońce ustępuje miejsca księżycowi. Jednak wieczorne niebo nie zaznało spokoju tej nocy. Ogień stosów wzbił się ponad całe miasto, a łuna bijąca z przeklętego Midgardu miała stać się zapowiedzią dla innych.
Przejmowała mnie jedna idea nie dając mi spokoju, gdy cicho wspominałem w myślach przeszłe zdarzenia. A raczej związane z nią słowo. Tak wzniosłe, a jednak żałosne w swej głupocie.
Litość. To właśnie litość. Litość i nic więcej spowodowały powrót pogan, którzy wykorzystując ten dar doprowadzili królestwo swych ofiarodawców ku ruinie. Zatem nie będzie już litości. Nigdy.

Czułem smród zgnilizny. Zarówno własny jak i pochodzący z masowego dołu do którego zrzucaliśmy ciała naszych nieprzyjaciół. Wielka bitwa naszych czasów dobiegła końca, a droga pozostała do ostatecznej konfrontacji z siłami ciemności była coraz krótsza. Zbliżaliśmy się ku Asgardowi – drugiemu spośród trzech Wielkich Miast Pogaństwa.
Oddano mi honory i poczęto się przygotowywać do sytej uczty. Jednak nie brałem w niej udziału. Odszedłem z pola bitwy pogrążając się w mętnych myślach, aż mym oczom ukazało się zeschłe drzewo naginające się pod ciężarem kruków. Spoglądały podejrzliwie na mnie, po czym poderwały się całą chmarą i obsiadając mnie poczęły dziobać kąśliwie. Dziobały, lecz podobnie jak nie czułem ciosów stali, tak i ciosów ich dziobów nie poczułem. Jedynym uczuciem jakie me ciało notowało od czasu zmartwychwstania był ogień palący na zewnątrz i we wnętrzu. Ogień, który odczułem teraz jak nigdy wcześniej.
Ciężar padlinożerców stał się na tyleż uciążliwy, iż zakrzyknąłem potężnie:
- Odejdźcie. Nie jest jam padliną, ni robakiem danym wam na pożarcie. Kruki odpowiedziały:
- Tyś jest padliną i tą najbardziej padłą, albowiem ty sam na talerz wędrujesz hieną cmentarnym. Tyś jest robakiem, tak jakeście wszyscy są robakami, lecz Tyś najrobaczywszym z robaków, gdyż się wywyższaż ponad to robactwo. Dlatego i ciebie najłatwiej upolować. A kto robaka rzuca?-
Wyjąłem miecz i poczełem ciąć ścierwojady, a te zakreślały kręgi wokół mnie skrzecząc i igrając z mego istnienia:
- Trupi królu, trupi królu!
- Odejdziecie?
- Nigdy już!
- Marny królu, marny królu!
- Czego chcecie?
- Nigdy już!
- Trupi królu, marny królu, martwy królu, królu Marionetko!
- Diabeł Was wysłał!
- Nigdy już, nigdy już, nigdy już…
Ptaki odleciały kracząc donośnie, ja zaś pozostałem cały krwawiący na ciele i zdjęty trwogą wszelaką w sercu. Szpiegowały mnie. To dlatego mnie nie unikały. Jestem wielkim głupcem. Poczułem wielką słabość. Po raz pierwszy od odżycia opadłem pokonany.

Giermkowie, którzy mnie odnaleźli pobiegli w przestrachu po pomoc. Przeniesiono mnie ku namiotowi i obmyto me ciało. Wewnątrz stał już Okrągły Stół przy którym zasiadła dwunastka oczekująca na swego zbawiciela. Rany me przez te kilka chwil zdołały się już zasklepić, a i na widok mego orszaku stałem się na ponów rześki i pełen zapału. Do namiotu wdarła się młoda kobieta. Chciano ją wyrzucić jednak nie pozwoliłem na to. Płakała. Prosiła o to, abym pomścił jej niemowlęta, które nieprzyjaciel porwał. Otarłem łzy z jej policzków. Rozkazałem obsypać ją złotem. W wielkim smutku usiadłszy z dokładnością opatrzyłem mapy i raporty armii dotyczące. Pochłonąłem się tworzeniem taktyk ku następnej bitwie, gdy usłyszałem głos jednego z mych wiernych rycerzy:
- Panie. Bez Twej rady, bez twego zmysłu nigdy w stanie nie byliśmy pokonać siły zła.
A jednak byłeś świadkiem jak ich moc nadal jest wielka. Panie. Musimy zaatakować i zmieść to zło z tej ziemi raz na zawsze. Teraz gdy nocy nie da się niczym odróżnić od dnia, teraz gdy wilki kroczą dumnie po naszych dawnych siedzibach, teraz gdy od chłodnego oddechu czarnoksiężników nasi żołnierze zamarzają, a niewiasty piękne jak kwiaty więdną w oczach wybiła godzina, gdy musisz ujawnić swą prawdziwą moc. Moc największego spośród wojowników!
- Kto jest naszym Panem?!
- Artur, Artur, król Artur!
- Komu służymy?
- Arturowi!!!
- Kto powiedzie nas ku bramą niebiańskim?!
- Artur Zmartwychwstały!!!
Podniosłem się na nogi, pełen woli do czynów wzniosłych, czując moc jak nigdy wcześniej.
- Przynieście mi najwyśmienitszych jeńców, a jutro obaczycie mnie silnego jakem nigdy przedtem wam się nie jawił!!!
- Oto i oni. – przyprowadzono piątkę silnych mężczyzn. Wszyscy dumni, wszyscy waleczni, wszyscy wysocy i butni. Jednakże żaden nie był w stanie spojrzeć na me przegniłe członki.
- Zginiecie. Zginiecie w okrutny sposób, poświęcając swe ciała i dusze dla celu zbawczego. Albowiem wybiła już pora, gdy pradawne moc dobra w mej postaci zniszczy was i całe wasze przeklęte plemię. - Jeden z mężczyzn z uśmiechem splunął mi na buty. Podszedłem pełen groteski na twarzy – A zatem ty będziesz pierwszy. – Ten jako jedyny nie krzyczał, gdy rozcinając jego wnętrzności odprawiałem rytuały, które za dawnych czasów wpajał mi Merlin Czarodziej. Magia doskonale wypełniła swoje zadanie. Lecz rankiem, gdy skończyłem sztuki tajemne wszędzie posępnie rozbrzmiewało: - Nigdy już.



Obraz bitwy pode mną był dziełem sztuki. Tysiące mężów walczących o honor i sławę, o dobro i zło, o wolność i niewolność. Piękne rumaki, srebrno-zbrojni rycerze, wyśmienici łucznicy naprzeciwko ogromnych wilków, barbarzyńców, berserków. Legiony piechurów i odziani w żelazo od stóp do głowy górale. Machiny zionące ogniem, śmiercionośne bomby fosforowe i miny. Sto tysięcy żołnierzy ścierających się na tym zrujnowanym lądzie. Raj dla mężczyzny i piekło dla matki ziemi. A wszystko to na polach pięknej Fisidii. Stałem na wzgórzu machinalnie wydając rozkazy:
- Panie atakują z lewej flanki. Cóż robić?
- Wysuńcie prawe skrzydło do przodu. Niech lekka jazda okrąży ich i pocznie ostrzeliwać. Lewe skrzydło wraz z środkiem formacji cofnąć!
- Ależ Panie! Tam nadejdzie najsilniejsze uderzenie!
- Dlatego pojawię się tam ja wraz z mym orszakiem!
Wsiadłszy na mego martwego już konia udałem się w sam środek wielkiej bitwy. Wraz z mym rycerstwem nieśliśmy straszliwy popłoch wśród rycerstwa wroga. Ginęli pod ostrzami naszych mieczy i kopytami naszych wierzchowców. Wśród wojennego zgiełku, przedzierając się przez legiony żołnierzy nieprzyjaciela ujrzałem mrocznego generała. Odziany w czerń i czerwień w zbroi z ludzkich kości wyglądem zdawał się przypominać umarłego takiego ja jak. Lecz to był tylko pozór, a te często mylą. Miałem pewność, iż był jedynie marnym śmiertelnikiem. Ruszyłem na niego z mieczem w dłoni i okrzykiem na mych sinych ustach. Jego topór zderzył się z mym Mieczem Kamienia, wydając potężny brzęk przypominający huk błyskawicy. Obaj siłowaliśmy się. Obaj byliśmy potężni. Nie był on zatem zwykłym człekiem, jakich położyłem przeszło setkę, w tej jednej bitwie. Szybkim ruchem odtrącił mą broń i zadał mi potężny cios toporem w głowę. Mój hełm rozprysł się na części, a ostrze weszło głęboko w głowę. Spływająca, gęsta krew wywołała jedynie uśmiech na mej twarzy. Jednak mój przeciwnik się nie przeraził zadając ponownie cios, lecz Miecz Kamienia w mej dłoni był już gotowy do cięcia. Zdjęłem głowę mego przeciwnika. Wódz nieprzyjaciela został pokonany. Lecz to nie on był prawdziwą bronią mych wrogów w czasie owej batalii. Doniesiono mi raport o wichurze jakie toczy się na naszej prawej flance. Zebrałem dwunastu i natychmiast się tam udałem.
Pojawił się nagle. Rozbił nasz szyk oddzielając mnie od mego rycerstwa. Kawaleria nieprzyjaciół przetoczyła się po mnie i mych współtowarzyszach. Wrogowie odziani w ciężkie czarne zbroje i z ogromnymi mieczami mordowali moich żołnierzy niczym bezbronne dzieci. Próbowałem stanąć im na drodze jednakże zostawałem raz po razie rozcinany mieczami i tratowany przez ich nieustraszone konie. Moja zbroja była już zrujnowana, a miecz wyszczerbiony od ciągłego parowania mocarnych ciosów. Wśród setek okrzyków grozy niesionych przez ludzi, którzy zostali tak nagle wymordowani przez ten szaleńczy atak kawalerii dało się usłyszeć potężny okrzyk dowódcy kawalerzystów:
-Jak się nazywamy?!
- Czarne Kruki!!
-Damy się zabić?!!
- Nigdy już!
Zamarłem. Bliski byłem obłędu jaki zapewne moce nieprzyjaciela chciały sprowadzić na mnie. Podniosłem się ostatkiem sił i ryknąłem potężnie:
- Walczcie ze mną demony. Walcz ze mną władco demonów!!!!
Nie usłyszano mnie. Potężni wojownicy z łatwością zabijali coraz to większe tabuny mego rycerstwa zdając się nie zważać na jakiekolwiek rany. Ciężka kawaleria pogan okazała się nie do zwyciężenia w tej bitwie. Próbowałem walczyć. Lecz tylko opadałem. Moje ciało było już w takim stanie, iż mogłem jedynie patrzeć na śmierć mych podwładnych. Nigdzie nie widziałem również mojej dwunastki. Smutek wzbierał ze mnie, jednak po chwili odpoczynku ponownie powstałem na nogi, chwytając uszkodzony miecz. Zbierając wszelakie me moce zakrzyknąłem ponownie: - Panie demonów! Czarny kawalerzysto wyzywam cię na pojedynek!!! – Tym razem zostałem usłyszany. Okrąg ogromnych mieczy i włóczni otoczył mnie ze wszystkich stron. Konni przyglądali mi się bacznie, nie robiąc żadnej wyrwy, nie zważając na toczącą się w około nich bitwę. Czułem się przytłoczony. Po chwili pojawił się owy czarny kawalerzysta, który z taką łatwością rozbił mój szyk. Odziany w stal i czarny płaszcz, jedną ręką trzymając ogromny miecz przeznaczony do dźwigania w obu, drugą pozostawiając wolną zsiadł z konia z łatwością. Był straszliwy. Nawet dla już umarłego.
- A zatem tyś jest Arturem Zmartwychwstałym pogromcą mego narodu? Tyś jest okrutnikiem mordującym wszystko co żyje? Tyś jest tym, który nawet nie był w stanie umrzeć godnie?
- Demonie marne są twe słowa. Ja odczuwam na sobie boską łaskę i to ja przybyłem dziś dzień, aby wymierzyć ci sprawiedliwość. Jam jest rezurektorem i destruktorem. Jam jest kreatorem i dewastatorem. Ja was poskromię i ukorzę! – Me ciało poczerniało powite przez czarną poświatę pnącą się po mnie niczym winna latorośl. Przypływ energii, który mnie uderzył odczuł i mój przeciwnik. Uśmiechnął się i dał ręką sygnał, aby jego oddział rzucił się ponownie ku dalszej walce z niedobitkami mych żołnierzy. Zaszarżowałem na niego, jednak on z łatwością minął mój cios: - Gdzież twoja dwunastka królu? Gdzież męstwo Okrągłego Stołu? Powiem ci gdzie. Umarło z waszymi bogami. – jego cios mało nie zwalił mnie z nóg. Pomimo ogromnej broni, był szybkim szermierzem ja zaś musiałem zejść do obrony. Uchylałem się, parowałem, zadawałem niewielkie ciosy. Aż ja poczełem atakować. Ja poczełem niszczyć. Ja poczełem triumfować: - Tyś nie jest zwykłym człowiekiem. Jakież to czary uczyniły cię tak doskonałym wrogiem?
- Mylisz się trupie. To ma wola uczyniła ze mnie tak groźnego przeciwnika. Stąpam na ścieżce ku wielości całe życie.
Nasze miecze szczękały bijąc o siebie raz po razie: - Lecz dlaczegoż robisz to tak powoli diable?
- Ciężko piąć się pod górę, gdy każdy krok zdaje się być twym ostatnim.
Przebił mą obronę i brutalnie wytrącił broń z dłoni. Przedział mnie swym mieczem i rzucił niczym szmacianą lalkę. Upuścił ze mnie wiele krwi, która pokrywała teraz jego cały rynsztunek. Powoli podążał ku mnie, gdy nagle usłyszałem wycie rogów. Nadjeżdżał mój orszak. A wraz z nim setki tysięcy ciężkozbrojnych wzbijając przed sobą tumy mych nieprzyjaciół. - Pytałeś się mnie gdzież jest dwunastka. Oto i ona. Poznaj moc okrągłego stołu. – Jeszcze się spotkamy trupie. Spotkamy i dokończymy owy pojedynek godnie. Na razie bitwa mnie wzywa.
Chwilę jeszcze obserwowałem szarże mej armii, pewien rychłego zwycięstwa, gdy przywódca kruczej kompani podniósł miecz i kilkoma słowy wywołał czerwony płomień.
Ziemia się rozstąpiła wylegając na powierzchnię nasienie zła. Bezimienne istoty. Mroczne wychudłe postacie ruszyły na żery, okrutnie mordując mych wojów mnie jednak imając się z dala. Próbowałem podjąc walkę – bezskutecznie. Próbowałem chronić innych – bezskutecznie. Próbowałem przyciągać stwory ku sobie – bezskutecznie. Zjadały ich i bryskały w ich krwi. Pożerały i zaganiały. Nie zniosłem tego. Ległem na kolana wznosząc ręce ku niebiosom, których ostatnie promienie właśnie przestały padać na mnie…
Kilka godzin później, gdy stałem pośród niezliczonych ilości ciał cicho opłakując przegraną bitwę, a cienie padające z czarnych deszczowych chmur przysłoniły mnie całego usłyszałem głosy kilku żołnierzy. Pośród straszliwego deszczu pełen nadzieji poczełem poszukiwać niedobitków. O dziwo całą dwunastka była ciężko ranna jednakże nadal żywa, kilkudziesięciu żołnierzy również udało się odnaleźć i uratować przed przybyciem padlinożernych bestii. Gdyby nie to niechybnie wilcze ścierwa, bądź te przeklęte kruki rozszarpały by ich żywcem.
Po owej tragicznej bitwie poważnie słabłem. Medycy i magicy nie wiedząc co mi jest próbowali przeróżnych mikstur, zaklęć i medykamentów. W końcu odnaleźli odpowiedni środek na mą dolegliwość. Krew pogan.

Nasza porażka wymusiła ponowne gromadzenie armii. Musieliśmy dodatkowo zabezpieczyć nasze grody, pełni obaw dotyczących kolejnych porażek. Opróżniliśmy skarbce i wywołaliśmy sojuszników. Liczni odpowiedzieli na nasze wezwanie. Za wszelkie kosztowności wynajęliśmy wojska zaciężne. Wszyscy mieli zmierzyć do odbudowanego Kamelotu, gdzie i ja zmierzałem. Tak się wszystko zaczęło i tam miało wszystko powoli podążać ku końcowi. Nadeszli rycerze z Tertuni, łucznicy Agharu, armie z Gorgi bliskiej. Kupiliśmy armię srebrnych wilków, szarych owiec, szybkich jastrzębi. Zgromadziliśmy wszystkich wojów, którzy nie chronili grodów i powołaliśmy część chłopstwa pod broń. Pomimo mej porażki na polach Fisidii to mnie z pośród licznych kandydatów wybrano na głównego generała. Tworzyliśmy armię jakiej jeszcze nie dane było widzieć owemu światu. Armię powstało z prochów. Armię Zmartwychwstałą.

: sobota, 25 marca 2006, 12:34
autor: Eglarest
O ! widzę że zdecydowałeś się na publikację ;)
jezyka i palców strzępić niebędę na powtarzanie mojej opini na temat Opowiadania. -moje zdanei znasz
osobiście cieszę się że opublikowałeś

a co do sarmacji (tak masz rację-wiem o tym poprostu mi jakos tak to się gryzie za bardzo kojaży z czym innym ;) ) ale jest dobrze

: sobota, 25 marca 2006, 20:46
autor: cwany-lis
postaram się przeczytać to w tygodniu a ty Pita chodź na siłownie i się rzeźb ;0

: piątek, 23 czerwca 2006, 20:58
autor: Sir Wichus
CHYBA NIE BĘDĘ ORYGINALNY. Bardzo wciągająca opowieść. Nie mogę się doczekać dalszej części. Świetne dialogi (szczególnie podczas walki).

: niedziela, 25 czerwca 2006, 22:48
autor: Pita
dziękuje - czuje sie umotywowany do skonczenia owego opowiadania

: czwartek, 29 czerwca 2006, 19:22
autor: Pita
DO MODÓW PROŚBA: nie wiem czy to opowiadanie powinno sie tu znajdowac, a zostało tu przeniesione. Albowiem nie jest dokonczone i nie wiem czy mozna taka prace oceniac. Lecz jezeli to nie przeszkadza nikomu to OK niech tu zostanie. Pozdro 600 XD [Dobrze, ze zostało przeniesione - dop. BAZYL]

: środa, 12 lipca 2006, 21:49
autor: BAZYL
:arrow: Opowiadanie niedokończone - ależ mnie to drażni :P
:arrow: Pierwszy akapit pełen zdań prostych. To się łatwo czyta, ale nie jest zbyt przyjemne w odbiorze - zwłaszcza gdy tekst nie ma w sobie nic dynamicznego. Powinieneś przeplatać zdania proste zdaniami wielokrotnie złożonymi.
:arrow: Literówki i interpunkcja.
:arrow: Bardzo ubogie opisy, co wynika z narracji pierwszoosobowej. Wbrew pozorom jest ona trudniejsza od trzecioosobowej, a Ty jej nie potrafisz sprostać.
:arrow: Dialogi są dość sztywne.
:arrow: W dłuższych akapitach nie zmieniasz podmiotu w kolejnych zdaniach - to bardzo zubaża tekst.
:arrow: Stylizacja języka jest poniżej krytyki.
:arrow: Błedy językowe, orty.
:arrow: Ciekawy pomysł, ale spłaszczona fabuła...
:arrow: tautologie... jejku jakich jeszcze błędów nie wymieniłem?
:arrow: Nawet siedzibę Artura raz nazywasz Camelot a innym razem Kamelot...
:arrow: Błędy logiczne - fucha generała w tamtych czasach? No nie...

Sam nie wiem. Literacko tekst bardzo słąby, warsztatowo widać jakieś starania... Na zachętę dam 2 z minusem oczywiście...

: środa, 12 lipca 2006, 22:29
autor: t0m3ek
humanista nie jestem, a powiesc znam juz jakies 2 miesiace :) Mi sie tam podoba ale dam tylko 4 bo wiem ze umiesz lepiej :) Moglbys dac jeszcze to z martwym drzewem bo IMo jest lepsze.

: piątek, 14 lipca 2006, 11:02
autor: Nyano
Polecam skonsultować się z Wielką Wyrocznią Imieniem Słownik w celu uzyskania informacji co oznacza słowo "powieść", panie t0.
Rozumiem, że korzystanie z słownika może boleć niektórych ludzi, więc zrobię to za Ciebie.
powieść
«dłuższy utwór epicki pisany prozą, o wielowątkowej fabule, obejmującej dzieje licznych bohaterów i środowisk społecznych; od połowy XIX wieku najpopularniejsza forma literacka»
Czy tekst Pity jest dłuższym utworem? Czy posiada wielowątkową fabułę?
Nie.

Tym razem nie powiesz mi, panie Pita, że "violet" to nazwa własna.
Opisy są bardzo chaotyczne.
Brak szarości.
Masa błędów.
Lecz mimo to, opowiadanie jest jednym z lepszych jakie dane jest nam tu oglądać

4.

: piątek, 14 lipca 2006, 11:08
autor: t0m3ek
Widzisz napisalem na samym poczatku ze nie jestem humanista stad ten "blad" wiec o co sie czepiasz? O to, ze nie znam jakiegos pojecia? dzieki za wyjasnienie ale to jest ze tak powiem chamskie i tyle.

: piątek, 14 lipca 2006, 11:55
autor: Nyano
To jest, że tak powiem, offtopic i tyle.

Skoro, jak sam powiedziałeś, nie znasz tego pojęcia, to czemu go używasz!?

Kończymy z offtopem.


PS: Zarówno przecinki jak i polskie znaki są po to, by ich używać.

: sobota, 15 lipca 2006, 01:35
autor: Pita
Violet zamiast fiolet. Ot, nieudane próby stylizacji językowej, które zresztą potępił już BAZYL. Inaczej nie umiem, lecz zgadzam się z krytyką.
Tym razem nie powiem, bo tym razem masz racje. Postaram się od początku napisac to, dodac wątków, zrobic jako takie opisy. Może się uda