Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Ferrana Centralna:
Wielka Pustynia Yrriańska.
Bezkres pustyni i pojedyncza skała stercząca pomiędzy powoli podróżującymi falami piasku wydałaby się dziwnym miejscem spotkania, ale właśnie tu spotkały się Głosy Gwardii Wszechchaosu, Straży, Świetlistej i Mrocznej trójcy. Zjawili się tu wszyscy na szybki dialog. Należało ustalić pewne reguły. Temperatura przekraczająca 50 stopni Celsjusza nie była przeszkodą. Nie obchodził ich też skwar i bezchmurne niebo ani ostry pustynny wiatr wykradający każdą odrobinę wilgoci. Głosy były Stellamrami. Podróżnikami między światami tymczasowo pełniącymi rolę wysłanników. Odwiedzali niejednokrotnie wymiary o wiele mniej gościnne niż ta pustynia. Światy, w których ludzkie życie gaśnie jak świeczka w nagłym porywie wiatru.
Stellmarowie spojrzeli na siebie. Każdy z nich był połączony z innymi osobami więzami telepatycznymi. Dzięki nim miał nastąpić przekaz informacji.
Zwrócili głowy w swoją stronę. Metalowe płyty zasłaniały większość twarzy każdego z nich. Rozpoczęła się debata, od której miały zależeć losy tego świata. Najpierw głos zabrał Darkning.
- Więc po raz kolejny mamy do odegrania rolę w tym wzruszającym dramacie codziennego teatru – mruknął.
- Nie bądź taki poetycki. Przechodzimy do sedna – uciął Dren.
- Spokojnie – powiedział Rezznafen. – Kontynuuj proszę, Darkning.
– Wybrańcy mogą przywrócić bóstwa do naszego świata. Możemy być potężni, ale to bogowie zamkną drogę wejścia dla Skazy… bez prawdziwej wiary się nie obędzie – mruknął Darkning.
- Cieszę się, że tu chociaż się zgadzamy – głos zabrała Thelia. – Co do naszych przyszłych „podopiecznych”… chyba nie potrafią korzystać z energii w ogóle…
- Ha… gdyby potrafili to mielibyśmy problem – wtrącił Sotor. – Ściągnęliby tyle uwagi istot Skazy, że nie zdołalibyśmy nawet do nich dobrnąć…
- Dodatkowo, gdyby mogli wykorzystać tę moc w dowolny sposób bez żadnych ograniczeń – wtrącił Darkning. – To mogliby przez przypadek unicestwić ten świat. Pamiętacie wszyscy Pradawnych Władców. Było podobnie, tylko że wy nic nie zrobiliście wtedy…
- Niektórych z nas wtedy nie było na tym świecie – zauważył Rezznafen.
- A inni byli zajęci innymi sprawami. Poradziłeś sobie koniec końców – rzucił Tyreidan.
- Pradawni dostali mało mocy na wstępie i rozwijali ją sami. Ci tu dostali moc, o której Pradawnym nawet się nie śniło.
- I nie potrafią jej używać – podsumował Dren. – Niezły materiał na średnio udany żart…
- Dokładnie, więc sprawę należy potraktować poważnie, panowie i panie – ciągnął Darkning. – Tym razem nie musimy zawierać żadnego przymierza. Od naszych działań może zależeć być lub nie być tego świata, a każdemu z nas jednakowo zależy na jego przetrwaniu.
Odpowiedziało mu milczenie.
- Więc powodzenia – rzuciła Thelia. – W razie potrzeby możemy się skonsultować w pewnych sprawach…
- Jeśli będzie to potrzebne… owszem – potwierdziła Carmen.
- Jeszcze jedna sprawa – wtrącił się Rezznafen. – Ideologia – uśmiechnął się lekko. – Tylko ideologia danego bóstwa. Nie własna… - uśmiechnął się.
- Znaczy? – burknął przedstawiciel Gwardii.
- Znaczy przekazujemy Wybrańcowi ideologię bóstwa i pozwalamy by sam wyciągał własne wnioski, zamiast wieść go za nos – powiedział Sotor.
- Dokładnie, jest ktoś przeciw? – zapytał Rezznafen, powodując kolejną chwilę ciszy.
- Więc do roboty! – rzucił i kontakt zakończył się.
Stellmarowie pokręcili głowami.
- Za poważnie to traktują… zapominają, że z nimi czy bez nich rzeczy będą się dziać… - stwierdził jeden.
- Nie możesz jednak odmówić im możliwości wpływu na zdarzenia… - odparł drugi. Zapadła chwila ciszy.
- Nie mogę… oby niczego nie spieprzyli…
Centralna Milgasia:
Trakt wiodący do Azylu
Koszmary.
Brudnoszare morze koszmarów, plączących się bez ładu i składu, niosąc ze sobą krzyki umierających wilkołaków szalało w głowie Amber, gdy ta leżała nieprzytomna pod zawalonym drzewem.
Ale było coś jeszcze. Biała iskra, której światło powoli przybierało na sile i przebijało się przez szarość niczym igła. To powoli formująca się nienawiść i żądza zemsty na istotach, które zabiły wszystko co miało znaczenie… coś, co miało dać jej siłę na nadchodzące miesiące, a może i lata życia, gdyż nie będzie jej dane umrzeć. Jeszcze nie…
Może sługusy skazy ją przeoczyły? Nie dostrzegły jej? A może po prostu uznały za jedną ze słabszych w stadzie i pozostawiły, by skonała od ran lub z głodu? Nie było to istotne. Naga dziewczyna leżąca na skraju spalonego lasu ściągnęła uwagę ludzkich oczu. Oto w pobliżu lasu jechała karawana z uchodźcami z pobliskiego miasta.
- Patrzcie! – krzyknął idący na czele zwiadowca, wskazując ciało między połamanymi gałęziami.
- To jakaś nimfa albo rusałka! Chce nas skusić! – jęknął starszy mężczyzna, podbiegając i wyciągając kuszę. Zaczął pośpiesznie naciągać cięciwę.
- Jaka tam nimfa, one maja zieloną skórę przecie – wojownik idący za nim trzasnął go w potylicę i spojrzał w stronę, w którą pokazywał zwiadowca, po czym oblizał się. – Widać jakieś dzikie dziewczę – zarechotał. – Przyda się nam… - zaczął, ale nie dokończył. Od strony karawany przyszła kobieta w czerwonym płaszczu z głową owiniętą czerwoną chustą. Widać było tylko jedno oko…
Kobieta położyła doń na ramieniu wojownika i gdy ten się obejrzał ochota do śmiechu momentalnie mu przeszła. Spojrzenie kobiety przeraziło go dostatecznie, więc nie powiedziała ani słowa i ignorując go poszła dalej, by zwrócić się do starszego strażnika z kuszą.
– Odłóż tę kuszę, a ty, młody – obejrzała się na zwiadowcę. - Leć po nią i zapakuj na wóz z medyczką, pewnie jest ranna. Jak zobaczę, że ktoś się do niej dobiera to utnę ręce i pozostawię na trakcie na żer dla wilków…
Wojownik przełknął ślinę i skinął powoli głową. Ta kobieta samodzielnie ubiła goniące uchodźców istoty Skazy. Jej słowa nie podlegały dyskusji…
Amber znalazła się więc na wozie wyjątkowo szybko, a kobieta w czerwieni zniknęła… tymczasowo.
Północne Theram:
Gerthanburg – stolica Leraj.
Głos powoli znajdował drogę przez warstwę otumanienia, oklejającego mózg jak galareta.
- Wstawaj!
Krzyk był znajomy, ale do kogo należał?
Zmysły powoli wracały do stanu zdatności do użycia. Ktoś szarpał Ananke za ramię.
- Podnieś się siostrzyczko!
Wreszcie anielica zerwała się jak oparzona, gdy świadomość rozbłysła nagle, a ostatnie zdarzenia do niej dotarły. Straciła przytomność podczas ewakuacji miasta. Istoty Skazy dotarły do stolicy…
Chwyciła młodszego brata i wypadła wraz z nim na ulicę, którą pędził tłum. Z tyłu słychać było wybuchy i dźwięk burzonych murów. Wielka istota składająca się w sumie z czterech mierzących około dwudziestu pięciu metrów długości kończyn zwieńczonych wielkimi pięściami demolowała i miażdżyła wszystko co znalazło się w jej zasięgu. Nie było wyboru, trzeba było biec wraz z szarą masą uchodźców… jednak już na wysokości tawerny Barney’a pojawiły się kolejne istoty Skazy. Masywne, człekopodobne istoty nie były może tak potężne jak to co demolowało miasto, ale zabijały pojedynczym ciosem. Ananke nie mogła sobie pozwolić na walkę z nimi… trzeba było oddzielić się od uchodźców i uciekać inną drogą. Tłum wabił te paskudztwa...
Ucieczka była długa i mecząca. Rami ledwo dawał rade już iść, ale trzymał się dzielnie. Ostatnia latająca maszkara odpuściła sobie pościg za parą czarnoskrzydłych, widząc większy cel - niewielki wóz zaprzężony w konie, który tak samo jak anioły próbował uciec z miasta dziurą w murze obronnym zrobioną przez jedną z istot Skazy.
Ananke z dystansu widziała jak z pojedynczego oka istoty ulokowanego centralnie z przodu czerwiowatego ciała trysnęło światło, które obróciło cały wóz wraz z ludźmi i zwierzętami pociągowymi w krwawą miazgę. Po prostu rozsmarowało ich po bruku wraz z całym wozem…
Latająca istota obejrzała się i znów ruszyła za uciekającymi aniołami. Ananke wiedziała dobrze, że jej młodszy brat już długo nie da rady biec, a i to latające coś jest szybsze niż ona… nawet gdyby leciała.
Centralne Theram:
Construct - stolica Miracle
Syreny zawyły koło południa, przerywając Benjaminowi kreślenie wykresu. Młody mężczyzna wstał i podszedł do okna. Z jego pokoju w posiadłości Profesora Alberta Petera Heyningtona miał dobry widok na miasto. Nie widział nigdzie dymu, a mimo to syreny wyły w całym mieście… czegoś takiego jeszcze wynalazca nie widział.
Już dzisiejsza noc była dziwna - zesłała na Benjamina jakieś zupełnie nieczytelne wizje, przez co spał o dwie godziny dłużej niż zwykle. Całe szczęście profesor nie miał dziś żadnych zadań dla swego pomocnika, wiec ten nie musiał wstawać o określonej godzinie.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk kroków na korytarzu… w sumie to nie były kroki. Ktoś biegł korytarzem, obijając się o ściany na zakrętach. Na taki brak manier Benjamin nie mógł pozostać obojętny, co to, to nie. Nikt nie będzie się bezkarnie rozbijał po domu jego pracodawcy i zarazem władcy Miracle. Już chciał podejść do drzwi, gdy te otworzyły się gwałtownie. W wejściu stał Trevor - kierowca parochodu profesora Alberta.
- Sir Benjaminie, miasto jest atakowane – krzyknął żałośnie. Wyglądał na przerażonego. Wytrzeszczone oczy i pot ściekający po jego skroniach potęgowały wrażenie wywołane przez jego głos. Benjamin nigdy nie widział Trevora w takim stanie. Zawsze był niczym ostoja spokoju, nigdy nie narzekał nawet na warunki na ulicy lub pogodę, jak zwykli to robić inni kierowcy.
- Profesor zarządził ewakuację! Proszę szybko pakować najniezbędniejsze rzeczy i ruszać za mną! – położył sporą torbę koło szafy Benjamina. Tymczasem ziemia zatrzęsła się. – Mamy minutę w najlepszym wypadku! – dodał.
Raneta
Smocza Kolonia:
W podziemnej jaskini panowała cisza. Po wstępnym ataku paniki, gdy starsze smoki nie powróciły, smocze pisklęta ostatecznie się uspokoiły.
- Przecież nie możemy być ostatnimi żywymi… gdzieś indziej muszą jeszcze żyć smoki – stwierdziła Jarperx, patrząc po braciach.
- Ale jeśli się ruszymy to ściągniemy za dużo uwagi… z tym co się dzieje na zewnątrz… - bąknął Seremion. – Ludzie będą na nas polować na równi z tymi wielkimi... istotami.
W leżu znów zapadła cisza, którą przerwał... ludzki głos.
- Chyba, że zmienicie postać na ludzką – powiedział mężczyzna, siedzący na lodowej półce nieco wyżej. Miał na sobie jakaś dziwną szatę zupełnie niepodobną do ubrań mieszkańców Ranety.
Wszystkie smoki zerwały się z ziemi i stanęły na tylnych łapach.
- No, no, no… ładnie to tak rzucać się na osobę, która obroniła waszą kryjówkę przed istotami Skazy? – zapytał, ześlizgując się w dół po ścianie.
- Jestem Rezznafen – powiedział i założył ręce za plecami. Oczy smoków nie postrzegały energii, ale gdy mężczyzna podszedł bliżej, ich ciała to poczuły. Zmieniające się natężenie aury było bardzo duże, więc obecny tu człowiek musiał być naprawdę potężny.
- Wedle wyliczeń Skazy smoki mogą być dużym zagrożeniem, gdyby dogadały się z ludźmi. Sytuacja taka jest mało prawdopodobna, ale możliwa… więc rozpoczęło się polowanie na smoki. Musicie ukryć się między ludźmi i czekać na właściwy czas. Może pokazać im, gdy będzie okazja, że smoki mogą chronić ich przed istotami Skazy… ale do tego potrzebowalibyście magii lodu – pokręcił głową. – Nie znam się na niej, ale widzę drzemiącą w was moc. Mogę pokazać wam jak ją wyzwalać, metody jej wykorzystywania przyjdą wam do głów same… - Rezznafen oparł się plecami o ścianę.
- To jedyna metoda przetrwania… - pokręcił głową. Smoki dalej były niepewne.
- Ale jakim cudem człowiek dał radę pokonać istoty, które… - zaczął Seremion, ale zamilkł.
- Nie pokonałem wszystkich. Otumaniłem zmysły dwóch najpotężniejszych i w tym czasie wybiłem zwiadowców. Niezdolne do poszukiwań potężniejsze istoty odeszły – wzruszył ramionami. Nie dodał, że zabił je gdy były już daleko od siedzib ludzkich… ten typ bestii eksplodował po śmierci, więc lepiej było nie narażać kogokolwiek.
Thlann:
Gdzieś nad Miastem Szczurów
Chłodny wiatr wreszcie obudził Io. Otworzył powoli oczy. Gdzieś nisko pod nim widział eksplozje i ogień. To miasto, w którym do niedawna mieszkał płonęło… nieważne ilu ludzi, którzy zdecydowali się służyć Skazie zabił… było ich dalej za wielu. Gdy wraz ze zmierzchem przybyły istoty Skazy by zaatakować bezpośrednio walka nie trwała długo.
W miarę jak zmysły powoli wracały do normy Io poczuł, że ktoś obejmuje go w pasie i niesie. Zaczął też słyszeć miarowy łopot skrzydeł… Obejrzał się w prawo i zobaczył co jakiś czas migające mu przed nosem białe pierzaste skrzydło. Końcówki piór błyszczały złotem.
Ramię, które obejmowało go w pasie było delikatne i chwyt nie uciskał go w żaden sposób, acz był pewny.
- Już się obudziłeś? – zapytał miękki, kobiecy głos z jego lewej. Gdy Io się obejrzał zobaczył kobietę o gładkiej, dość bladej cerze i złotych oczach.
- Spokojnie… już jesteś bezpieczny – dodała, uśmiechając się do niego… była piękna… wszystko zaczęło się powoli rozmywać, chłód nocnego powietrza kontrastował z ciepłem, które wypełniało Io i nienarodzony znów stracił przytomność.
Gdy się obudził był już gdzieś indziej. Miał na sobie jakieś flanelowe ubranie i leżał w łóżku, przykryty kołdrą. Gdy się rozejrzał stwierdził, że jest w jakimś niewielkim pokoju, a wspomnienia zaczęły powoli układać się w całość. Powoli wróciły do niego ostatnie zdarzenia. Jego odrodzenie, śmierć jego opiekunki... i atak. Atak istot Skazy na Miasto Szczurów. Czerwie latały nad dachami i wypluwały z siebie strumienie energii, które zmieniały ludzi w krwawą papkę, a główną ulicą toczyła się olbrzymia kula mięsa z dwoma masywnymi ramionami. Taranowała domy, rozgniatała wszystko, co stanęło jej na drodze.
To był koszmar… i Io pamiętał, że coś wtedy zleciało z góry, osłoniło go skrzydłami od tego chaosu. Zabrało go stamtąd… i wtedy stracił przytomność.
Teraz gdy tu leżał nie miał pojęcia, jaka część tego co widział była prawdą, a jaka urojeniem.
Astaria:
Marmurowy Las - okolice granicy z Unią
Cisza byłą niepokojąca, jednak bardziej niż cisza niepokojący był zupełny brak wszelkiego życia. Nie tylko ludzi, czy zwierząt, ale i roślin.
Wreszcie Amanda usłyszała szuranie dochodzące z przeciwległej ulicy. Zza budynku wychylił się elf. Jego skóra była pomarszczona i miała odcień niewiele jaśniejszy od kamienia, z którego zbudowano mury budynków, zaś z jego oczu ział obłęd. Gdy zobaczył Amandę uśmiechnął się tylko i zaśmiał histerycznie.
– Jesteś za późno. Przyszło. Zniszczyło. Zabrało – powiedział i zaczął tarzać się po bruku ze śmiechu.
Uspokoił się po chwili i wyciągnął wychudłą rękę ku niebu. – Po ciebie tez przyjdzie.. zob..bczsz…- zakrztusił się. - Zobaczysz… - zamknął oczy.
- Już idą... jeśli chcesz, to zacznij uciekać… - wykrztusił i znów zaczął się śmiać. Z przeciwległej ulicy wyleciał drewniany wóz i spadł centralnie na elfa, łamiąc mu kości i rozwlekając po bruku jego trzewia.
Na ulicę wkroczyła istota przypominająca przerośniętego goryla bez sierści i bez głowy, w której miejscu było tylko jedno duże oko. Istota uderzyła pięściami w bruk, który ustąpił pod wpływem ciosu…
Lirion:
Błękitna Przystań
Noc jak każda inna zamieniła się w totalny chaos w przeciągu paru sekund. Iluvię obudził trzask pękającego lodu. Zbudziła się w porę, by zobaczyć jak olbrzymi ciemny kształt wyłania się spod pękniętej kry i rusza w stronę jej domu. Ledwo zdołała zbudzić śpiącego koło niej Hezariela, gdy istota wydała z siebie ryk i ruszyła biegiem naprzód.
Nie było czasu. Elfka ruszyła w stronę pokoju ich dziecka, by szybko zgarnąć go z łóżeczka. Wtedy dał się słyszeć łoskot łamanego drewna. Istota sięgnęła zdeformowaną, mięsistą ręką przez ścianę w stronę elfki, która przyciskając dziecko do piersi uskoczyła na bok i wpadła na korytarz.
Rozległa się seria trzasków i dom przekrzywił się. Podłoga i dach zaczęły pękać, sypiąc drzazgami. Cała trójka elfów spotkała się przy schodach i zamarła. Istota podniosła cały dom… i gapiła się do środka, po czym zaryczała, zamachnęła się i cisnęła całą konstrukcją w stronę morza. Hezariel chwycił kochankę i potomka, przyciskając ich do siebie… ale kolejny trzask nie nastąpił. Budynek zawisł w powietrzu, a potem powolutku opadła na skały. Przez okno elfka zobaczyła skrzydlatą postać w białym pancerzu, która wpierw otrzepała się z drzazg, a następnie dobyła miecza dwuręcznego.
- Zostańcie w środku! – krzyknął rycerz. Miał silny, niski głos. Jego miecz zapłonął złotym płomieniem i mężczyzna ruszył w stronę istoty, która wyszła spod morza.
Wielka Pustynia Yrriańska.
Bezkres pustyni i pojedyncza skała stercząca pomiędzy powoli podróżującymi falami piasku wydałaby się dziwnym miejscem spotkania, ale właśnie tu spotkały się Głosy Gwardii Wszechchaosu, Straży, Świetlistej i Mrocznej trójcy. Zjawili się tu wszyscy na szybki dialog. Należało ustalić pewne reguły. Temperatura przekraczająca 50 stopni Celsjusza nie była przeszkodą. Nie obchodził ich też skwar i bezchmurne niebo ani ostry pustynny wiatr wykradający każdą odrobinę wilgoci. Głosy były Stellamrami. Podróżnikami między światami tymczasowo pełniącymi rolę wysłanników. Odwiedzali niejednokrotnie wymiary o wiele mniej gościnne niż ta pustynia. Światy, w których ludzkie życie gaśnie jak świeczka w nagłym porywie wiatru.
Stellmarowie spojrzeli na siebie. Każdy z nich był połączony z innymi osobami więzami telepatycznymi. Dzięki nim miał nastąpić przekaz informacji.
Zwrócili głowy w swoją stronę. Metalowe płyty zasłaniały większość twarzy każdego z nich. Rozpoczęła się debata, od której miały zależeć losy tego świata. Najpierw głos zabrał Darkning.
- Więc po raz kolejny mamy do odegrania rolę w tym wzruszającym dramacie codziennego teatru – mruknął.
- Nie bądź taki poetycki. Przechodzimy do sedna – uciął Dren.
- Spokojnie – powiedział Rezznafen. – Kontynuuj proszę, Darkning.
– Wybrańcy mogą przywrócić bóstwa do naszego świata. Możemy być potężni, ale to bogowie zamkną drogę wejścia dla Skazy… bez prawdziwej wiary się nie obędzie – mruknął Darkning.
- Cieszę się, że tu chociaż się zgadzamy – głos zabrała Thelia. – Co do naszych przyszłych „podopiecznych”… chyba nie potrafią korzystać z energii w ogóle…
- Ha… gdyby potrafili to mielibyśmy problem – wtrącił Sotor. – Ściągnęliby tyle uwagi istot Skazy, że nie zdołalibyśmy nawet do nich dobrnąć…
- Dodatkowo, gdyby mogli wykorzystać tę moc w dowolny sposób bez żadnych ograniczeń – wtrącił Darkning. – To mogliby przez przypadek unicestwić ten świat. Pamiętacie wszyscy Pradawnych Władców. Było podobnie, tylko że wy nic nie zrobiliście wtedy…
- Niektórych z nas wtedy nie było na tym świecie – zauważył Rezznafen.
- A inni byli zajęci innymi sprawami. Poradziłeś sobie koniec końców – rzucił Tyreidan.
- Pradawni dostali mało mocy na wstępie i rozwijali ją sami. Ci tu dostali moc, o której Pradawnym nawet się nie śniło.
- I nie potrafią jej używać – podsumował Dren. – Niezły materiał na średnio udany żart…
- Dokładnie, więc sprawę należy potraktować poważnie, panowie i panie – ciągnął Darkning. – Tym razem nie musimy zawierać żadnego przymierza. Od naszych działań może zależeć być lub nie być tego świata, a każdemu z nas jednakowo zależy na jego przetrwaniu.
Odpowiedziało mu milczenie.
- Więc powodzenia – rzuciła Thelia. – W razie potrzeby możemy się skonsultować w pewnych sprawach…
- Jeśli będzie to potrzebne… owszem – potwierdziła Carmen.
- Jeszcze jedna sprawa – wtrącił się Rezznafen. – Ideologia – uśmiechnął się lekko. – Tylko ideologia danego bóstwa. Nie własna… - uśmiechnął się.
- Znaczy? – burknął przedstawiciel Gwardii.
- Znaczy przekazujemy Wybrańcowi ideologię bóstwa i pozwalamy by sam wyciągał własne wnioski, zamiast wieść go za nos – powiedział Sotor.
- Dokładnie, jest ktoś przeciw? – zapytał Rezznafen, powodując kolejną chwilę ciszy.
- Więc do roboty! – rzucił i kontakt zakończył się.
Stellmarowie pokręcili głowami.
- Za poważnie to traktują… zapominają, że z nimi czy bez nich rzeczy będą się dziać… - stwierdził jeden.
- Nie możesz jednak odmówić im możliwości wpływu na zdarzenia… - odparł drugi. Zapadła chwila ciszy.
- Nie mogę… oby niczego nie spieprzyli…
Centralna Milgasia:
Trakt wiodący do Azylu
Koszmary.
Brudnoszare morze koszmarów, plączących się bez ładu i składu, niosąc ze sobą krzyki umierających wilkołaków szalało w głowie Amber, gdy ta leżała nieprzytomna pod zawalonym drzewem.
Ale było coś jeszcze. Biała iskra, której światło powoli przybierało na sile i przebijało się przez szarość niczym igła. To powoli formująca się nienawiść i żądza zemsty na istotach, które zabiły wszystko co miało znaczenie… coś, co miało dać jej siłę na nadchodzące miesiące, a może i lata życia, gdyż nie będzie jej dane umrzeć. Jeszcze nie…
Może sługusy skazy ją przeoczyły? Nie dostrzegły jej? A może po prostu uznały za jedną ze słabszych w stadzie i pozostawiły, by skonała od ran lub z głodu? Nie było to istotne. Naga dziewczyna leżąca na skraju spalonego lasu ściągnęła uwagę ludzkich oczu. Oto w pobliżu lasu jechała karawana z uchodźcami z pobliskiego miasta.
- Patrzcie! – krzyknął idący na czele zwiadowca, wskazując ciało między połamanymi gałęziami.
- To jakaś nimfa albo rusałka! Chce nas skusić! – jęknął starszy mężczyzna, podbiegając i wyciągając kuszę. Zaczął pośpiesznie naciągać cięciwę.
- Jaka tam nimfa, one maja zieloną skórę przecie – wojownik idący za nim trzasnął go w potylicę i spojrzał w stronę, w którą pokazywał zwiadowca, po czym oblizał się. – Widać jakieś dzikie dziewczę – zarechotał. – Przyda się nam… - zaczął, ale nie dokończył. Od strony karawany przyszła kobieta w czerwonym płaszczu z głową owiniętą czerwoną chustą. Widać było tylko jedno oko…
Kobieta położyła doń na ramieniu wojownika i gdy ten się obejrzał ochota do śmiechu momentalnie mu przeszła. Spojrzenie kobiety przeraziło go dostatecznie, więc nie powiedziała ani słowa i ignorując go poszła dalej, by zwrócić się do starszego strażnika z kuszą.
– Odłóż tę kuszę, a ty, młody – obejrzała się na zwiadowcę. - Leć po nią i zapakuj na wóz z medyczką, pewnie jest ranna. Jak zobaczę, że ktoś się do niej dobiera to utnę ręce i pozostawię na trakcie na żer dla wilków…
Wojownik przełknął ślinę i skinął powoli głową. Ta kobieta samodzielnie ubiła goniące uchodźców istoty Skazy. Jej słowa nie podlegały dyskusji…
Amber znalazła się więc na wozie wyjątkowo szybko, a kobieta w czerwieni zniknęła… tymczasowo.
Północne Theram:
Gerthanburg – stolica Leraj.
Głos powoli znajdował drogę przez warstwę otumanienia, oklejającego mózg jak galareta.
- Wstawaj!
Krzyk był znajomy, ale do kogo należał?
Zmysły powoli wracały do stanu zdatności do użycia. Ktoś szarpał Ananke za ramię.
- Podnieś się siostrzyczko!
Wreszcie anielica zerwała się jak oparzona, gdy świadomość rozbłysła nagle, a ostatnie zdarzenia do niej dotarły. Straciła przytomność podczas ewakuacji miasta. Istoty Skazy dotarły do stolicy…
Chwyciła młodszego brata i wypadła wraz z nim na ulicę, którą pędził tłum. Z tyłu słychać było wybuchy i dźwięk burzonych murów. Wielka istota składająca się w sumie z czterech mierzących około dwudziestu pięciu metrów długości kończyn zwieńczonych wielkimi pięściami demolowała i miażdżyła wszystko co znalazło się w jej zasięgu. Nie było wyboru, trzeba było biec wraz z szarą masą uchodźców… jednak już na wysokości tawerny Barney’a pojawiły się kolejne istoty Skazy. Masywne, człekopodobne istoty nie były może tak potężne jak to co demolowało miasto, ale zabijały pojedynczym ciosem. Ananke nie mogła sobie pozwolić na walkę z nimi… trzeba było oddzielić się od uchodźców i uciekać inną drogą. Tłum wabił te paskudztwa...
Ucieczka była długa i mecząca. Rami ledwo dawał rade już iść, ale trzymał się dzielnie. Ostatnia latająca maszkara odpuściła sobie pościg za parą czarnoskrzydłych, widząc większy cel - niewielki wóz zaprzężony w konie, który tak samo jak anioły próbował uciec z miasta dziurą w murze obronnym zrobioną przez jedną z istot Skazy.
Ananke z dystansu widziała jak z pojedynczego oka istoty ulokowanego centralnie z przodu czerwiowatego ciała trysnęło światło, które obróciło cały wóz wraz z ludźmi i zwierzętami pociągowymi w krwawą miazgę. Po prostu rozsmarowało ich po bruku wraz z całym wozem…
Latająca istota obejrzała się i znów ruszyła za uciekającymi aniołami. Ananke wiedziała dobrze, że jej młodszy brat już długo nie da rady biec, a i to latające coś jest szybsze niż ona… nawet gdyby leciała.
Centralne Theram:
Construct - stolica Miracle
Syreny zawyły koło południa, przerywając Benjaminowi kreślenie wykresu. Młody mężczyzna wstał i podszedł do okna. Z jego pokoju w posiadłości Profesora Alberta Petera Heyningtona miał dobry widok na miasto. Nie widział nigdzie dymu, a mimo to syreny wyły w całym mieście… czegoś takiego jeszcze wynalazca nie widział.
Już dzisiejsza noc była dziwna - zesłała na Benjamina jakieś zupełnie nieczytelne wizje, przez co spał o dwie godziny dłużej niż zwykle. Całe szczęście profesor nie miał dziś żadnych zadań dla swego pomocnika, wiec ten nie musiał wstawać o określonej godzinie.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk kroków na korytarzu… w sumie to nie były kroki. Ktoś biegł korytarzem, obijając się o ściany na zakrętach. Na taki brak manier Benjamin nie mógł pozostać obojętny, co to, to nie. Nikt nie będzie się bezkarnie rozbijał po domu jego pracodawcy i zarazem władcy Miracle. Już chciał podejść do drzwi, gdy te otworzyły się gwałtownie. W wejściu stał Trevor - kierowca parochodu profesora Alberta.
- Sir Benjaminie, miasto jest atakowane – krzyknął żałośnie. Wyglądał na przerażonego. Wytrzeszczone oczy i pot ściekający po jego skroniach potęgowały wrażenie wywołane przez jego głos. Benjamin nigdy nie widział Trevora w takim stanie. Zawsze był niczym ostoja spokoju, nigdy nie narzekał nawet na warunki na ulicy lub pogodę, jak zwykli to robić inni kierowcy.
- Profesor zarządził ewakuację! Proszę szybko pakować najniezbędniejsze rzeczy i ruszać za mną! – położył sporą torbę koło szafy Benjamina. Tymczasem ziemia zatrzęsła się. – Mamy minutę w najlepszym wypadku! – dodał.
Raneta
Smocza Kolonia:
W podziemnej jaskini panowała cisza. Po wstępnym ataku paniki, gdy starsze smoki nie powróciły, smocze pisklęta ostatecznie się uspokoiły.
- Przecież nie możemy być ostatnimi żywymi… gdzieś indziej muszą jeszcze żyć smoki – stwierdziła Jarperx, patrząc po braciach.
- Ale jeśli się ruszymy to ściągniemy za dużo uwagi… z tym co się dzieje na zewnątrz… - bąknął Seremion. – Ludzie będą na nas polować na równi z tymi wielkimi... istotami.
W leżu znów zapadła cisza, którą przerwał... ludzki głos.
- Chyba, że zmienicie postać na ludzką – powiedział mężczyzna, siedzący na lodowej półce nieco wyżej. Miał na sobie jakaś dziwną szatę zupełnie niepodobną do ubrań mieszkańców Ranety.
Wszystkie smoki zerwały się z ziemi i stanęły na tylnych łapach.
- No, no, no… ładnie to tak rzucać się na osobę, która obroniła waszą kryjówkę przed istotami Skazy? – zapytał, ześlizgując się w dół po ścianie.
- Jestem Rezznafen – powiedział i założył ręce za plecami. Oczy smoków nie postrzegały energii, ale gdy mężczyzna podszedł bliżej, ich ciała to poczuły. Zmieniające się natężenie aury było bardzo duże, więc obecny tu człowiek musiał być naprawdę potężny.
- Wedle wyliczeń Skazy smoki mogą być dużym zagrożeniem, gdyby dogadały się z ludźmi. Sytuacja taka jest mało prawdopodobna, ale możliwa… więc rozpoczęło się polowanie na smoki. Musicie ukryć się między ludźmi i czekać na właściwy czas. Może pokazać im, gdy będzie okazja, że smoki mogą chronić ich przed istotami Skazy… ale do tego potrzebowalibyście magii lodu – pokręcił głową. – Nie znam się na niej, ale widzę drzemiącą w was moc. Mogę pokazać wam jak ją wyzwalać, metody jej wykorzystywania przyjdą wam do głów same… - Rezznafen oparł się plecami o ścianę.
- To jedyna metoda przetrwania… - pokręcił głową. Smoki dalej były niepewne.
- Ale jakim cudem człowiek dał radę pokonać istoty, które… - zaczął Seremion, ale zamilkł.
- Nie pokonałem wszystkich. Otumaniłem zmysły dwóch najpotężniejszych i w tym czasie wybiłem zwiadowców. Niezdolne do poszukiwań potężniejsze istoty odeszły – wzruszył ramionami. Nie dodał, że zabił je gdy były już daleko od siedzib ludzkich… ten typ bestii eksplodował po śmierci, więc lepiej było nie narażać kogokolwiek.
Thlann:
Gdzieś nad Miastem Szczurów
Chłodny wiatr wreszcie obudził Io. Otworzył powoli oczy. Gdzieś nisko pod nim widział eksplozje i ogień. To miasto, w którym do niedawna mieszkał płonęło… nieważne ilu ludzi, którzy zdecydowali się służyć Skazie zabił… było ich dalej za wielu. Gdy wraz ze zmierzchem przybyły istoty Skazy by zaatakować bezpośrednio walka nie trwała długo.
W miarę jak zmysły powoli wracały do normy Io poczuł, że ktoś obejmuje go w pasie i niesie. Zaczął też słyszeć miarowy łopot skrzydeł… Obejrzał się w prawo i zobaczył co jakiś czas migające mu przed nosem białe pierzaste skrzydło. Końcówki piór błyszczały złotem.
Ramię, które obejmowało go w pasie było delikatne i chwyt nie uciskał go w żaden sposób, acz był pewny.
- Już się obudziłeś? – zapytał miękki, kobiecy głos z jego lewej. Gdy Io się obejrzał zobaczył kobietę o gładkiej, dość bladej cerze i złotych oczach.
- Spokojnie… już jesteś bezpieczny – dodała, uśmiechając się do niego… była piękna… wszystko zaczęło się powoli rozmywać, chłód nocnego powietrza kontrastował z ciepłem, które wypełniało Io i nienarodzony znów stracił przytomność.
Gdy się obudził był już gdzieś indziej. Miał na sobie jakieś flanelowe ubranie i leżał w łóżku, przykryty kołdrą. Gdy się rozejrzał stwierdził, że jest w jakimś niewielkim pokoju, a wspomnienia zaczęły powoli układać się w całość. Powoli wróciły do niego ostatnie zdarzenia. Jego odrodzenie, śmierć jego opiekunki... i atak. Atak istot Skazy na Miasto Szczurów. Czerwie latały nad dachami i wypluwały z siebie strumienie energii, które zmieniały ludzi w krwawą papkę, a główną ulicą toczyła się olbrzymia kula mięsa z dwoma masywnymi ramionami. Taranowała domy, rozgniatała wszystko, co stanęło jej na drodze.
To był koszmar… i Io pamiętał, że coś wtedy zleciało z góry, osłoniło go skrzydłami od tego chaosu. Zabrało go stamtąd… i wtedy stracił przytomność.
Teraz gdy tu leżał nie miał pojęcia, jaka część tego co widział była prawdą, a jaka urojeniem.
Astaria:
Marmurowy Las - okolice granicy z Unią
Cisza byłą niepokojąca, jednak bardziej niż cisza niepokojący był zupełny brak wszelkiego życia. Nie tylko ludzi, czy zwierząt, ale i roślin.
Wreszcie Amanda usłyszała szuranie dochodzące z przeciwległej ulicy. Zza budynku wychylił się elf. Jego skóra była pomarszczona i miała odcień niewiele jaśniejszy od kamienia, z którego zbudowano mury budynków, zaś z jego oczu ział obłęd. Gdy zobaczył Amandę uśmiechnął się tylko i zaśmiał histerycznie.
– Jesteś za późno. Przyszło. Zniszczyło. Zabrało – powiedział i zaczął tarzać się po bruku ze śmiechu.
Uspokoił się po chwili i wyciągnął wychudłą rękę ku niebu. – Po ciebie tez przyjdzie.. zob..bczsz…- zakrztusił się. - Zobaczysz… - zamknął oczy.
- Już idą... jeśli chcesz, to zacznij uciekać… - wykrztusił i znów zaczął się śmiać. Z przeciwległej ulicy wyleciał drewniany wóz i spadł centralnie na elfa, łamiąc mu kości i rozwlekając po bruku jego trzewia.
Na ulicę wkroczyła istota przypominająca przerośniętego goryla bez sierści i bez głowy, w której miejscu było tylko jedno duże oko. Istota uderzyła pięściami w bruk, który ustąpił pod wpływem ciosu…
Lirion:
Błękitna Przystań
Noc jak każda inna zamieniła się w totalny chaos w przeciągu paru sekund. Iluvię obudził trzask pękającego lodu. Zbudziła się w porę, by zobaczyć jak olbrzymi ciemny kształt wyłania się spod pękniętej kry i rusza w stronę jej domu. Ledwo zdołała zbudzić śpiącego koło niej Hezariela, gdy istota wydała z siebie ryk i ruszyła biegiem naprzód.
Nie było czasu. Elfka ruszyła w stronę pokoju ich dziecka, by szybko zgarnąć go z łóżeczka. Wtedy dał się słyszeć łoskot łamanego drewna. Istota sięgnęła zdeformowaną, mięsistą ręką przez ścianę w stronę elfki, która przyciskając dziecko do piersi uskoczyła na bok i wpadła na korytarz.
Rozległa się seria trzasków i dom przekrzywił się. Podłoga i dach zaczęły pękać, sypiąc drzazgami. Cała trójka elfów spotkała się przy schodach i zamarła. Istota podniosła cały dom… i gapiła się do środka, po czym zaryczała, zamachnęła się i cisnęła całą konstrukcją w stronę morza. Hezariel chwycił kochankę i potomka, przyciskając ich do siebie… ale kolejny trzask nie nastąpił. Budynek zawisł w powietrzu, a potem powolutku opadła na skały. Przez okno elfka zobaczyła skrzydlatą postać w białym pancerzu, która wpierw otrzepała się z drzazg, a następnie dobyła miecza dwuręcznego.
- Zostańcie w środku! – krzyknął rycerz. Miał silny, niski głos. Jego miecz zapłonął złotym płomieniem i mężczyzna ruszył w stronę istoty, która wyszła spod morza.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amber
Szumy docierały do głowy Amber powoli, jakby zza grubej ściany. Gdy otworzyła oczy poczuła ból. Zamknęła je natychmiast i drgnęła. Usłyszała ludzki głos. Coś zostało zabrane z jej czoła i na tego miejsce zostało położone coś innego - zimnego. Przynosiło ulgę...
Powoli jakieś strzępy informacji przedzierały się do jej głowy.
Trzęsło. Bardzo trzęsło. Słychać było jednostajny turkot. Do nosa dziewczyny dotarła woń koni.
Wreszcie Amber otworzyła oczy. Nie pamiętała po co zmieniła postać na ludzką, ale leżała na czymś miękkim. Jej rany na prawym boku i ramieniu przewiązane były jakimś miękkim tworzywem. Blokowało krwawienie, ale i uciskało. Na jej czole leżał zimny, mokry kawałek podobnego tworzywa, a koło niej leżało jeszcze trochę dwunogów. Też byli obwiązani tymi dziwnymi paskami materiału.
Odruchowo poruszyła nosem starając się łapać wiatr i dowiedzieć się nieco więcej o swoim otoczeniu. Niestety upośledzone zmysły dwunożnej postaci nie przyniosły wielu informacji. Zapach zwierząt, potu, woń krwi i mokrych tkanin... Niewiele więcej, żadnych szczegółów, które teraz by jej się przydały. Warknęła pod nosem ostrzegawczo, gdy usłyszała, że ktoś się krząta w pobliżu. Brzmiało to bardziej jakby się krztusiła niż faktycznie warczała. Starała się poruszyć. Wzrok dwunogi miały całkiem przyzwoity. Jedyny zmysł wart uwagi, a i to tylko w dzień. Jeszcze żeby tylko wszystko nie było takie mętne.
- Lepiej się nie ruszaj - powiedział głos, wskazujący na płeć żeńską osoby mówiącej.
- Masz dość ciężkie rany, znaleźliśmy cię w lesie po drodze...
To jej wcale nie ułatwiało niczego. Znów warknęła starając się złapać równowagę i dowiedzieć się dlaczego podłoże, na którym się znajduje tak się trzęsie. Nie wiedziała za bardzo co się wokół niej dzieje, a to generalnie sprowadzało się do tego, że była na granicy wpadnięcia w panikę. Pewnie gdyby nie była tak oszołomiona spanikowałaby dawno. Jeszcze jej się nie zdarzyło w takim stopniu stracić kontroli nad tym co się z nią działo. A nie pamiętała jakim cudem się tu znalazła.
- Rozumiesz co do ciebie mówię? - zapytał głos. Amber dostrzegła samicę dwunogów nachylającą się nad nią, wyglądała na poirytowaną.
Warkot przeszedł w skamlenie, które w tej postaci bardziej przypominało płacz niż faktyczne skamlenie. Ton głosu tej istoty pogorszył tylko sprawę, dolewając oliwy do ognia. Amber czuła się dziwnie w tym ciele, ale mimo oszołomienia zdawała sobie sprawę, że bezpieczniej pozostać wśród dwunogów w ich postaci.
- No nie płacz... po prostu leż spokojnie. Nie wiem jak dostałaś się do lasu, ale zgarnęliśmy cię po drodze. Podróżujemy w stronę Azylu - miasta dalej od zasięgu Skazy... tam powinniśmy być bezpieczni - powiedziała.
- Jak nasz zwiadowca cię zobaczył, to myślał, że znalazł jakaś leśną nimfę - zaśmiała się. - Co ty robiłaś nago w lesie? - bąknęła.
Amber za to czuła, jak jakieś szczątki wspomnień powoli zaczynają układać się w jej głowie w całość.
Gwałtownie zbladła, gdy wspomnienia zaczęły wracać, zaledwie fragmenty, strzępy emocji. Ale to wystarczyło by wywołać reakcję. Oczy ją zapiekły, gdy pojawiły się w nich łzy. Była tak słaba, że nie była nawet w stanie opuścić lasu... Tym razem naprawdę zapłakała.
- N-nie ma ich... - złożyła schrypniętym głosem nieskładne zdanie. Nie była pewna jak tej dwunożnej istocie wyjaśnić co się stało i kim jest... I co to za ciężkie uczucie i krwawe pragnienie dręczy teraz jej serce.
Kobieta nachyliła się nad Amber i delikatnie ją objęła.
- Ciii... - starała się ją uspokoić, gładząc ja po głowie.
Amber z trudem przemogła odruch, by ją ugryźć. Zadrżała tylko i pisnęła, pozwoliła tej dwunożnej istocie robić co chciała. Pociągnęła nosem, całe policzki miała we łzach. Nie zdarzyło jej się jeszcze przeciekać w ten sposób, a ciepło od tej samicy było nawet przyjemne. Te zupełnie nowe doznania na chwilę odciągnęły jej myśli od tragedii. Zakatarzony nos niestety nie nadawał się do tego do czego został stworzony i poznanie bliżej tej istoty należało odłożyć na później.
- Musisz odpoczywać - powiedziała kobieta. - A ja muszę zająć się zmianą okładów... - puściła ją wreszcie i zajęła się innymi rannymi. Tymczasem Amber usłyszała inny głos. Głęboki i przyjemny.
„Amber... przemawiam bezpośrednio do twojego umysłu, wiec się nie bój” powiedział głos. Jego brzmienie było na tyle miłe, że aż chciało się go słuchać dalej.
„Gdy leżałaś nieprzytomna w lesie stało się coś więcej... wytłumaczę ci co i jak, ale teraz musisz się skupić. Masz dwie ciężkie rany i wyjaśnię ci jak przyspieszyć ich gojenie. Musisz być sprawna i zdrowa za chwilę, bo przyjdzie ci bronić tych ludzi... bez nich już byś nie żyła, spłonęłabyś w lesie, w którym cię znaleźli”...
Nastawiła uszu. Słuchała uważnie tego głosu. Rany czuła, dokuczały jej bardzo, ale zwierzęca natura kazała bronić życia bez względu na koszta. Uspokoiła się na tyle by móc słuchać słów płynących od głosu.
"Skup się, czujesz wewnątrz ciała ciepło, ból i dziwne mrowienie. Skup się na tym ostatnim, spróbuj je wyizolować" polecił głos.
Faktycznie w ciele Amber było coś... nowego i innego. Nie było związane z napięciem ani ze wstrząsem emocjonalnym.
Skoncentrowała się. Zrobiła głębszy wdech i poczuła ból w rannym boku. Skrzywiła się starając się ignorować to uczucie. Skupić się na tym nowym czymś czego nie umiała zidentyfikować.
"To energia... moc. Skup się i spróbuj ją chwycić, ale nie ręką, a myślą. Wyobraź sobie, że się przemieszcza" polecił głos. Wykonanie polecenia okazało się łatwiejsze niż Amber na początku myślała.
"Dobrze.. teraz spróbuj skierować energię w uszkodzone miejsca"
Odetchnęła ostrożnie nie chcąc znów urazić rannego miejsca. Skoncentrowała się na swoich ranach. Głos ją intrygował tym co przekazywał.
Poczuła jak mrowienie wokół ran jest coraz silniejsze i ból powoli znika. Amber musiała robić przerwy. To było meczące, ale po jakimś czasie głos odezwał się znowu. "Już... teraz możesz usunąć te paski materiału" powiedziała. "I uważaj.. zaraz będziesz musiała walczyć" dodał.
Tymczasem trzęsienie powoli ustawało...
Zerwała opatrunki nie bardzo wiedząc jak je normalnie zdjąć. W razie czego pomogła sobie zębami. Rozejrzała się, dziwiąc się zmianom jakie następowały w ruchach podłoża, na którym leżała.
Kobieta w powozie obejrzała się na nią i otworzyła usta w wyrazie zupełnego zaskoczenia. Tymczasem na zewnątrz rozległy się krzyki... ktoś przebiegł obok i dał się słyszeć jakiś dziwny niski dźwięk.
"Ruszaj" polecił głos. "Przemieść mrowienie w ręce i chwyć błyszczący podłużny obiekt leżący koło powozu i chwyć za zaokrągloną część".
Amber wyskoczyła z wozu. Krew szybciej zaczęła krążyć. Dziwnie się czuła z tym mrowieniem w rękach i nie była do końca pewna czego właściwie szuka przy wozie, ale kierowała się opisem głosu.
Obiekt leżał blisko i Amber w mig go znalazła, był bardzo duży. Wokół widziała uciekających dwunogów.
"To co masz w dłoni ma krawędź ostrą i tępa. Szeroka jest tępa i można jej dotknąć. Wąska przecina jak twoje pazury. Biegnij w przeciwna stronę niż ci ludzie, masz tam jedną z istot Skazy. To ten sam typ istot, które unicestwiły twoją rodzinę. Teraz twoje ręce mają większą moc, bo przemieściłaś w nie mrowienie. Uderz ostrą częścią w tamtą istotę!" polecił głos.
Słowa głosu sprawiły, że Amber odsłoniła zęby. Ruszyła w stronę istoty. Ścisnęła mocniej w dłoni ten obiekt, który podniosła. Przyspieszyła... Rozpędziła się chcąc skoczyć podobnie jak wtedy, gdy na polowaniu skakała by wytrącić ofiarę z równowagi. I jak wtedy zatapiała kły, tak teraz zamierzała użyć tego dziwnego przedmiotu.
"Zadaj cios łukiem. Przetniesz to na dwoje" poinformował głos. "Najlepiej od góry przez łeb" dodał.
Z przodu na czele karawany składającej się z siedmiu wozów była istota niewiele większa od człowieka z dwoma masywnymi ramionami. Wyglądała jak trzy połączone ze sobą bardzo grube dżdżownice. Zamachnęło się kończynami chcąc trafić mężczyznę, który próbował podjąć walkę.
Cięła więc od góry. Czuła, że obiektem trzymanym w ręku jest w stanie zrobić krzywdę, ale nie umiała się tym posługiwać, więc ufała w słowa głosu. Głos w końcu pomógł jej wyleczyć rany...
Poskutkowało całkiem nieźle... Amber przecięła istotę na dwoje. Zwały mięśni chlapnęły o ziemię, a wokół rozlały się płyny ustrojowe. Od strony lasu nadciągały jeszcze dwie takie istoty. Mężczyzna uniósł wysoko brwi widząc to co zrobiła Amber. "Zostały jeszcze dwa... zrób znów tak samo" polecił głos. "Teraz możesz spróbować przeciąć obu tnąc w poprzek, ale lepiej zabij najpierw jednego a potem drugiego tnąc od góry"
Zapach krwi podziałał na nią jak płachta na byka. Skoczyła w stronę następnego przeciwnika zupełnie ignorując tego dwunoga. Jej celem było unicestwienie istot, które mogły być odpowiedzialne za śmierć watahy. Krew w żyłach Amber wrzała uwolnioną wściekłością.
Cięła raz, przecinając pierwszą istotę na pół. Druga zaatakowała, ale Amber uskoczyła wstecz, a potem znów zamachnęła się do cięcia i rozcięła ostatniego przeciwnika.
"Dobra robota..." pochwalił głos. Kawałek z tyłu za tobą leży spory kawałek materiału. Jest miły w dotyku wiec spróbuj się nim otulić, by osłonić się od ramion do kolan. Taki zwyczaj dwunogów, każdy nosi coś na sobie, ty tymczasowo założysz to. Wkrótce spotkamy się osobiście, to wytłumaczę ci wszystko dokładnie.
Patrzyła przez chwilę na zabite istoty. Ich śmierć nie zdołała uciszyć bólu straty na co gorąco liczyła. Porzuciła zbędną teraz broń tam gdzie stała. Będzie musiała znaleźć tego, kto faktycznie za tym stał. To właśnie strata pchnęła ją w tę postać, tą drogą. Nieco niemrawo, trochę zagubiona poszła poszukać tego materiału, o którym wspominał głos. Była wśród dwunogów, więc musiała kierować się ich zasadami. Nawet jeśli ich nie rozumiała. Gdy znalazła i otuliła się materią siadła na ziemi. Czuła się zagubiona i sama. Bez watahy była niekompletna.
Mężczyzna podbiegł do niej.
- To było... niesamowite - wykrztusił z siebie.
"Uśmiechnij się do niego i poleć mu by zebrał tych, którzy zwiali. Musisz się położyć, użyłaś sporo energii jak na pierwszy raz" powiedział głos. Amber faktycznie czuła się bardzo zmęczona... jak po długiej pogoni.
Z pewnym trudem podniosła głowę. Nie nawykła do uśmiechania się, nigdy jej to nie było specjalnie potrzebne, więc kąciki ust ledwie drgnęły, a w bursztynowych oczach widać było zmęczenie.
- Z-zbierzz u-ciekinierów - ledwo udało jej się to schrypniętym głosem wymówić. - M-uszę się położyć... - bąknęła. Jej głos dopiero się przyzwyczajał do mowy.
- J..jasne - bąknął mężczyzna. Gdy Amber wróciła do powozu, w którym wcześniej siedziała stwierdziła, że kobieta, która z nią przedtem rozmawiała patrzy na nią i chce coś powiedzieć, ale jakoś jej nie idzie. "Poklep ją po ramieniu, wsiadaj na wóz i kładź się... wkrótce do ciebie dotrę i porozmawiamy" polecił głos.
Amber dotknęła ramienia kobiety. Zrezygnowała z klepnięcia obawiając się, że mogłoby to zostać kiepsko odebrane. Była wilkołakiem, trochę inaczej odczuwała i interpretowała niektóre rzeczy. Sądząc po zdumionych twarzach tych istot ryzyko przesadzenia było zbyt duże by je podejmować. Wdrapała się na wóz, by zająć miejsce, w którym przyszło jej leżeć przez jakiś czas. Westchnęła zamykając oczy. Słuchała co się działo wokół niej.
Sen nadszedł szybko i Amber spała długo i twardo. Po paru godzinach usłyszała znów głos, który powoli zaczął ją budzić. "Aaamber" powiedział melodyjnie. "Aaaamber" powtórzył.
Bursztynowe oczy niechętnie się otworzyły. Chwilowo brak było zrozumienia w spojrzeniu Amber. Pociągnęła nosem szukając zapachów.
Poczuła przyjemny zapach. Zdecydowanie samica. Była blisko.
Dziewczyna poczuła jak delikatna, ciepła dłoń gładzi ja po czole.
- Obudź się - usłyszała ten sam głos, który przedtem słyszała w myślach, ale jego właścicielka klęczała obok niej, uśmiechając się i gładząc po czole.
Zamrugała oczami zdziwiona. Podniosła się nieznacznie po to tylko, by wsadzić nos w tkaniny, którymi otulona była ta dwunoga istota. Poza tym tam można też było znaleźć to przyjemne ciepło, które czuła od dłoni istoty.
Zapach był delikatny i dość dziwny. Poza płcią i tym, że zapach był miły Amber nie dała rady dowiedzieć się niczego.
- Mnie nie wyniuchasz, moja droga.. mam na imię Carmen - powiedziała kobieta, obejmując Amber. Dziewczynie zrobiło się przyjemnie ciepło. - Jak chcesz to śpij dalej... przed nami jeszcze długa droga.
- Droga... do-kąd? - spytała. Ciepło sprawiło, że oczy same jej się znów zamykały.
- Jedziemy do bezpiecznego miejsca, Tam wyjaśnię ci co się stało i czemu sie stało... i co trzeba zrobić - Carmen pogładziła Amber po włosach.
- Mhmm... - bąknęła. Rozluźniła się. Carmen jakimś dziwnym cudem wyleczyła jej rany, przyjemnie pachniała i dawała ciepło. To wystarczyło by zapewnienie o bezpiecznym miejscu sprawiło, że oczy Amber same się zamknęły. Zasnęła wtulona w kobietę.
Gdy się obudziła była już gdzie indziej. Leżała na czymś bardzo miękkim jak an jej standardy. Była też przykryta czymś miękkim. Carmen siedziała koło niej i gładziła ja po włosach. Amber była wypoczęta.
Zdziwiona usiadła na posłaniu, na którym się znalazła. Rozejrzała się wokół. - Gdzie jesteśmy? - bąknęła zachrypnięta. Chciało jej się pić i była głodna.
- Tawerna. Takie leże do wynajęcia. Masz sporo do nauczenia się o świecie ludzi... na przykład metody jedzenia i picia też są tu nieco inne - podała Amber kubek z wodą. - Zademonstruję ci jak się z tego pije "po ludzku". Przykładasz do ust i przechylasz powolutku, by płyn spływał sam do ust - wzięła szklankę i ustawiła się bokiem by Amber widziała jak pije.
Wilczyca poruszyła nosem wpatrując się w Carmen. Niestety fakt, że chciało jej się pić trochę utrudniał jej koncentrację.
- Na razie zmień postać i wychłepcz, ale będziesz musiała się nauczyć później - powiedziała Carmen, kładąc jej szklankę na płaskiej drewnianej powierzchni koło łóżka.
Spojrzała dziwnie na swoją rozmówczynię. - Skąd wiesz... że... zmieniam postacie? - powiedziała powoli chrypiąc przy tym niemiłosiernie.
- Widzę takie rzeczy w ten sam sposób w jaki ty stwierdzasz w jakim stanie jest ktoś, kogo zapach poczujesz. Typowe dla istot mojego rodzaju - odparła Carmen.
To wyjaśnienie zdawało się wystarczać. Amber zmieniła postać patrząc badawczo na Carmen. Obawiała się, że mimo wszystko ta dziwna dwunożna istota może zareagować negatywnie na wilczą formę dziewczyny. Wciąż łypiąc okiem na Carmen wilczyca wsadziła nos w szklankę starając się wychłeptać wodę z wąskiego naczynia.
Poszło bezproblemowo. Carmen pogładziła wilczycę po grzebiecie i zaczęła drapać za uchem.
- Szczeknij jak chcesz jeszcze, lub zmień postać na ludzką jeśli masz dość - powiedziała Carmen, gdy zauważyła, że szklanka jest pusta.
- Arf - rozległo się ciche szczeknięcie. W końcu była w leżu dwunogów. Kto wie czy jej głośne zachowanie nie ściągnie ich tutaj. A tego wolała uniknąć. Chociaż drapanie za uchem było bardzo przyjemne. Przechyliła łeb nadstawiając ucho.
Carmen nalała jej więcej wody i znów podstawiła na stolik.
Woda ponownie zniknęła ze szklanki. Wilczyca oblizała mordę. Po czym wetknęła znów nochala w ubrania Carmen chcąc poznać jej zapach przy pomocy porządnych wilczych zmysłów.
Nie wyczula nic nowego... tylko to co do tej pory, jedynie wyraźniej.
- Tak mnie nie poznasz, może wytłumaczę ci jak ludzie się poznają? - Carmen zaśmiała się cicho.
Amber zmieniła więc nieco taktykę zdobywania informacji i zaangażowała pozostałe zmysły. Liznęła Carmen w ucho i szyję sprawdzając smak, mokrym nosem badała na dotyk. Dla niej liczyły się wszystkie wrażenia.
Smak był nieco nietypowy. Wychodziło na to, że Carmen się nie poci w ogóle. W dotyku zaś byłą bardzo... miękka.
Amber tak się spodobało, że Carmen zarobiła jeszcze kilka liźnięć w okolicach twarzy, szyi i uszu. Wrażliwy na dotyk nos miał zajęcie.
Carmen tylko się uśmiechała, czekając cierpliwie, aż Amber zaspokoi ciekawość.
- Już? - zapytała.
Wilczyca w końcu siadła na zadku i przekrzywiła łeb. Po chwili na miejscu wielkiego czarnego zwierza siedziała drobna dziewczyna. Z tak samo przekrzywioną w zaciekawieniu głową.
- Dobra... - Carmen ułożyła się wygodniej. - Na początek zaczniemy może od tego co się stało w twoim lesie. Czemu to się stało i kto za to odpowiada - zaproponowała Carmen, spoglądając na dziewczynę.
Amber nastawiła uszu. Odruchowo ściągnęła brwi i warknęła. Włosy zjeżyły jej się na głowie. Wracanie wspomnieniami do wydarzeń w lesie nie było przyjemne. Wciąż pamiętała rany, które wtedy odniosła i choć wiele z tych wspomnień skrywała mgiełka zwykłego wilczego zapominania przeszłości to jednak towarzyszące wydarzeniom uczucia były bardzo żywe.
- Dawno temu nad tym światem czuwało dziesięciu bogów. Oczywiście nie zgadzali się ze sobą, reprezentując często skrajnie inne wartości, ale uniemożliwiali przenikniecie do tego świata innych sił - zaczęła kobieta. Uśmiechnęła się lekko. Czuła się jakby opowiadała bajkę dziecku.
- Niestety w wyniku zdarzeń mających miejsce paręset lat wstecz bogowie utracili kontakt z tym światem. Potężna istota wykorzystała okazję i przeniknęła do tego świata. Istota ta zwie się Skazą. Z polecenia Skazy istoty będące jej sługami udały się do lasów i w odludzia, by wyeliminować wilkołaki. Twoja wataha stała się ofiarą jednego z takich ataków -
Słuchając słów kobiety Amber wbiła palce w powierzchnię, na której wcześniej usiadła. Była w tej chwili w połowie drogi między formą człowieka i bestii. Obraz zmasakrowanej watahy, która była całym jej światem i własna bezsilność sprawiły, że dziewczyna miała w tej chwili ochotę rozszarpać sprawców za cenę wszystkiego co tylko jej zostało. Warczenie wzbierające w jej gardle stawało się coraz głębsze.
- No teraz przejdziemy do przyjemniejszych spraw. Widzisz... bogowie dali radę w jakiś sposób przesłać do naszego świata trochę swojej mocy i otrzymały tę moc różne osoby. Jedną z tych osób jesteś ty. To mrowienie, które czujesz i którym pokierowałaś wpierw by się uleczyć, a potem by zabić pomniejsze sługusy Skazy to właśnie moc bóstwa. Ty konkretnie otrzymałaś moc od bogini zła - Azariel. W ten sposób masz okazję się zemścić...
Słowo "zemsta" zabrzmiało tak słodko, że Amber natychmiast do końca przeszła przemianę w bestię. - Zemsta... - wymruczała smakując brzmienie słowa. Podobała jej się jego melodia. - Zemsta! Grrrr... - Amber gotowa ją była realizować choćby teraz.
- Hej, hej... to nie takie łatwe. Na razie za mało potrafisz zrobić z mocą, którą otrzymałaś - Carmen pokręciła głową. - Wracaj do ludzkiej postaci, bo twojego przeciwnika nie da się po prostu zabić jak każdego innego. To jest bardziej skomplikowane.
Nieco oklapła słysząc słowa Carmen. Burcząc coś pod nosem przeszła przemianę. Miała minę skrzywdzonego dziecka .
- Tylko bogowie są w stanie usunąć Skazę z naszego świata, wiec musisz przywrócić tu moc Azariel. Musisz sprawić, by ludzie uwierzyli w nią i zaczęli ją wyznawać. Jeśli dadzą jej dość mocy poprzez wiarę, to ona powróci tutaj.
Przez chwilę trafiła słowa Carmen.
- Jak mam to zrobić? - spytała. Nie była pewna na jakiej zasadzie ludzie wierzą w bogów.
- Widzisz... ludzie są obecnie przekonani o tym, że nikt im nie pomoże. W momencie, gdy pokażesz im, że jesteś w stanie bronić ich z pomocą bogini Azariel zaczną wierzyć w ciebie, a przez to i w nią - powiedziała kobieta.
Amber uniosła brwi. Wierzyć w nią? Dziwna i ciekawa perspektywa. Rozmyślania wilkołaczycy przerwało głośne burczenie w jej brzuchu. Umysł dziewczyny natychmiast przełączył się na poszukiwanie jedzenia. Choćby miała to być wygrzebana ze ściany mysz.
Carmen usłyszała burczenie i podała Amber tacę ze sporym kawałem surowizny.
- Zmień postać i wcinaj - poleciła.
Amber zdołała z siebie wydobyć tylko dźwięk przypominający piszczącą zabawkę. Jej zachwyt na widok jedzenia był tak ogromny, że przemieniła się natychmiast, a zawartość tacy zniknęła jeszcze szybciej.
- Najedzona? - zapytała Carmen.
- Mhmm... - wilczysko zadowolone wyżerką wylizywało tacę.
- To dokończ wylizywanie tacy i wracaj do ludzkiej postaci. Zanim zaczniemy naukę o mocy musisz najpierw nauczyć się zwyczajów i sposobów zachowania ludzi - stwierdziła Carmen.
Tacka lśniła czystością i wilczą śliną. W końcu Amber siadła w ludzkiej postaci przed Carmen. Była gotowa. Fakt, że była naga zupełnie jej w niczym nie przeszkadzał.
- Ludzie... którzy byli tam gdzie zabiłam stwory. Kim oni byli? - spytała jeszcze.
- Uciekali z miasta zaatakowanego przez pomiot Skazy. Na razie są bezpieczni tutaj, ale to nie potrwa wiecznie. Wkrótce to ty będziesz musiała ich bronić - powiedziała Carmen.
- Mówili, że znaleźli mnie w lesie. Jeden z ludzi mówił coś o nimfach... - bąknęła.
- Pomylili cie z takową z tego co rozumiem... - stwierdziła Carmen. - Ludzie mają o nich różne dziwne wyobrażenia...
Na twarzy Amber gościła czysta ciekawość.
- Dlaczego? - padło pytanie.
- Bo ludzie miewają bardzo obszerna wyobraźnie, która często ich ponosi - wyjaśniła Carmen.
- Po co im ona skoro się mylą? - bąknęła zdziwiona. - No i przecież nie wyglądam jak nimfa... - dodała.
- No, a oni nie wiedzą jak nimfa wygląda - odparła Carmen. - Mogą się tylko domyślać.
- Nie wiedzą, a myśleli, że jestem nimfą? - bąknęła zdumiona. - Oni się chyba boją wilkołaków? - bąknęła przypominając sobie o tym drobnym szczególe.
- No jeśli znajdą nagą dziewczynę w lesie to prędzej uwierzą, że to nimfa, niż wilkołak... a wilkołaków... no tak. Wszystko co nieznane budzi z reguły strach, szczególnie, jeśli jest silniejsze niż ty.
Amber wciąż miała dziwną minę.
- Oni zawsze chodzą w tych swoich tkaninach? - bąknęła. Podeszła do Carmen by sobie obejrzeć jej ubranie. - Dziwili się, że ja ich nie mam - dodała skonsternowana.
- Tak, ludzie zawsze w nich chodzą - odparła kobieta. - Jedyny logiczny powód to to, że w nich nie jest im chłodno, lub nie wieje im po wrażliwych partiach ciała. Reszta to wyrobione zachowanie. Nawyk.
- No mają bardzo mało sierści - skrytykowała. Spojrzała z zainteresowaniem na rude włosy Carmen
- No tak natura pokierowała ich rozwojem. Tak czy inaczej kupiłam ci ubrania. Założysz je i spróbujemy się przejść po mieście. Powiem ci co i jak... może w dwa - trzy dni się uwiniemy. Jesteś na taki spacer gotowa? - zapytała kobieta, podążając spojrzeniem za Amber.
Amber w tym czasie już znalazła się z nosem we włosach kobiety. Nos traktowała jak człowiek traktował dłonie - ładowała go wszędzie tam gdzie chciała coś poznać czy to węchem czy na dotyk. Nim się odezwała musiała wpierw jakoś pozbyć się włosów Carmen z twarzy. Przesunęła się nieco do przodu przez co jej głowa znalazła się na ramieniu Carmen - Kupiłaś? - spytała zdziwiona.
- Mhm. Wytłumaczę ci jak wyjdziemy na miasto - powiedziała kobieta i musnęła Amber policzkiem. - No, ubrania masz tu - wskazała położone na sporym stole elementy garderoby. - Pokażę ci jak je ubrać -
Amber zachowała się tak jak zachowałaby się w wataże - liznęła Carmen w ucho i skroń. Ostrożnie wyplątała się z włosów kobiety i zerknęła w stronę obiektów wskazanych przez Carmen. Zupełnie ich wygląd nic jej nie mówił. Poszła sprawdzić na węch z czego są zrobione...
Ubranie było miękkie i przyjemne w dotyku - jedwab i skóra. Amber chwyciła je w ręce - oczywiście trzymając zupełnie na odwrót. Po korektach ze strony Carmen Amber przystąpiła do ubierania się. Dłuższą chwilę zajęło jej zrozumienie, że nie wciśnie głowy w rękaw - podekscytowana perspektywą upodobnienia się do ludzi po prostu nie słuchała Carmen. Ale gdy do niej dotarło, że jest na złym tropie i udało jej się wyplątać postąpiła wreszcie wedle instrukcji. Zapięcie koszuli okazało się jednak skrajnie trudnym zadaniem, zupełnie nie dającym się obejść przez niewprawione palce. To było zupełnie jak uczenie trzylatka. Ze spodniami poszło podobnie choć obyło się bez wkładania obu kończyn w jedną nogawkę. Najgorzej poszło z butami. Nie obeszło się bez wciskania nogi w buta na siłę by okazało się, że robi to na odwrót. A później oczywiście przyszło marudzenie, że ciśnie, że nie może ruszać palcami, że dziwnie się stoi, że nie czuje podłoża, że się potyka...
Carmen podprowadziła Amber do okna i pokazała jej ludzi chodzących ulicami. Każdy miał buty, każdy był ubrany.
- Teraz jesteś nie do poznania na ulicy... nikt nie będzie miał podejrzeń, ze jesteś wilkołakiem... ale zanim wyjdziemy muszę ci powiedzieć jeszcze o zachowaniach ludzi... Mianowicie lizanie i wąchanie innych jest zdecydowanie nie na miejscu, ludzie tak nie robią. Poza tym w tej postaci nie masz dostatecznie silnego węchu i smaku byś mogła dowiedzieć się o przechodniach czegokolwiek.
Szyba zafascynowała dziewczynę. Amber wpierw dokładnie ją obmacała nim mogła bez dystrakcji wyjrzeć na zewnątrz.
- Nie mogę wąchać? - bąknęła zdziwiona i zawiedziona. Węch traktowała jako główny zmysł odkąd pamiętała. Nie była pewna wartości informacji zdobytych poprzez wzrok i słuch.
- Nie możesz wąchać innych ludzi. Możesz powąchać kwiat, potrawę... ale nie człowieka - powiedziała Carmen.
- Ale ciebie wąchałam - bąknęła nieco zdezorientowana.
- Bo ja wiem, że jesteś wilkołakiem i tak podjęłaś próbę poznania mnie... znaczy po zapachu - powiedziała Carmen.
Zaczęło jej się w głowie rozjaśniać.
- A! Oni tego nie wiedzą - rzuciła, gdy ją olśniło. Uśmiechnęła się.
- Nom... dobra, druga sprawa - pozostawaj blisko mnie i jeśli coś cię zaciekawi - pytaj. Będę ci po kolei o wszystkim opowiadać. Jak o tym zapamiętasz to powinno dać radę przejść się po mieście bez ściągania uwagi... - powiedziała Carmen.
Amber zadawała setki pytań i oglądała wszystko co się tylko dało. Nawet nieszczęsny wychodek został obejrzany choć zapach zeń dochodzący skutecznie zniechęcił Amber do dłuższego pozostawania w jego pobliżu. By się nie zgubić w tłumie niczym małe dziecko chwyciła się ubrania Carmen i palcem wskazywała wszystko co ją zainteresowało.
Carmen zaś cierpliwie i spokojnie tłumaczyła wszystko, sama też zaczynając nowe zagadnienia. Wyjaśniła jak wygląda życie w mieście, powiedziała o pieniądzach i pracy. O tym jak wygląda hierarchia tutaj... było pełno tematów i jeden dzień zdecydowanie nie wystarczył. Po południu powrócili do tawerny i Carmen wzięła Amber do pokoju, biorąc ze sobą jedzenie. Czas był nauczyć Amber jak się je nożem i widelcem... póki nie jest specjalnie głodna.
Amber była zafascynowana mnogością zjawisk jakie wokół niej miały miejsce. Dość często zdarzało jej się iść obok Carmen z otwartymi ustami. Chociaż jej ciekawość nie miała granic to trochę obawiała się tłumów i starannie omijała ludzi, starając się ich nie dotykać. Na koniec dnia prawie zapomniała o jedzeniu. Tym bardziej zdziwiło ją to co Carmen wzięła ze sobą - ludzie używali tylu różnych narzędzi, że od samych nazw dziewczynie kręciło się w głowie.
- Dobra, łap za sztućce.. na początek zademonstruje ci jak się ich używa, potem ty spróbujesz - powiedziała kobieta.
Amber chwyciła sztućce w dłonie. Trzymała je zupełnie jakby chciała komuś je wbić, a nie zjeść posiłek. Patrzyła na nie niepewnie nie umiejąc sobie z nimi poradzić. Gdy Carmen zaczęła jej podawać jedzenie Amber starała się zrozumieć jak kobieta trzyma te nieszczęsne sztućce. Widelec non stop wypadał jej z rąk.
Carmen ujęła ją za dłonie i zaczęła ją karmić w ten sposób.
Poszło zdecydowanie lepiej. Nabranie wprawy nieco czasu zajmie, ale Amber zaczęła rozumieć zasady.
- Dobra, teraz chwila odpoczynku i możemy znów iść na miasto - stwierdziła Carmen.
Amber bawiła się w tym czasie widelcem. Wzdrygnęła się słysząc o kolejnym spacerze przez miasto.
- Zawsze tam jest tak dużo ludzi? Jest tłoczno - bąknęła.
- W nocy jest spokojniej... - powiedziała Carmen, unosząc brew. - Musisz się przyzwyczajać do ludzi...
- Nie da się przejść bez dotykania ich - bąknęła. Amber miała pewien problem z dotykiem. Nie lubiła gdy obcy się zbliżali zanadto. Tych, których poznała bliżej dotykała chętnie i bez skrępowania. Wszystko sprowadzało się do utrzymania pewnej wolnej przestrzeni wokół siebie. W tłumie jej strefa bezpieczeństwa z powodu tłoku diametralnie się kurczyła.
- Ci ludzie cię nie dostrzegają w większości przypadków. Nie musisz traktować ich jako potencjalnego zagrożenia, bo tak na prawdę ich nie obchodzisz. Maja własne sprawy... - stwierdziła Carmen. - Ale teraz wieczorem ruch będzie mniejszy więc raczej tłumów nie będzie.
- Nie widzą mnie? - bąknęła zdziwiona. Jej ciekawość znów odżyła po jedzeniu. Amber mogła tak zadawać pytania przez całą dobę.
- Nie dostrzegają. To jak gdy idziesz na polowanie to nie zwracasz uwagi na to ile liści ma drzewo, które mijasz - wyjaśniła Carmen.
- Ale liście nie stają mi na drodze - bąknęła. Trybiki w jej głowie zaczęły intensywnie pracować. - To kiedy idziemy? - spytała chcąc to wszystko zaobserwować w praktyce.
- Zaraz... odpocznij po posiłku - powiedziała kobieta. - Chyba, że pójdziemy powolutku? - zapytała.
- Nie jestem zmęczona - bąknęła zdumiona dziewczyna.
- Żołądek musi mieć spokój, by mógł wszystko przetrawić - powiedziała Carmen. - Chodźmy, ale spokojnie i powoli.
Z niepewną miną Amber skinęła głową. Chwyciła się ponownie rękawa Carmen idąc za nią przez ulice miasta. Zdarzyło jej się w trakcie tej wycieczki zawarczeć na przebiegającego niedaleko psa i przestraszyć się wozu ciągniętego przez muła.
Po kolejnej dozie informacji o zwyczajach ludzi Amber i jej nauczycielka powróciły do tawerny.
- Dobra - mruknęła Carmen. - Teraz leć spać, jutro sadzę, że zakończymy edukację odnośnie ludzi i ich zwyczajów, a zaczniemy już naukę magii - stwierdziła.
- Magii? - Amber udawała, że wcale nie jest zmęczona. Po prostu cały czas pojawiały się nowe ciekawe rzeczy do obejrzenia lub kolejne pytania domagające się odpowiedzi.
- Tak, pokażę ci inne zastosowania mocy, którą posiadasz. Zwiększanie szybkości regeneracji i siły to dość podstawowe możliwości - odparła Carmen.
- I co będę mogła na przykład zrobić? - spytała. Oczy wyraźnie jej się już kleiły. Wszystko przez nadmiar przyjętej tego dnia wiedzy.
- Zobaczymy co nam wyjdzie... ale to jutro. Najpierw musisz odpocząć. Zmęczony organizm będzie słabo sobie radził z kontrolą energii.
- Nie jestem zmęczona... - bąknęła. Jakby w zaprzeczeniu do jej słów ziewnęła szeroko.
- Zobaczymy - powiedziała Carmen. - Siadaj na łóżku - powiedziała Carmen.
- Hmm? - Amber usiadła na posłaniu i patrzyła na kobietę. Przekrzywiła głowę zaciekawiona.
- Złap znów energię i spróbuj rozciągnąć ją równomiernie po całym ciele - poleciła.
- Rozciągnąć? - zdziwiła się. Przymknęła oczy i spróbowała dokopać się do tego dziwnego mrowienia i wykonać polecenie Carmen. Niemal natychmiast opadła z sił i poleciała na twarz.
Carmen zaś złapała ją i delikatnie ułożyła w łóżku. Zdjęła z niej ubrania i buty, by odłożyć na bok, po czym przykryła i pozwoliła spać.
Noc byłą spokojna nie licząc paru głośniejszych przechodniów, którymi zajęła sie straż miejska. Amber jednak spała kamiennym snem aż do rana.
Gdy się przebudziła stwierdziła, że Carmen tak jak wczoraj siedzi na łóżku koło niej, opierając się o zagłówek i gładzi ja po włosach w zamyśleniu.
Amber się przekręciła tak by wsadzić nos w ubrania Carmen. Przytuliła się lubiąc ciepełko. Dopiero po tym zaczęła się tak naprawdę dobudzać.
- Ymfff... - mruknęła.
- Dobudzaj się, dobudzaj. Po śniadaniu idziemy na zewnątrz i poćwiczymy twoją pierwszą zdolność magiczną - powiedziała Carmen.
- Siedziałaś tak całą noc? - bąknęła Amber przekrzywiając głowę tak by móc spojrzeć na Carmen ze swojego miejsca. Przetarła oczy.
- Tak... wygodnie mi było - stwierdziła Carmen.
- Nie jesteś zmęczona? - bąknęła zdziwiona Amber.
- Nie muszę spać. Mogę, ale nie muszę - powiedziała Carmen.
- Nie bywasz zmęczona? - zdziwiła się Amber.
- Bywam, ale rzadko - odparła Carmen i machnęła ręką. - Zbieraj się, koniec leniuchowania.
Amber się przeciągnęła i westchnęła.
- Moja mama też tak mówiła - mruknęła. Wygrzebała się z łóżka, ocierając się po drodze o Carmen. Tak samo jak wtedy gdy opuszczała jamę, w której spała z watahą.
Carmen uśmiechnęła się lekko.
- Śniadanie masz na stole. Podnieś srebrną kopułę za uchwyt na jej szczycie - poleciła Carmen. - To typowo ludzkie jedzenie, jajecznica na pieczarkach, czosnku i boczku. Do tego chleb. Chleb możesz wziąć do ręki to to miękkie. Ta kupka pośrodku talerza już musi zostać spożyta widelcem - powiedziała Carmen.
Zajrzała pod kopułę i nie rozpoznała niczego co tam znalazła. Tknęła palcem jajecznicę. Zapach był przyjemny acz konsystencja nieciekawa. Amber chwyciła widelec i na próbę tknęła zawartość talerza. Udało jej się nabrać nieco jajecznicy na widelec... I tu zaczęły się poważne problemy...
Carmen pomogła nieco Amber, widząc, ze dziewczyna sobie nie radzi. Do jajecznicy miała ciepłą herbatę.
- Pij powoli - pouczyła Carmen.
W pierwszej chwili Amber wsadziła język do herbaty, ale tak piło się niewygodnie. Dopiero później przypomniała sobie co jej Carmen pokazywała dzień wcześniej. Udało jej się nie zakrztusić, gdy piła.
Gdy Amber wypiła i zjadła Carmen uśmiechnęła się lekko.
- No, smakowało? - zapytała.
- Dobre było - skwitowała dziewczyna. - Ludzie to jedzą? - spytała ciekawa.
- No często... mają naprawdę wiele rodzajów przyrządzania różnego jedzenia... ale teraz ruszajmy poza miasto. Czas nauczyć się wykorzystywać porządnie tę moc którą posiadasz! - zakomenderowała Carmen.
Po drodze poza miasto zagadnęła znów Amber. - Możemy zacząć albo od czegoś do rażenia celu na dystans lub w zwarciu. Co wybierasz? - zapytała.
- Hmm. Nie umiem się bić na dystans, ale umiem w zwarciu, więc może pokaż mi w zwarciu jeszcze? - bąknęła.
- Dobra - odparła Carmen. Dotarli na polanę, z której był widok an Azyl. Dopiero stąd Amber zobaczyła jak duże jest to miasto...
Amber zrobiła głęboki wdech gdy zdała sobie sprawę z ogromu miasta.
- Jest olbrzymie - bąknęła czując się nieco przytłoczona
- Ano... zalety i wady bycia człowiekiem - powiedziała Carmen. - Potrzebujesz chwili by popatrzeć? - zapytała.
- A na ulicach było tak ciasno - Amber otworzyła oczy jeszcze szerzej. - Jest ich aż tak dużo?! - aż pobladła. Nie mogła sobie wyobrazić jak olbrzymie musiały być ich tereny łowieckie by wyżywić tak olbrzymie stado.
- Ano... aż tak cię to dziwi? - zapytała Carmen.
- To znaczy, że muszą mieć olbrzymie tereny łowieckie... I muszą chodzić na polowania bardzo daleko - Amber nie była sobie nawet w stanie wyobrazić tak wielkich odległości. - Żeby ich wszystkich wyżywić trzeba olbrzymiej pracy - bąknęła.
- No patrz, z tym ludzie też sobie poradzili... widzisz te pola, które mają taką jasną barwę tam daleko? - Carmen wskazała pola zboża w oddali. - Te wielkie połacie? Tam ludzie zbierają zboże. Z niego robią na przykład chleb który dziś rano jadłaś. W podobnych ilościach uprawiają rośliny, a gdzie indziej hodują zwierzęta. Nie polują na te w lesie... juz nie. Kiedyś schwytali parę zwierząt zamiast je zjadać od razu po prostu zapewnili im jedzenie i pozwolili się rozmnożyć. Gdy młode dorosły ludzie zjedli rodziców. Młode rozmnożyły się z innymi młodymi i miały swoje potomstwo. Gdy drugie potomstwo dorosło ludzie zjedli pierwsze i tak dalej. To tak najprościej mówiąc - powiedziała Carmen. - Ludzie to sobie mocno ułatwili, nie chodzą do lasu by zdobywać pożywienie. Praca niektórych ludzi polega na zdobywaniu pokarmu z pól, innych - z sadów, a jeszcze innych - z hodowli.
- Dzielą się pracą? Tak jak niektóre wilki tropią, inne ścigają, jeszcze inne kierują pościg we właściwą stronę, a inne zabijają? - spytała.
Carmen po prostu skinęła twierdząco głową.
- Jak oni sobie radzą w razie problemów? Jak przyjdzie tu któryś z... z tych stworów - bąknęła i zadrżała przypominając sobie masakrę którą przeżyła. - To tam nie zostanie nikt żyw - zbladła gwałtownie.
- No na razie ja tu jestem. Potrafię w razie problem ich obronić, ale Skaza na pewno nie będzie czekać. Zapewne już pracuje nad kolejnymi istotami... potężniejszymi istotami - mruknęła Carmen. -Dlatego musisz nauczyć się wykorzystywać posiadana moc...
- Naucz mnie! - Amber dopiero teraz w pełni pojęła skalę zagrożenia. Dopiero teraz zrozumiała co właśnie stoi na szali. Chwyciła Carmen za ramiona i spojrzała jej w oczy. - Nie chcę by ich spotkało to co widziałam w lesie. Naucz mnie jak zabijać istoty Skazy - powiedziała.
- Zaczniemy od kontroli energii... musisz być szybsza. Ściągnij trochę mocy do dłoni - poleciła kobieta. - I puść mnie - dodała, uśmiechając się lekko.
Amber poczerwieniała zdając sobie sprawę na jaką poufałość sobie pozwoliła. Puściła Carmen. W wataże nigdy nie zajmowała pozycji, która pozwoliłaby jej na takie zachowanie. Nie była omegą, ale ledwie przekroczyła wiek szczenięcy. Postarała się wykonać polecenie Carmen.
Poszło łatwo.
- Teraz spójrz na swoje dłonie - poleciła Carmen. Amber widziała jakby okrążała je ciemnoszara mgła.
- Spróbuj gwałtownie wypuścić energię przez opuszki palców w stronę tego kamienia - kobieta wskazała sporą skałę leżącą nieopodal.
Amber spróbowała gwałtownie pozbyć się mrowienia na kamieniu. Pomysł wydawał jej się dziwny, ale Carmen wiedziała lepiej.
Z opuszków jej palców strzeliły czarne pioruny, które zwęgliły powierzchnię kamienia.
- No - mruknęła Carmen. - Pierwsze podstawowe zaklęcie, którego możesz użyć w zwarciu. Jeśli użyjesz tego na celu który chwycisz to efekt będzie mocniejszy, acz mniej efektowny.
- To to jest ta magia - bąknęła Amber patrząc na swoje dłonie. Dotknęła kamienia. Spojrzała na Carmen wyczekująco. Gotowa była na kolejne polecenia.
- Dobra, teraz spróbujemy czegoś nieco innego, acz podobnego w wykorzystaniu. Znów skup energię w dłoni, ale teraz spróbuj wcisnąć jej maksymalną ilość dokładnie tu - Carmen zacisnęła dłoń w pięść i pokazała przednią jej część - tą z którą z reguły spotyka się twarz celu.
Amber wykonała polecenie, chociaż nie za bardzo widziała dla tego zastosowanie. Nigdy w walce nie używała pięści stąd jej zdziwienie.
- No teraz przywal pięścią w ten kamień - powiedziała kobieta.
Amber uderzyła, niewprawnie i zupełnie nieprawidłowo. Pięść nienawykła do takiego zastosowania i raczej delikatne kostki w porównaniu do reszty dłoni zabolałyby w chwili zetknięcia z kamieniem lecz ten poszedł na pół natychmiast. Amber czułą jakby machnęła dłonią w powietrzu.
- Ten sam efekt możesz osiągnąć ładując moc w dowolnym trzymanym w dłoni przedmiocie... lub pazurach w formie bestii - wyjaśniła Carmen.
Amber miała durną minę.
- Nie umiem walczyć przedmiotami. Nie używałam zwykle narzędzi - bąknęła.
- Czasem warto - odparła Carmen. - Ale może nie będzie to niezbędne - wzruszyła ramionami. - Zmieniaj formę i spróbuj tego samego w postaci bestii.
Amber rozejrzała się nieco niepewnie wokół czy czasem nie ma nikogo, kto zobaczy przemianę i wznieci panikę i zmieniła się w bestię. Zaraz dotarło do niej więcej zapachów. Pokręciła nosem. Tej okolicy nie miała jeszcze okazji węszyć.
Czułą zapach drobnych gryzoni, gdzieś blisko było też ptasie gniazdo, poza tym masa ziół, traw i kwiatów. Gdzieś w pobliżu było tez gniazdo pszczół.
- Pszczoły - ostrzegła Amber odruchowo szukając spojrzeniem albo ich gniazda, albo śladów, że jest niedaleko. Nie lubiła zarabiać żądeł w nos. Przesunęła się nieco dalej od źródła zapachu. Maleńkie owady zdołały zarobić sobie na jej respekt jeszcze w jej szczenięctwie. Spróbowała powtórzyć manewr szponami. Nimi umiała walczyć.
Poszło o wiele łatwiej. Skała rozstępowała się nim zdołała jej dotknąć.
- Oczywiście z twardymi przeciwnikami nie będzie szło tak łatwo, ale widzisz już na czym polega ta zdolność. Tak czy inaczej to dopiero podstawa, spróbujemy to teraz doprowadzić do perfekcji – powiedziała Carmen. Do końca dnia Amber miała ćwiczyć jak szybko i sprawnie przywołać dostateczną ilość mocy do szponów. Jak ją rozlokować wewnątrz szponów by dawał najlepsze rezultaty i jak uderzać, bo i to miało znaczenie.
Wieczorem zaczęła tracić koncentrację na rzecz tropienia mysich nor i prób znalezienia czegoś na ząb. Przy tak znacznym zużyciu energii Amber szybko robiła się głodna. Musiała jeść codziennie - jedzenie raz na kilka dni jak za życia w dziczy nie wchodziło teraz w grę.
- Dobra, wracamy - zarządziła Carmen. - Trzeba coś zjeść i się wyspać... przy okazji pokaże ci też jeszcze jedną czynność topową dla ludzi, a mianowicie kąpiel - powiedziała. - Świetnie się dziś spisałaś - podrapała Amber za uchem.
Wilkołaczyca zamruczała zadowolona z drapania za uchem. Obniżyła się na tylnych łapach nadstawiając łeb i przytulając go do Carmen. Zadowolone ni to pomruki ni to powarkiwania niosły się w wieczornym powietrzu daleko.
Carmen przytuliła wielki łeb, drapiąc dalej za uchem.
- No, to na teraz starczy, lecimy do miasta, tylko zmień postać na ludzką - zasugerowała.
Amber zmieniła postać. - Będą mieli tam to co było na śniadanie? - spytała z nadzieją w głosie. Była piekielnie głodna.
- Jak chcesz to może być i znów jajecznica - odparła Carmen. - Ale możemy też wziąć coś innego - zaproponowała.
- To oni mają jeszcze coś innego? - zainteresowała się żywo. Śniadanie jej smakowało.
- Mówiłam ci, że mają wiele metod na przyrządzanie jedzenia - powiedziała Carmen. - I mają wiele rożnych rodzajów jedzenia.
- I wszystkie są takie dobre jak to co było rano? - spytała.
- Zależy co komu smakuje - odparła kobieta.
- To chodźmy, chodźmy - podekscytowana Amber koniecznie chciała sprawdzić jak smakują inne rzeczy. Niestety w ludzkiej postaci miała kłopoty z orientacją w terenie. Zmysły człowieka były upośledzone.
Dotarły do tawerny dość szybko. Tym razem Amber było dane skosztować boczku z serem i warzywami na parze.
Wpierw zniknęła zawartość talerza, a potem Amber wylizała wszelkie najdrobniejsze pozostałości z powierzchni naczynia. Ser jej bardzo posmakował.
- Jak będziemy jeść w głównej sali w tawernie to nie wylizuj talerza, dobrze? - Carmen się zaśmiała. - To w złym guście...
- Ale przecież zostaje na talerzu dużo smacznych rzeczy, które są małe i nie da się ich zebrać widelcem - bąknęła Amber. Talerz wyglądał jak umyty...
- Owszem, ale tak po prostu się nie robi - Carmen się uśmiechnęła. - Jak chcesz coś zebrać to bierzesz kromkę chleba i nią możesz ścierać, a potem zjadać wraz z zebranym jedzeniem.
Amber przez chwilę się nad tym zastanawiała. Chleb był smaczny, ale nie aż tak by jeść go ciągle. Amber odstawiła talerz. - Ludzie wymyślili bardzo dobre jedzenie - skwitowała.
- I wymyślili też metody jedzenia... - Carmen wzruszyła ramionami. - Tak czy inaczej zostało ci jeszcze na prawdę wiele wariacji potrawowych do sprawdzenia...
- Ja mogę dużo zjeść - uśmiechnęła się szeroko. Bursztynowe oczy błyszczały.
- Nie będziesz mi się tu przeżerać - Carmen się zaśmiała. - Odpoczywamy, a potem czas spać... jutro kolejna porcja ćwiczeń
- Iip iiip... - Amber podjęła próbę przekonania Carmen.
Carmen skrzyżowała ręce na piersiach.
- Amber... bo jutro dostaniesz znowu surowe.. - pogroziła.,
Amber westchnęła ciężko. Nie to, że surowe mięso jej nie smakowało... Lubiła je, kłopot polegał na tym, że bardzo chciała spróbować innego jedzenia. Westchnęła raz jeszcze, z rezygnacją.
- No nie wzdychaj tak, jutro dostaniesz coś specjalnego po obiedzie - obiecała Carmen.
Amber zachwycona perspektywą spróbowania czegoś specjalnego liznęła Carmen po twarzy.
- Dobra, dobra - Carmen westchnęła, uśmiechając się..- Jeśli koniecznie chcesz jakoś okazać radość to proponuję ci się przytulić zamiast lizać mnie po twarzy - to będzie zachowanie bliższe ludziom - zaproponowała.
- Przytulić? - Ciekawość ponownie zagościła w jej spojrzeniu.
Carmen objęła ją i przytuliła delikatnie.
- Objąć i delikatnie przycisnąć w taki sposób - powiedziała.
W pierwszej chwili Amber nie była pewna jak zareagować, potem sama się przytuliła.
- Tak robią ludzie, gdy się cieszą? - spytała zerkając ciekawie na twarz Carmen.
- Przykładowo. Nie przytula sie do jakiejś zupełnie obcej osoby, powiedzmy, że tak daje się upust radości... można w ten sposób również okazać, że jest się z kimś bliżej niż z cała resztą, wszystko zależy od sposobu - Carmen westchnęła cicho jakby odpływając gdzieś myślami.
Nie umknęło to uwadze Amber. Zwierzęca empatia była jej najmocniejszym atutem... Obecnym nawet w tej postaci.
- Hmm? - trąciła Carmen nosem.
- Zamyśliłam się - bąknęła kobieta i puściła Amber. - Przykładowo możesz kogoś uściskać. To jakby takie półprzytulenie - uściskała Amber, by zademonstrować.
Amber patrzyła na kobietę odrobinę podejrzliwie. Takie zamyślenie nie bierze się znikąd. Ale dziewczyna zostawiła temat.
- Przyjemne - zamruczała nieco zdziwiona, zmieniając tok swojego myślenia. Zwykle dotyk kojarzył jej się albo z zabawą, albo z przyjaznym iskaniem, albo reprymendą za przewinienie.
- Bliskość demonstruje się nieco inaczej - przytuliła Amber do siebie i otarła się o nią policzkiem. - Na przykład tak - powiedziała. - Ogólnie ludzie często okazują bliskość właśnie poprzez zbliżenie się fizycznie w taki sposób.
Amber znów się przytuliła ale tym razem z trudem powstrzymała się przed polizaniem Carmen. By walczyć z odruchem nabytym w dziczy schowała twarz... w biuście Carmen.
Carmen zaśmiała się cicho.
- Ludzie też mają pewien nawyk... mianowicie obszar krocza i tyłka oraz dodatkowo piersi u kobiet to strefa... prywatna - stwierdziła, nie wiedząc do końca jak to nazwać, by oddać istotę zagadnienia. - Zasadniczo ludzie nie mają nic przeciwko dotykowi w tych partiach, jeśli są z drugą osobą bardzo blisko...
Amber zgłupiała odsuwając się niepewnie z miną wyrażającą zagubienie. Nie wiedziała jak ma traktować słowa Carmen. Te dwie informacje wydawały jej się sprzeczne ze sobą. Skoro ludzie lubią dotyk to po co wprowadzać jeszcze całe mnóstwo dziwnych obwarowań w tej kwestii?
- Nic już nie rozumiem... - bąknęła.
Carmen wzruszyła ramionami. - Ludzie okrążyli sferę rozmnażania swego rodzaju zmową milczenia. Uczynili z tego wstydliwy temat, więc chowają atrybuty płci przed innymi - wyjaśniła.
- To jak oni się w ogóle dochowują szczeniąt? - bąknęła. Poskrobała się po głowie ze skonsternowaną i nieszczęśliwą miną.
- Owszem, wiążą się z jedną... z reguły z jedną osobą na całe życie. Maja dzieci, nie szczenięta. Nazywa się to dziećmi. Wilki i psy mają szczenięta, konie mają źrebięta, koty - kocięta i tak dalej. Ludzie mają dzieci -
- A węże? - palnęła Amber ni z tego ni z owego.
- U nich nie ma rozróżnienia, może dlatego, że forma młoda różni się od dorosłej tylko rozmiarem i dojrzałością płciową... - mruknęła Carmen.
Amber zamrugała oczami. Miała nieszczęśliwą minę. Westchnęła ciężko.
- Co jest? - zapytała Carmen, gładząc Amber po włosach.
- Ludzie są bardzo dziwni. Okazują radość przytulając się i dotykając, a nie pozwalają dotykać się wszędzie - bąknęła. - Wygląda na to, że muszą się zastanawiać komu i jak okazać swoją radość... A jeśli są w pobliżu kogoś kto nie jest ich... - Amber przez chwilę szukała słów, których uczyła ją wcześniej Carmen. - Przyjacielem... Rodziną... - bąknęła w końcu znajdując. - To nie ma komu tego okazać, jest sam - bąknęła. Wzdrygnęła się.
- Dlatego warto mieć pod ręką przyjaciół - Carmen się zaśmiała. - Taki sposób zachowania powstawał przez lata... - wzruszyła ramionami.
Amber przez chwilę patrzyła w milczeniu na Carmen. - Czy jesteś moim przyjacielem? - spytała cicho.
Carmen wzruszyła ramionami. - No tak chyba wyszło, nie? - uśmiechnęła się lekko.
Amber się wtuliła w Carmen. Pociągnęła nosem.
Carmen przytuliła dziewczynę do siebie i gładziła ja po włosach, milcząc i uśmiechając się dalej.
Cisza, ciepło i poczucie bezpieczeństwa sprawiły, że Amber przysnęła przytulona do Carmen.
Kobieta delikatnie odłożyła Amber od łóżka i przykryła, upewniwszy się, że dziewczyna nie ma butów. Zamówiła też kąpiel na rano...
Następny dzień był piękny i słoneczny. Amber obudziła się tak samo jak poprzedniego poranka - Carmen zasłaniała słońce, by jego promienie nie raziły dziewczyny w oczy i gładziła ja po włosach.
Amber westchnęła przeciągając się. Przytuliła się do Carmen. Tak dobrze jej się spało...
- Nie spałam tak od dawna - bąknęła jeszcze nieco sennym głosem.
Carmen uśmiechnęła się.
- Jest jeszcze jedna metoda okazywania bliskości - powiedziała Carmen. Nachyliła się i pocałowała Amber w czoło. - Nie liże się, całuje się tak jak ci właśnie zademonstrowałam.
Dziewczyna przetarła oczy
- Całuje... - Amber sprawdziła jak ten wyraz brzmi w jej ustach. - Czy ludzie całują, w takich samych sytuacjach jak wilkołaki liżą? - spytała.
- No zależy.. można pocałować członka rodziny lub przyjaciela w policzek. Pocałunek w usta jest zarezerwowany dla osoby, z którą chcesz spędzić resztę życia - powiedziała Carmen. - Powiedz mi w jakich okolicznościach wilk poliże innego, to ci będę w stanie porównać -
- Gdy okazuje czułość, radość, gdy chce pokazać, że nie stanowi zagrożenia, gdy pokazuje uległość... Wtedy liże tu - Amber dotknęła ust Carmen. - Gdy pokazuje uległość - powtórzyła. - Gdy pomaga oczyścić rany, gdy po prostu chce bliskości... Szczenięta gdy chcą jeść... - wymieniała.
- Nie stanowienie zagrożenia to o wiele bardziej skomplikowana sprawa w świecie ludzi. Całusa w policzek możesz dać komuś chcąc okazać wdzięczność lub radość. W usta jeśli chcesz być z osobą bliżej. Tak by to wyglądało... - Carmen zrobiła pauzę. - Co do czyszczenia ran... pokazywałam ci że tu są na to inne metody - uśmiechnęła się szerzej. - Dobra, to jeszcze jakieś pytania? - zapytała Carmen, podnosząc się powoli. Amber zauważyła z kolei sporą balię z wodą stojącą na podłodze.
- Nie... Po co to? - spytała wskazując wodę. A jednak zostało jakieś pytanie na stanie.
- Zdejmuj ubrania pokażę ci - powiedziała kobieta. - Ludzkie ciało brudzi się w różne sposoby i trzeba utrzymywać jego czysty stan w sposób nieco odmienny od sposobów zwierząt. Ślina ludzka nie działa dostatecznie dobrze a i nie da się sięgnąć wszędzie... jak się rozbierzesz to zanurz się w wodzie - poleciła. Sama przyklękła i zaczęła podgrzewać wodę przepływem energii.
Amber szybko pozbyła się ubrań choć koszulę akurat dość energicznie po prostu ściągnęła przez głowę. Obserwowała co Carmen robi z wodą.
- Już dostatecznie ciepła, wchodź powoli - poleciła kobieta, odsuwając się o krok.
Amber włożyła rękę do wody. Wyciągnęła ją i potrząsnęła nią jak kot, który wlazł w coś mokrego. Przymierzała się chwilę do balii i w końcu wlazła.
Carmen podała jej mydło.
- To jest mydło. Służy do mysia się, bo jak je potrzesz mokra dłonią to powstaje piana. Piana z kolei ułatwia usuwanie brudu z ciała. Musisz się cała porządnie namydlić, znaczy natrzeć tą pianą, a potem spłukać, tylko uważaj na oczy, bo będzie piec, jeśli się do nich dostanie.
- Cała... - wilkołaczyca wzięła mydło w dłoń. Powąchała je i się skrzywiła. - Niektórzy ludzie tym pachnieli - zauważyła. Zmoczyła mydło. To zrobiło się śliskie więc Amber chwyciła je zębami, by jej nie uciekało.
Carmen westchnęła.
- Nie ściskaj mydła za mocno, patrz, pokażę ci... wypluj je lepiej, paskudnie smakuje, bo nie służy do jedzenia - zaproponowała.
Amber wypluła mydło, a zaraz później zaczęła pluć jego resztkami, które dostały jej się do ust. Zrobiła minę pełną obrzydzenia.
- Fuj! - wzdrygnęła się.
- Ano... a teraz patrz - Carmen pokazała Amber jak używa się mydła i jak móc namydlić dłonie.
Obserwowała uważnie. W końcu skinęła głową. Wydawało się to proste...
- No to teraz spróbuj... powolutku i nie ściskaj go za mocno bo się wyślizgnie... - poleciła Carmen.
Amber wytworzyła pianę, udało jej się namydlić ręce... Ale tak bardzo zajęła się zabawą pianą, że porzuciła mydło które wpadło do wody...
- Będzie ci teraz je trochę trudno wygrzebać.. powodzenia, znajdź je po omacku, bo jeśli woda z mydlinami dostanie się do oczu to też zapiecze...- ostrzegła Carmen.
- Hm? - Amber zerknęła na wodę. - Co się stało z wodą? - zdziwiła się wstając
- No patrz, pływają w niej mydliny, nie? - mruknęła Carmen. - Wiec musisz uważać, by nie naciekłą ci do oczu.. szukaj mydła -
Amber pociągnęła nosem, ale teraz nie dość, że ona pachniała mydłem to jeszcze cała woda pachniała mydłem.
- Iiip... - włożyła ręce w wodę i zaczęła po omacku szukać mydła. Ucieszyła się gdy pod wodą namacała je wreszcie... I natychmiast zmieniła zdanie, gdy przemoczone mydło wyśliznęło się jej z rąk, rąbnęło o brzeg balii by odbić się i pacnąć ją w czoło. Wystarczyło by mydło znalazło się na podłodze, a cala Amber w wodzie.
Carmen wzięła mydło w dłoń.
- Mówiłam nie za mocno, bo się wyślizgnie... - pocałowała Amber w czoło, nachylając się nad nią. - Pomogę ci, co? - zaproponowała.
Amber tarła oczy, by pozbyć się tej odrobiny mydła, która zdołała jej się do oczu dostać.
- Noo... - pisnęła.
Carmen więc namydliła dłonie i namydliła Amber, by później opłukać ją z mydła. Potem wzięła się za wycieranie jej ręcznikiem.
Pojawienie się ręcznika w zasięgu wytrąciło wilkołaczycę z równowagi i sprawiło, że zaczęła dostrzegać wreszcie coś więcej ponad Carmen.
- Hm? - bąknęła.
- No trzeba cię wytrzeć z wody - bąknęła kobieta, wycierając ją dalej. - Tak robią ludzie, nie otrzepuj mi się tu - mrugnęła do dziewczyny.
Intensywnie mrugając Amber obserwowała poczynania Carmen. W końcu wyłapała moment i chwyciła ręcznik zębami.
- Hm? - kobieta uniosła brew.
- Eeem... - wypuściła ręcznik. - Nie wolno? - spytała patrząc na ręcznik niepewnie.
- No ciężko mi cię wycierać gdy trzymasz ręcznik zębami... -
- On... Uciekał - wytłumaczyła się.
- Daleko nie ucieknie, trzymam go - mruknęła Carmen, kontynuując wycieranie Amber.
Amber wciąż śledziła wzrokiem ruch ręcznika. Carmen miała trudność z wytarciem pleców Amber bo ta się ciągle obracała chcąc mieć ręcznik w zasięgu wzroku.
- To jest kawałek materiału, a nie zwierzę... - mruknęła Carmen.
- Ale rusza się tak samo jak ranny ptak - bąknęła Amber.
Carmen rozłożyła przed nią ręcznik w powietrzu. - Przyjrzyj się.
Dziewczyna przytknęła dłoń do wilgotnego już materiału. Wetknęła weń nos. Potem wyjrzała zza ręcznika na Carmen z pewną dozą zawodu w spojrzeniu.
- No... ręcznik - Carmen dokończyła wycieranie dziewczyny. - Gotowe - cmoknęła Amber w nos.
Amber przymknęła oczy. - Mrr... - skomentowała cmoknięcie w nos.
Została jeszcze pogładzona po policzku. - Dobra, ubieraj sie i chodźmy na śniadanie? - zaproponowała Carmen,
- Muszę znów zakładać buty? - padło pytanie. Wypowiedziane z nadzieją, że jednak nie...
- Zakładaj, ja skoczę po jedzenie, hm?
- Dobrze... - bąknęła i poszukała ubrań. Zaczęła mozolne kombinowanie jak uporać się z koszulą, która tak łatwo zeszła, ale teraz nie chciała wrócić na swoje miejsce.
- Nie omijaj guzików... ćwicz siew tym - zasugerowała Carmen, po czym wyszła, zamykając drzwi za sobą. Wróciła wkrótce ze śniadaniem. Tym razem Amber dostała sałatkę z wędzonym śledziem.
Amber właśnie siłowała się z ostatnim guzikiem. Resztę udało jej się jakoś rozpiąć, ale tego trzymała w zębach, warczała na niego i nie mogła sobie z nim poradzić...
- Tak się z nim nie uporasz... użyj dłoni.. i cierpliwości - mruknęła.
- Próbowałam - bąknęła.
Nie było innej rady. Carmen podeszła i jej pomogła.
- No proszę... dało się, nie? - mrugnęła do Amber. - Siadaj i wcinaj. Z użyciem sztućców proszę - dodała.
- Ryba - stwierdziła dziewczyna nim zobaczyła co dostała. Zapach sprawił, że mało się nie pośliniła. Opamiętała się jednak. Zerknęła na Carmen po czym podsunęła jej talerz pod nos.
- Jedz, jedz. Ja jadłam w nocy - powiedziała kobieta.
Dopiero teraz Amber mogła się wziąć za jedzenie. Wciąż sztućcami szło jej kulawo, ale w końcu się uporała ze śniadaniem. Nieco żałośnie patrzyła na ostatnie resztki ryby, które zostały. Nie miała już chleba...
- No to tyle - powiedziała Carmen. - To chwila odpoczynku i lecimy się uczyć dalej dobra? - zapytała.
- Hmm... W wataże też odpoczywaliśmy po jedzeniu... Ale jedliśmy dużo więcej - bąknęła.
- No to jest dla ciebie za mało? - zapytała Carmen.
- Głodna nie jestem... Ale mogę zjeść dużo więcej - bąknęła. Patrzyła na swój pusty talerz. - W wataże jedliśmy tyle ile byliśmy w stanie w siebie zmieścić - odruchowo przesunęła językiem po wargach.
- No bo nie mieliście możliwości polowania trzy razy dziennie, a tu masz posiłek kiedy chcesz - stwierdziła kobieta. - Dla człowieka zdrowiej jest, gdy je parę razy dziennie i robi to regularnie.
- Ja lubię się dobrze najeść, a potem pójść spać z pełnym brzuchem w ciepłej jamie. Zawsze wtedy starsze wilkołaki brały nas w krąg i grzały - mruknęła. - Albo jak było gorąco to leżeliśmy brzuchami w górę w cieniu drzewa - powiedziała. Westchnęła.
Carmen zastanawiała się chwilę.
- Jak dziś nauczysz się zmagazynować większą ilość energii w ciele to zrobimy dzień przerwy, pasuje? - zaproponowała.
Amber uniosła brew.
- Dobrze - powiedziała zastanawiając się co Carmen wymyśliła. Nie załapała związku między tymi rzeczami. Była wciąż jeszcze zbyt mocno zwierzęciem... Widziała tylko proste związki.
- Chodźmy wiec – powiedziała Carmen.
Obie ruszyły na miejsce ćwiczeń, gdzie Carmen kazała Amber tym razem utrzymywać energię wewnątrz podczas ładowania jej w poszczególne części ciała.
Amber była skoncentrowana. Wiedziała po co się tego uczyła, dlatego bardzo się przykładała. Starannie wykonywała wszelkie polecenia Carmen. Jeśli było trzeba powtarzała, spokojnie i konsekwentnie. Póki co nie zdarzało jej się irytować niepowodzeniami. Była na samym początku drogi nauki.
Około trzech godzin po południu Carmen stwierdziła, że tyle wystarczy na razie.
- Idziemy na posiłek, odpoczniemy i wracamy ćwiczyć dalej. Widać postęp, ale nie dokończyliśmy procesu kondensacji... po drodze wytłumaczę ci nieco o istocie mocy, którą posiadasz, hm?
Dziewczyna nastawiła uszu i skinęła głową.
- Tak, tak! - rzuciła z entuzjazmem. Chętnie się dowie czym jest to co robi od kilku dni.
Carmen skinęła głową. - Energię posiada każda żywa istota. Posiadają ją również niektóre elementy otoczenia jak i istoty animowane, jak golemy czy nieumarli. Różnica miedzy użytkownikami i posiadaczami jest prosta - użytkownicy czuja tę moc i potrafią ja właściwie przemieścić. Po zakończeniu naszych treningów nad kontrolą mocy poczujesz, że nie jest ona zawarta w całym ciele, a płynie specjalnymi kanalikami w ciele, tak jak krew, tyle, ze krew płynie w żyłach, które można zobaczyć, zaś moc płynie w kanalikach, które są niematerialne i warunkowane przez twoja własną energię. W twoim ciele są specjalne punkty, które odpychają moc którą prowadzisz we właściwe miejsce. Gdy poznasz te punkty i kanaliki to przesyłanie energii w konkretne części ciała stanie się łatwiejsze... jakieś pytania?
- Możesz mi wskazać te punkty? - spytała. Wyglądała na bardzo zainteresowana tym co opowiadała Carmen. Szła obok kobiety patrząc jej w twarz, prawie nie mrugała.
- W ciele jest ich na prawdę bardzo dużo... po zakończeniu treningu sama je wyczujesz i je wskażesz w charakterze sprawdzenia, a ja będę potwierdzać lub zaprzeczać - odparła Carmen.
Skinęła głową. - Mrowienie dzisiaj zniknęło. Czułam się inaczej. Co to znaczy? - spytała.
- Że umieściłaś moc we właściwym miejscu w ciele i nie zachodzi na źródła twojej energii - odparła Carmen.
- O, czyli to dobrze! - ucieszyła się mając nadzieję, że właściwie to interpretuje.
- Jak najbardziej - odparła Carmen. - No W każdym razie wczoraj ci cos obiecałam - powiedziała kobieta. - Dziś po obiedzie będzie deser, znaczy słodka przekąska... zobaczysz.
Amber na obiad dostała gulasz z serc kurzych z chlebem i mizerią.
Potem zaś był deser. Pączki z czekoladową polewą.
Gulasz zniknął natychmiast gdy się pojawił na stole. Amber lubiła dużo zjeść. Ilość jedzenia dostępnego w jej okolicy była dla niej wyznacznikiem powodzenia w życiu. Sprawiała więc wrażenie szczęśliwej. Pączki wpierw dokładnie obwąchała i tknęła parę razy palcem nim spróbowała. Jednego nawet za mocno ścisnęła co sprawiło, że marmolada wybrała wolność prosto w jej oczy... Ale pączek dezerter szybko został unieszkodliwiony i pożarty. Gdy pierwsze dwa pączki zniknęły w żołądku wilkołaczycy Amber podsunęła resztę Carmen... Zupełnie jakby upewniała się wpierw czy coś jest dobre i to co dobre podsuwała potem kobiecie.
- Wsuwaj, wsuwaj, wszystkie są twoje - powiedziała Carmen. - ja zjem coś wieczorem...
- Nie jadłaś cały dzień - bąknęła Amber. Wyraźnie słychać było troskę w jej głosie. - A to jest dobre - dodała.
- Wiem, dlatego to dostałaś... no wezmę jeden, jedz resztę - poleciła Carmen, biorąc jednego pączka.
Amber się uśmiechnęła szeroko. Po czym się zajęła resztą pączków. Po kilku minutach miała dłonie i twarz w lukrze i czekoladzie... Z marmoladą tu i tam...
- Dobra, to teraz wymyj twarz - poleciła kobieta, wskazując ruchem ręki miskę z wodą.
Oblizując palce Amber podeszła do miski i opłukała sobie twarz. - Pyszne - skomentowała z błogim uśmiechem, gdy po pączkach na jej twarzy już nie zostało śladów.
- No to był deser - powiedziała Carmen. - Teraz odpoczywamy po posiłku i wracamy sie uczyć - dodała, kładąc się na łóżku i klepiąc miejsce koło siebie dłonią. - Chodź
Amber położyła się we wskazanym miejscu. Przytuliła się przy okazji do Carmen i przymknęła oczy. Westchnęła.
By ułatwić dziewczynie zaśnięcie Carmen zaczęła gładzic ją po włosach. Sama zaś zamyśliła się...
Po niezbyt długiej chwili Amber spała. Było ciepło, dobrze i smacznie zjadła. Idealne warunki by się obijać.
Gdy Amber się obudziła Carmen uśmiechnęła się do niej.
- Długo spałaś... no to poćwiczymy też dłużej. Chyba nie przeszkadza ci ciemność, co? - mrugnęła do niej.
Amber ziewnęła przeciągając się.
- Dobrze mi się spało. Ciemność mi nie przeszkadza. Słońce nie razi w oczy - powiedziała. Przeciągnęła się raz jeszcze i potrząsnęła głową. Popatrzyła na Carmen czekając na instrukcje.
- No to idziemy tam gdzie zwykle - poleciła kobieta, wstając.
Znów dotarły na wzgórze i kontynuowały magazynowanie energii. Koło północy Carmen zaanonsowała zakończenie ćwiczeń. - Jutro sprawdzimy jak dobrze poszła ci nauka, dziś jeszcze jakaś lekka kolacja, kąpiel i do łóżka - powiedziała.
Amber odetchnęła. Siadła w pewnej chwili na trawie. Spojrzała w niebo by nagle zacząć nasłuchiwać. Był to odruch. Gdzieś z oddali dochodziło jakieś poszczekiwanie psa. Amber westchnęła zawiedziona.
- Co tam? - zapytała Carmen.
- Nie słyszę wycia - mruknęła. - Tylko psy - dodała, zbierając się niechętnie z ziemi.
- No w pobliżu tak dużych miast nie ma wilków - powiedziała kobieta.
- Bez wycia to miejsce wydaje mi się takie puste - bąknęła. Wzdrygnęła się. - Co na kolację? - nagle zupełnie zmieniła temat.
- Nie wiem... może pieczarki faszerowane? - zaproponowała kobieta.
- Fa-sie-ro... - Amber miała poważny problem z wymówieniem wyrazu. Niczego znanego jej nie przypominał.
- No.. zobaczysz - powiedziała kobieta. - Idziemy.
Dziewczyna poszła więc za Carmen. Już nie musiała się trzymać ubrań kobiety by się nie zgubić w mieście. Radziła sobie z odszukaniem Carmen wzrokiem. W nocy mniejsza liczba osób na ulicach dodatkowo sprawę ułatwiała. Amber odetchnęła nocnym powietrzem.
Dotarli do tawerny nieco przed pierwszą i barman nie był zachwycony zamówieniem Carmen, ale płaciła srebrem, więc nie dął tego po sobie poznać.
Wkrótce przed Amber wylądowały pieczarki nadziewane boczkiem, serem i cebulką.
Amber obserwowała mężczyznę. Wyczuła jego nie najlepszy humor i odruchowo przyjęła postawę czujną-defensywną.
Mężczyzna obejrzał się na nią i zniknął za drzwiami.
- Nie strasz właściciela knajpy - Carmen zachichotała.
- Hm? - zdziwiła się reakcją mężczyzny. - Dlaczego uciekł? - bąknęła.
- Popatrzyłaś na niego tak, ze się przestraszył - odparła Carmen. - Poza tym i tak musiał iść an zaplecze by zrobić dla nas jedzenie.
- Był rozdrażniony, to chciałam mu dać do zrozumienia, że w razie czego będę się bronić - bąknęła nieco zdezorientowana.
- No był rozdrażniony bo jest już późno, a on musi zrobić nam jedzenie - odparła Carmen.
Amber miała dziwną minę. Przez chwilę intensywnie myślała. Niemal było słychać jak trybiki w jej na wpół wilczym łebku ocierają się o siebie. W końcu wzruszyła ramionami nieco się rozluźniając.
- Nie myśl tak tylko jedz - powiedziała Carmen, jedząc.
Amber aż podskoczyła. Potem wzięła się za jedzenie. Po raz kolejny porcja na jej talerzu odniosła tragiczną porażkę na polu bitwy. Amber pożarła wszystko do ostatniego okruszka.
Carmen też skończyła jedzenie. - No... i jak smakowało?
- Dobre. Ludzie są dziwni, ale jedzenie mają wspaniałe - powiedziała z przekonaniem.
Carmen zaśmiała się cicho.- idziemy do pokoju, zamówiłam już kąpiel.
Skinęła głową i udała się za Carmen. Ponieważ spała trochę w dzień teraz miała więcej energii niż poprzedniego dnia. Nie zasypiała na stojąco w każdym razie. Najchętniej powtykałaby nos wszędzie gdzie się da, ale postanowiła po prostu podążać za Carmen. To ona znała lepiej ten przedziwny świat ludzi...
Po drugim podejściu do kąpieli Amber została wysłana do spania. - Sprawdzę coś jeszcze na szybko i wracam. Nie czekaj... może mi potrwać ze dwie godziny - powiedziała kobieta, wychodząc.
Zostawiona sama dziewczyna wpierw schowała się zupełnie od kołdrą. Ale tak kiepsko się nasłuchiwało. Po niezbyt długim czasie wilkołaczyca zmieniła postać by zyskać na zmysłach i zaczęła kręcić się po pokoju węsząc i nasłuchując... I próbując wcisnąć się pod łóżko...
Poradziła sobie, na szczęście pod spodem nie było specjalnie kurzu...
Gdy Carmen wróciła tylko ogon wystawał spod łóżka.
Carmen westchnęła.
- Dobra... może jednak połóż się w łóżku? - zaproponowała, zamykając drzwi.
Jak strzała Amber wyskoczyła spod łóżka mało go nie wywalając by ze skamleniem radości wylizać kobiecie twarz.
- O matko... - bąknęła kobieta. - Już, spokojnie - mruknęła. - Mówiłam, że trochę mnie nie będzie, nie?
Podekscytowana wilczyca niuchała kobietę, trącała ją delikatnie nosem i okrążała stukając pazurami po podłodze. Nie mogła się nacieszyć. Nie lubiła zostawać sama...
- Wracaj do ludzkiej postaci i spać - Carmen westchnęła, uśmiechając się. - Jest późno...
Zmieniła więc postać. Usiadła na łóżku uspokajając się nieco. Odetchnęła.
- No... - Carmen usiała obok niej. - Jutro myślałam, że będzie dzień spokoju, ale jest pewna sprawa, z którą musiałabyś zrobić porządek...
- Ja? - zdziwiła się dziewczyna. Usiadła na łóżku inaczej, tak by wygodniej jej się słuchało Carmen. Oparła brodę na podciągniętych do klatki piersiowej kolanach i patrzyła w twarz kobiety czekając na ciąg dalszy.
- Widzisz... ludzie boją się istot Skazy... - westchnęła cicho. - Liczą, że jeśli zaczną czcić Skazę to uchronią się przed atakującymi istotami. Jest to bzdura, ale zjawisko istotne... musisz nauczyć się jeszcze jednej zdolności, wtedy będzie można przeprowadzić prezentacje twej mocy, by pokazać ludziom, że jest alternatywa.
- Uhm... Co to za zdolność? - Amber była gotowa uczyć się choćby teraz. Temat ją zainteresował.
- Musimy wzmocnić twoją postać bestii - odparła kobieta.
Amber uniosła brwi i się przemieniła w bestię.
- Hummmrrr... Co mam zrobić? - rzuciła.
- Nie tutaj, pobudzimy wszystkich... idziemy - bąknęła.
Amber wstała więc gotowa iść za Carmen.
- Wpierw wróć do postaci człowieka... - poleciła kobieta.
Zmieniła więc postać... I zupełnie nie przejęła się faktem, że stoi tu sobie zupełnie naga. Paliła ją ciekawość.
- Jeszcze się ubierz... - mruknęła kobieta.
Wilkołaczyca westchnęła ciężko. Pospiesznie narzuciła na siebie koszulę, wcisnęła się w spodnie i podskakując to na jednej to na drugiej nodze nałożyła buty. Pośpiech sprawił, że krzywo pozapinała guziki.
Carmen poprawiła jej koszulę i zapięła guziki.
- Idziemy - zakomenderowała. - Tylko narzuć na siebie kurtkę.
- Kurtkę? - Amber jeszcze nie nosiła tej części garderoby. Nie do końca załapała o co Carmen chodzi.
Carmen podała jej kurtkę wisząca na wieszaku. - Załóż na wierzch
Amber obwąchała kurtkę, a potem założyła ją na siebie tak samo jak koszulę. Spojrzała pytająco na Carmen. Wydawało jej się, że jest dobrze, ale może mimo podobieństw do koszuli nosi się to inaczej?
Wyszły i poszły w stronę polany. Po drodze Carmen przypisała ubrania Amber do niej.
- Teraz jak się będziesz zmieniać, to ubrania zmienią się razem z tobą...
- Żeby się nie podarły? - upewniła się dziewczyna. Lekkie, miękkie i proste ubranie nie krępowało ruchów, poza butami Amber nawet je lubiła - sprawiało, że po nagiej ludzkiej skórze, pozbawionej przecież gęstej sierści, nie wiał zimny wiatr.
- Owszem - odparła Carmen. - No zmieniaj postać.
Po chwili przed Carmen stała wielka czarna bestia... patrząca na nią uważnie, z zainteresowaniem. Czekała na instrukcje.
- Ładujesz energię w mięśnie. Musisz przełamać pewien rodzaj oporu przy każdej kończynie...- instruowała Carmen.
Amber słuchała uważnie i starannie wykonywała polecenia kobiety. Uszy skierowała w stronę Carmen. Wilkołaczyca koncentrowała się jak umiała najlepiej na stawianym przed nią zadaniu.
Był świt, gdy Amber skończyła. Czułą się zupełnie wyczerpana...
Amber oparła łeb o Carmen. Przymknęła oczy. Miała ochotę tak zostać.
Carmen wzięła ją na ręce...
- No, zmieniaj postać - poleciła, niosąc ją.
Zareagowała zupełnie odruchowo, nie zwracając uwagi na to, że Carmen ją niesie. Już w ludzkiej postaci oparła głowę o ramię Carmen i nawet nie zauważyła gdy zasnęła.
Amber w końcu otworzyła oczy. Nieco skołowana snem zaczęła się rozglądać. Nie pamiętała gdzie zasnęła.
Carmen siedziała koło niej i spoglądała na nią.
- No... nie zdzierżyłaś - powiedziała. - Jest już po południu.
Dziewczyna przetarła oczy.
- Co się stało? - bąknęła. Nie była pewna co się stało i czy czegoś czasem nie miała zrobić.
- Zasnęłaś ze zmęczenia - wyjaśniła Carmen.
- Mhmm... - padła senna odpowiedź. Nagle otworzyła szeroko oczy. - Ja chyba mam coś do zrobienia dzisiaj - bąknęła, gdy powoli wracała jej pamięć. Przebywanie w postaci człowieka sprawiało, że Amber przestała wyrzucać z pamięci wszystkie przeszłe wydarzenia. Zaczęła niektóre rzeczy zapamiętywać, gdy uważała, że są ważne.
- Nazwałaś to chyba "prezentacją mocy"... Ludzie którzy czcili Skazę - wybąkała starając się złożyć te informacje do kupy. Patrzyła na Carmen szukając w jej oczach potwierdzenia lub zaprzeczenia.
Szumy docierały do głowy Amber powoli, jakby zza grubej ściany. Gdy otworzyła oczy poczuła ból. Zamknęła je natychmiast i drgnęła. Usłyszała ludzki głos. Coś zostało zabrane z jej czoła i na tego miejsce zostało położone coś innego - zimnego. Przynosiło ulgę...
Powoli jakieś strzępy informacji przedzierały się do jej głowy.
Trzęsło. Bardzo trzęsło. Słychać było jednostajny turkot. Do nosa dziewczyny dotarła woń koni.
Wreszcie Amber otworzyła oczy. Nie pamiętała po co zmieniła postać na ludzką, ale leżała na czymś miękkim. Jej rany na prawym boku i ramieniu przewiązane były jakimś miękkim tworzywem. Blokowało krwawienie, ale i uciskało. Na jej czole leżał zimny, mokry kawałek podobnego tworzywa, a koło niej leżało jeszcze trochę dwunogów. Też byli obwiązani tymi dziwnymi paskami materiału.
Odruchowo poruszyła nosem starając się łapać wiatr i dowiedzieć się nieco więcej o swoim otoczeniu. Niestety upośledzone zmysły dwunożnej postaci nie przyniosły wielu informacji. Zapach zwierząt, potu, woń krwi i mokrych tkanin... Niewiele więcej, żadnych szczegółów, które teraz by jej się przydały. Warknęła pod nosem ostrzegawczo, gdy usłyszała, że ktoś się krząta w pobliżu. Brzmiało to bardziej jakby się krztusiła niż faktycznie warczała. Starała się poruszyć. Wzrok dwunogi miały całkiem przyzwoity. Jedyny zmysł wart uwagi, a i to tylko w dzień. Jeszcze żeby tylko wszystko nie było takie mętne.
- Lepiej się nie ruszaj - powiedział głos, wskazujący na płeć żeńską osoby mówiącej.
- Masz dość ciężkie rany, znaleźliśmy cię w lesie po drodze...
To jej wcale nie ułatwiało niczego. Znów warknęła starając się złapać równowagę i dowiedzieć się dlaczego podłoże, na którym się znajduje tak się trzęsie. Nie wiedziała za bardzo co się wokół niej dzieje, a to generalnie sprowadzało się do tego, że była na granicy wpadnięcia w panikę. Pewnie gdyby nie była tak oszołomiona spanikowałaby dawno. Jeszcze jej się nie zdarzyło w takim stopniu stracić kontroli nad tym co się z nią działo. A nie pamiętała jakim cudem się tu znalazła.
- Rozumiesz co do ciebie mówię? - zapytał głos. Amber dostrzegła samicę dwunogów nachylającą się nad nią, wyglądała na poirytowaną.
Warkot przeszedł w skamlenie, które w tej postaci bardziej przypominało płacz niż faktyczne skamlenie. Ton głosu tej istoty pogorszył tylko sprawę, dolewając oliwy do ognia. Amber czuła się dziwnie w tym ciele, ale mimo oszołomienia zdawała sobie sprawę, że bezpieczniej pozostać wśród dwunogów w ich postaci.
- No nie płacz... po prostu leż spokojnie. Nie wiem jak dostałaś się do lasu, ale zgarnęliśmy cię po drodze. Podróżujemy w stronę Azylu - miasta dalej od zasięgu Skazy... tam powinniśmy być bezpieczni - powiedziała.
- Jak nasz zwiadowca cię zobaczył, to myślał, że znalazł jakaś leśną nimfę - zaśmiała się. - Co ty robiłaś nago w lesie? - bąknęła.
Amber za to czuła, jak jakieś szczątki wspomnień powoli zaczynają układać się w jej głowie w całość.
Gwałtownie zbladła, gdy wspomnienia zaczęły wracać, zaledwie fragmenty, strzępy emocji. Ale to wystarczyło by wywołać reakcję. Oczy ją zapiekły, gdy pojawiły się w nich łzy. Była tak słaba, że nie była nawet w stanie opuścić lasu... Tym razem naprawdę zapłakała.
- N-nie ma ich... - złożyła schrypniętym głosem nieskładne zdanie. Nie była pewna jak tej dwunożnej istocie wyjaśnić co się stało i kim jest... I co to za ciężkie uczucie i krwawe pragnienie dręczy teraz jej serce.
Kobieta nachyliła się nad Amber i delikatnie ją objęła.
- Ciii... - starała się ją uspokoić, gładząc ja po głowie.
Amber z trudem przemogła odruch, by ją ugryźć. Zadrżała tylko i pisnęła, pozwoliła tej dwunożnej istocie robić co chciała. Pociągnęła nosem, całe policzki miała we łzach. Nie zdarzyło jej się jeszcze przeciekać w ten sposób, a ciepło od tej samicy było nawet przyjemne. Te zupełnie nowe doznania na chwilę odciągnęły jej myśli od tragedii. Zakatarzony nos niestety nie nadawał się do tego do czego został stworzony i poznanie bliżej tej istoty należało odłożyć na później.
- Musisz odpoczywać - powiedziała kobieta. - A ja muszę zająć się zmianą okładów... - puściła ją wreszcie i zajęła się innymi rannymi. Tymczasem Amber usłyszała inny głos. Głęboki i przyjemny.
„Amber... przemawiam bezpośrednio do twojego umysłu, wiec się nie bój” powiedział głos. Jego brzmienie było na tyle miłe, że aż chciało się go słuchać dalej.
„Gdy leżałaś nieprzytomna w lesie stało się coś więcej... wytłumaczę ci co i jak, ale teraz musisz się skupić. Masz dwie ciężkie rany i wyjaśnię ci jak przyspieszyć ich gojenie. Musisz być sprawna i zdrowa za chwilę, bo przyjdzie ci bronić tych ludzi... bez nich już byś nie żyła, spłonęłabyś w lesie, w którym cię znaleźli”...
Nastawiła uszu. Słuchała uważnie tego głosu. Rany czuła, dokuczały jej bardzo, ale zwierzęca natura kazała bronić życia bez względu na koszta. Uspokoiła się na tyle by móc słuchać słów płynących od głosu.
"Skup się, czujesz wewnątrz ciała ciepło, ból i dziwne mrowienie. Skup się na tym ostatnim, spróbuj je wyizolować" polecił głos.
Faktycznie w ciele Amber było coś... nowego i innego. Nie było związane z napięciem ani ze wstrząsem emocjonalnym.
Skoncentrowała się. Zrobiła głębszy wdech i poczuła ból w rannym boku. Skrzywiła się starając się ignorować to uczucie. Skupić się na tym nowym czymś czego nie umiała zidentyfikować.
"To energia... moc. Skup się i spróbuj ją chwycić, ale nie ręką, a myślą. Wyobraź sobie, że się przemieszcza" polecił głos. Wykonanie polecenia okazało się łatwiejsze niż Amber na początku myślała.
"Dobrze.. teraz spróbuj skierować energię w uszkodzone miejsca"
Odetchnęła ostrożnie nie chcąc znów urazić rannego miejsca. Skoncentrowała się na swoich ranach. Głos ją intrygował tym co przekazywał.
Poczuła jak mrowienie wokół ran jest coraz silniejsze i ból powoli znika. Amber musiała robić przerwy. To było meczące, ale po jakimś czasie głos odezwał się znowu. "Już... teraz możesz usunąć te paski materiału" powiedziała. "I uważaj.. zaraz będziesz musiała walczyć" dodał.
Tymczasem trzęsienie powoli ustawało...
Zerwała opatrunki nie bardzo wiedząc jak je normalnie zdjąć. W razie czego pomogła sobie zębami. Rozejrzała się, dziwiąc się zmianom jakie następowały w ruchach podłoża, na którym leżała.
Kobieta w powozie obejrzała się na nią i otworzyła usta w wyrazie zupełnego zaskoczenia. Tymczasem na zewnątrz rozległy się krzyki... ktoś przebiegł obok i dał się słyszeć jakiś dziwny niski dźwięk.
"Ruszaj" polecił głos. "Przemieść mrowienie w ręce i chwyć błyszczący podłużny obiekt leżący koło powozu i chwyć za zaokrągloną część".
Amber wyskoczyła z wozu. Krew szybciej zaczęła krążyć. Dziwnie się czuła z tym mrowieniem w rękach i nie była do końca pewna czego właściwie szuka przy wozie, ale kierowała się opisem głosu.
Obiekt leżał blisko i Amber w mig go znalazła, był bardzo duży. Wokół widziała uciekających dwunogów.
"To co masz w dłoni ma krawędź ostrą i tępa. Szeroka jest tępa i można jej dotknąć. Wąska przecina jak twoje pazury. Biegnij w przeciwna stronę niż ci ludzie, masz tam jedną z istot Skazy. To ten sam typ istot, które unicestwiły twoją rodzinę. Teraz twoje ręce mają większą moc, bo przemieściłaś w nie mrowienie. Uderz ostrą częścią w tamtą istotę!" polecił głos.
Słowa głosu sprawiły, że Amber odsłoniła zęby. Ruszyła w stronę istoty. Ścisnęła mocniej w dłoni ten obiekt, który podniosła. Przyspieszyła... Rozpędziła się chcąc skoczyć podobnie jak wtedy, gdy na polowaniu skakała by wytrącić ofiarę z równowagi. I jak wtedy zatapiała kły, tak teraz zamierzała użyć tego dziwnego przedmiotu.
"Zadaj cios łukiem. Przetniesz to na dwoje" poinformował głos. "Najlepiej od góry przez łeb" dodał.
Z przodu na czele karawany składającej się z siedmiu wozów była istota niewiele większa od człowieka z dwoma masywnymi ramionami. Wyglądała jak trzy połączone ze sobą bardzo grube dżdżownice. Zamachnęło się kończynami chcąc trafić mężczyznę, który próbował podjąć walkę.
Cięła więc od góry. Czuła, że obiektem trzymanym w ręku jest w stanie zrobić krzywdę, ale nie umiała się tym posługiwać, więc ufała w słowa głosu. Głos w końcu pomógł jej wyleczyć rany...
Poskutkowało całkiem nieźle... Amber przecięła istotę na dwoje. Zwały mięśni chlapnęły o ziemię, a wokół rozlały się płyny ustrojowe. Od strony lasu nadciągały jeszcze dwie takie istoty. Mężczyzna uniósł wysoko brwi widząc to co zrobiła Amber. "Zostały jeszcze dwa... zrób znów tak samo" polecił głos. "Teraz możesz spróbować przeciąć obu tnąc w poprzek, ale lepiej zabij najpierw jednego a potem drugiego tnąc od góry"
Zapach krwi podziałał na nią jak płachta na byka. Skoczyła w stronę następnego przeciwnika zupełnie ignorując tego dwunoga. Jej celem było unicestwienie istot, które mogły być odpowiedzialne za śmierć watahy. Krew w żyłach Amber wrzała uwolnioną wściekłością.
Cięła raz, przecinając pierwszą istotę na pół. Druga zaatakowała, ale Amber uskoczyła wstecz, a potem znów zamachnęła się do cięcia i rozcięła ostatniego przeciwnika.
"Dobra robota..." pochwalił głos. Kawałek z tyłu za tobą leży spory kawałek materiału. Jest miły w dotyku wiec spróbuj się nim otulić, by osłonić się od ramion do kolan. Taki zwyczaj dwunogów, każdy nosi coś na sobie, ty tymczasowo założysz to. Wkrótce spotkamy się osobiście, to wytłumaczę ci wszystko dokładnie.
Patrzyła przez chwilę na zabite istoty. Ich śmierć nie zdołała uciszyć bólu straty na co gorąco liczyła. Porzuciła zbędną teraz broń tam gdzie stała. Będzie musiała znaleźć tego, kto faktycznie za tym stał. To właśnie strata pchnęła ją w tę postać, tą drogą. Nieco niemrawo, trochę zagubiona poszła poszukać tego materiału, o którym wspominał głos. Była wśród dwunogów, więc musiała kierować się ich zasadami. Nawet jeśli ich nie rozumiała. Gdy znalazła i otuliła się materią siadła na ziemi. Czuła się zagubiona i sama. Bez watahy była niekompletna.
Mężczyzna podbiegł do niej.
- To było... niesamowite - wykrztusił z siebie.
"Uśmiechnij się do niego i poleć mu by zebrał tych, którzy zwiali. Musisz się położyć, użyłaś sporo energii jak na pierwszy raz" powiedział głos. Amber faktycznie czuła się bardzo zmęczona... jak po długiej pogoni.
Z pewnym trudem podniosła głowę. Nie nawykła do uśmiechania się, nigdy jej to nie było specjalnie potrzebne, więc kąciki ust ledwie drgnęły, a w bursztynowych oczach widać było zmęczenie.
- Z-zbierzz u-ciekinierów - ledwo udało jej się to schrypniętym głosem wymówić. - M-uszę się położyć... - bąknęła. Jej głos dopiero się przyzwyczajał do mowy.
- J..jasne - bąknął mężczyzna. Gdy Amber wróciła do powozu, w którym wcześniej siedziała stwierdziła, że kobieta, która z nią przedtem rozmawiała patrzy na nią i chce coś powiedzieć, ale jakoś jej nie idzie. "Poklep ją po ramieniu, wsiadaj na wóz i kładź się... wkrótce do ciebie dotrę i porozmawiamy" polecił głos.
Amber dotknęła ramienia kobiety. Zrezygnowała z klepnięcia obawiając się, że mogłoby to zostać kiepsko odebrane. Była wilkołakiem, trochę inaczej odczuwała i interpretowała niektóre rzeczy. Sądząc po zdumionych twarzach tych istot ryzyko przesadzenia było zbyt duże by je podejmować. Wdrapała się na wóz, by zająć miejsce, w którym przyszło jej leżeć przez jakiś czas. Westchnęła zamykając oczy. Słuchała co się działo wokół niej.
Sen nadszedł szybko i Amber spała długo i twardo. Po paru godzinach usłyszała znów głos, który powoli zaczął ją budzić. "Aaamber" powiedział melodyjnie. "Aaaamber" powtórzył.
Bursztynowe oczy niechętnie się otworzyły. Chwilowo brak było zrozumienia w spojrzeniu Amber. Pociągnęła nosem szukając zapachów.
Poczuła przyjemny zapach. Zdecydowanie samica. Była blisko.
Dziewczyna poczuła jak delikatna, ciepła dłoń gładzi ja po czole.
- Obudź się - usłyszała ten sam głos, który przedtem słyszała w myślach, ale jego właścicielka klęczała obok niej, uśmiechając się i gładząc po czole.
Zamrugała oczami zdziwiona. Podniosła się nieznacznie po to tylko, by wsadzić nos w tkaniny, którymi otulona była ta dwunoga istota. Poza tym tam można też było znaleźć to przyjemne ciepło, które czuła od dłoni istoty.
Zapach był delikatny i dość dziwny. Poza płcią i tym, że zapach był miły Amber nie dała rady dowiedzieć się niczego.
- Mnie nie wyniuchasz, moja droga.. mam na imię Carmen - powiedziała kobieta, obejmując Amber. Dziewczynie zrobiło się przyjemnie ciepło. - Jak chcesz to śpij dalej... przed nami jeszcze długa droga.
- Droga... do-kąd? - spytała. Ciepło sprawiło, że oczy same jej się znów zamykały.
- Jedziemy do bezpiecznego miejsca, Tam wyjaśnię ci co się stało i czemu sie stało... i co trzeba zrobić - Carmen pogładziła Amber po włosach.
- Mhmm... - bąknęła. Rozluźniła się. Carmen jakimś dziwnym cudem wyleczyła jej rany, przyjemnie pachniała i dawała ciepło. To wystarczyło by zapewnienie o bezpiecznym miejscu sprawiło, że oczy Amber same się zamknęły. Zasnęła wtulona w kobietę.
Gdy się obudziła była już gdzie indziej. Leżała na czymś bardzo miękkim jak an jej standardy. Była też przykryta czymś miękkim. Carmen siedziała koło niej i gładziła ja po włosach. Amber była wypoczęta.
Zdziwiona usiadła na posłaniu, na którym się znalazła. Rozejrzała się wokół. - Gdzie jesteśmy? - bąknęła zachrypnięta. Chciało jej się pić i była głodna.
- Tawerna. Takie leże do wynajęcia. Masz sporo do nauczenia się o świecie ludzi... na przykład metody jedzenia i picia też są tu nieco inne - podała Amber kubek z wodą. - Zademonstruję ci jak się z tego pije "po ludzku". Przykładasz do ust i przechylasz powolutku, by płyn spływał sam do ust - wzięła szklankę i ustawiła się bokiem by Amber widziała jak pije.
Wilczyca poruszyła nosem wpatrując się w Carmen. Niestety fakt, że chciało jej się pić trochę utrudniał jej koncentrację.
- Na razie zmień postać i wychłepcz, ale będziesz musiała się nauczyć później - powiedziała Carmen, kładąc jej szklankę na płaskiej drewnianej powierzchni koło łóżka.
Spojrzała dziwnie na swoją rozmówczynię. - Skąd wiesz... że... zmieniam postacie? - powiedziała powoli chrypiąc przy tym niemiłosiernie.
- Widzę takie rzeczy w ten sam sposób w jaki ty stwierdzasz w jakim stanie jest ktoś, kogo zapach poczujesz. Typowe dla istot mojego rodzaju - odparła Carmen.
To wyjaśnienie zdawało się wystarczać. Amber zmieniła postać patrząc badawczo na Carmen. Obawiała się, że mimo wszystko ta dziwna dwunożna istota może zareagować negatywnie na wilczą formę dziewczyny. Wciąż łypiąc okiem na Carmen wilczyca wsadziła nos w szklankę starając się wychłeptać wodę z wąskiego naczynia.
Poszło bezproblemowo. Carmen pogładziła wilczycę po grzebiecie i zaczęła drapać za uchem.
- Szczeknij jak chcesz jeszcze, lub zmień postać na ludzką jeśli masz dość - powiedziała Carmen, gdy zauważyła, że szklanka jest pusta.
- Arf - rozległo się ciche szczeknięcie. W końcu była w leżu dwunogów. Kto wie czy jej głośne zachowanie nie ściągnie ich tutaj. A tego wolała uniknąć. Chociaż drapanie za uchem było bardzo przyjemne. Przechyliła łeb nadstawiając ucho.
Carmen nalała jej więcej wody i znów podstawiła na stolik.
Woda ponownie zniknęła ze szklanki. Wilczyca oblizała mordę. Po czym wetknęła znów nochala w ubrania Carmen chcąc poznać jej zapach przy pomocy porządnych wilczych zmysłów.
Nie wyczula nic nowego... tylko to co do tej pory, jedynie wyraźniej.
- Tak mnie nie poznasz, może wytłumaczę ci jak ludzie się poznają? - Carmen zaśmiała się cicho.
Amber zmieniła więc nieco taktykę zdobywania informacji i zaangażowała pozostałe zmysły. Liznęła Carmen w ucho i szyję sprawdzając smak, mokrym nosem badała na dotyk. Dla niej liczyły się wszystkie wrażenia.
Smak był nieco nietypowy. Wychodziło na to, że Carmen się nie poci w ogóle. W dotyku zaś byłą bardzo... miękka.
Amber tak się spodobało, że Carmen zarobiła jeszcze kilka liźnięć w okolicach twarzy, szyi i uszu. Wrażliwy na dotyk nos miał zajęcie.
Carmen tylko się uśmiechała, czekając cierpliwie, aż Amber zaspokoi ciekawość.
- Już? - zapytała.
Wilczyca w końcu siadła na zadku i przekrzywiła łeb. Po chwili na miejscu wielkiego czarnego zwierza siedziała drobna dziewczyna. Z tak samo przekrzywioną w zaciekawieniu głową.
- Dobra... - Carmen ułożyła się wygodniej. - Na początek zaczniemy może od tego co się stało w twoim lesie. Czemu to się stało i kto za to odpowiada - zaproponowała Carmen, spoglądając na dziewczynę.
Amber nastawiła uszu. Odruchowo ściągnęła brwi i warknęła. Włosy zjeżyły jej się na głowie. Wracanie wspomnieniami do wydarzeń w lesie nie było przyjemne. Wciąż pamiętała rany, które wtedy odniosła i choć wiele z tych wspomnień skrywała mgiełka zwykłego wilczego zapominania przeszłości to jednak towarzyszące wydarzeniom uczucia były bardzo żywe.
- Dawno temu nad tym światem czuwało dziesięciu bogów. Oczywiście nie zgadzali się ze sobą, reprezentując często skrajnie inne wartości, ale uniemożliwiali przenikniecie do tego świata innych sił - zaczęła kobieta. Uśmiechnęła się lekko. Czuła się jakby opowiadała bajkę dziecku.
- Niestety w wyniku zdarzeń mających miejsce paręset lat wstecz bogowie utracili kontakt z tym światem. Potężna istota wykorzystała okazję i przeniknęła do tego świata. Istota ta zwie się Skazą. Z polecenia Skazy istoty będące jej sługami udały się do lasów i w odludzia, by wyeliminować wilkołaki. Twoja wataha stała się ofiarą jednego z takich ataków -
Słuchając słów kobiety Amber wbiła palce w powierzchnię, na której wcześniej usiadła. Była w tej chwili w połowie drogi między formą człowieka i bestii. Obraz zmasakrowanej watahy, która była całym jej światem i własna bezsilność sprawiły, że dziewczyna miała w tej chwili ochotę rozszarpać sprawców za cenę wszystkiego co tylko jej zostało. Warczenie wzbierające w jej gardle stawało się coraz głębsze.
- No teraz przejdziemy do przyjemniejszych spraw. Widzisz... bogowie dali radę w jakiś sposób przesłać do naszego świata trochę swojej mocy i otrzymały tę moc różne osoby. Jedną z tych osób jesteś ty. To mrowienie, które czujesz i którym pokierowałaś wpierw by się uleczyć, a potem by zabić pomniejsze sługusy Skazy to właśnie moc bóstwa. Ty konkretnie otrzymałaś moc od bogini zła - Azariel. W ten sposób masz okazję się zemścić...
Słowo "zemsta" zabrzmiało tak słodko, że Amber natychmiast do końca przeszła przemianę w bestię. - Zemsta... - wymruczała smakując brzmienie słowa. Podobała jej się jego melodia. - Zemsta! Grrrr... - Amber gotowa ją była realizować choćby teraz.
- Hej, hej... to nie takie łatwe. Na razie za mało potrafisz zrobić z mocą, którą otrzymałaś - Carmen pokręciła głową. - Wracaj do ludzkiej postaci, bo twojego przeciwnika nie da się po prostu zabić jak każdego innego. To jest bardziej skomplikowane.
Nieco oklapła słysząc słowa Carmen. Burcząc coś pod nosem przeszła przemianę. Miała minę skrzywdzonego dziecka .
- Tylko bogowie są w stanie usunąć Skazę z naszego świata, wiec musisz przywrócić tu moc Azariel. Musisz sprawić, by ludzie uwierzyli w nią i zaczęli ją wyznawać. Jeśli dadzą jej dość mocy poprzez wiarę, to ona powróci tutaj.
Przez chwilę trafiła słowa Carmen.
- Jak mam to zrobić? - spytała. Nie była pewna na jakiej zasadzie ludzie wierzą w bogów.
- Widzisz... ludzie są obecnie przekonani o tym, że nikt im nie pomoże. W momencie, gdy pokażesz im, że jesteś w stanie bronić ich z pomocą bogini Azariel zaczną wierzyć w ciebie, a przez to i w nią - powiedziała kobieta.
Amber uniosła brwi. Wierzyć w nią? Dziwna i ciekawa perspektywa. Rozmyślania wilkołaczycy przerwało głośne burczenie w jej brzuchu. Umysł dziewczyny natychmiast przełączył się na poszukiwanie jedzenia. Choćby miała to być wygrzebana ze ściany mysz.
Carmen usłyszała burczenie i podała Amber tacę ze sporym kawałem surowizny.
- Zmień postać i wcinaj - poleciła.
Amber zdołała z siebie wydobyć tylko dźwięk przypominający piszczącą zabawkę. Jej zachwyt na widok jedzenia był tak ogromny, że przemieniła się natychmiast, a zawartość tacy zniknęła jeszcze szybciej.
- Najedzona? - zapytała Carmen.
- Mhmm... - wilczysko zadowolone wyżerką wylizywało tacę.
- To dokończ wylizywanie tacy i wracaj do ludzkiej postaci. Zanim zaczniemy naukę o mocy musisz najpierw nauczyć się zwyczajów i sposobów zachowania ludzi - stwierdziła Carmen.
Tacka lśniła czystością i wilczą śliną. W końcu Amber siadła w ludzkiej postaci przed Carmen. Była gotowa. Fakt, że była naga zupełnie jej w niczym nie przeszkadzał.
- Ludzie... którzy byli tam gdzie zabiłam stwory. Kim oni byli? - spytała jeszcze.
- Uciekali z miasta zaatakowanego przez pomiot Skazy. Na razie są bezpieczni tutaj, ale to nie potrwa wiecznie. Wkrótce to ty będziesz musiała ich bronić - powiedziała Carmen.
- Mówili, że znaleźli mnie w lesie. Jeden z ludzi mówił coś o nimfach... - bąknęła.
- Pomylili cie z takową z tego co rozumiem... - stwierdziła Carmen. - Ludzie mają o nich różne dziwne wyobrażenia...
Na twarzy Amber gościła czysta ciekawość.
- Dlaczego? - padło pytanie.
- Bo ludzie miewają bardzo obszerna wyobraźnie, która często ich ponosi - wyjaśniła Carmen.
- Po co im ona skoro się mylą? - bąknęła zdziwiona. - No i przecież nie wyglądam jak nimfa... - dodała.
- No, a oni nie wiedzą jak nimfa wygląda - odparła Carmen. - Mogą się tylko domyślać.
- Nie wiedzą, a myśleli, że jestem nimfą? - bąknęła zdumiona. - Oni się chyba boją wilkołaków? - bąknęła przypominając sobie o tym drobnym szczególe.
- No jeśli znajdą nagą dziewczynę w lesie to prędzej uwierzą, że to nimfa, niż wilkołak... a wilkołaków... no tak. Wszystko co nieznane budzi z reguły strach, szczególnie, jeśli jest silniejsze niż ty.
Amber wciąż miała dziwną minę.
- Oni zawsze chodzą w tych swoich tkaninach? - bąknęła. Podeszła do Carmen by sobie obejrzeć jej ubranie. - Dziwili się, że ja ich nie mam - dodała skonsternowana.
- Tak, ludzie zawsze w nich chodzą - odparła kobieta. - Jedyny logiczny powód to to, że w nich nie jest im chłodno, lub nie wieje im po wrażliwych partiach ciała. Reszta to wyrobione zachowanie. Nawyk.
- No mają bardzo mało sierści - skrytykowała. Spojrzała z zainteresowaniem na rude włosy Carmen
- No tak natura pokierowała ich rozwojem. Tak czy inaczej kupiłam ci ubrania. Założysz je i spróbujemy się przejść po mieście. Powiem ci co i jak... może w dwa - trzy dni się uwiniemy. Jesteś na taki spacer gotowa? - zapytała kobieta, podążając spojrzeniem za Amber.
Amber w tym czasie już znalazła się z nosem we włosach kobiety. Nos traktowała jak człowiek traktował dłonie - ładowała go wszędzie tam gdzie chciała coś poznać czy to węchem czy na dotyk. Nim się odezwała musiała wpierw jakoś pozbyć się włosów Carmen z twarzy. Przesunęła się nieco do przodu przez co jej głowa znalazła się na ramieniu Carmen - Kupiłaś? - spytała zdziwiona.
- Mhm. Wytłumaczę ci jak wyjdziemy na miasto - powiedziała kobieta i musnęła Amber policzkiem. - No, ubrania masz tu - wskazała położone na sporym stole elementy garderoby. - Pokażę ci jak je ubrać -
Amber zachowała się tak jak zachowałaby się w wataże - liznęła Carmen w ucho i skroń. Ostrożnie wyplątała się z włosów kobiety i zerknęła w stronę obiektów wskazanych przez Carmen. Zupełnie ich wygląd nic jej nie mówił. Poszła sprawdzić na węch z czego są zrobione...
Ubranie było miękkie i przyjemne w dotyku - jedwab i skóra. Amber chwyciła je w ręce - oczywiście trzymając zupełnie na odwrót. Po korektach ze strony Carmen Amber przystąpiła do ubierania się. Dłuższą chwilę zajęło jej zrozumienie, że nie wciśnie głowy w rękaw - podekscytowana perspektywą upodobnienia się do ludzi po prostu nie słuchała Carmen. Ale gdy do niej dotarło, że jest na złym tropie i udało jej się wyplątać postąpiła wreszcie wedle instrukcji. Zapięcie koszuli okazało się jednak skrajnie trudnym zadaniem, zupełnie nie dającym się obejść przez niewprawione palce. To było zupełnie jak uczenie trzylatka. Ze spodniami poszło podobnie choć obyło się bez wkładania obu kończyn w jedną nogawkę. Najgorzej poszło z butami. Nie obeszło się bez wciskania nogi w buta na siłę by okazało się, że robi to na odwrót. A później oczywiście przyszło marudzenie, że ciśnie, że nie może ruszać palcami, że dziwnie się stoi, że nie czuje podłoża, że się potyka...
Carmen podprowadziła Amber do okna i pokazała jej ludzi chodzących ulicami. Każdy miał buty, każdy był ubrany.
- Teraz jesteś nie do poznania na ulicy... nikt nie będzie miał podejrzeń, ze jesteś wilkołakiem... ale zanim wyjdziemy muszę ci powiedzieć jeszcze o zachowaniach ludzi... Mianowicie lizanie i wąchanie innych jest zdecydowanie nie na miejscu, ludzie tak nie robią. Poza tym w tej postaci nie masz dostatecznie silnego węchu i smaku byś mogła dowiedzieć się o przechodniach czegokolwiek.
Szyba zafascynowała dziewczynę. Amber wpierw dokładnie ją obmacała nim mogła bez dystrakcji wyjrzeć na zewnątrz.
- Nie mogę wąchać? - bąknęła zdziwiona i zawiedziona. Węch traktowała jako główny zmysł odkąd pamiętała. Nie była pewna wartości informacji zdobytych poprzez wzrok i słuch.
- Nie możesz wąchać innych ludzi. Możesz powąchać kwiat, potrawę... ale nie człowieka - powiedziała Carmen.
- Ale ciebie wąchałam - bąknęła nieco zdezorientowana.
- Bo ja wiem, że jesteś wilkołakiem i tak podjęłaś próbę poznania mnie... znaczy po zapachu - powiedziała Carmen.
Zaczęło jej się w głowie rozjaśniać.
- A! Oni tego nie wiedzą - rzuciła, gdy ją olśniło. Uśmiechnęła się.
- Nom... dobra, druga sprawa - pozostawaj blisko mnie i jeśli coś cię zaciekawi - pytaj. Będę ci po kolei o wszystkim opowiadać. Jak o tym zapamiętasz to powinno dać radę przejść się po mieście bez ściągania uwagi... - powiedziała Carmen.
Amber zadawała setki pytań i oglądała wszystko co się tylko dało. Nawet nieszczęsny wychodek został obejrzany choć zapach zeń dochodzący skutecznie zniechęcił Amber do dłuższego pozostawania w jego pobliżu. By się nie zgubić w tłumie niczym małe dziecko chwyciła się ubrania Carmen i palcem wskazywała wszystko co ją zainteresowało.
Carmen zaś cierpliwie i spokojnie tłumaczyła wszystko, sama też zaczynając nowe zagadnienia. Wyjaśniła jak wygląda życie w mieście, powiedziała o pieniądzach i pracy. O tym jak wygląda hierarchia tutaj... było pełno tematów i jeden dzień zdecydowanie nie wystarczył. Po południu powrócili do tawerny i Carmen wzięła Amber do pokoju, biorąc ze sobą jedzenie. Czas był nauczyć Amber jak się je nożem i widelcem... póki nie jest specjalnie głodna.
Amber była zafascynowana mnogością zjawisk jakie wokół niej miały miejsce. Dość często zdarzało jej się iść obok Carmen z otwartymi ustami. Chociaż jej ciekawość nie miała granic to trochę obawiała się tłumów i starannie omijała ludzi, starając się ich nie dotykać. Na koniec dnia prawie zapomniała o jedzeniu. Tym bardziej zdziwiło ją to co Carmen wzięła ze sobą - ludzie używali tylu różnych narzędzi, że od samych nazw dziewczynie kręciło się w głowie.
- Dobra, łap za sztućce.. na początek zademonstruje ci jak się ich używa, potem ty spróbujesz - powiedziała kobieta.
Amber chwyciła sztućce w dłonie. Trzymała je zupełnie jakby chciała komuś je wbić, a nie zjeść posiłek. Patrzyła na nie niepewnie nie umiejąc sobie z nimi poradzić. Gdy Carmen zaczęła jej podawać jedzenie Amber starała się zrozumieć jak kobieta trzyma te nieszczęsne sztućce. Widelec non stop wypadał jej z rąk.
Carmen ujęła ją za dłonie i zaczęła ją karmić w ten sposób.
Poszło zdecydowanie lepiej. Nabranie wprawy nieco czasu zajmie, ale Amber zaczęła rozumieć zasady.
- Dobra, teraz chwila odpoczynku i możemy znów iść na miasto - stwierdziła Carmen.
Amber bawiła się w tym czasie widelcem. Wzdrygnęła się słysząc o kolejnym spacerze przez miasto.
- Zawsze tam jest tak dużo ludzi? Jest tłoczno - bąknęła.
- W nocy jest spokojniej... - powiedziała Carmen, unosząc brew. - Musisz się przyzwyczajać do ludzi...
- Nie da się przejść bez dotykania ich - bąknęła. Amber miała pewien problem z dotykiem. Nie lubiła gdy obcy się zbliżali zanadto. Tych, których poznała bliżej dotykała chętnie i bez skrępowania. Wszystko sprowadzało się do utrzymania pewnej wolnej przestrzeni wokół siebie. W tłumie jej strefa bezpieczeństwa z powodu tłoku diametralnie się kurczyła.
- Ci ludzie cię nie dostrzegają w większości przypadków. Nie musisz traktować ich jako potencjalnego zagrożenia, bo tak na prawdę ich nie obchodzisz. Maja własne sprawy... - stwierdziła Carmen. - Ale teraz wieczorem ruch będzie mniejszy więc raczej tłumów nie będzie.
- Nie widzą mnie? - bąknęła zdziwiona. Jej ciekawość znów odżyła po jedzeniu. Amber mogła tak zadawać pytania przez całą dobę.
- Nie dostrzegają. To jak gdy idziesz na polowanie to nie zwracasz uwagi na to ile liści ma drzewo, które mijasz - wyjaśniła Carmen.
- Ale liście nie stają mi na drodze - bąknęła. Trybiki w jej głowie zaczęły intensywnie pracować. - To kiedy idziemy? - spytała chcąc to wszystko zaobserwować w praktyce.
- Zaraz... odpocznij po posiłku - powiedziała kobieta. - Chyba, że pójdziemy powolutku? - zapytała.
- Nie jestem zmęczona - bąknęła zdumiona dziewczyna.
- Żołądek musi mieć spokój, by mógł wszystko przetrawić - powiedziała Carmen. - Chodźmy, ale spokojnie i powoli.
Z niepewną miną Amber skinęła głową. Chwyciła się ponownie rękawa Carmen idąc za nią przez ulice miasta. Zdarzyło jej się w trakcie tej wycieczki zawarczeć na przebiegającego niedaleko psa i przestraszyć się wozu ciągniętego przez muła.
Po kolejnej dozie informacji o zwyczajach ludzi Amber i jej nauczycielka powróciły do tawerny.
- Dobra - mruknęła Carmen. - Teraz leć spać, jutro sadzę, że zakończymy edukację odnośnie ludzi i ich zwyczajów, a zaczniemy już naukę magii - stwierdziła.
- Magii? - Amber udawała, że wcale nie jest zmęczona. Po prostu cały czas pojawiały się nowe ciekawe rzeczy do obejrzenia lub kolejne pytania domagające się odpowiedzi.
- Tak, pokażę ci inne zastosowania mocy, którą posiadasz. Zwiększanie szybkości regeneracji i siły to dość podstawowe możliwości - odparła Carmen.
- I co będę mogła na przykład zrobić? - spytała. Oczy wyraźnie jej się już kleiły. Wszystko przez nadmiar przyjętej tego dnia wiedzy.
- Zobaczymy co nam wyjdzie... ale to jutro. Najpierw musisz odpocząć. Zmęczony organizm będzie słabo sobie radził z kontrolą energii.
- Nie jestem zmęczona... - bąknęła. Jakby w zaprzeczeniu do jej słów ziewnęła szeroko.
- Zobaczymy - powiedziała Carmen. - Siadaj na łóżku - powiedziała Carmen.
- Hmm? - Amber usiadła na posłaniu i patrzyła na kobietę. Przekrzywiła głowę zaciekawiona.
- Złap znów energię i spróbuj rozciągnąć ją równomiernie po całym ciele - poleciła.
- Rozciągnąć? - zdziwiła się. Przymknęła oczy i spróbowała dokopać się do tego dziwnego mrowienia i wykonać polecenie Carmen. Niemal natychmiast opadła z sił i poleciała na twarz.
Carmen zaś złapała ją i delikatnie ułożyła w łóżku. Zdjęła z niej ubrania i buty, by odłożyć na bok, po czym przykryła i pozwoliła spać.
Noc byłą spokojna nie licząc paru głośniejszych przechodniów, którymi zajęła sie straż miejska. Amber jednak spała kamiennym snem aż do rana.
Gdy się przebudziła stwierdziła, że Carmen tak jak wczoraj siedzi na łóżku koło niej, opierając się o zagłówek i gładzi ja po włosach w zamyśleniu.
Amber się przekręciła tak by wsadzić nos w ubrania Carmen. Przytuliła się lubiąc ciepełko. Dopiero po tym zaczęła się tak naprawdę dobudzać.
- Ymfff... - mruknęła.
- Dobudzaj się, dobudzaj. Po śniadaniu idziemy na zewnątrz i poćwiczymy twoją pierwszą zdolność magiczną - powiedziała Carmen.
- Siedziałaś tak całą noc? - bąknęła Amber przekrzywiając głowę tak by móc spojrzeć na Carmen ze swojego miejsca. Przetarła oczy.
- Tak... wygodnie mi było - stwierdziła Carmen.
- Nie jesteś zmęczona? - bąknęła zdziwiona Amber.
- Nie muszę spać. Mogę, ale nie muszę - powiedziała Carmen.
- Nie bywasz zmęczona? - zdziwiła się Amber.
- Bywam, ale rzadko - odparła Carmen i machnęła ręką. - Zbieraj się, koniec leniuchowania.
Amber się przeciągnęła i westchnęła.
- Moja mama też tak mówiła - mruknęła. Wygrzebała się z łóżka, ocierając się po drodze o Carmen. Tak samo jak wtedy gdy opuszczała jamę, w której spała z watahą.
Carmen uśmiechnęła się lekko.
- Śniadanie masz na stole. Podnieś srebrną kopułę za uchwyt na jej szczycie - poleciła Carmen. - To typowo ludzkie jedzenie, jajecznica na pieczarkach, czosnku i boczku. Do tego chleb. Chleb możesz wziąć do ręki to to miękkie. Ta kupka pośrodku talerza już musi zostać spożyta widelcem - powiedziała Carmen.
Zajrzała pod kopułę i nie rozpoznała niczego co tam znalazła. Tknęła palcem jajecznicę. Zapach był przyjemny acz konsystencja nieciekawa. Amber chwyciła widelec i na próbę tknęła zawartość talerza. Udało jej się nabrać nieco jajecznicy na widelec... I tu zaczęły się poważne problemy...
Carmen pomogła nieco Amber, widząc, ze dziewczyna sobie nie radzi. Do jajecznicy miała ciepłą herbatę.
- Pij powoli - pouczyła Carmen.
W pierwszej chwili Amber wsadziła język do herbaty, ale tak piło się niewygodnie. Dopiero później przypomniała sobie co jej Carmen pokazywała dzień wcześniej. Udało jej się nie zakrztusić, gdy piła.
Gdy Amber wypiła i zjadła Carmen uśmiechnęła się lekko.
- No, smakowało? - zapytała.
- Dobre było - skwitowała dziewczyna. - Ludzie to jedzą? - spytała ciekawa.
- No często... mają naprawdę wiele rodzajów przyrządzania różnego jedzenia... ale teraz ruszajmy poza miasto. Czas nauczyć się wykorzystywać porządnie tę moc którą posiadasz! - zakomenderowała Carmen.
Po drodze poza miasto zagadnęła znów Amber. - Możemy zacząć albo od czegoś do rażenia celu na dystans lub w zwarciu. Co wybierasz? - zapytała.
- Hmm. Nie umiem się bić na dystans, ale umiem w zwarciu, więc może pokaż mi w zwarciu jeszcze? - bąknęła.
- Dobra - odparła Carmen. Dotarli na polanę, z której był widok an Azyl. Dopiero stąd Amber zobaczyła jak duże jest to miasto...
Amber zrobiła głęboki wdech gdy zdała sobie sprawę z ogromu miasta.
- Jest olbrzymie - bąknęła czując się nieco przytłoczona
- Ano... zalety i wady bycia człowiekiem - powiedziała Carmen. - Potrzebujesz chwili by popatrzeć? - zapytała.
- A na ulicach było tak ciasno - Amber otworzyła oczy jeszcze szerzej. - Jest ich aż tak dużo?! - aż pobladła. Nie mogła sobie wyobrazić jak olbrzymie musiały być ich tereny łowieckie by wyżywić tak olbrzymie stado.
- Ano... aż tak cię to dziwi? - zapytała Carmen.
- To znaczy, że muszą mieć olbrzymie tereny łowieckie... I muszą chodzić na polowania bardzo daleko - Amber nie była sobie nawet w stanie wyobrazić tak wielkich odległości. - Żeby ich wszystkich wyżywić trzeba olbrzymiej pracy - bąknęła.
- No patrz, z tym ludzie też sobie poradzili... widzisz te pola, które mają taką jasną barwę tam daleko? - Carmen wskazała pola zboża w oddali. - Te wielkie połacie? Tam ludzie zbierają zboże. Z niego robią na przykład chleb który dziś rano jadłaś. W podobnych ilościach uprawiają rośliny, a gdzie indziej hodują zwierzęta. Nie polują na te w lesie... juz nie. Kiedyś schwytali parę zwierząt zamiast je zjadać od razu po prostu zapewnili im jedzenie i pozwolili się rozmnożyć. Gdy młode dorosły ludzie zjedli rodziców. Młode rozmnożyły się z innymi młodymi i miały swoje potomstwo. Gdy drugie potomstwo dorosło ludzie zjedli pierwsze i tak dalej. To tak najprościej mówiąc - powiedziała Carmen. - Ludzie to sobie mocno ułatwili, nie chodzą do lasu by zdobywać pożywienie. Praca niektórych ludzi polega na zdobywaniu pokarmu z pól, innych - z sadów, a jeszcze innych - z hodowli.
- Dzielą się pracą? Tak jak niektóre wilki tropią, inne ścigają, jeszcze inne kierują pościg we właściwą stronę, a inne zabijają? - spytała.
Carmen po prostu skinęła twierdząco głową.
- Jak oni sobie radzą w razie problemów? Jak przyjdzie tu któryś z... z tych stworów - bąknęła i zadrżała przypominając sobie masakrę którą przeżyła. - To tam nie zostanie nikt żyw - zbladła gwałtownie.
- No na razie ja tu jestem. Potrafię w razie problem ich obronić, ale Skaza na pewno nie będzie czekać. Zapewne już pracuje nad kolejnymi istotami... potężniejszymi istotami - mruknęła Carmen. -Dlatego musisz nauczyć się wykorzystywać posiadana moc...
- Naucz mnie! - Amber dopiero teraz w pełni pojęła skalę zagrożenia. Dopiero teraz zrozumiała co właśnie stoi na szali. Chwyciła Carmen za ramiona i spojrzała jej w oczy. - Nie chcę by ich spotkało to co widziałam w lesie. Naucz mnie jak zabijać istoty Skazy - powiedziała.
- Zaczniemy od kontroli energii... musisz być szybsza. Ściągnij trochę mocy do dłoni - poleciła kobieta. - I puść mnie - dodała, uśmiechając się lekko.
Amber poczerwieniała zdając sobie sprawę na jaką poufałość sobie pozwoliła. Puściła Carmen. W wataże nigdy nie zajmowała pozycji, która pozwoliłaby jej na takie zachowanie. Nie była omegą, ale ledwie przekroczyła wiek szczenięcy. Postarała się wykonać polecenie Carmen.
Poszło łatwo.
- Teraz spójrz na swoje dłonie - poleciła Carmen. Amber widziała jakby okrążała je ciemnoszara mgła.
- Spróbuj gwałtownie wypuścić energię przez opuszki palców w stronę tego kamienia - kobieta wskazała sporą skałę leżącą nieopodal.
Amber spróbowała gwałtownie pozbyć się mrowienia na kamieniu. Pomysł wydawał jej się dziwny, ale Carmen wiedziała lepiej.
Z opuszków jej palców strzeliły czarne pioruny, które zwęgliły powierzchnię kamienia.
- No - mruknęła Carmen. - Pierwsze podstawowe zaklęcie, którego możesz użyć w zwarciu. Jeśli użyjesz tego na celu który chwycisz to efekt będzie mocniejszy, acz mniej efektowny.
- To to jest ta magia - bąknęła Amber patrząc na swoje dłonie. Dotknęła kamienia. Spojrzała na Carmen wyczekująco. Gotowa była na kolejne polecenia.
- Dobra, teraz spróbujemy czegoś nieco innego, acz podobnego w wykorzystaniu. Znów skup energię w dłoni, ale teraz spróbuj wcisnąć jej maksymalną ilość dokładnie tu - Carmen zacisnęła dłoń w pięść i pokazała przednią jej część - tą z którą z reguły spotyka się twarz celu.
Amber wykonała polecenie, chociaż nie za bardzo widziała dla tego zastosowanie. Nigdy w walce nie używała pięści stąd jej zdziwienie.
- No teraz przywal pięścią w ten kamień - powiedziała kobieta.
Amber uderzyła, niewprawnie i zupełnie nieprawidłowo. Pięść nienawykła do takiego zastosowania i raczej delikatne kostki w porównaniu do reszty dłoni zabolałyby w chwili zetknięcia z kamieniem lecz ten poszedł na pół natychmiast. Amber czułą jakby machnęła dłonią w powietrzu.
- Ten sam efekt możesz osiągnąć ładując moc w dowolnym trzymanym w dłoni przedmiocie... lub pazurach w formie bestii - wyjaśniła Carmen.
Amber miała durną minę.
- Nie umiem walczyć przedmiotami. Nie używałam zwykle narzędzi - bąknęła.
- Czasem warto - odparła Carmen. - Ale może nie będzie to niezbędne - wzruszyła ramionami. - Zmieniaj formę i spróbuj tego samego w postaci bestii.
Amber rozejrzała się nieco niepewnie wokół czy czasem nie ma nikogo, kto zobaczy przemianę i wznieci panikę i zmieniła się w bestię. Zaraz dotarło do niej więcej zapachów. Pokręciła nosem. Tej okolicy nie miała jeszcze okazji węszyć.
Czułą zapach drobnych gryzoni, gdzieś blisko było też ptasie gniazdo, poza tym masa ziół, traw i kwiatów. Gdzieś w pobliżu było tez gniazdo pszczół.
- Pszczoły - ostrzegła Amber odruchowo szukając spojrzeniem albo ich gniazda, albo śladów, że jest niedaleko. Nie lubiła zarabiać żądeł w nos. Przesunęła się nieco dalej od źródła zapachu. Maleńkie owady zdołały zarobić sobie na jej respekt jeszcze w jej szczenięctwie. Spróbowała powtórzyć manewr szponami. Nimi umiała walczyć.
Poszło o wiele łatwiej. Skała rozstępowała się nim zdołała jej dotknąć.
- Oczywiście z twardymi przeciwnikami nie będzie szło tak łatwo, ale widzisz już na czym polega ta zdolność. Tak czy inaczej to dopiero podstawa, spróbujemy to teraz doprowadzić do perfekcji – powiedziała Carmen. Do końca dnia Amber miała ćwiczyć jak szybko i sprawnie przywołać dostateczną ilość mocy do szponów. Jak ją rozlokować wewnątrz szponów by dawał najlepsze rezultaty i jak uderzać, bo i to miało znaczenie.
Wieczorem zaczęła tracić koncentrację na rzecz tropienia mysich nor i prób znalezienia czegoś na ząb. Przy tak znacznym zużyciu energii Amber szybko robiła się głodna. Musiała jeść codziennie - jedzenie raz na kilka dni jak za życia w dziczy nie wchodziło teraz w grę.
- Dobra, wracamy - zarządziła Carmen. - Trzeba coś zjeść i się wyspać... przy okazji pokaże ci też jeszcze jedną czynność topową dla ludzi, a mianowicie kąpiel - powiedziała. - Świetnie się dziś spisałaś - podrapała Amber za uchem.
Wilkołaczyca zamruczała zadowolona z drapania za uchem. Obniżyła się na tylnych łapach nadstawiając łeb i przytulając go do Carmen. Zadowolone ni to pomruki ni to powarkiwania niosły się w wieczornym powietrzu daleko.
Carmen przytuliła wielki łeb, drapiąc dalej za uchem.
- No, to na teraz starczy, lecimy do miasta, tylko zmień postać na ludzką - zasugerowała.
Amber zmieniła postać. - Będą mieli tam to co było na śniadanie? - spytała z nadzieją w głosie. Była piekielnie głodna.
- Jak chcesz to może być i znów jajecznica - odparła Carmen. - Ale możemy też wziąć coś innego - zaproponowała.
- To oni mają jeszcze coś innego? - zainteresowała się żywo. Śniadanie jej smakowało.
- Mówiłam ci, że mają wiele metod na przyrządzanie jedzenia - powiedziała Carmen. - I mają wiele rożnych rodzajów jedzenia.
- I wszystkie są takie dobre jak to co było rano? - spytała.
- Zależy co komu smakuje - odparła kobieta.
- To chodźmy, chodźmy - podekscytowana Amber koniecznie chciała sprawdzić jak smakują inne rzeczy. Niestety w ludzkiej postaci miała kłopoty z orientacją w terenie. Zmysły człowieka były upośledzone.
Dotarły do tawerny dość szybko. Tym razem Amber było dane skosztować boczku z serem i warzywami na parze.
Wpierw zniknęła zawartość talerza, a potem Amber wylizała wszelkie najdrobniejsze pozostałości z powierzchni naczynia. Ser jej bardzo posmakował.
- Jak będziemy jeść w głównej sali w tawernie to nie wylizuj talerza, dobrze? - Carmen się zaśmiała. - To w złym guście...
- Ale przecież zostaje na talerzu dużo smacznych rzeczy, które są małe i nie da się ich zebrać widelcem - bąknęła Amber. Talerz wyglądał jak umyty...
- Owszem, ale tak po prostu się nie robi - Carmen się uśmiechnęła. - Jak chcesz coś zebrać to bierzesz kromkę chleba i nią możesz ścierać, a potem zjadać wraz z zebranym jedzeniem.
Amber przez chwilę się nad tym zastanawiała. Chleb był smaczny, ale nie aż tak by jeść go ciągle. Amber odstawiła talerz. - Ludzie wymyślili bardzo dobre jedzenie - skwitowała.
- I wymyślili też metody jedzenia... - Carmen wzruszyła ramionami. - Tak czy inaczej zostało ci jeszcze na prawdę wiele wariacji potrawowych do sprawdzenia...
- Ja mogę dużo zjeść - uśmiechnęła się szeroko. Bursztynowe oczy błyszczały.
- Nie będziesz mi się tu przeżerać - Carmen się zaśmiała. - Odpoczywamy, a potem czas spać... jutro kolejna porcja ćwiczeń
- Iip iiip... - Amber podjęła próbę przekonania Carmen.
Carmen skrzyżowała ręce na piersiach.
- Amber... bo jutro dostaniesz znowu surowe.. - pogroziła.,
Amber westchnęła ciężko. Nie to, że surowe mięso jej nie smakowało... Lubiła je, kłopot polegał na tym, że bardzo chciała spróbować innego jedzenia. Westchnęła raz jeszcze, z rezygnacją.
- No nie wzdychaj tak, jutro dostaniesz coś specjalnego po obiedzie - obiecała Carmen.
Amber zachwycona perspektywą spróbowania czegoś specjalnego liznęła Carmen po twarzy.
- Dobra, dobra - Carmen westchnęła, uśmiechając się..- Jeśli koniecznie chcesz jakoś okazać radość to proponuję ci się przytulić zamiast lizać mnie po twarzy - to będzie zachowanie bliższe ludziom - zaproponowała.
- Przytulić? - Ciekawość ponownie zagościła w jej spojrzeniu.
Carmen objęła ją i przytuliła delikatnie.
- Objąć i delikatnie przycisnąć w taki sposób - powiedziała.
W pierwszej chwili Amber nie była pewna jak zareagować, potem sama się przytuliła.
- Tak robią ludzie, gdy się cieszą? - spytała zerkając ciekawie na twarz Carmen.
- Przykładowo. Nie przytula sie do jakiejś zupełnie obcej osoby, powiedzmy, że tak daje się upust radości... można w ten sposób również okazać, że jest się z kimś bliżej niż z cała resztą, wszystko zależy od sposobu - Carmen westchnęła cicho jakby odpływając gdzieś myślami.
Nie umknęło to uwadze Amber. Zwierzęca empatia była jej najmocniejszym atutem... Obecnym nawet w tej postaci.
- Hmm? - trąciła Carmen nosem.
- Zamyśliłam się - bąknęła kobieta i puściła Amber. - Przykładowo możesz kogoś uściskać. To jakby takie półprzytulenie - uściskała Amber, by zademonstrować.
Amber patrzyła na kobietę odrobinę podejrzliwie. Takie zamyślenie nie bierze się znikąd. Ale dziewczyna zostawiła temat.
- Przyjemne - zamruczała nieco zdziwiona, zmieniając tok swojego myślenia. Zwykle dotyk kojarzył jej się albo z zabawą, albo z przyjaznym iskaniem, albo reprymendą za przewinienie.
- Bliskość demonstruje się nieco inaczej - przytuliła Amber do siebie i otarła się o nią policzkiem. - Na przykład tak - powiedziała. - Ogólnie ludzie często okazują bliskość właśnie poprzez zbliżenie się fizycznie w taki sposób.
Amber znów się przytuliła ale tym razem z trudem powstrzymała się przed polizaniem Carmen. By walczyć z odruchem nabytym w dziczy schowała twarz... w biuście Carmen.
Carmen zaśmiała się cicho.
- Ludzie też mają pewien nawyk... mianowicie obszar krocza i tyłka oraz dodatkowo piersi u kobiet to strefa... prywatna - stwierdziła, nie wiedząc do końca jak to nazwać, by oddać istotę zagadnienia. - Zasadniczo ludzie nie mają nic przeciwko dotykowi w tych partiach, jeśli są z drugą osobą bardzo blisko...
Amber zgłupiała odsuwając się niepewnie z miną wyrażającą zagubienie. Nie wiedziała jak ma traktować słowa Carmen. Te dwie informacje wydawały jej się sprzeczne ze sobą. Skoro ludzie lubią dotyk to po co wprowadzać jeszcze całe mnóstwo dziwnych obwarowań w tej kwestii?
- Nic już nie rozumiem... - bąknęła.
Carmen wzruszyła ramionami. - Ludzie okrążyli sferę rozmnażania swego rodzaju zmową milczenia. Uczynili z tego wstydliwy temat, więc chowają atrybuty płci przed innymi - wyjaśniła.
- To jak oni się w ogóle dochowują szczeniąt? - bąknęła. Poskrobała się po głowie ze skonsternowaną i nieszczęśliwą miną.
- Owszem, wiążą się z jedną... z reguły z jedną osobą na całe życie. Maja dzieci, nie szczenięta. Nazywa się to dziećmi. Wilki i psy mają szczenięta, konie mają źrebięta, koty - kocięta i tak dalej. Ludzie mają dzieci -
- A węże? - palnęła Amber ni z tego ni z owego.
- U nich nie ma rozróżnienia, może dlatego, że forma młoda różni się od dorosłej tylko rozmiarem i dojrzałością płciową... - mruknęła Carmen.
Amber zamrugała oczami. Miała nieszczęśliwą minę. Westchnęła ciężko.
- Co jest? - zapytała Carmen, gładząc Amber po włosach.
- Ludzie są bardzo dziwni. Okazują radość przytulając się i dotykając, a nie pozwalają dotykać się wszędzie - bąknęła. - Wygląda na to, że muszą się zastanawiać komu i jak okazać swoją radość... A jeśli są w pobliżu kogoś kto nie jest ich... - Amber przez chwilę szukała słów, których uczyła ją wcześniej Carmen. - Przyjacielem... Rodziną... - bąknęła w końcu znajdując. - To nie ma komu tego okazać, jest sam - bąknęła. Wzdrygnęła się.
- Dlatego warto mieć pod ręką przyjaciół - Carmen się zaśmiała. - Taki sposób zachowania powstawał przez lata... - wzruszyła ramionami.
Amber przez chwilę patrzyła w milczeniu na Carmen. - Czy jesteś moim przyjacielem? - spytała cicho.
Carmen wzruszyła ramionami. - No tak chyba wyszło, nie? - uśmiechnęła się lekko.
Amber się wtuliła w Carmen. Pociągnęła nosem.
Carmen przytuliła dziewczynę do siebie i gładziła ja po włosach, milcząc i uśmiechając się dalej.
Cisza, ciepło i poczucie bezpieczeństwa sprawiły, że Amber przysnęła przytulona do Carmen.
Kobieta delikatnie odłożyła Amber od łóżka i przykryła, upewniwszy się, że dziewczyna nie ma butów. Zamówiła też kąpiel na rano...
Następny dzień był piękny i słoneczny. Amber obudziła się tak samo jak poprzedniego poranka - Carmen zasłaniała słońce, by jego promienie nie raziły dziewczyny w oczy i gładziła ja po włosach.
Amber westchnęła przeciągając się. Przytuliła się do Carmen. Tak dobrze jej się spało...
- Nie spałam tak od dawna - bąknęła jeszcze nieco sennym głosem.
Carmen uśmiechnęła się.
- Jest jeszcze jedna metoda okazywania bliskości - powiedziała Carmen. Nachyliła się i pocałowała Amber w czoło. - Nie liże się, całuje się tak jak ci właśnie zademonstrowałam.
Dziewczyna przetarła oczy
- Całuje... - Amber sprawdziła jak ten wyraz brzmi w jej ustach. - Czy ludzie całują, w takich samych sytuacjach jak wilkołaki liżą? - spytała.
- No zależy.. można pocałować członka rodziny lub przyjaciela w policzek. Pocałunek w usta jest zarezerwowany dla osoby, z którą chcesz spędzić resztę życia - powiedziała Carmen. - Powiedz mi w jakich okolicznościach wilk poliże innego, to ci będę w stanie porównać -
- Gdy okazuje czułość, radość, gdy chce pokazać, że nie stanowi zagrożenia, gdy pokazuje uległość... Wtedy liże tu - Amber dotknęła ust Carmen. - Gdy pokazuje uległość - powtórzyła. - Gdy pomaga oczyścić rany, gdy po prostu chce bliskości... Szczenięta gdy chcą jeść... - wymieniała.
- Nie stanowienie zagrożenia to o wiele bardziej skomplikowana sprawa w świecie ludzi. Całusa w policzek możesz dać komuś chcąc okazać wdzięczność lub radość. W usta jeśli chcesz być z osobą bliżej. Tak by to wyglądało... - Carmen zrobiła pauzę. - Co do czyszczenia ran... pokazywałam ci że tu są na to inne metody - uśmiechnęła się szerzej. - Dobra, to jeszcze jakieś pytania? - zapytała Carmen, podnosząc się powoli. Amber zauważyła z kolei sporą balię z wodą stojącą na podłodze.
- Nie... Po co to? - spytała wskazując wodę. A jednak zostało jakieś pytanie na stanie.
- Zdejmuj ubrania pokażę ci - powiedziała kobieta. - Ludzkie ciało brudzi się w różne sposoby i trzeba utrzymywać jego czysty stan w sposób nieco odmienny od sposobów zwierząt. Ślina ludzka nie działa dostatecznie dobrze a i nie da się sięgnąć wszędzie... jak się rozbierzesz to zanurz się w wodzie - poleciła. Sama przyklękła i zaczęła podgrzewać wodę przepływem energii.
Amber szybko pozbyła się ubrań choć koszulę akurat dość energicznie po prostu ściągnęła przez głowę. Obserwowała co Carmen robi z wodą.
- Już dostatecznie ciepła, wchodź powoli - poleciła kobieta, odsuwając się o krok.
Amber włożyła rękę do wody. Wyciągnęła ją i potrząsnęła nią jak kot, który wlazł w coś mokrego. Przymierzała się chwilę do balii i w końcu wlazła.
Carmen podała jej mydło.
- To jest mydło. Służy do mysia się, bo jak je potrzesz mokra dłonią to powstaje piana. Piana z kolei ułatwia usuwanie brudu z ciała. Musisz się cała porządnie namydlić, znaczy natrzeć tą pianą, a potem spłukać, tylko uważaj na oczy, bo będzie piec, jeśli się do nich dostanie.
- Cała... - wilkołaczyca wzięła mydło w dłoń. Powąchała je i się skrzywiła. - Niektórzy ludzie tym pachnieli - zauważyła. Zmoczyła mydło. To zrobiło się śliskie więc Amber chwyciła je zębami, by jej nie uciekało.
Carmen westchnęła.
- Nie ściskaj mydła za mocno, patrz, pokażę ci... wypluj je lepiej, paskudnie smakuje, bo nie służy do jedzenia - zaproponowała.
Amber wypluła mydło, a zaraz później zaczęła pluć jego resztkami, które dostały jej się do ust. Zrobiła minę pełną obrzydzenia.
- Fuj! - wzdrygnęła się.
- Ano... a teraz patrz - Carmen pokazała Amber jak używa się mydła i jak móc namydlić dłonie.
Obserwowała uważnie. W końcu skinęła głową. Wydawało się to proste...
- No to teraz spróbuj... powolutku i nie ściskaj go za mocno bo się wyślizgnie... - poleciła Carmen.
Amber wytworzyła pianę, udało jej się namydlić ręce... Ale tak bardzo zajęła się zabawą pianą, że porzuciła mydło które wpadło do wody...
- Będzie ci teraz je trochę trudno wygrzebać.. powodzenia, znajdź je po omacku, bo jeśli woda z mydlinami dostanie się do oczu to też zapiecze...- ostrzegła Carmen.
- Hm? - Amber zerknęła na wodę. - Co się stało z wodą? - zdziwiła się wstając
- No patrz, pływają w niej mydliny, nie? - mruknęła Carmen. - Wiec musisz uważać, by nie naciekłą ci do oczu.. szukaj mydła -
Amber pociągnęła nosem, ale teraz nie dość, że ona pachniała mydłem to jeszcze cała woda pachniała mydłem.
- Iiip... - włożyła ręce w wodę i zaczęła po omacku szukać mydła. Ucieszyła się gdy pod wodą namacała je wreszcie... I natychmiast zmieniła zdanie, gdy przemoczone mydło wyśliznęło się jej z rąk, rąbnęło o brzeg balii by odbić się i pacnąć ją w czoło. Wystarczyło by mydło znalazło się na podłodze, a cala Amber w wodzie.
Carmen wzięła mydło w dłoń.
- Mówiłam nie za mocno, bo się wyślizgnie... - pocałowała Amber w czoło, nachylając się nad nią. - Pomogę ci, co? - zaproponowała.
Amber tarła oczy, by pozbyć się tej odrobiny mydła, która zdołała jej się do oczu dostać.
- Noo... - pisnęła.
Carmen więc namydliła dłonie i namydliła Amber, by później opłukać ją z mydła. Potem wzięła się za wycieranie jej ręcznikiem.
Pojawienie się ręcznika w zasięgu wytrąciło wilkołaczycę z równowagi i sprawiło, że zaczęła dostrzegać wreszcie coś więcej ponad Carmen.
- Hm? - bąknęła.
- No trzeba cię wytrzeć z wody - bąknęła kobieta, wycierając ją dalej. - Tak robią ludzie, nie otrzepuj mi się tu - mrugnęła do dziewczyny.
Intensywnie mrugając Amber obserwowała poczynania Carmen. W końcu wyłapała moment i chwyciła ręcznik zębami.
- Hm? - kobieta uniosła brew.
- Eeem... - wypuściła ręcznik. - Nie wolno? - spytała patrząc na ręcznik niepewnie.
- No ciężko mi cię wycierać gdy trzymasz ręcznik zębami... -
- On... Uciekał - wytłumaczyła się.
- Daleko nie ucieknie, trzymam go - mruknęła Carmen, kontynuując wycieranie Amber.
Amber wciąż śledziła wzrokiem ruch ręcznika. Carmen miała trudność z wytarciem pleców Amber bo ta się ciągle obracała chcąc mieć ręcznik w zasięgu wzroku.
- To jest kawałek materiału, a nie zwierzę... - mruknęła Carmen.
- Ale rusza się tak samo jak ranny ptak - bąknęła Amber.
Carmen rozłożyła przed nią ręcznik w powietrzu. - Przyjrzyj się.
Dziewczyna przytknęła dłoń do wilgotnego już materiału. Wetknęła weń nos. Potem wyjrzała zza ręcznika na Carmen z pewną dozą zawodu w spojrzeniu.
- No... ręcznik - Carmen dokończyła wycieranie dziewczyny. - Gotowe - cmoknęła Amber w nos.
Amber przymknęła oczy. - Mrr... - skomentowała cmoknięcie w nos.
Została jeszcze pogładzona po policzku. - Dobra, ubieraj sie i chodźmy na śniadanie? - zaproponowała Carmen,
- Muszę znów zakładać buty? - padło pytanie. Wypowiedziane z nadzieją, że jednak nie...
- Zakładaj, ja skoczę po jedzenie, hm?
- Dobrze... - bąknęła i poszukała ubrań. Zaczęła mozolne kombinowanie jak uporać się z koszulą, która tak łatwo zeszła, ale teraz nie chciała wrócić na swoje miejsce.
- Nie omijaj guzików... ćwicz siew tym - zasugerowała Carmen, po czym wyszła, zamykając drzwi za sobą. Wróciła wkrótce ze śniadaniem. Tym razem Amber dostała sałatkę z wędzonym śledziem.
Amber właśnie siłowała się z ostatnim guzikiem. Resztę udało jej się jakoś rozpiąć, ale tego trzymała w zębach, warczała na niego i nie mogła sobie z nim poradzić...
- Tak się z nim nie uporasz... użyj dłoni.. i cierpliwości - mruknęła.
- Próbowałam - bąknęła.
Nie było innej rady. Carmen podeszła i jej pomogła.
- No proszę... dało się, nie? - mrugnęła do Amber. - Siadaj i wcinaj. Z użyciem sztućców proszę - dodała.
- Ryba - stwierdziła dziewczyna nim zobaczyła co dostała. Zapach sprawił, że mało się nie pośliniła. Opamiętała się jednak. Zerknęła na Carmen po czym podsunęła jej talerz pod nos.
- Jedz, jedz. Ja jadłam w nocy - powiedziała kobieta.
Dopiero teraz Amber mogła się wziąć za jedzenie. Wciąż sztućcami szło jej kulawo, ale w końcu się uporała ze śniadaniem. Nieco żałośnie patrzyła na ostatnie resztki ryby, które zostały. Nie miała już chleba...
- No to tyle - powiedziała Carmen. - To chwila odpoczynku i lecimy się uczyć dalej dobra? - zapytała.
- Hmm... W wataże też odpoczywaliśmy po jedzeniu... Ale jedliśmy dużo więcej - bąknęła.
- No to jest dla ciebie za mało? - zapytała Carmen.
- Głodna nie jestem... Ale mogę zjeść dużo więcej - bąknęła. Patrzyła na swój pusty talerz. - W wataże jedliśmy tyle ile byliśmy w stanie w siebie zmieścić - odruchowo przesunęła językiem po wargach.
- No bo nie mieliście możliwości polowania trzy razy dziennie, a tu masz posiłek kiedy chcesz - stwierdziła kobieta. - Dla człowieka zdrowiej jest, gdy je parę razy dziennie i robi to regularnie.
- Ja lubię się dobrze najeść, a potem pójść spać z pełnym brzuchem w ciepłej jamie. Zawsze wtedy starsze wilkołaki brały nas w krąg i grzały - mruknęła. - Albo jak było gorąco to leżeliśmy brzuchami w górę w cieniu drzewa - powiedziała. Westchnęła.
Carmen zastanawiała się chwilę.
- Jak dziś nauczysz się zmagazynować większą ilość energii w ciele to zrobimy dzień przerwy, pasuje? - zaproponowała.
Amber uniosła brew.
- Dobrze - powiedziała zastanawiając się co Carmen wymyśliła. Nie załapała związku między tymi rzeczami. Była wciąż jeszcze zbyt mocno zwierzęciem... Widziała tylko proste związki.
- Chodźmy wiec – powiedziała Carmen.
Obie ruszyły na miejsce ćwiczeń, gdzie Carmen kazała Amber tym razem utrzymywać energię wewnątrz podczas ładowania jej w poszczególne części ciała.
Amber była skoncentrowana. Wiedziała po co się tego uczyła, dlatego bardzo się przykładała. Starannie wykonywała wszelkie polecenia Carmen. Jeśli było trzeba powtarzała, spokojnie i konsekwentnie. Póki co nie zdarzało jej się irytować niepowodzeniami. Była na samym początku drogi nauki.
Około trzech godzin po południu Carmen stwierdziła, że tyle wystarczy na razie.
- Idziemy na posiłek, odpoczniemy i wracamy ćwiczyć dalej. Widać postęp, ale nie dokończyliśmy procesu kondensacji... po drodze wytłumaczę ci nieco o istocie mocy, którą posiadasz, hm?
Dziewczyna nastawiła uszu i skinęła głową.
- Tak, tak! - rzuciła z entuzjazmem. Chętnie się dowie czym jest to co robi od kilku dni.
Carmen skinęła głową. - Energię posiada każda żywa istota. Posiadają ją również niektóre elementy otoczenia jak i istoty animowane, jak golemy czy nieumarli. Różnica miedzy użytkownikami i posiadaczami jest prosta - użytkownicy czuja tę moc i potrafią ja właściwie przemieścić. Po zakończeniu naszych treningów nad kontrolą mocy poczujesz, że nie jest ona zawarta w całym ciele, a płynie specjalnymi kanalikami w ciele, tak jak krew, tyle, ze krew płynie w żyłach, które można zobaczyć, zaś moc płynie w kanalikach, które są niematerialne i warunkowane przez twoja własną energię. W twoim ciele są specjalne punkty, które odpychają moc którą prowadzisz we właściwe miejsce. Gdy poznasz te punkty i kanaliki to przesyłanie energii w konkretne części ciała stanie się łatwiejsze... jakieś pytania?
- Możesz mi wskazać te punkty? - spytała. Wyglądała na bardzo zainteresowana tym co opowiadała Carmen. Szła obok kobiety patrząc jej w twarz, prawie nie mrugała.
- W ciele jest ich na prawdę bardzo dużo... po zakończeniu treningu sama je wyczujesz i je wskażesz w charakterze sprawdzenia, a ja będę potwierdzać lub zaprzeczać - odparła Carmen.
Skinęła głową. - Mrowienie dzisiaj zniknęło. Czułam się inaczej. Co to znaczy? - spytała.
- Że umieściłaś moc we właściwym miejscu w ciele i nie zachodzi na źródła twojej energii - odparła Carmen.
- O, czyli to dobrze! - ucieszyła się mając nadzieję, że właściwie to interpretuje.
- Jak najbardziej - odparła Carmen. - No W każdym razie wczoraj ci cos obiecałam - powiedziała kobieta. - Dziś po obiedzie będzie deser, znaczy słodka przekąska... zobaczysz.
Amber na obiad dostała gulasz z serc kurzych z chlebem i mizerią.
Potem zaś był deser. Pączki z czekoladową polewą.
Gulasz zniknął natychmiast gdy się pojawił na stole. Amber lubiła dużo zjeść. Ilość jedzenia dostępnego w jej okolicy była dla niej wyznacznikiem powodzenia w życiu. Sprawiała więc wrażenie szczęśliwej. Pączki wpierw dokładnie obwąchała i tknęła parę razy palcem nim spróbowała. Jednego nawet za mocno ścisnęła co sprawiło, że marmolada wybrała wolność prosto w jej oczy... Ale pączek dezerter szybko został unieszkodliwiony i pożarty. Gdy pierwsze dwa pączki zniknęły w żołądku wilkołaczycy Amber podsunęła resztę Carmen... Zupełnie jakby upewniała się wpierw czy coś jest dobre i to co dobre podsuwała potem kobiecie.
- Wsuwaj, wsuwaj, wszystkie są twoje - powiedziała Carmen. - ja zjem coś wieczorem...
- Nie jadłaś cały dzień - bąknęła Amber. Wyraźnie słychać było troskę w jej głosie. - A to jest dobre - dodała.
- Wiem, dlatego to dostałaś... no wezmę jeden, jedz resztę - poleciła Carmen, biorąc jednego pączka.
Amber się uśmiechnęła szeroko. Po czym się zajęła resztą pączków. Po kilku minutach miała dłonie i twarz w lukrze i czekoladzie... Z marmoladą tu i tam...
- Dobra, to teraz wymyj twarz - poleciła kobieta, wskazując ruchem ręki miskę z wodą.
Oblizując palce Amber podeszła do miski i opłukała sobie twarz. - Pyszne - skomentowała z błogim uśmiechem, gdy po pączkach na jej twarzy już nie zostało śladów.
- No to był deser - powiedziała Carmen. - Teraz odpoczywamy po posiłku i wracamy sie uczyć - dodała, kładąc się na łóżku i klepiąc miejsce koło siebie dłonią. - Chodź
Amber położyła się we wskazanym miejscu. Przytuliła się przy okazji do Carmen i przymknęła oczy. Westchnęła.
By ułatwić dziewczynie zaśnięcie Carmen zaczęła gładzic ją po włosach. Sama zaś zamyśliła się...
Po niezbyt długiej chwili Amber spała. Było ciepło, dobrze i smacznie zjadła. Idealne warunki by się obijać.
Gdy Amber się obudziła Carmen uśmiechnęła się do niej.
- Długo spałaś... no to poćwiczymy też dłużej. Chyba nie przeszkadza ci ciemność, co? - mrugnęła do niej.
Amber ziewnęła przeciągając się.
- Dobrze mi się spało. Ciemność mi nie przeszkadza. Słońce nie razi w oczy - powiedziała. Przeciągnęła się raz jeszcze i potrząsnęła głową. Popatrzyła na Carmen czekając na instrukcje.
- No to idziemy tam gdzie zwykle - poleciła kobieta, wstając.
Znów dotarły na wzgórze i kontynuowały magazynowanie energii. Koło północy Carmen zaanonsowała zakończenie ćwiczeń. - Jutro sprawdzimy jak dobrze poszła ci nauka, dziś jeszcze jakaś lekka kolacja, kąpiel i do łóżka - powiedziała.
Amber odetchnęła. Siadła w pewnej chwili na trawie. Spojrzała w niebo by nagle zacząć nasłuchiwać. Był to odruch. Gdzieś z oddali dochodziło jakieś poszczekiwanie psa. Amber westchnęła zawiedziona.
- Co tam? - zapytała Carmen.
- Nie słyszę wycia - mruknęła. - Tylko psy - dodała, zbierając się niechętnie z ziemi.
- No w pobliżu tak dużych miast nie ma wilków - powiedziała kobieta.
- Bez wycia to miejsce wydaje mi się takie puste - bąknęła. Wzdrygnęła się. - Co na kolację? - nagle zupełnie zmieniła temat.
- Nie wiem... może pieczarki faszerowane? - zaproponowała kobieta.
- Fa-sie-ro... - Amber miała poważny problem z wymówieniem wyrazu. Niczego znanego jej nie przypominał.
- No.. zobaczysz - powiedziała kobieta. - Idziemy.
Dziewczyna poszła więc za Carmen. Już nie musiała się trzymać ubrań kobiety by się nie zgubić w mieście. Radziła sobie z odszukaniem Carmen wzrokiem. W nocy mniejsza liczba osób na ulicach dodatkowo sprawę ułatwiała. Amber odetchnęła nocnym powietrzem.
Dotarli do tawerny nieco przed pierwszą i barman nie był zachwycony zamówieniem Carmen, ale płaciła srebrem, więc nie dął tego po sobie poznać.
Wkrótce przed Amber wylądowały pieczarki nadziewane boczkiem, serem i cebulką.
Amber obserwowała mężczyznę. Wyczuła jego nie najlepszy humor i odruchowo przyjęła postawę czujną-defensywną.
Mężczyzna obejrzał się na nią i zniknął za drzwiami.
- Nie strasz właściciela knajpy - Carmen zachichotała.
- Hm? - zdziwiła się reakcją mężczyzny. - Dlaczego uciekł? - bąknęła.
- Popatrzyłaś na niego tak, ze się przestraszył - odparła Carmen. - Poza tym i tak musiał iść an zaplecze by zrobić dla nas jedzenie.
- Był rozdrażniony, to chciałam mu dać do zrozumienia, że w razie czego będę się bronić - bąknęła nieco zdezorientowana.
- No był rozdrażniony bo jest już późno, a on musi zrobić nam jedzenie - odparła Carmen.
Amber miała dziwną minę. Przez chwilę intensywnie myślała. Niemal było słychać jak trybiki w jej na wpół wilczym łebku ocierają się o siebie. W końcu wzruszyła ramionami nieco się rozluźniając.
- Nie myśl tak tylko jedz - powiedziała Carmen, jedząc.
Amber aż podskoczyła. Potem wzięła się za jedzenie. Po raz kolejny porcja na jej talerzu odniosła tragiczną porażkę na polu bitwy. Amber pożarła wszystko do ostatniego okruszka.
Carmen też skończyła jedzenie. - No... i jak smakowało?
- Dobre. Ludzie są dziwni, ale jedzenie mają wspaniałe - powiedziała z przekonaniem.
Carmen zaśmiała się cicho.- idziemy do pokoju, zamówiłam już kąpiel.
Skinęła głową i udała się za Carmen. Ponieważ spała trochę w dzień teraz miała więcej energii niż poprzedniego dnia. Nie zasypiała na stojąco w każdym razie. Najchętniej powtykałaby nos wszędzie gdzie się da, ale postanowiła po prostu podążać za Carmen. To ona znała lepiej ten przedziwny świat ludzi...
Po drugim podejściu do kąpieli Amber została wysłana do spania. - Sprawdzę coś jeszcze na szybko i wracam. Nie czekaj... może mi potrwać ze dwie godziny - powiedziała kobieta, wychodząc.
Zostawiona sama dziewczyna wpierw schowała się zupełnie od kołdrą. Ale tak kiepsko się nasłuchiwało. Po niezbyt długim czasie wilkołaczyca zmieniła postać by zyskać na zmysłach i zaczęła kręcić się po pokoju węsząc i nasłuchując... I próbując wcisnąć się pod łóżko...
Poradziła sobie, na szczęście pod spodem nie było specjalnie kurzu...
Gdy Carmen wróciła tylko ogon wystawał spod łóżka.
Carmen westchnęła.
- Dobra... może jednak połóż się w łóżku? - zaproponowała, zamykając drzwi.
Jak strzała Amber wyskoczyła spod łóżka mało go nie wywalając by ze skamleniem radości wylizać kobiecie twarz.
- O matko... - bąknęła kobieta. - Już, spokojnie - mruknęła. - Mówiłam, że trochę mnie nie będzie, nie?
Podekscytowana wilczyca niuchała kobietę, trącała ją delikatnie nosem i okrążała stukając pazurami po podłodze. Nie mogła się nacieszyć. Nie lubiła zostawać sama...
- Wracaj do ludzkiej postaci i spać - Carmen westchnęła, uśmiechając się. - Jest późno...
Zmieniła więc postać. Usiadła na łóżku uspokajając się nieco. Odetchnęła.
- No... - Carmen usiała obok niej. - Jutro myślałam, że będzie dzień spokoju, ale jest pewna sprawa, z którą musiałabyś zrobić porządek...
- Ja? - zdziwiła się dziewczyna. Usiadła na łóżku inaczej, tak by wygodniej jej się słuchało Carmen. Oparła brodę na podciągniętych do klatki piersiowej kolanach i patrzyła w twarz kobiety czekając na ciąg dalszy.
- Widzisz... ludzie boją się istot Skazy... - westchnęła cicho. - Liczą, że jeśli zaczną czcić Skazę to uchronią się przed atakującymi istotami. Jest to bzdura, ale zjawisko istotne... musisz nauczyć się jeszcze jednej zdolności, wtedy będzie można przeprowadzić prezentacje twej mocy, by pokazać ludziom, że jest alternatywa.
- Uhm... Co to za zdolność? - Amber była gotowa uczyć się choćby teraz. Temat ją zainteresował.
- Musimy wzmocnić twoją postać bestii - odparła kobieta.
Amber uniosła brwi i się przemieniła w bestię.
- Hummmrrr... Co mam zrobić? - rzuciła.
- Nie tutaj, pobudzimy wszystkich... idziemy - bąknęła.
Amber wstała więc gotowa iść za Carmen.
- Wpierw wróć do postaci człowieka... - poleciła kobieta.
Zmieniła więc postać... I zupełnie nie przejęła się faktem, że stoi tu sobie zupełnie naga. Paliła ją ciekawość.
- Jeszcze się ubierz... - mruknęła kobieta.
Wilkołaczyca westchnęła ciężko. Pospiesznie narzuciła na siebie koszulę, wcisnęła się w spodnie i podskakując to na jednej to na drugiej nodze nałożyła buty. Pośpiech sprawił, że krzywo pozapinała guziki.
Carmen poprawiła jej koszulę i zapięła guziki.
- Idziemy - zakomenderowała. - Tylko narzuć na siebie kurtkę.
- Kurtkę? - Amber jeszcze nie nosiła tej części garderoby. Nie do końca załapała o co Carmen chodzi.
Carmen podała jej kurtkę wisząca na wieszaku. - Załóż na wierzch
Amber obwąchała kurtkę, a potem założyła ją na siebie tak samo jak koszulę. Spojrzała pytająco na Carmen. Wydawało jej się, że jest dobrze, ale może mimo podobieństw do koszuli nosi się to inaczej?
Wyszły i poszły w stronę polany. Po drodze Carmen przypisała ubrania Amber do niej.
- Teraz jak się będziesz zmieniać, to ubrania zmienią się razem z tobą...
- Żeby się nie podarły? - upewniła się dziewczyna. Lekkie, miękkie i proste ubranie nie krępowało ruchów, poza butami Amber nawet je lubiła - sprawiało, że po nagiej ludzkiej skórze, pozbawionej przecież gęstej sierści, nie wiał zimny wiatr.
- Owszem - odparła Carmen. - No zmieniaj postać.
Po chwili przed Carmen stała wielka czarna bestia... patrząca na nią uważnie, z zainteresowaniem. Czekała na instrukcje.
- Ładujesz energię w mięśnie. Musisz przełamać pewien rodzaj oporu przy każdej kończynie...- instruowała Carmen.
Amber słuchała uważnie i starannie wykonywała polecenia kobiety. Uszy skierowała w stronę Carmen. Wilkołaczyca koncentrowała się jak umiała najlepiej na stawianym przed nią zadaniu.
Był świt, gdy Amber skończyła. Czułą się zupełnie wyczerpana...
Amber oparła łeb o Carmen. Przymknęła oczy. Miała ochotę tak zostać.
Carmen wzięła ją na ręce...
- No, zmieniaj postać - poleciła, niosąc ją.
Zareagowała zupełnie odruchowo, nie zwracając uwagi na to, że Carmen ją niesie. Już w ludzkiej postaci oparła głowę o ramię Carmen i nawet nie zauważyła gdy zasnęła.
Amber w końcu otworzyła oczy. Nieco skołowana snem zaczęła się rozglądać. Nie pamiętała gdzie zasnęła.
Carmen siedziała koło niej i spoglądała na nią.
- No... nie zdzierżyłaś - powiedziała. - Jest już po południu.
Dziewczyna przetarła oczy.
- Co się stało? - bąknęła. Nie była pewna co się stało i czy czegoś czasem nie miała zrobić.
- Zasnęłaś ze zmęczenia - wyjaśniła Carmen.
- Mhmm... - padła senna odpowiedź. Nagle otworzyła szeroko oczy. - Ja chyba mam coś do zrobienia dzisiaj - bąknęła, gdy powoli wracała jej pamięć. Przebywanie w postaci człowieka sprawiało, że Amber przestała wyrzucać z pamięci wszystkie przeszłe wydarzenia. Zaczęła niektóre rzeczy zapamiętywać, gdy uważała, że są ważne.
- Nazwałaś to chyba "prezentacją mocy"... Ludzie którzy czcili Skazę - wybąkała starając się złożyć te informacje do kupy. Patrzyła na Carmen szukając w jej oczach potwierdzenia lub zaprzeczenia.
-
- Szczur Lądowy
- Posty: 13
- Rejestracja: poniedziałek, 25 lipca 2011, 20:43
- Lokalizacja: nie chcesz wiedzieć
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Uciekać. Chronić Ramiego. Przeżyć.
Powtarzała co chwilę te słowa w myślach jak mantrę. Ich sytuacja nie wyglądała najlepiej- szczerze mówiąc, nigdy nie była w tak beznadziejnej pułapce,w szczególności jej braciszek. Obejrzała się przez ramię, nie zwalniając. Dalej biegł, ale pod warstwą pyłu był blady jak kreda, łzy wyrzeźbiły mu dwie strużki na policzkach. Nie płakał ze strachu, Ananke wiedziała, że mimo swoich dziewięciu lat Rami jest bardzo odważny. Były to raczej łzy zmęczenia i bezradności.
Usłyszała za sobą łupnięcie. Odwróciła się na pięcie i podbiegła do Ramiego, który właśnie leżał na drodze jak szmaciana lalka. Bez zastanowienia wzięła go na ręce i zarzuciła na prawe ramię. Objęła go mocno by nie spadł i podjęła bieg.
-An,dam radę!-zaprotestował słabym głosem
-Nie sądzę, młody człowieku.
Jej głos zawsze przypominał kawał lodu. Wyprany z emocji, taki, który wywoływał dreszcz, nawet gdy mówiła o błahych sprawach. Zawsze przydawało się to w jej pracy- większość rezygnowała z jakiejkolwiek obrazy Gerta w chwili, gdy wyłoniła się z cienia i przemówiła. Potem jeszcze to paskudztwo na jej twarzy i łysa czaszka. Wszystko to, połączone z jej nienagannymi manierami, oszczędnością w słowach i zupełnym brakiem wulgaryzmów uczyniło z niej ochronę idealną, receptę na każdą bolączką Gerta. Teraz jej opinia leżała gdzieś w mieście, wdeptana przez uchodźców i rozniesiona w pył. Tyle jej zostało.
-An, dałabyś radę zabić to szkaradzctwo!
-Rami, Rami...- westchnęła- Gdyby to było takie proste. Nie dam rady tego pokonać.
Poczuła ukłucie zmęczenia w płucach.
-Teraz będzie wojna, prawda? Znaczy, powinna, prawda?
-Tak Rami. Powinna nastąpić.
-Jak ty to robisz, że jesteś zawsze taka spokojna?
Milczała chwilę, chcąc jak najlepiej odpowiedzieć.
-Staram się chłodno ocenić każdą sytuację. Nie ważne kogo i czego dotyczy- odparła z pełną powagą.
Rami westchnął głośno.
-A mimo wszystko...-urwał na chwilę, głęboko nad czymś myśląc.
-Mimo wszystko?
Milczeli tak chwilę, dalej uparcie dążąc do przodu. Płuca zabolały mocniej, trzeba rozważyć rozpostarcie skrzydeł.
-Wolałbym, by wojna szybko się skończyła.
-Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz- odparła bez chwili zastanowienia
-Uch, nienawidzę jak mówisz tym tonem!
Uniosła lekko brwi ze zdziwienia.
-Co masz na myśli?
-Ten..to coś, jak mówisz. Wszystko przez te cholerne pisma, naczytałaś się i teraz muszę tego słuchać-prychnął z niezadowoleniem
-Hamuj się młodzieńcze.
-Dobrze, dobrze. Jesteś wystarczająca mądra, a cała ta... no jak to się nazywa?
-Wiedza.
-Wiedza, właśnie. Nie jest ci to już potrzebne.
-Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.
Rami chyba uznał, że nie da się jej wyperswadować tych wtrąceń, więc poprzestał na westchnięciu. Znów zapadła cisza, przerywana tylko oddechem Ananke i klekotem jej zbroi.
Chciałaby wierzyć w cuda. W coś, co teraz pomogłoby Ramiemu i jej. W coś, lub kogoś. Potężną siłę, która odpowie na kilka błagalnych linijek.
Nigdy nie była zwolenniczką wiary. Nie tyle samego boga, nie. Ta koncepcja jej odpowiadała. Interpretacja ludzi jej zupełnie nie odpowiadała.
Uciekać. Chronić Ramiego. Przeżyć. Błagam, pomocy. Ktokolwiek.
-Rami.
-Hm?
-Módl się.
-An, goni nas wielkie nie wiadomo co i...
-Módl.
Coś w jej głosie sprawiło, że Rami przełknął nerwowo ślinę. Po chwili usłyszała cichutkie mamrotanie, jednak nie rozróżniała słów.
Nagle w jej głowie pojawił się wyprany z emocji głos :"Dobra, dosć uciekania. Dobywaj mieczy i i się skup, bo i tak nie uciekniesz. Nie zadawaj pytań tylko wykonuj polecenia, bo kolejny promień bedzie wymierzony w ciebie i twojego brata".
Ściągnęła Ramiego i postawiła delikatnie na ziemi.
-Ukryj się za czymś. Cokolwiek się będzie działo, nie ruszaj się.
-Ale...An! Ananke!
Odwróciła się od niego i wyciągnęła miecze. Co ma być, to będzie.
"Teraz trudniejszy element. Masz wewnątrz siebie chłód i spokój. Spróbuj go wdrożyć w miecze".
No tak, to rzeczywiście trudniejsze-ale nie niewykonalne. Odetchnęła głęboko, wyciszając się i odcinając od świata. By było jej łatwiej, zamknęła oczy.
I nagle coś poczuła. Coś,co powoli rozszerzało się po jej ciele, niczym zmrożona woda, mgła. Bardzo dziwne uczucie, jakby każdy jej nerw, każda komórka były tym przesiąknięte.
Powoli otworzyła oczy, przepełniona tym uczuciem. Teraz jej miecze przypominały broń zrobioną z kryształu, a nie metalu.
"Dobra, to teraz po prostu wystaw jeden przed siebie, stając między tą latającą bestią a twoim bratem" polecił głos.
Wzięła głęboki oddech. Potwór zauważył, że się zatrzymała. Zdziwiła się, że dopiero teraz, ale po chwili zauważyła martwe ciała uchodźców wokół niego. Nieświadomie podarowali jej trochę czasu.
Stwór ruszył na nią. Upewniła się, że dokładnie zasłania Ramiego i napięła mięśnie. Był coraz bliżej, i miała wrażenie, jakby właściciel głosu w jej głowie nieźle się bawił. Skrzyżowała miecze, skupiona do granic możliwości. Kilka sekund później mogła podziwiać stworzenie w pełni jego brzydoty. Najwidoczniej uznał ją za łatwy kąsek, bo zawył z radości- tak przynajmniej sądziła- i rzucił się na nią.
-ANANKE!
Rozległ dziwny, głuchy dźwięk, jakby po uderzeniu w dzwon. Anielica dalej stała w miejscu, nie ruszywszy się nawet o milimetr. Energia zgromadzona w jej mieczach odbiła potwora na bok, który przetaczał się właśnie bezwładnie po ziemi.
"Mam ci mówić co robić dalej? Zabij to cholerstwo".
Kiwnęła tylko głową. Rozłożyła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Niemal natychmiast znalazła się nad szkaradą. Postanowił chyba podjąć walkę, ale nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Dzięki energii wewnątrz siebie czuła się potężna- za potężna dla tego paskudztwa. Zgrabnie uniknęła jego nieporadnego ataku i z właściwą jej elegancją wbiła miecz w jego głowę, powalając go na ziemię. Wyciągnęła ostrze i strzepnęła krew. Odwróciła się w stronę miasta, gdzie roiło się od podobnych stworów. Wybicie ich nie zajęło jej dużo czasu, przyciągnęła jednak uwagę ludzi-zamiast uciekać, stawali w pół kroku i obserwowali walkę.
Gdy zabiła ostatniego potwora, podbiegł do niej starszy mężczyzna z kawałkiem materiału.
-Proszę, to na twój miecz, pani- spojrzał z czcią na ostrze w jej ręce.
Skłoniła się w podziękowaniu i oczyściła oręż.
-Wszyscy, którzy przetrwali, niech zgromadzą się w pobliżu murów- wskazała ręką kierunek, gdzie ukryła Ramiego- Zbierajcie rannych, także rzeczy, które przydadzą się przy opatrunkach.
Ponownie wzbiła się w powietrze i ruszyła do brata.
"Odpocznij trochę z bratem. Jutro z rana zjawię się w twojej okolicy".
Miała dziwne wrażenie, że jej życie właśnie stanęło do góry nogami.
Powtarzała co chwilę te słowa w myślach jak mantrę. Ich sytuacja nie wyglądała najlepiej- szczerze mówiąc, nigdy nie była w tak beznadziejnej pułapce,w szczególności jej braciszek. Obejrzała się przez ramię, nie zwalniając. Dalej biegł, ale pod warstwą pyłu był blady jak kreda, łzy wyrzeźbiły mu dwie strużki na policzkach. Nie płakał ze strachu, Ananke wiedziała, że mimo swoich dziewięciu lat Rami jest bardzo odważny. Były to raczej łzy zmęczenia i bezradności.
Usłyszała za sobą łupnięcie. Odwróciła się na pięcie i podbiegła do Ramiego, który właśnie leżał na drodze jak szmaciana lalka. Bez zastanowienia wzięła go na ręce i zarzuciła na prawe ramię. Objęła go mocno by nie spadł i podjęła bieg.
-An,dam radę!-zaprotestował słabym głosem
-Nie sądzę, młody człowieku.
Jej głos zawsze przypominał kawał lodu. Wyprany z emocji, taki, który wywoływał dreszcz, nawet gdy mówiła o błahych sprawach. Zawsze przydawało się to w jej pracy- większość rezygnowała z jakiejkolwiek obrazy Gerta w chwili, gdy wyłoniła się z cienia i przemówiła. Potem jeszcze to paskudztwo na jej twarzy i łysa czaszka. Wszystko to, połączone z jej nienagannymi manierami, oszczędnością w słowach i zupełnym brakiem wulgaryzmów uczyniło z niej ochronę idealną, receptę na każdą bolączką Gerta. Teraz jej opinia leżała gdzieś w mieście, wdeptana przez uchodźców i rozniesiona w pył. Tyle jej zostało.
-An, dałabyś radę zabić to szkaradzctwo!
-Rami, Rami...- westchnęła- Gdyby to było takie proste. Nie dam rady tego pokonać.
Poczuła ukłucie zmęczenia w płucach.
-Teraz będzie wojna, prawda? Znaczy, powinna, prawda?
-Tak Rami. Powinna nastąpić.
-Jak ty to robisz, że jesteś zawsze taka spokojna?
Milczała chwilę, chcąc jak najlepiej odpowiedzieć.
-Staram się chłodno ocenić każdą sytuację. Nie ważne kogo i czego dotyczy- odparła z pełną powagą.
Rami westchnął głośno.
-A mimo wszystko...-urwał na chwilę, głęboko nad czymś myśląc.
-Mimo wszystko?
Milczeli tak chwilę, dalej uparcie dążąc do przodu. Płuca zabolały mocniej, trzeba rozważyć rozpostarcie skrzydeł.
-Wolałbym, by wojna szybko się skończyła.
-Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz- odparła bez chwili zastanowienia
-Uch, nienawidzę jak mówisz tym tonem!
Uniosła lekko brwi ze zdziwienia.
-Co masz na myśli?
-Ten..to coś, jak mówisz. Wszystko przez te cholerne pisma, naczytałaś się i teraz muszę tego słuchać-prychnął z niezadowoleniem
-Hamuj się młodzieńcze.
-Dobrze, dobrze. Jesteś wystarczająca mądra, a cała ta... no jak to się nazywa?
-Wiedza.
-Wiedza, właśnie. Nie jest ci to już potrzebne.
-Prawdziwa wiedza to znajomość przyczyn.
Rami chyba uznał, że nie da się jej wyperswadować tych wtrąceń, więc poprzestał na westchnięciu. Znów zapadła cisza, przerywana tylko oddechem Ananke i klekotem jej zbroi.
Chciałaby wierzyć w cuda. W coś, co teraz pomogłoby Ramiemu i jej. W coś, lub kogoś. Potężną siłę, która odpowie na kilka błagalnych linijek.
Nigdy nie była zwolenniczką wiary. Nie tyle samego boga, nie. Ta koncepcja jej odpowiadała. Interpretacja ludzi jej zupełnie nie odpowiadała.
Uciekać. Chronić Ramiego. Przeżyć. Błagam, pomocy. Ktokolwiek.
-Rami.
-Hm?
-Módl się.
-An, goni nas wielkie nie wiadomo co i...
-Módl.
Coś w jej głosie sprawiło, że Rami przełknął nerwowo ślinę. Po chwili usłyszała cichutkie mamrotanie, jednak nie rozróżniała słów.
Nagle w jej głowie pojawił się wyprany z emocji głos :"Dobra, dosć uciekania. Dobywaj mieczy i i się skup, bo i tak nie uciekniesz. Nie zadawaj pytań tylko wykonuj polecenia, bo kolejny promień bedzie wymierzony w ciebie i twojego brata".
Ściągnęła Ramiego i postawiła delikatnie na ziemi.
-Ukryj się za czymś. Cokolwiek się będzie działo, nie ruszaj się.
-Ale...An! Ananke!
Odwróciła się od niego i wyciągnęła miecze. Co ma być, to będzie.
"Teraz trudniejszy element. Masz wewnątrz siebie chłód i spokój. Spróbuj go wdrożyć w miecze".
No tak, to rzeczywiście trudniejsze-ale nie niewykonalne. Odetchnęła głęboko, wyciszając się i odcinając od świata. By było jej łatwiej, zamknęła oczy.
I nagle coś poczuła. Coś,co powoli rozszerzało się po jej ciele, niczym zmrożona woda, mgła. Bardzo dziwne uczucie, jakby każdy jej nerw, każda komórka były tym przesiąknięte.
Powoli otworzyła oczy, przepełniona tym uczuciem. Teraz jej miecze przypominały broń zrobioną z kryształu, a nie metalu.
"Dobra, to teraz po prostu wystaw jeden przed siebie, stając między tą latającą bestią a twoim bratem" polecił głos.
Wzięła głęboki oddech. Potwór zauważył, że się zatrzymała. Zdziwiła się, że dopiero teraz, ale po chwili zauważyła martwe ciała uchodźców wokół niego. Nieświadomie podarowali jej trochę czasu.
Stwór ruszył na nią. Upewniła się, że dokładnie zasłania Ramiego i napięła mięśnie. Był coraz bliżej, i miała wrażenie, jakby właściciel głosu w jej głowie nieźle się bawił. Skrzyżowała miecze, skupiona do granic możliwości. Kilka sekund później mogła podziwiać stworzenie w pełni jego brzydoty. Najwidoczniej uznał ją za łatwy kąsek, bo zawył z radości- tak przynajmniej sądziła- i rzucił się na nią.
-ANANKE!
Rozległ dziwny, głuchy dźwięk, jakby po uderzeniu w dzwon. Anielica dalej stała w miejscu, nie ruszywszy się nawet o milimetr. Energia zgromadzona w jej mieczach odbiła potwora na bok, który przetaczał się właśnie bezwładnie po ziemi.
"Mam ci mówić co robić dalej? Zabij to cholerstwo".
Kiwnęła tylko głową. Rozłożyła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Niemal natychmiast znalazła się nad szkaradą. Postanowił chyba podjąć walkę, ale nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Dzięki energii wewnątrz siebie czuła się potężna- za potężna dla tego paskudztwa. Zgrabnie uniknęła jego nieporadnego ataku i z właściwą jej elegancją wbiła miecz w jego głowę, powalając go na ziemię. Wyciągnęła ostrze i strzepnęła krew. Odwróciła się w stronę miasta, gdzie roiło się od podobnych stworów. Wybicie ich nie zajęło jej dużo czasu, przyciągnęła jednak uwagę ludzi-zamiast uciekać, stawali w pół kroku i obserwowali walkę.
Gdy zabiła ostatniego potwora, podbiegł do niej starszy mężczyzna z kawałkiem materiału.
-Proszę, to na twój miecz, pani- spojrzał z czcią na ostrze w jej ręce.
Skłoniła się w podziękowaniu i oczyściła oręż.
-Wszyscy, którzy przetrwali, niech zgromadzą się w pobliżu murów- wskazała ręką kierunek, gdzie ukryła Ramiego- Zbierajcie rannych, także rzeczy, które przydadzą się przy opatrunkach.
Ponownie wzbiła się w powietrze i ruszyła do brata.
"Odpocznij trochę z bratem. Jutro z rana zjawię się w twojej okolicy".
Miała dziwne wrażenie, że jej życie właśnie stanęło do góry nogami.
Ostatnio zmieniony poniedziałek, 15 sierpnia 2011, 22:25 przez aggah, łącznie zmieniany 1 raz.
(...) jedno jest pewne: bogów żadne prawa nie interesują. Nie ma czegoś takiego jak prawo. Jak dobro. Jak zło. Jest tylko władza i słabość.
Tan'elKoth, Ostrze Tyshalle'a
Tan'elKoth, Ostrze Tyshalle'a
-
- Majtek
- Posty: 115
- Rejestracja: sobota, 2 września 2006, 05:17
- Lokalizacja: Z pokoju!
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
- Panie Fawkes, z całym szacunkiem nie czas na popołudniową herbatkę - Rzekł Trevor gdy ujrzał ociężałość swojego przełożonego.
- Wybacz Trevorze, ale jest tu tyle pięknych rzeczy które chciał bym ze sobą zabrać, widzisz tą starą rusznice? Sam ją zrobiłem. A tamten zegar? Piękny prawda - Zaczął wymieniać Benjamin.
- PANIE FAWKES! - Pośpieszył Trevor.
- Już, już - Odrzekł ociężale. Wziął laskę z rękojeścią w kształcie kota, założył powoli cylinder i marynarkę. Poprawił pas. - Ruszajmy - Stuknął o ziemie laską - Prowadź.
Trevor zapiął płaszcz i ruszył przodem, za nim stukając rytmicznie laską ruszył Benjamin. Zeszli pośpiesznie po schodach, minęli recepcje i przeszli przez główne drzwi wejściowe. Parochód już czekał na nich. Plątanina rur z kabiną dla kierowcy i pasażera i czterema kółkami tak mógł ten pojazd wyglądać dla normalnego człowieka, jednak Benjamin znał w nim każdą część jak w większości maszyn działających w Miracle. Trevor wsiadł za kierownice, obok usiadł Benjamin i ruszyli poprzez strugi deszczu kierując się w stronę wyjazdu z miasta.
- Panie Benjaminie - Zaczął Trevor - Mieliśmy wyglądać za tym człowiekiem ubranym na biało. Mam zapisany jego opis w notesie.
- Dobrze, dobrze Trevorze, nie martw się, jeśli ta jego sprawa jest, aż tak ważna to sam nas odnajdzie.
Benjamin przyklejony do okna obserwował mijane budynki. Takie piękne miasto. Szkoda mi je niszczyć. Za oknem przewijali się ludzie pakujący szybko swój dobytek. Niektórzy już uciekali w przerażeniu. Lepiej by zdążyli uciec. - Pomyślał ze smutkiem.
Parochód jechał dość szybko i po chwili znaleźli się już na skraju miasta.
- Gdzie teraz Panie Fawkes? - Zapytał Trevor.
- Jak najdalej stąd, może nawet na główny kontynent Trevorze. Wiesz, że niedługo rozpocznie się w mieście proces anihilacji. Niech te stwory nie myślą, że nas da się podbić. Ludzie pouciekają. A miasta znikną razem ze wszystkim co w nich pozostało. Inni bronią się wieżami i basztami i my także się bronimy do ostatnich chwil, jednak naszą główną bronią jest właśnie palenie za sobą miast.
Parochód ruszył traktem ze stolicy prowadzącym do portu na północy kontynentu. Trevor spokojnie prowadził pojazd dbając by części silnika się nie przegrzały. Benjamin dalej był wpatrzony w okno, gdy nagle parochód zatrzymał się. Benjamin spojrzał przez przednią szybę i ujrzał, że przed nimi stoi osoba ubrana na biało. Więc jednak jest to ważna sprawa. Wysiadł i podszedł do nieznajomego.
- Witaj, nazywam się Fawkes. Benjamin Fawkes. Polecono mi bym Cię odnalazł, jednak to ty znalazłeś mnie. - Powiedział podając rękę w lekkim ukłonie.
Ps. Przepraszam, że tak krótko, ale muszę się rozkręcić.
- Wybacz Trevorze, ale jest tu tyle pięknych rzeczy które chciał bym ze sobą zabrać, widzisz tą starą rusznice? Sam ją zrobiłem. A tamten zegar? Piękny prawda - Zaczął wymieniać Benjamin.
- PANIE FAWKES! - Pośpieszył Trevor.
- Już, już - Odrzekł ociężale. Wziął laskę z rękojeścią w kształcie kota, założył powoli cylinder i marynarkę. Poprawił pas. - Ruszajmy - Stuknął o ziemie laską - Prowadź.
Trevor zapiął płaszcz i ruszył przodem, za nim stukając rytmicznie laską ruszył Benjamin. Zeszli pośpiesznie po schodach, minęli recepcje i przeszli przez główne drzwi wejściowe. Parochód już czekał na nich. Plątanina rur z kabiną dla kierowcy i pasażera i czterema kółkami tak mógł ten pojazd wyglądać dla normalnego człowieka, jednak Benjamin znał w nim każdą część jak w większości maszyn działających w Miracle. Trevor wsiadł za kierownice, obok usiadł Benjamin i ruszyli poprzez strugi deszczu kierując się w stronę wyjazdu z miasta.
- Panie Benjaminie - Zaczął Trevor - Mieliśmy wyglądać za tym człowiekiem ubranym na biało. Mam zapisany jego opis w notesie.
- Dobrze, dobrze Trevorze, nie martw się, jeśli ta jego sprawa jest, aż tak ważna to sam nas odnajdzie.
Benjamin przyklejony do okna obserwował mijane budynki. Takie piękne miasto. Szkoda mi je niszczyć. Za oknem przewijali się ludzie pakujący szybko swój dobytek. Niektórzy już uciekali w przerażeniu. Lepiej by zdążyli uciec. - Pomyślał ze smutkiem.
Parochód jechał dość szybko i po chwili znaleźli się już na skraju miasta.
- Gdzie teraz Panie Fawkes? - Zapytał Trevor.
- Jak najdalej stąd, może nawet na główny kontynent Trevorze. Wiesz, że niedługo rozpocznie się w mieście proces anihilacji. Niech te stwory nie myślą, że nas da się podbić. Ludzie pouciekają. A miasta znikną razem ze wszystkim co w nich pozostało. Inni bronią się wieżami i basztami i my także się bronimy do ostatnich chwil, jednak naszą główną bronią jest właśnie palenie za sobą miast.
Parochód ruszył traktem ze stolicy prowadzącym do portu na północy kontynentu. Trevor spokojnie prowadził pojazd dbając by części silnika się nie przegrzały. Benjamin dalej był wpatrzony w okno, gdy nagle parochód zatrzymał się. Benjamin spojrzał przez przednią szybę i ujrzał, że przed nimi stoi osoba ubrana na biało. Więc jednak jest to ważna sprawa. Wysiadł i podszedł do nieznajomego.
- Witaj, nazywam się Fawkes. Benjamin Fawkes. Polecono mi bym Cię odnalazł, jednak to ty znalazłeś mnie. - Powiedział podając rękę w lekkim ukłonie.
Ps. Przepraszam, że tak krótko, ale muszę się rozkręcić.
....
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Dzien nie byl jednym z najlepszych, na dodatek co chwila zmieniala sie sytuacja smoczat. Jeszcze przed chwila cala kolonia byla atakowana, zas teraz, poza dziwnym czlowiekiem, nie bylo slychac niczego. Nie wygladalo na to zeby chcial ich zaatakowac, wrecz przeciwnie, chociaz nie mógl miec pewnosci czy faktycznie ma pokojowe zamiary mimo tego co mówil.
- Nie umiemy sie jeszcze zmieniac w czlowieka, wiec to komplikuje sprawe i jak magia lodu moze pomóc, znam jej nico podstaw, ale ostatnio byla tak slaba, ze prawie bezuzyteczna. Poza tym kim tak wlasciwie jestes? – zarzucil nieznajomego natlokiem pytan.
- Po kolei.- Rezznafen pokazał uspakajajacy gest rękoma. - Zamiana w człowieka jest prosta. Wystarczy, ze wyobrazicie sobie siebe w ludzkiej psotaci i poprzecie to niewielkim naciskiem na swoje ciało.- wyjaśnił. - Magia lodu to coś wiecej niż do tej pory znasz, ale obawiam się, ze została... zaniedbana. Nikt was nie "aktywował"... z resztą pokażę wam, jeśli chcecie. Wasza prawdziwa moc po prostu śpi... ja mogę ją obudzić - Jestem Ostaganinem, jednym ze Świetlistej Trójcy - dodał mężczyzna. - Istotą światła... musielibyście sprecyzować pytanie
Kaisstrom skoncentrowal sie i wyobrazil siebie w ludzkiej postaci, to akurat samo w sobie bylo trudne, jak mozna bylo nazwac naturalna forme, która miala dwie slabe lapy przednie i podobne tylnie, na dodatek na których caly czas stala, brak skrzydel oraz chroniacych lusek, pazury zastapione jakimis mizernym i smiesznym czyms. Prawie sie wzdrygnal, ale spróbowal zwizualizowac sobie to wszystko, na koniec poparl to wysilkiem woli, podobnym do tego jaki stosowal w czasie uzywania tych resztek magii jakie znal, po kilku próbach mu sie udalo. Przed wszystkimi stanal czlowiek, dosc postawny, z jasno blond wlosami, i blada skóra, wpadajaca niemalze w blekit. Widzac ze wysilki starszego sie powiodly, cala reszta smoczat równiez zaczela próbowac, ale gdy tylko wszystkim sie udalo, wrócili zybko do swojej naturalnej postaci, niektóre pyski wykrzywil lekki grymas odrazy. Mimo wszystko wiedzieli, ze beda sie musieli przyzwyczaic do tej formy, zwlaszcza jesli chca przezyc. Przyszla pora na kolejne pytania.
- Nie wiem o co chodzi z ta aktywacja, ale jesli ma nam to w jakikolwiek sposób pomóc, to czemu nie. - rzucil do istoty, czymkolwiek by ona nie byla. Na dodatek naszly go inne, nieco przerazajace, a czesciowo dodajace otuchy refleksjie. - Wydaje mi sie, czy wlasnie wchodzimy w metafizyke i zaraz sie dowiem ze to cos, co polowalo jest wielkim kosmicznym zlem? - westchnal z niedowierzaniem
Mężczyzna po prostu sięgnął dłonią w stronę kazdego ze smoków po kolei. Kazde z nich poczulo wewnatrz cos w rodzaju stukniecia i cieplo rozlewajace sie od wewnatrz, po calym ciele. Smoki z natury sa dosc cieple, ale tu chodzilo o cieplo innego rodzaju, ich oczy zaszly mgielka, a przynajmniej tak moglo sie wydawac, po prostu gdy ponownie podniosly oczy na Rezznafena, ten ukazal sie wielkim skupiskiem blasku, kazde ze smoczat tez mialo swego rodzaju poswiate, nie tak potezna, ale jednak, za to sylwetka mezczyzny niemalze oslepiala.
- Nie za bardzo kosmicznym.. tutejszym. Wykluło sięz braku bóstw...
- W sensie ze bogów nie ma i po smierci tez niczego nie ma? - patrzyl sie glupkowato na mezczyzne, to byla równie dobra pora na takie pytania jak kazda inna, przed chwila cos wyrznelo cala smocza kolonie, ten ktos im sie objawil, teraz jeszcze to.
- Kiedy ostatnio ktoś odpowiedział na twoje modły? - zapytał Rezz, siadajac na neistniejącym fotelu. Po prostu unosił sie w powietrzu.
- Przeciez od wieków nikt nie slyszal bogów, do nikogo sie nie odzywaja. - smok byl prawie oslepiony patrzac swoim nowym wzrokiem na mezczyzne. - W bogów się wierzy albo nie, ale tych którzy uważają że słyszą głosy zwykle uznaje sie za szaleńców.
- Ha... dobra, zioń ogniem - polecił meżczyzna Kaisstromowi.
Zrobił wielkie oczy, przecież miał tylko lód w paszczy. Mimo to zionął tym co miał. Para, rozgrzana do neisamowitej temperatury i przekakujące w jej chmurze wyłądowania to raczej nie był efekt, którego spodziewał się smok. Strumień wyżarł momentalnie dziurę w ścianie jaskini...
- Ot, jeden z efektów... - Rezz wskazał stopioną skałę.
- No dobra, poważnie przykułeś moją uwagę. Ile z tych ogromnych stworów jeszcze buszuje po okolicy? - Zapytał nieco speszony. - Jeśli mamy dotrzeć do ludzkich siedzib i się wtopić między nich, będziemy musieli przebyć kawał drogi, najlepiej byłoby na skrzydłach, chociaż łatwo będzie nas zauważyć. Ewentualne ubrania możemy zdobyć później, nago nie uda nam się wmieszać między nich, przy temperaturach jakie mamy zwyczajni ludzie by z miejsca zamarzli.
- Słuchajcie.. zrobimy tak. Ponieważ twoje rodeństwo - wskazał ruchem ręki obecne smoki. - Nie posiada tej mocy to nic nie zrobiędla nich. Mogą tylko rozwijać magię lodu wedle własnego upodobania. Ty natomiast... tobie mógłbym pomóc. Udamy sięw nieco odleglejsze miejsce i nauczę cie co jeszcze mozesz zrobić ze swoim darem. Co do reszty... wkrótce nadjedzie burza śniezna. Wasze skrzydła są dostatecznie silne, by sie jej przeciwstawić, a ludzkie oczy przez nia się nie przebiją. Możecie pwoeidzieć, ze pochodzicie z wsi zniszczonej przez te istoty. To wystarczy. Znajdziecie w ten sposób miejsce dla siebie.Kaisstorm przez chwilę się namyślał, ale nie miał większego wyboru, trzeba było działać.
- Jarperx, poprowadzisz ich do Orfanet, o ile jeszcze istnieje, jeśli nie, próbujcie dostać się do Ran, są duże szanse że się oparło, było wystarczająco dobrze ufortyfikowane. Ja polecę z tym kimś, mam nadzieję że was odnajdę, z tym nowym wzrokiem powinno się udać. Tu chyba nie ma co czekać ani przedłużać pożegnań... No dobrze Rezznafenie, polecę z tobą.
Rezz uniósł się w powietrze, lewitując. - Przyspieszę nadejście burzy i przedłużę jej trwanie - powiedział. Uniósł ręce i wszystko zadrzało. - Za mną, Kaisstrom - uśmiechnął się. - To jeszcze nei wszyskto.- Meżćzyna poleciał w stronę jedneogo z wyjsć z jaskini.
- Trzymajcie się i oby do rychłego zobaczenia, mam nadzieję że to coś wie co robi. - gdy tylko pożegnał sie szybko ze wszystkimi, rozwinął skrzydła i ruszył za mężczyzną.
Rezz prowadził smoka i zaczął mówić.
- Ogólnie sprawa wygląda tak. około dwieście tysiecy lat temu bóstwa straciły kontakt ze światem. W wyniku bich braku istoty o podobne j im mocy zaintersowały sie wolnym miejscem przez nich pozostawionym. Skaza to pierwsze.. zjawisko, które tu dotarło. Istoty bedace tworami Skazy zdołały dopasć twoją rodzinę nim przybyłem. jak na razie nadążasz?
- Dwieście tysięcy lat to szmat czasu, prawie nadążam, ale będziesz mi musiał opowiedzieć więcej o bóstwach. Mówisz że Skaza to zjawisko, jeśli to zjawisko, to jak można z nią walczyć, skoro jest jak pogoda albo zachód słońca?
- Bo to zjawisoko posiada osobowosć i wolę - odparł Rezznafen. - Bóstwo, kóre dało moc tobie zwie sie Uranos. To bóg wiatru i burz... ceniacy sobie wolność.
- Uranos, coś słyszałem, chyba nawet widziałem gdzieś jakieś kaplice, ale wątpię żeby coś więcej z jego kultu przetrwało. Bóstwo dało mi moc. - zamyślił się na chwilę w trakcie lotu. - Bóstwo, hmm muszę przyznać że to zupełna nowość.
- Mogłeś widzieć podobne, ale nie jego kaplice... chyba, ze byłeś w miejscu, do którego lecimy Ostatnie kataklizm zrównał z ziemią wszystkie poza jedną... - Rezz westchnął.
- Tak czy ianczej, czeka nas kawałek drogi - powiedział. Wylecieli z białej chmury burzowej i lecieli nad oceanem. - Kawałek dalej stad jest wyspa, tam będziemy mieć spokój.
- Przydałoby się nieco spokoju. - zamknął się w sobie i skoncentrował na locie.
Wkróce dotarli do sporej wyspy, na której rósł potęzny las. Drzewa były strasznie stare.. i olbrzymie. Kaisstrom mógł swobodnie latać między nimi.. mógłby nawet rozłożyć się wygodnie na ich konarach. Było tu też troche cieplej. Rezz jednak leciał wgłąb lasu... az dotarli do sporej murowanej budowli z szarej skały.
Smok nie widział jeszcze tego typu architektury. Dużo kolumn i smukłe, lekko wgiete dachy o szpiczastych końcach... wszystko jednolicie szare, aczkolwiek gdzieniegdzie było widać wyrzeźbione ornamenty, których nie pozarł jeszcze czas.
- No dobrze, przyznam że niczego takiego nie widziałem. - rzucił rozglądając się dookoła. - Te kapliczki o których mówiłem były raczej wielkości moich dwóch szponów.
- Tu się zmiescisz w całości - powiedział Rezznafen i opadł na ziemię. - Chodź, przejdziemy na wewnatrzny dziedziniec światyni. - zaproponował.
- Czemu nie, jeśli faktycznie jedynym sposobem jest współpraca z bóstwem, ruszajmy na wewnętrzny dziedziniec. - rozglądał się z oszołomieniem po środku. Sale był ywielkie i przestronne.
- Szerokie korytarze, otwarte przejscia, wiatr hula tu jak szalony... tak jak podobało się Uranosowi - powiedział Rezznafen.
Dotarli do wewnętrznego dziedzińca.. miał on powierzchnię około połowy kilometra kwadratowego. Był olbrzymi. Wyrosło an nim nawet parę drzew. - Żal pozbywać siętych drzew, ale bedziemy potrzebować miejsca... podczas ćwiczeń je usuniemy, nie są najstarszymi w tym lesie, a nam potrzeba po pierwsze miejsca na ćwiczenia, a po drugie ten plac ma pewne szczególne zastosowanie i póki te drzewa tu są nie mogę ci zademonstrować... ale to nie teraz. Na początek zioń jeszcze raz ogniem i spróbuj poczuc skad bierze się moc, zmieniajaca twój ogień w wielokrotnie przegrzaną parę i elektryczność.19:49
- No dobrze, spróbuję, ale niczego nie obiecuję. - Zbliżył się do drzewa i skoncentrował, sprawdził czy wszystko w nim jest na swoim miejscu a potem zionął. Próbował zrozumieć skąd na nowa forma jego oddechu, zmieniając jednocześnie drzewa w walącą i zmieniającą się w popiół kłodę. Przynajmniej dop pewnego stopnia, Kaisstorm nie byl az tak wielki a drzewa byly delikatnie rzecz ujmujac gigantyczne. Pierwsze drzewo zwaliło się, opierając koroą o drzewa na zewnatrz światyni.
Moc płynęła... z serca? na pewno nie z płuc.
- Sprobuj jeszze raz, jeśli nie jesteś pewien. - polecił Rezz.
Serce, nie płuca i cały skomplikowany proces chemiczny połączony z magią jakiemu to smoki zawdzięczały swój potężny dech. Przesunął się nieco i ponownie zionął na pień, który co prawda nie był już połączony z ziemią, ale jednak był ogromny i wyglądało na to że będzie się musiał nieźle napracować zanim się go pozbędzie na dobre. Praktykowal bez wytchnienia, zwracajac glównie uwage na to skad bierze sie ta moc, dyskutowal o tym nieco z Rezzem, jeden dzien a rozwiazywal tak wiele sporów i zupelnie niepotrzebnych klótni. Wszystko pochodzilo z... duszy, smoczej duszy ale nieco zmienionej, bo przeciez esencja luskowatego stworzenia, nie mogla kojarzyc sie z krukiem, musialo to byc to polaczenie z czyms innym, Uranosem? Mozliwe, na to nawet wygladalo, nie dosc ze bóstwa istnialy, to jeszcze mial dusze, wiec jakies cos po smierci musialo istniec, nieco to go uspokoilo, bo wiedzial przynajmniej ze wszystkie smoki, które dzis zginely mialy cos jeszcze przed soba.
Pod wieczór Rezz pokazal mu cos nowego, kazal mu zlaczyc lapy, stanac na tylnich podpierajac sie ogonem, mial sie skoncentrowac i stworzyc miedzy pazurami kule z blyskawic a nastepnie pchnac ja na jedno z drzew, które jeszcze staly. Tak wiec smoczatko wykonalo polecenia co do joty, ale z poczatku jedynym efektem bylo kilka iskier elektrycznych, które zniknely równie szybko jak sie pojawily. Dopiero po kilku godzinach cwiczen i tlumaczenia ze Kaisstrom musi uwierzyc w to co robi i czerpac moc z tego samego miejsca co podczas ognisto elektrycznego dechu, udalo sie osiagnac sensowne rezultaty, jakkolwiek Kaiss byl wymeczony i praktycznie padal na pysk, kiedy Ostaganin przypomnial mu o kolacji, na dodatek oswiadczyl ze ten sam ma ja zdobyc. Sposób byl równie niezwykly jak reszta dnia, Orka wyrzucila im na brzeg kilka wiekszych ryb, na prosbe smoczecia.
- Czy skaza jest jak bóstwa i czy ktoś w nią wierzy, jak z nią walczyć? - zarzucil pytaniam Rezza w czasie pozerania ryb, byl tak glodny ze zupelnie nie zwazal na maniery.
- Skaza jest tu, bo nie ma bóstw. Istnieje w inym świecie tak samo jak oni i tylko bóstwa mogą siez nią mierzyć.. chyba, ze ponownie stworzy awatara. Aczkolwiek wątpię, by to coś zdecydowało sie na taki derastyczny krok. Tym razem juz nie bedzie mogło powrócić do wymiaru bóstw, wiec zostanie tutaj... W odróżnieniu od bóstw Skaza nie potrzebuje wyznawców. Po prostu jest. Żywi sie tym swiatem i to daje jej siłę. - My musimny tylko przywrócić tu bóstwa, one dadzą sobie rade ze skazą. - ostatnie slowa dobiegaly juz jak zza mgly, byl tak wyczerpany po calym dniu i wszystkim co sie dzialo, ze zwyczajnie usnal tam gdzie lezal zaraz po zapelnieniu zoladka.
Nastepny dzien wcale nie byl lzejszy, od samego rana cwiczyli, najpierw przyszla pora na zmiane oddechu z polaczenia ognia, pary i pradu, na calkowicie zlozony wylacznie z blyskawic. Wygladalo to dziwnie, ale nie meczylo go to tak bardzo i niewatpliwie mialo swoje zalety, wiekszosc organizmów po porazeniu czyms takim, o ile jeszcze w ogóle zyla, to przynajmniej przez chwile byla w szoku, innym niz ten w jakim byl nowy wyznawca Uranosa, ale jakims na pewno. Na dodatek, wydawalo mu sie ze mniej sie meczy przy czyms takim niz przy zwyklym zianiu. Wygladalo na to ze z bluskawicami od tej pory bedzie mial calkiem duzo do czynienia, nei bylo to jakos odkrywcze, ale nasunelo mu sie to, kiedy Rezafaren pokazal mu jak przekierowac wyladowania z paszczy i zioniecia, do jednej z jego konczyn. Dobrze przynajmniej ze drzewa nie komentowaly jego poczynan, bo za kazdym razem gdy niedostatecznie dopakowal konczyne, która mial zadac cios, wrzeszczal z bólu, zderzenie z drewnem w takim wieku, nie poparte odpowiednia moca, bylo dosc bolesne, co z drugiej strony przyspieszalo proces nauki, choc Kaisstrom byl conajmniej obolaly. Mimo wszystko po dwóch dniach lezal zdyszany na srodku placu, otoczony drzazgami i kawalkami pni drzew wczesniej tutaj rosnacych. Gdyby rodzice jeszcze zyli, na pewno byliby z niego dumni, Rezz co najwyzej czasem sie usmiechal, choc niezbyt czesto a smok nie do konca wiedzial z czego, jego wysilków, postepów, czy widoku poteznej gadziny lezacej na srodku kwadratu z wywieszonym ze zmeczenia jezorem.
- Nie umiemy sie jeszcze zmieniac w czlowieka, wiec to komplikuje sprawe i jak magia lodu moze pomóc, znam jej nico podstaw, ale ostatnio byla tak slaba, ze prawie bezuzyteczna. Poza tym kim tak wlasciwie jestes? – zarzucil nieznajomego natlokiem pytan.
- Po kolei.- Rezznafen pokazał uspakajajacy gest rękoma. - Zamiana w człowieka jest prosta. Wystarczy, ze wyobrazicie sobie siebe w ludzkiej psotaci i poprzecie to niewielkim naciskiem na swoje ciało.- wyjaśnił. - Magia lodu to coś wiecej niż do tej pory znasz, ale obawiam się, ze została... zaniedbana. Nikt was nie "aktywował"... z resztą pokażę wam, jeśli chcecie. Wasza prawdziwa moc po prostu śpi... ja mogę ją obudzić - Jestem Ostaganinem, jednym ze Świetlistej Trójcy - dodał mężczyzna. - Istotą światła... musielibyście sprecyzować pytanie
Kaisstrom skoncentrowal sie i wyobrazil siebie w ludzkiej postaci, to akurat samo w sobie bylo trudne, jak mozna bylo nazwac naturalna forme, która miala dwie slabe lapy przednie i podobne tylnie, na dodatek na których caly czas stala, brak skrzydel oraz chroniacych lusek, pazury zastapione jakimis mizernym i smiesznym czyms. Prawie sie wzdrygnal, ale spróbowal zwizualizowac sobie to wszystko, na koniec poparl to wysilkiem woli, podobnym do tego jaki stosowal w czasie uzywania tych resztek magii jakie znal, po kilku próbach mu sie udalo. Przed wszystkimi stanal czlowiek, dosc postawny, z jasno blond wlosami, i blada skóra, wpadajaca niemalze w blekit. Widzac ze wysilki starszego sie powiodly, cala reszta smoczat równiez zaczela próbowac, ale gdy tylko wszystkim sie udalo, wrócili zybko do swojej naturalnej postaci, niektóre pyski wykrzywil lekki grymas odrazy. Mimo wszystko wiedzieli, ze beda sie musieli przyzwyczaic do tej formy, zwlaszcza jesli chca przezyc. Przyszla pora na kolejne pytania.
- Nie wiem o co chodzi z ta aktywacja, ale jesli ma nam to w jakikolwiek sposób pomóc, to czemu nie. - rzucil do istoty, czymkolwiek by ona nie byla. Na dodatek naszly go inne, nieco przerazajace, a czesciowo dodajace otuchy refleksjie. - Wydaje mi sie, czy wlasnie wchodzimy w metafizyke i zaraz sie dowiem ze to cos, co polowalo jest wielkim kosmicznym zlem? - westchnal z niedowierzaniem
Mężczyzna po prostu sięgnął dłonią w stronę kazdego ze smoków po kolei. Kazde z nich poczulo wewnatrz cos w rodzaju stukniecia i cieplo rozlewajace sie od wewnatrz, po calym ciele. Smoki z natury sa dosc cieple, ale tu chodzilo o cieplo innego rodzaju, ich oczy zaszly mgielka, a przynajmniej tak moglo sie wydawac, po prostu gdy ponownie podniosly oczy na Rezznafena, ten ukazal sie wielkim skupiskiem blasku, kazde ze smoczat tez mialo swego rodzaju poswiate, nie tak potezna, ale jednak, za to sylwetka mezczyzny niemalze oslepiala.
- Nie za bardzo kosmicznym.. tutejszym. Wykluło sięz braku bóstw...
- W sensie ze bogów nie ma i po smierci tez niczego nie ma? - patrzyl sie glupkowato na mezczyzne, to byla równie dobra pora na takie pytania jak kazda inna, przed chwila cos wyrznelo cala smocza kolonie, ten ktos im sie objawil, teraz jeszcze to.
- Kiedy ostatnio ktoś odpowiedział na twoje modły? - zapytał Rezz, siadajac na neistniejącym fotelu. Po prostu unosił sie w powietrzu.
- Przeciez od wieków nikt nie slyszal bogów, do nikogo sie nie odzywaja. - smok byl prawie oslepiony patrzac swoim nowym wzrokiem na mezczyzne. - W bogów się wierzy albo nie, ale tych którzy uważają że słyszą głosy zwykle uznaje sie za szaleńców.
- Ha... dobra, zioń ogniem - polecił meżczyzna Kaisstromowi.
Zrobił wielkie oczy, przecież miał tylko lód w paszczy. Mimo to zionął tym co miał. Para, rozgrzana do neisamowitej temperatury i przekakujące w jej chmurze wyłądowania to raczej nie był efekt, którego spodziewał się smok. Strumień wyżarł momentalnie dziurę w ścianie jaskini...
- Ot, jeden z efektów... - Rezz wskazał stopioną skałę.
- No dobra, poważnie przykułeś moją uwagę. Ile z tych ogromnych stworów jeszcze buszuje po okolicy? - Zapytał nieco speszony. - Jeśli mamy dotrzeć do ludzkich siedzib i się wtopić między nich, będziemy musieli przebyć kawał drogi, najlepiej byłoby na skrzydłach, chociaż łatwo będzie nas zauważyć. Ewentualne ubrania możemy zdobyć później, nago nie uda nam się wmieszać między nich, przy temperaturach jakie mamy zwyczajni ludzie by z miejsca zamarzli.
- Słuchajcie.. zrobimy tak. Ponieważ twoje rodeństwo - wskazał ruchem ręki obecne smoki. - Nie posiada tej mocy to nic nie zrobiędla nich. Mogą tylko rozwijać magię lodu wedle własnego upodobania. Ty natomiast... tobie mógłbym pomóc. Udamy sięw nieco odleglejsze miejsce i nauczę cie co jeszcze mozesz zrobić ze swoim darem. Co do reszty... wkrótce nadjedzie burza śniezna. Wasze skrzydła są dostatecznie silne, by sie jej przeciwstawić, a ludzkie oczy przez nia się nie przebiją. Możecie pwoeidzieć, ze pochodzicie z wsi zniszczonej przez te istoty. To wystarczy. Znajdziecie w ten sposób miejsce dla siebie.Kaisstorm przez chwilę się namyślał, ale nie miał większego wyboru, trzeba było działać.
- Jarperx, poprowadzisz ich do Orfanet, o ile jeszcze istnieje, jeśli nie, próbujcie dostać się do Ran, są duże szanse że się oparło, było wystarczająco dobrze ufortyfikowane. Ja polecę z tym kimś, mam nadzieję że was odnajdę, z tym nowym wzrokiem powinno się udać. Tu chyba nie ma co czekać ani przedłużać pożegnań... No dobrze Rezznafenie, polecę z tobą.
Rezz uniósł się w powietrze, lewitując. - Przyspieszę nadejście burzy i przedłużę jej trwanie - powiedział. Uniósł ręce i wszystko zadrzało. - Za mną, Kaisstrom - uśmiechnął się. - To jeszcze nei wszyskto.- Meżćzyna poleciał w stronę jedneogo z wyjsć z jaskini.
- Trzymajcie się i oby do rychłego zobaczenia, mam nadzieję że to coś wie co robi. - gdy tylko pożegnał sie szybko ze wszystkimi, rozwinął skrzydła i ruszył za mężczyzną.
Rezz prowadził smoka i zaczął mówić.
- Ogólnie sprawa wygląda tak. około dwieście tysiecy lat temu bóstwa straciły kontakt ze światem. W wyniku bich braku istoty o podobne j im mocy zaintersowały sie wolnym miejscem przez nich pozostawionym. Skaza to pierwsze.. zjawisko, które tu dotarło. Istoty bedace tworami Skazy zdołały dopasć twoją rodzinę nim przybyłem. jak na razie nadążasz?
- Dwieście tysięcy lat to szmat czasu, prawie nadążam, ale będziesz mi musiał opowiedzieć więcej o bóstwach. Mówisz że Skaza to zjawisko, jeśli to zjawisko, to jak można z nią walczyć, skoro jest jak pogoda albo zachód słońca?
- Bo to zjawisoko posiada osobowosć i wolę - odparł Rezznafen. - Bóstwo, kóre dało moc tobie zwie sie Uranos. To bóg wiatru i burz... ceniacy sobie wolność.
- Uranos, coś słyszałem, chyba nawet widziałem gdzieś jakieś kaplice, ale wątpię żeby coś więcej z jego kultu przetrwało. Bóstwo dało mi moc. - zamyślił się na chwilę w trakcie lotu. - Bóstwo, hmm muszę przyznać że to zupełna nowość.
- Mogłeś widzieć podobne, ale nie jego kaplice... chyba, ze byłeś w miejscu, do którego lecimy Ostatnie kataklizm zrównał z ziemią wszystkie poza jedną... - Rezz westchnął.
- Tak czy ianczej, czeka nas kawałek drogi - powiedział. Wylecieli z białej chmury burzowej i lecieli nad oceanem. - Kawałek dalej stad jest wyspa, tam będziemy mieć spokój.
- Przydałoby się nieco spokoju. - zamknął się w sobie i skoncentrował na locie.
Wkróce dotarli do sporej wyspy, na której rósł potęzny las. Drzewa były strasznie stare.. i olbrzymie. Kaisstrom mógł swobodnie latać między nimi.. mógłby nawet rozłożyć się wygodnie na ich konarach. Było tu też troche cieplej. Rezz jednak leciał wgłąb lasu... az dotarli do sporej murowanej budowli z szarej skały.
Smok nie widział jeszcze tego typu architektury. Dużo kolumn i smukłe, lekko wgiete dachy o szpiczastych końcach... wszystko jednolicie szare, aczkolwiek gdzieniegdzie było widać wyrzeźbione ornamenty, których nie pozarł jeszcze czas.
- No dobrze, przyznam że niczego takiego nie widziałem. - rzucił rozglądając się dookoła. - Te kapliczki o których mówiłem były raczej wielkości moich dwóch szponów.
- Tu się zmiescisz w całości - powiedział Rezznafen i opadł na ziemię. - Chodź, przejdziemy na wewnatrzny dziedziniec światyni. - zaproponował.
- Czemu nie, jeśli faktycznie jedynym sposobem jest współpraca z bóstwem, ruszajmy na wewnętrzny dziedziniec. - rozglądał się z oszołomieniem po środku. Sale był ywielkie i przestronne.
- Szerokie korytarze, otwarte przejscia, wiatr hula tu jak szalony... tak jak podobało się Uranosowi - powiedział Rezznafen.
Dotarli do wewnętrznego dziedzińca.. miał on powierzchnię około połowy kilometra kwadratowego. Był olbrzymi. Wyrosło an nim nawet parę drzew. - Żal pozbywać siętych drzew, ale bedziemy potrzebować miejsca... podczas ćwiczeń je usuniemy, nie są najstarszymi w tym lesie, a nam potrzeba po pierwsze miejsca na ćwiczenia, a po drugie ten plac ma pewne szczególne zastosowanie i póki te drzewa tu są nie mogę ci zademonstrować... ale to nie teraz. Na początek zioń jeszcze raz ogniem i spróbuj poczuc skad bierze się moc, zmieniajaca twój ogień w wielokrotnie przegrzaną parę i elektryczność.19:49
- No dobrze, spróbuję, ale niczego nie obiecuję. - Zbliżył się do drzewa i skoncentrował, sprawdził czy wszystko w nim jest na swoim miejscu a potem zionął. Próbował zrozumieć skąd na nowa forma jego oddechu, zmieniając jednocześnie drzewa w walącą i zmieniającą się w popiół kłodę. Przynajmniej dop pewnego stopnia, Kaisstorm nie byl az tak wielki a drzewa byly delikatnie rzecz ujmujac gigantyczne. Pierwsze drzewo zwaliło się, opierając koroą o drzewa na zewnatrz światyni.
Moc płynęła... z serca? na pewno nie z płuc.
- Sprobuj jeszze raz, jeśli nie jesteś pewien. - polecił Rezz.
Serce, nie płuca i cały skomplikowany proces chemiczny połączony z magią jakiemu to smoki zawdzięczały swój potężny dech. Przesunął się nieco i ponownie zionął na pień, który co prawda nie był już połączony z ziemią, ale jednak był ogromny i wyglądało na to że będzie się musiał nieźle napracować zanim się go pozbędzie na dobre. Praktykowal bez wytchnienia, zwracajac glównie uwage na to skad bierze sie ta moc, dyskutowal o tym nieco z Rezzem, jeden dzien a rozwiazywal tak wiele sporów i zupelnie niepotrzebnych klótni. Wszystko pochodzilo z... duszy, smoczej duszy ale nieco zmienionej, bo przeciez esencja luskowatego stworzenia, nie mogla kojarzyc sie z krukiem, musialo to byc to polaczenie z czyms innym, Uranosem? Mozliwe, na to nawet wygladalo, nie dosc ze bóstwa istnialy, to jeszcze mial dusze, wiec jakies cos po smierci musialo istniec, nieco to go uspokoilo, bo wiedzial przynajmniej ze wszystkie smoki, które dzis zginely mialy cos jeszcze przed soba.
Pod wieczór Rezz pokazal mu cos nowego, kazal mu zlaczyc lapy, stanac na tylnich podpierajac sie ogonem, mial sie skoncentrowac i stworzyc miedzy pazurami kule z blyskawic a nastepnie pchnac ja na jedno z drzew, które jeszcze staly. Tak wiec smoczatko wykonalo polecenia co do joty, ale z poczatku jedynym efektem bylo kilka iskier elektrycznych, które zniknely równie szybko jak sie pojawily. Dopiero po kilku godzinach cwiczen i tlumaczenia ze Kaisstrom musi uwierzyc w to co robi i czerpac moc z tego samego miejsca co podczas ognisto elektrycznego dechu, udalo sie osiagnac sensowne rezultaty, jakkolwiek Kaiss byl wymeczony i praktycznie padal na pysk, kiedy Ostaganin przypomnial mu o kolacji, na dodatek oswiadczyl ze ten sam ma ja zdobyc. Sposób byl równie niezwykly jak reszta dnia, Orka wyrzucila im na brzeg kilka wiekszych ryb, na prosbe smoczecia.
- Czy skaza jest jak bóstwa i czy ktoś w nią wierzy, jak z nią walczyć? - zarzucil pytaniam Rezza w czasie pozerania ryb, byl tak glodny ze zupelnie nie zwazal na maniery.
- Skaza jest tu, bo nie ma bóstw. Istnieje w inym świecie tak samo jak oni i tylko bóstwa mogą siez nią mierzyć.. chyba, ze ponownie stworzy awatara. Aczkolwiek wątpię, by to coś zdecydowało sie na taki derastyczny krok. Tym razem juz nie bedzie mogło powrócić do wymiaru bóstw, wiec zostanie tutaj... W odróżnieniu od bóstw Skaza nie potrzebuje wyznawców. Po prostu jest. Żywi sie tym swiatem i to daje jej siłę. - My musimny tylko przywrócić tu bóstwa, one dadzą sobie rade ze skazą. - ostatnie slowa dobiegaly juz jak zza mgly, byl tak wyczerpany po calym dniu i wszystkim co sie dzialo, ze zwyczajnie usnal tam gdzie lezal zaraz po zapelnieniu zoladka.
Nastepny dzien wcale nie byl lzejszy, od samego rana cwiczyli, najpierw przyszla pora na zmiane oddechu z polaczenia ognia, pary i pradu, na calkowicie zlozony wylacznie z blyskawic. Wygladalo to dziwnie, ale nie meczylo go to tak bardzo i niewatpliwie mialo swoje zalety, wiekszosc organizmów po porazeniu czyms takim, o ile jeszcze w ogóle zyla, to przynajmniej przez chwile byla w szoku, innym niz ten w jakim byl nowy wyznawca Uranosa, ale jakims na pewno. Na dodatek, wydawalo mu sie ze mniej sie meczy przy czyms takim niz przy zwyklym zianiu. Wygladalo na to ze z bluskawicami od tej pory bedzie mial calkiem duzo do czynienia, nei bylo to jakos odkrywcze, ale nasunelo mu sie to, kiedy Rezafaren pokazal mu jak przekierowac wyladowania z paszczy i zioniecia, do jednej z jego konczyn. Dobrze przynajmniej ze drzewa nie komentowaly jego poczynan, bo za kazdym razem gdy niedostatecznie dopakowal konczyne, która mial zadac cios, wrzeszczal z bólu, zderzenie z drewnem w takim wieku, nie poparte odpowiednia moca, bylo dosc bolesne, co z drugiej strony przyspieszalo proces nauki, choc Kaisstrom byl conajmniej obolaly. Mimo wszystko po dwóch dniach lezal zdyszany na srodku placu, otoczony drzazgami i kawalkami pni drzew wczesniej tutaj rosnacych. Gdyby rodzice jeszcze zyli, na pewno byliby z niego dumni, Rezz co najwyzej czasem sie usmiechal, choc niezbyt czesto a smok nie do konca wiedzial z czego, jego wysilków, postepów, czy widoku poteznej gadziny lezacej na srodku kwadratu z wywieszonym ze zmeczenia jezorem.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amanda zwiedziła cały kontynent i nie jedną maszkarę już widziała, ale coś takiego było nowością. Wystraszyła się nie na żarty, czując gęsią skórkę i pot na karku. Odwaga to nie brak strachu, tylko siła do jego przezwyciężenia. Amanda nie poddała się strachowi, szybko wyciągnęła z kabury ojcowski rewolwer.
- Nie zbliżaj się! - powiedziała głośno i zdecydowanie, celując w wielgachne oko mutanta.
Istota w odpowiedzi ruszyła w stronę kobiety galopem.
"Schowaj ten rewolwer i zacznij biegnąć" mruknął niski męski głos, rozlegający się jakby wewnątrz głowy Amandy. "Nic mu nie zrobisz"
Amanda zdezorientowała się przez krótką chwilę. Nie wiedziała kto do niej mówił, ale zetknęła się już z telepatią, więc domyśliła się, że ktoś chce jej pomóc. Mimo rady nie miała pewności, czy rewolwer okaże się nieskuteczny, ale część o uciekaniu miała w sobie niezwykle błyskotliwą mądrość.
Strzeliła celując w oko potwora, ale nie czekała aby zobaczyć czy go to zabije, czy może tylko trochę spowolni. Nie tracąc czasu wzięła nogi za pas znikając za pierwszym budynkiem.
Strzał sprawił, że istota zamknęła na chwilę oko i zaryczała wściekle, przebijając się przez ścianę budynku, za który zakręciła Amanda, po czym cisnął w jej stronę zlepkiem cegieł, wyrwanym ze ściany. Niewielki ognisty pocisk rozsadził ciśnięty kawałek ściany na drobne kawałki.
"Dobra, jeśli będzie za duży problem to zabije to-to, ale spróbujemy sprawić, byś to ty go utłukła... pamiętasz zeszła noc? Kiedy miałaś sen o rozstępującej sie ziemi?" zapytał głos. Jakiś niewielki ognisty pocisk obalił goniącą Amandę istotę.
"To da ci trochę więcej czasu... wiec pamiętasz?"
- Nie - powiedziała wystraszona Amanda. W tej sytuacji jedynym wyjściem jakie widziała było pobiegnięcie do tutejszej świątyni, z nadzieją, że któraś ze znajdujących się tam relikwii będzie skuteczna przeciwko temu czemuś... te nadzieje były bardzo pobożne, gdyż wówczas mieszkańcy sami by się obronili! Osobiście, w tym momencie widziała tylko możliwość ucieczki.
"No to będzie problem... ech, dobra, zrobimy to bezstresowo"
Z góry zleciał wielki wojownik w białym pancerzu, przebijając istotę mieczem i przybijając do ziemi. Bez zastanowienia sięgnął do oka i wyrwał je po czym wrzucił w jego miejsce parę kul ognia, nim istota zdołała go dosięgnąć.
Wielkim cielskiem rzuciło parę razy, po czym zesztywniało.
- No - mruknął wojownik. - Jestem Sotor. Włóczę się po tym świecie poszukując cię już od jakiegoś czasu... znalazłem cię w odpowiednim momencie - uśmiechnął się, ściągając hełm. Miał dość mocno zbudowana szczękę, a jego twarz znaczyły blizny. Miał krótkie czarne włosy i zielone oczy, których błysk zdradzał inteligencję.
- Rzeczywiście, odpowiedni moment. Dobrze cię widzieć. I dziękuję za ratunek - odpowiedziała kobieta uśmiechając się szczerze do rozmówcy. Schowała rewolwer z powrotem do kabury. Niestety w tym przypadku się jednak nie sprawdził.
- Szukałeś mnie, ale dlaczego? Co tu się dzieje? Co to miał być za sen? - pytania same cisnęły sie na usta.
Sotor wzruszył ramionami.
- Ot przepychanki sił wyższych. Zostałaś do nich zaangażowana dzień wstecz, gdy otrzymałaś moc od jednego z bóstw - powiedział mężczyzna.
- Jesteś awatarem Aramona i otrzymałaś od niego moc ziemi... rozumiem, że z magią nie miałaś do tej pory do czynienia? Znaczy nie znasz się na kontroli mocy i tak dalej?
- Otrzymałam? Jestem? - zdziwiła się Amanda, przypatrując się mężczyźnie. Nie wyglądał na żartownisia, wprost przeciwnie.
- No cóż, umiem rozpalić zaklęciem ognisko, oświetlić drogę, wyleczyć drobniejszą ranę... ale to wszystko - powiedziała, starając się brzmieć jak by nie była skrępowana przedziwną sytuacją w jakiej się znalazła, dziwniejszą niż te dotychczas.
- No to wkrótce poznasz coś więcej - Sotor wyszczerzył się. - Dobra, ale lokacja jest zdecydowanie niesprzyjająca. Proponuję wpierw udać się do jakiegoś miasta w Unii. Tam na spokojnie wytłumaczę wszystko bardziej szczegółowo, dobrze?
Gdy Amanda teraz o tym myślała, to całe zajście było bardziej interesujące niż przerażające, niestety nie mogła tego powiedzieć o powalonym przeciwniku.
- Mrozigród będzie dobrym rozwiązaniem, chodźmy po mojego konia - powiedziała i odwróciła się na chwile w odpowiednią stronę, by po chwili znowu spojrzeć na swego wybawcę.
- Możesz mi wytłumaczyć po drodze, konno to jeszcze jakieś trzy dni - powiedziała z uśmiechem.
- No niby - odparł Sotor i gwizdnął. Po chwili rozległ się stukot kopyt i do mężczyzny podjechał koń... wyjątkowo silne zwierzę o białej sierści. Sotor wskoczył na jego grzbiet-najwyraźniej jeździł na oklep.
- Dobra, to prowadź, Amando - wzruszył ramionami i zachęcił kobietę gestem ręki.
Kobieta wróciła się po swojego kasztanowego ogiera, który dla odmiany miał siodło i uzdę. Wsiadła na niego z gracja i zaraz potem oboje ruszyli w kierunku północy.
- Może warto zabrać relikwie i artefakty z tutejszych świątyń? Szkoda by było gdyby wpadły w ręce tych stworów... co to za jedni?
- Tutaj już nic nie zostało... Skaza pozera lub zmienia wszystko co napotka... ewentualnie to zabija - stwierdził Sotor. - Kawał czasu temu w wyniku nieprzewidzianych zdarzeń bóstwa straciły dostęp do naszego świata. Powstało wtedy... jak by to wytłumaczyć? - mężczyzna zastanowił się chwilę. - Puste miejsce. Teren do zagospodarowania, które do tej pory zajmowali bogowie. Miejsce to zajęło coś... twór, zwany Skazą. Jeden z wielu znaków śmierci świata...
Myśli kobiety biegały jak oszalałe, wyglądało na to, że spraw jest poważniejsza niż by się mogło zdawać.
- Tak, ten elf mówił coś o zabraniu... Skaza? A ja już podejrzewałam kogoś z Pustkowi Mroku... Więc. Skoro z aż tak wielką siłą mamy do czynienia, to co możemy w tej sprawie zrobić? Poprosić bogów o pomoc? Najwięcej świątyń znajduje się właśnie tutaj.
- Nieee... nie tych bogów, którzy wyznawani są tutaj. To Pomniejsze Bóstwa... - Sotor machnął ręką. - Byty powołane do życia wiarą ludzi, nie są dość potężne... - zaczął. Wtedy drzewa koło traktu ożyły, a na trakcie stanął człowiek o głowie jelenia.
- Atrilin Szlachetny! - z nieukrywanym entuzjazmem wyrwało się kobiecie z gardła. Zaraz potem dostrzegła, definitywnie otaczające ich drzewa. - Co się dzieje? - spytała.
- A, pomniejsze bóstwo. Dobra, teraz ci zademonstruje, czemu potrzebujemy potęgi prawdziwego boga, a nie czegoś takiego - powiedział Sotor, po prostu podjeżdżając bliżej.
- Nie lekceważ naszej mocy! - mruknął bóg-jeleń.
- Czemu? Nie jesteś nawet zagrożeniem dla mnie... idź sobie, przeszkadzasz mi w podróży - mruknął Sotor, nie zwracając uwagi na enty. - I zabieraj swoich drewniastych kumpli, zanim ich spalę... - warknął. - Już, sio!
Atrilin otworzył pysk i zamknął go po chwili. Nie spotkał się jeszcze chyba z taką bezczelnością...
- Panie Sotor! - rzekła oburzona kobieta, zwracając mu tym samym uwagę. Spojrzała to na jednego, to na drugiego mężczyznę. - Tylko spokojnie, nie poddawajmy się emocjom, mamy wspólnego wroga - Amanda starała się naprawić sytuacje, którą napsuło zachowanie jej nowego towarzysza.
Sotor westchnął. - Ano, ale jedyny sposób, w jaki on nam może pomóc to odsunąć się z drogi... - powiedział Sotor. Spojrzał w oczy Pomniejszego Bóstwa... które powoli usunęło się z drogi, umożliwiając przejazd podróżnym. Drzewa zaś wróciły na miejsce.
- Dobrze, że jego wyznawcy tego nie widzieli - mruknął Sotor.
- Dziękuję Szlachetny Atrilinie! - powiedziała jeszcze Amanda, zanim jelenie bóstwo zniknęło z pola widzenia.
- Mogłeś być uprzejmiejszy, Atrilin jest dobrym bóstwem - powiedziała spokojnym głosem, musiała coś powiedzieć mimo iż nie chciała robić wyrzutów komuś kto ją uratował i z pewnością siebie mierzył się ponad znanymi jej bóstwami.
- Gdybyśmy spotkali Argenę to co innego, jej mógłbyś skopać tyłek, tak że hej. Chętnie bym to zobaczyła - dodała uśmiechając się już do Sotora.
Sotor machnął ręką.
- Dlatego mu nic nie zrobiłem... - mruknął.
Amanda skrzywiła się nieznacznie, ale nie kontynuowała tematu.
- Powiedz mi coś o tych potężnych bogach, powinnam była o nich słyszeć.
- Potężniejsi bogowie... nie. Po prostu Bogowie. Ci tu to pomniejsi - sprecyzował mężczyzna.
- Jest dziesięć Bóstw. Harmona-strażniczka równowagi, Tyris - obrończyni Wszelkiego Życia, Aramon - Władca Ziemi, Uranos - Wicher Wolności, Azariel - Pani Zemsty, Vistenes - Zwiastun Chaosu, Foggos - Pan Bólu, Luviona - Najwyższy Sędzia, Ezehial - Oddźwierny Wrót Śmierci i Thirel - Łaskawa Opiekunka.
Bóstwem, które udzieliło swej mocy tobie to Aramon. Otrzymałaś wiec moc magii Ziemi.
Amanda próbowała się skupić, ale nie była w stanie zapamiętać wszystkich danych tak od razu, jedynie po słowach. - Później mi to napiszesz, bogów znaczy się. Dobrze? - powiedziała spokojnie. - W historii, nawet starożytnej, nie ma o nich nawet wzmianki. Musieli naprawdę dawno opuścić ten świat - podzieliła sie spostrzeżeniem.
- Ale ja nie zauważyłam, abym miała jakąś moc? Nie poczułam nawet, że ją otrzymałam - podjęła jeszcze bardziej ciekawy temat.
- Opuścili go ponad sto dwadzieścia tysięcy lat temu - wyjaśnił Sotor.- Jeśli interesujesz sie historią to wiesz, ze z wcześniejszych lat nic nie przetrwało. Żadne zapisy, inskrypcje czy ruiny.
- Mocy nie potrafisz użyć, bo nikt cie nie nauczył. Ja będę w stanie - wyszczerzył się.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, choć był on nieco skromniejszy niż ten zaprezentowany przez mężczyznę.
- To wspaniale - odpowiedziała po chwili. - Powiedz mi, czy to Aramon cię przysłał?
- Nie. Sam się przysłałem - Sotor zaśmiał się cicho. - Gdybyś miała sama sie zorientować, że posiadasz moc i nauczyć z niej korzystać, to zajęłoby to za dużo czasu, a niestety nie jest on nieograniczony. Widziałaś miasto, do którego niedawno dotarłaś. Wkrótce takich będzie więcej. Niektóre ziemie już zostały przekształcone przez Skazę... - mężczyzna westchnął. - Potrzeba, by bóstwa powróciły, tak wiec nie mam zamiaru czekać - mrugnął do Amandy.
- Przekształcone? W co? Które ziemie? Powiedz mi więcej o tej Skazie. I co to było za stworzenie które zabiłeś? Żołnierz Skazy? Skąd on się wziął? - Amanda wykazała duże zainteresowanie.
- Przekształcone. Fizycznie zmienione. Skaza początkowo nie tworzy swoich istot. Przekształca gotowe. Posiadajac odpowiednią ilość terenu potrafi natomiast stworzyć coś w rodzaju fabryki swoich istot. To z czym miałaś okazję się spotkać to był... chyba przekształcony szczur.
- Tylko przekształcony? Tylko szczur? - kobieta wyglądała na co najmniej zdziwioną. - Nie powiedziałeś, które ziemie zajęła - mruknęła i posłała rozmówcy znaczące spojrzenie. Widać było, że zależy jej na bliskich i martwi się o ich los.
- Kawałek Mrocznych ziem i coś na Miedzianych na razie, ale tereny rozszerzają się szybko i ciągle powstają nowe ogniska - odparł Sotor i westchnął.
- Prawdopodobnie jesteśmy właśnie na terenie nowego ogniska mocy Skazy... tym bardziej powinniśmy sie stąd wynieść...
- Tak, to z pewnością jest dobry pomysł - odpowiedziała Amanda i pogoniła konia nieco szybciej.
Gdy wjechali na wzgórze, Sotor zatrzymał konia. - No, teraz się obejrzyj... powinnaś być w stanie to zobaczyć.
Amanda również zatrzymała swego konia. Nie była pewna, czy chce oglądać takie widoki, jakich mogła się w tej chwili spodziewać za nimi. Nie mniej jednak wiedza jest wiedzą, a każda informacja o przeciwniku zwiększa szanse na jego pokonanie. Amanda obróciła konia i spojrzała na miasteczko.
Zobaczyła coś w rodzaju filaru ciemnego powietrza nad sporym obszarem wokół miasta. Filar ciągnął się wzwyż ponad chmury i znikał zjedzony przez perspektywę.
- Widzisz? - zapytał Sotor.
Kobieta przyglądała się dziwnemu zjawiskowi z lekko otwartymi ustami. Gdy swego czasu była w Nekropolu, widziała jak czarna chmura ze wszystkich stron zakrywała niebo aż po horyzont. To było jednak coś innego i choć nie było tak rozległe, to budziło większy niepokój.
- Da się to jakoś powstrzymać? - spytała po dłuższej chwili.
- Owszem. Bóstwa potrafią... dlatego też wypadało by umożliwić im powrót. Nie ma lepszej metody niż odnalezienie im wiernych... ty zostałaś wybrana, by zebrać wyznawców dla Aramona - odparł Sotor. - Możemy się na chwilę zatrzymać. Pokażę ci jak używać mocy, którą posiadasz.
- Zebrać wyznawców boga, o którym nikt właściwie nie słyszał, to niewykonalne, nie ma takowych. Chyba że będziemy ich przekonywać, nawracać. Taki jest nasz plan? - powiedziała.
Wizja pierwszego treningu brzmiała niezwykle obiecująco, ale najpierw musiała się pozbyć uporczywej myśli o tym jakie jest ich zadanie.
Oboje zsiedli ze swych koni.
- Podaj mi dłoń - polecił Sotor, wyciągając ku niej dłoń. - To nie będzie takie trudne. W drugą dłoń weź rewolwer.
Kobieta wyciągnęła rewolwer, trzymając go w prawej dłoni. Lewą zaś podała mężczyźnie.
- Przymknij oczy - powiedział Sotor. - Skup się na tym co czujesz, bo będziesz to musiała powtórzyć sama - uśmiechnął się lekko.
Gdy Amanda zamknęła oczy poczuła jak coś wewnątrz niej przemieszcza się powoli. Jakby drgania? Były wewnątrz i nasiliły się, a wtedy cześć z nich odłączyła się i ruszyła po ramieniu do rewolweru i została w nim zamknięta.
- No, otwieraj oczy i strzel w drzewo albo skałę... - polecił Sotor.
Amanda rozumiała, że przekazała energię do broni, a może raczej do naboju. W obecnej sytuacji może powinni oszczędzać amunicję, ale musiała się przecież uczyć. Tak samo było z nauką strzelania.
Drzewo było lepszym celem. Osobiście bardzo nie lubiła niszczyć przyrody, ale wiedziała, że te drzewa zostaną i tak zniszczone, a może raczej pożarte przez Skazę. Ze skałą mogło być różnie, więc efekt będzie lepiej widoczny. Wycelowała w jedno z grubszych drzew i nacisnęła spust.
Odrzut był taki sam jak zwykle... za to pień drzewa po prostu eksplodował. Następny też.. i następny.... Gdy pocisk wbił siew ziemię ściółka i gleba wystrzeliły w górę niczym fontanna.
- No... ogólnie to wyciągnij naboje, nie ma po co ich marnować powiedział Sotor.
Amanda uniosła wysoko brwi. Była zaskoczona i zachwycona efektami jakie miała okazję zobaczyć. I to ona to zrobiła!...?
- No... ogólnie to wyciągnij naboje, nie ma po co ich marnować - powiedział Sotor.
- To czym mam strzelać? - spytała cicho nieco zdezorientowana, ale otworzyła bębenek. Potrzebowała teraz drugiej ręki, więc puściła dłoń mężczyzny i zaraz potem, przy użyciu grawitacji zgarnęła załadowane do rewolweru naboje.
- Energią. Samą energią. Powtórz, strzel w któryś z opuszczonych budynków o tam. Pocisk energii zawsze leci po linii prostej, wiatr i grawitacja na niego nie działają - odparł Sotor. - Pomóc ci jeszcze raz?
Kobieta schowała naboje do kieszeni. Spojrzała na mężczyznę.
- Tak proszę i powiedz mi jeszcze jak gromadzić tę moc - odpowiedziała. - Jeśli strzelam bez nabojów, to rozumiem, że rewolwer ma drugorzędne znaczenie i mogłabym cisnąć energią także bez niego? - spytała.
- Owszem, ale z rewolwerem można łatwiej celować.. poza tym mechanizm nadaje większy impet i precyzyjny kierunek. Magowie często używali różnych obiektów, by wspomagać swoje zdolności. Obiekty te były specjalnie konstruowane.. jeśli będziemy mieć kuźnie pod ręką to zrobię ci też specjalny rewolwer... - Sotor znów się wyszczerzył. - No w każdym razie ponieważ ty nie jesteś jakimś magiem a boskim wybrańcem, to nie musisz mieć specjalnego obiektu zwiększającego moc. Mogłabyś nawet wspomagać się zwykłą cegłą... ale z gorszym efektem.
Amanda nie była pewna tego wszystkiego, ale ufała mężczyźnie, który jak by nie patrzeć nie tylko ją uratował, ale i prowadził na nowej ścieżce jej życia.
Kobieta zarumieniła się nieco słysząc słowa mężczyzny. - Może nie tak szybko z tym "boskim wybrańcem". Daj mi trochę czasu, abym mogła się do tego przyzwyczaić - powiedziała niezbyt głośno.
- W Mrozigrodzie znajdziemy kuźnię i sprzymierzeńców, mam już trzy rewolwery, ale jeśli chcesz to nie będę miała nic przeciwko - powiedziała z uśmiechem. Aby nie tracić czasu podała mężczyźnie swą lewą dłoń.
- Skup się ponownie - polecił Sotor i powtórzył proces. Tym razem Amanda miała wrażenie, że zdoła sama powtórzyć proces ładowania rewolweru energią.
Wycelowała w budynek i nacisnęła na spust.
Tym razem odrzut był większy. Za to budynek po prostu przestał istnieć, zaś parę pobliskich budynków straciło ściany.
Lej po eksplozji miał na oko jakieś 12 metrów średnicy.
- Ups, trochę za dużo energii, heh - mruknął Sotor i puścił dłoń Amandy. - N oto co? Próbujesz?
Amanda też zdumiała się widząc efekty. Ona to zrobiła? Nawet nie czuła się zmęczona ani nic.
- Tak, spróbuję sama - odpowiedziała kiwając nieznacznie głową.
Zaraz potem skupiła myśli i postąpiła tak jak poprzednio.
Tym razem było to meczące. Zmuszenie energii do przetłoczenia się w rewolwer, jednak było wyzwaniem. Widać Sotor odwalał za nią całą robotę poprzednio. Niemniej jednak rewolwer znów został załadowany pociskiem złożonym wyłącznie z energii.
Dziewczyna starała się jak mogła, aby przenieść energię zgodnie z instrukcjami. W zasadzie była zadowolona z siebie. Wycelowała w miejsce znajdujące się niedaleko pierwszego leju.
Sotor powstrzymał ją przed strzałem. Ujął ją za drugą dłoń. - Oburącz... - przeniósł ja do rewolweru.
- Dałaś jeszcze więcej energii niż ja... odrzut mógłby sprawić, że wybiłabyś sobie bark - odsunął się. - Przygotuj się i strzelaj.
Amanda przełknęła ślinę. Chyba za bardzo się postarała i nieco przesoliła z tą energią. Trzymając rewolwer obiema dłońmi, napięła mięśnie rąk przygotowując się na silny odrzut. Stanęła bardziej bokiem do celu i cofnęła jedną nogę do tyłu stojąc w większym rozkroku. Wzięła głębszy wdech i nacisnęła spust.
Tym razem huk był niesamowity. Pocisk zmiótł z powierzchni ziemi parę domów, wyrąbując w ziemi jar długi na paręnaście metrów, a Amanda poczuła, ze chwieje się na nogach... chyba jednak strzelanie z tego rewolweru jest o wiele bardziej wyczerpujące...
Koń Sotora pognał za koniem Amandy, by chwycić zębami za jego lejce i po chwili sprowadzić z powrotem.
- Ładny strzał.. ale teraz odpocznij - polecił Sotor, podchodząc do kobiety i biorąc ją na ręce. Ruszył powoli w stronę swojego wierzchowca i zapakował Amandę na siodło jej ogiera.
- Poćwiczymy teraz dozowanie energii, jak będzie okazja - zaśmiał się rycerz, siadając na swojego konia.
- Utrzymasz się w siodle? - zapytał, patrząc niepewnie, na kołyszącą się lekko w siodle Amandę.
Amanda skrzywiła się nieco, gdy mężczyzna wziął ją na ręce. Nie lubiła być bezsilna, nie lubiła też tracić kontroli nad samą sobą i pozwalać aby ktoś decydował za nią. Nie mniej jednak trochę jej się w głowie zakołysało.
- Tak, utrzymam się - odpowiedziała na pytanie. Nagle spostrzegła, że ponownie siedzi w siodle, choć nie pamiętała wsiadania na konia. Schowała rewolwer do kabury.
- Parę razy spędziłam już w siodle całą noc - powiedziała, gdy ruszyli w dalszą drogę.
Sotor skinął głową. - Prowadź wiec do Mrozigordu... mapę mi szlag trafił, jak ruszyłem w twoją stronę z nieco za dużą prędkością... - rozłożył ręce.
Wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę.
Szybka jazda jaką się wykazali, nie sprzyjała nawiązywaniu rozmowy. Wieczorem jednak, gdy rozbiwszy mały obóz zasiedli przy ognisku, była znakomita okazja aby zagadać i dowiedzieć się czegoś więcej. Amanda miała wiele pytań, na które nie mogła się doczekać odpowiedzi.
- Więc... Właściwie, dlaczego to akurat ja zostałam wybrana? Jest wiele potężniejszych osób - zaczęła rozmowę.
- Widać jesteś właściwą osobą - odparł Sotor. - Boski zamysł. Jestem rycerzem, nie jestem od myślenia - mrugnął do niej.
- Mhm - mruknęła kobieta. Widać Aramon'owi chodziło o ogólnie pojęte cechy charakteru i postępowanie ich wybrańca, nie o siłę, czy zdolność władania magią lub mieczem.
- Opowiedz mi o sobie - powiedziała delikatnie.
- O mnie? - Sotor uniósł brwi. - Yy... - rozłożył ręce po czym zamilczał chwilę, jakby skończył mówić i zaśmiał się widząc minę Amandy. - Nie no dobra, nie jestem taki nietreściwy. Zwą mnie Sotor. Jestem Jednym z Mrocznej Trójcy, mam... hmm... Ile ja mam lat? - podrapał się po potylicy.
Teraz dla odmiany to ona uśmiechnęła się szczerze widząc jego. Nie wyglądał na więcej niż 30 lat, ale znając życie mógł mieć ich nawet 3000. Przyglądając mu się z uśmiechem na twarzy, czekała aż mężczyzna przypomni sobie swój wiek.
- Zwinąłem się... potem... W wymiarze... - myślał na głos. - Dobra, muszę zapytać Darkninga. Na pewno ponad dwieście tysięcy - rozłożył ręce.
- Łał, świetnie się trzymasz - zauważyła uśmiechając się. - Żyłeś w innym wymiarze? - podchwyciła jedną z jego głośnych myśli.
- Paru. Czas trochę inaczej tam leciał. Tymczasem życie w innym potrafiło wykształcić się na nowo po jakiejś apokalipsie... - Sotor wzruszył ramionami.
- Interesujesz się historią... słyszałaś kiedyś o Kataklizmach? - zapytał.
- Oczywiście. Niestety kilkanaście takich zdarzeń miało miejsca w naszej historii - odpowiedziała, krzywiąc się nieznacznie.
- Ale te, o których mówisz pewnie było nieco większych - pomyślała na głos.
- Rozwiń temat... - zasugerował Sotor.
- Ja? Myślałam, że ty powiesz coś więcej - zaśmiała się Amanda. - No dobra... Tak chronologicznie to... Z badań geologicznych wiemy, że tereny Morza Słonego były niegdyś kwitnąca zielenią doliną, zanim... najwidoczniej jakoś zapadły się pod ziemię, by następnie zostać zalane przez słone wody z oceanu. To jakieś 80-100 tysięcy lat temu... Miedziane Piaski, też nie zawsze były "pustynią". Około 16000 lat temu, z nieba spadł deszcz lawy, nie był to żaden wulkan ani meteoryty, a po prostu deszcz lawy, który wypalił wszystko co znajdowało się na ziemi... Niecałe 2000 lat temu, silne tsunami przelało się przez Mieliznę, niszcząc wszystko co było na powierzchni, niczym przypływ niszczący zamki z piasku... Co jeszcze... 820 lat temu Południowy Kraniec, oddzielił się od Astarii w wyniku trzęsienia ziemi... No a całe zachodnie wybrzeża co kilkadziesiąt lat odwiedza jakiś huragan, ale do tego już się tamtejsi mieszkańcy ustosunkowali... Pomijam tu działania nekromantów i prowadzone przez nich wojny, ograniczając się do bardziej naturalnych zjawisk. Po tym jak wyglądają Pustkowia Mroku, można się domyślać co się działo... Ale rozumiem, że tobie chodzą po głowie kataklizmy na jeszcze większą skalę, mam rację?
- Ano większą. Ten świat został już parokrotnie oczyszczony, gdy sytuacja zrobiła się beznadziejna. Życie odnawiało się po nim dość szybko, bo nie powstawało od zera. Miało miejsce osiem takich kataklizmów i z reguły większość osiągnięć istot rozumnych było niszczone za każdym razem... ale przywracana była harmonia niezbędna do egzystencji świata.
- Co to dokładnie znaczy, że sytuacja robiła się beznadziejna? - spytała.
- Świat stanął na krawędzi unicestwienia przez zachwianie równowagi - odparł Sotor.
- Równowagi... Czego? - dopytywała się kobieta.
- Świat jest wagą szalkową o czterech ramionach. Na przeciwległych szalach leżą dobro i zło oraz chaos i ład. Wyobraź sobie, że jeśli waga przechyli się za mocno to ramiona spadną i waga się rozleci. Ot tyle - odparł Sotor.
Kobieta zmarszczyła brwi. - Rozumiem. A kto to mierzy? Kto trzyma tę wagę?
- Rzeczywistość - odparł Sotor i westchnął. - Ale się poważnie zrobiło - położył się plecami na trawie, podkładając sobie pod głowę ramiona.
Amanda zmarszczyła brwi, ale tylko na chwilę. - To powiedz mi jeszcze tylko, kto "oczyszcza" świat pozbawiony równowagi?
- Bóstwa. Widzisz ten świat nie jest jedynym, aczkolwiek jest czymś, co Podróżnicy po Światach nazywają Pasmem Osiowym. Jeśli zostanie zniszczony, to pociągnie za sobą wszystkie okoliczne... jeśli mieszkańcy świata spieprzą sprawę na tyle, że spowodują taką reakcję łańcuchową to rozpoczyna się Kataklizm - odparł rycerz.
- Aha... czyli pojawienie się Skazy może nie tylko zniszczyć ten świat, ale i doprowadzić do zniszczenia i innych - kobieta bardziej powiedziała, niż spytała.
Upiła nieco zupy, rozmyślając nad życiem człowieka i to jak nieznaczące ono jest w porównaniu z istnieniem świata i wszystkich innych.
- Opowiedz mi coś o innych Światach. Jak tam jest?
- Uu... to raczej powinnaś pytać Stellmarów. To nasi sprzymierzeńcy. Podróżują między światami... cała oddzielna rasa - wyjaśnił.
- Ale ty też podróżowałeś - zauważyła.
- Owszem, ale w ściśle określonych celach - zaznaczył Sotor i westchnął. - Oni są raczej... turystami - uśmiechnął się szerzej. - Jak wpadam do jakiegoś świata to z reguły zmieniam formę na taką, która za wiele nie postrzega, robię swoje i wracam.
- Zmieniasz formę? Czyli teraz tylko przybrałeś postać człowieka?
- Tak. Jak każda istota z mojej rasy mam ich pięć. Ta jedyna jest... nieagresywna. Znaczy przystosowana do kontaktów z ludźmi, a nie do walki. Reszta ma... hm... aury - powiedział. - Jak będziemy walczyć z czymś tego wartym to zmienię postać - zapewnił.
- Rozumiem. Nie mogę się doczekać... Czyli wykonujesz najważniejsze zadania, a ktoś cię na nie wysyła? Bogowie?
- Nie jestem specjalnie przyjemny w innych postaciach, więc nie wiem czy wiesz czego oczekujesz - mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Nagle jakby się otrząsnął. - Khm.. no... - podniósł się.
- Czasem dostajemy coś do zrobienia od bogów, czasem po prostu szukamy czegoś dla własnego profitu lub wpływów. Bycie jednym z Mrocznej Trójcy to nie jest proste zadanie, aczkolwiek większością "formalności" zajmuje się Darkning - założyciel Trójcy.
- Nie wiem i tego oczekuje, zobaczyć coś, czego jeszcze nie widziałam. Ale opowiedz mi proszę o Trójcy i Darkningu.
- To trochę jak bajka... zaczyna się od "dawno, dawno temu" - Sotor zaśmiał się cicho. - Otóż Darkning stworzył nową rasę. Nas - zarimów. Każde z nas ma parę elementów składowych. Potrafimy przyjąć moc każdego z nich, zaś tak na prawdę jesteśmy fuzją ich niektórych cech, wolni od ich słabości. Mamy jeden podstawowy cel. Moc. Ogólnie pojęte pozyskiwanie jej i nigdy nie mamy dość. Takie... wieczne hobby - wyszczerzył się.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, przyglądając się mężczyźnie, a następnie spoglądając na ognisko. Lubiła podejście jej towarzysza. Dopiła zupę opróżniając swój kubek.
- Chcesz jeszcze zupy? - spytała.
- Nie, dzięki. Jadłem ze względu na smak. Nie potrzebuje jeść w ogóle - Sotor poruszył brwiami.
- Kładź się spać. Postróżuję - powiedział, po czym... zrobił sprężynkę. W pełnej zbroi płytowej. Zaczął pogwizdywać i obracać w dłoni swoim mieczem.
- Dobra, to resztę odgrzeje się na śniadanie - zaplanowała i zaraz potem położyła się na zrobionym z dwóch kocy posłaniu.
- Dasz koniom jeszcze marchwi? Też tak przed świtem, na wczesne śniadanie.
- Ta - odparł Sotor. - Dobranoc - dodał i poszedł w stronę koni.
Następnego dnia, po szybkim śniadaniu, które jadła tylko kobieta, Amanda i Sotor ruszyli w dalszą drogę. Jechali na północ, do Mrozigrodu. Amanda miała tam kilka znajomości i z pewnością jej się teraz przydadzą. Ostrzeże ich przed niebezpieczeństwem, a i oni pomogą jej w tym samym celu skontaktować się z Radą Unii.
Jechali szybko, nie zatrzymując po drodze ani na chwilę. Nikogo nie spotkali i minęli tylko cztery trzy kapliczki, puste kapliczki. Podobnych miejsc było bardzo dużo w Marmurowym Lesie, a w większości nikt nie mieszkał - były to miejsca modlitwy i spokoju, w których każdy mógł się zatrzymać, czy to na jedną noc, czy na kilka lat. Po południu dotarli do granicy, która była bliżej niż w połowie drogi ich całej trasy.
Z przekroczeniem granicy nie było najmniejszych problemów, jednak stróżujący tam czarodzieje - małżeństwo "w średnim wieku", nie chciało wycofać się z nimi. Stwierdzili oni, że jeśli powstało nowe zagrożenie, to tym bardziej muszą zostać, gdyż ich obowiązkiem jest powiadomić o naruszeniu granicy przez wrogie siły. Magiczne sposoby komunikacji, bardzo rozpowszechnione w Unii, dawały natychmiastową informacje z pierwszej ręki, musiał jednak ktoś ją nadać... albo nie zgłosić się o wyznaczonej porze, co także było swoistą informacją.
Podczas dalszej drogi można było dostrzec pewne zmiany krajobrazu. Lasy ustąpiły miejsca łąkom, zaś w oddali na północy można było dostrzec góry z ośnieżonymi szczytami.
Wieczorem nie zatrzymali się na postój przy ognisku. Amanda wiedziała o pewnym zajeździe i nie później jak dwie godziny po zachodzie słońca dotarli do przydrożnej karczmy. Amanda najadła się do syta, a jadła dopóki nie straciła przytomności. Organizm bowiem wołał o jedzenie i sen, a gdy dostał pierwsze, zażądał i drugiego. Sotor oczywiście nie pozwolił jej spać z głową ułożoną w opartym na blacie ramieniu. Zaniósł nieprzytomną kobietę do wynajętego pokoju, zdjął jej buty i położył ją do łóżka.
Następnego dnia rano, Amanda opowiedziała o zagrożeniu jakim była Skaza, właścicielom przybytku i nielicznym gościom, którzy ograniczyli się do małżeństwa czarnych elfów, młodej czarodziejki i trzech podróżujących kupców. Co zrobią z tą wiedzą, to już była ich sprawa.
Po śniadaniu ruszyli w dalszą drogę i nie szczędząc koniom wysiłku, raźnie zmierzali do Mrozigrodu. Drugą noc na terenach Unii spędzili pod gołym niebem, rozmawiając o Skazie, Bogach i tym co może się wydarzyć... Nie były to miłe perspektywy, ale Amanda wiedziała, że to właśnie ją wybrano, aby się temu przeciwstawiła... Zupełnie już zapomniała o sprawie Błękitnego Rycerza, której się ostatnio poświęcała. Obecnie wydawało się to nie mieć już znaczenia.
Następnego dnia popołudniu, dali koniom nieco odpocząć, aby wieczorem dojechać do niewielkiej wioski Urokówki, gdzie spędzili noc. Amanda oczywiście powiedziała Najstarszemu o zagrożeniu, a ten dość poważnie przyjął jej słowa, obiecując, że zawiadomi o tym Radę.
Ruszyli w dalszą drogę, a tego dnia ich konie musiały się lepiej postarać. Może nie aż tak jeśli chodziło o narzucone im tempo przemieszczania się, ile o pewne zmiany wysokości. Przez większość dnia, droga którą jechali prowadziła pod skromnym kątem w górę i dało się to wyczuć w gęstości i temperaturze powietrza. Gdy wieczorem dojechali do granicy wyżyny i prawdziwych ośnieżonych gór, ich oczom ukazał się cel ich podróży: Mrozigród.
- Nie zbliżaj się! - powiedziała głośno i zdecydowanie, celując w wielgachne oko mutanta.
Istota w odpowiedzi ruszyła w stronę kobiety galopem.
"Schowaj ten rewolwer i zacznij biegnąć" mruknął niski męski głos, rozlegający się jakby wewnątrz głowy Amandy. "Nic mu nie zrobisz"
Amanda zdezorientowała się przez krótką chwilę. Nie wiedziała kto do niej mówił, ale zetknęła się już z telepatią, więc domyśliła się, że ktoś chce jej pomóc. Mimo rady nie miała pewności, czy rewolwer okaże się nieskuteczny, ale część o uciekaniu miała w sobie niezwykle błyskotliwą mądrość.
Strzeliła celując w oko potwora, ale nie czekała aby zobaczyć czy go to zabije, czy może tylko trochę spowolni. Nie tracąc czasu wzięła nogi za pas znikając za pierwszym budynkiem.
Strzał sprawił, że istota zamknęła na chwilę oko i zaryczała wściekle, przebijając się przez ścianę budynku, za który zakręciła Amanda, po czym cisnął w jej stronę zlepkiem cegieł, wyrwanym ze ściany. Niewielki ognisty pocisk rozsadził ciśnięty kawałek ściany na drobne kawałki.
"Dobra, jeśli będzie za duży problem to zabije to-to, ale spróbujemy sprawić, byś to ty go utłukła... pamiętasz zeszła noc? Kiedy miałaś sen o rozstępującej sie ziemi?" zapytał głos. Jakiś niewielki ognisty pocisk obalił goniącą Amandę istotę.
"To da ci trochę więcej czasu... wiec pamiętasz?"
- Nie - powiedziała wystraszona Amanda. W tej sytuacji jedynym wyjściem jakie widziała było pobiegnięcie do tutejszej świątyni, z nadzieją, że któraś ze znajdujących się tam relikwii będzie skuteczna przeciwko temu czemuś... te nadzieje były bardzo pobożne, gdyż wówczas mieszkańcy sami by się obronili! Osobiście, w tym momencie widziała tylko możliwość ucieczki.
"No to będzie problem... ech, dobra, zrobimy to bezstresowo"
Z góry zleciał wielki wojownik w białym pancerzu, przebijając istotę mieczem i przybijając do ziemi. Bez zastanowienia sięgnął do oka i wyrwał je po czym wrzucił w jego miejsce parę kul ognia, nim istota zdołała go dosięgnąć.
Wielkim cielskiem rzuciło parę razy, po czym zesztywniało.
- No - mruknął wojownik. - Jestem Sotor. Włóczę się po tym świecie poszukując cię już od jakiegoś czasu... znalazłem cię w odpowiednim momencie - uśmiechnął się, ściągając hełm. Miał dość mocno zbudowana szczękę, a jego twarz znaczyły blizny. Miał krótkie czarne włosy i zielone oczy, których błysk zdradzał inteligencję.
- Rzeczywiście, odpowiedni moment. Dobrze cię widzieć. I dziękuję za ratunek - odpowiedziała kobieta uśmiechając się szczerze do rozmówcy. Schowała rewolwer z powrotem do kabury. Niestety w tym przypadku się jednak nie sprawdził.
- Szukałeś mnie, ale dlaczego? Co tu się dzieje? Co to miał być za sen? - pytania same cisnęły sie na usta.
Sotor wzruszył ramionami.
- Ot przepychanki sił wyższych. Zostałaś do nich zaangażowana dzień wstecz, gdy otrzymałaś moc od jednego z bóstw - powiedział mężczyzna.
- Jesteś awatarem Aramona i otrzymałaś od niego moc ziemi... rozumiem, że z magią nie miałaś do tej pory do czynienia? Znaczy nie znasz się na kontroli mocy i tak dalej?
- Otrzymałam? Jestem? - zdziwiła się Amanda, przypatrując się mężczyźnie. Nie wyglądał na żartownisia, wprost przeciwnie.
- No cóż, umiem rozpalić zaklęciem ognisko, oświetlić drogę, wyleczyć drobniejszą ranę... ale to wszystko - powiedziała, starając się brzmieć jak by nie była skrępowana przedziwną sytuacją w jakiej się znalazła, dziwniejszą niż te dotychczas.
- No to wkrótce poznasz coś więcej - Sotor wyszczerzył się. - Dobra, ale lokacja jest zdecydowanie niesprzyjająca. Proponuję wpierw udać się do jakiegoś miasta w Unii. Tam na spokojnie wytłumaczę wszystko bardziej szczegółowo, dobrze?
Gdy Amanda teraz o tym myślała, to całe zajście było bardziej interesujące niż przerażające, niestety nie mogła tego powiedzieć o powalonym przeciwniku.
- Mrozigród będzie dobrym rozwiązaniem, chodźmy po mojego konia - powiedziała i odwróciła się na chwile w odpowiednią stronę, by po chwili znowu spojrzeć na swego wybawcę.
- Możesz mi wytłumaczyć po drodze, konno to jeszcze jakieś trzy dni - powiedziała z uśmiechem.
- No niby - odparł Sotor i gwizdnął. Po chwili rozległ się stukot kopyt i do mężczyzny podjechał koń... wyjątkowo silne zwierzę o białej sierści. Sotor wskoczył na jego grzbiet-najwyraźniej jeździł na oklep.
- Dobra, to prowadź, Amando - wzruszył ramionami i zachęcił kobietę gestem ręki.
Kobieta wróciła się po swojego kasztanowego ogiera, który dla odmiany miał siodło i uzdę. Wsiadła na niego z gracja i zaraz potem oboje ruszyli w kierunku północy.
- Może warto zabrać relikwie i artefakty z tutejszych świątyń? Szkoda by było gdyby wpadły w ręce tych stworów... co to za jedni?
- Tutaj już nic nie zostało... Skaza pozera lub zmienia wszystko co napotka... ewentualnie to zabija - stwierdził Sotor. - Kawał czasu temu w wyniku nieprzewidzianych zdarzeń bóstwa straciły dostęp do naszego świata. Powstało wtedy... jak by to wytłumaczyć? - mężczyzna zastanowił się chwilę. - Puste miejsce. Teren do zagospodarowania, które do tej pory zajmowali bogowie. Miejsce to zajęło coś... twór, zwany Skazą. Jeden z wielu znaków śmierci świata...
Myśli kobiety biegały jak oszalałe, wyglądało na to, że spraw jest poważniejsza niż by się mogło zdawać.
- Tak, ten elf mówił coś o zabraniu... Skaza? A ja już podejrzewałam kogoś z Pustkowi Mroku... Więc. Skoro z aż tak wielką siłą mamy do czynienia, to co możemy w tej sprawie zrobić? Poprosić bogów o pomoc? Najwięcej świątyń znajduje się właśnie tutaj.
- Nieee... nie tych bogów, którzy wyznawani są tutaj. To Pomniejsze Bóstwa... - Sotor machnął ręką. - Byty powołane do życia wiarą ludzi, nie są dość potężne... - zaczął. Wtedy drzewa koło traktu ożyły, a na trakcie stanął człowiek o głowie jelenia.
- Atrilin Szlachetny! - z nieukrywanym entuzjazmem wyrwało się kobiecie z gardła. Zaraz potem dostrzegła, definitywnie otaczające ich drzewa. - Co się dzieje? - spytała.
- A, pomniejsze bóstwo. Dobra, teraz ci zademonstruje, czemu potrzebujemy potęgi prawdziwego boga, a nie czegoś takiego - powiedział Sotor, po prostu podjeżdżając bliżej.
- Nie lekceważ naszej mocy! - mruknął bóg-jeleń.
- Czemu? Nie jesteś nawet zagrożeniem dla mnie... idź sobie, przeszkadzasz mi w podróży - mruknął Sotor, nie zwracając uwagi na enty. - I zabieraj swoich drewniastych kumpli, zanim ich spalę... - warknął. - Już, sio!
Atrilin otworzył pysk i zamknął go po chwili. Nie spotkał się jeszcze chyba z taką bezczelnością...
- Panie Sotor! - rzekła oburzona kobieta, zwracając mu tym samym uwagę. Spojrzała to na jednego, to na drugiego mężczyznę. - Tylko spokojnie, nie poddawajmy się emocjom, mamy wspólnego wroga - Amanda starała się naprawić sytuacje, którą napsuło zachowanie jej nowego towarzysza.
Sotor westchnął. - Ano, ale jedyny sposób, w jaki on nam może pomóc to odsunąć się z drogi... - powiedział Sotor. Spojrzał w oczy Pomniejszego Bóstwa... które powoli usunęło się z drogi, umożliwiając przejazd podróżnym. Drzewa zaś wróciły na miejsce.
- Dobrze, że jego wyznawcy tego nie widzieli - mruknął Sotor.
- Dziękuję Szlachetny Atrilinie! - powiedziała jeszcze Amanda, zanim jelenie bóstwo zniknęło z pola widzenia.
- Mogłeś być uprzejmiejszy, Atrilin jest dobrym bóstwem - powiedziała spokojnym głosem, musiała coś powiedzieć mimo iż nie chciała robić wyrzutów komuś kto ją uratował i z pewnością siebie mierzył się ponad znanymi jej bóstwami.
- Gdybyśmy spotkali Argenę to co innego, jej mógłbyś skopać tyłek, tak że hej. Chętnie bym to zobaczyła - dodała uśmiechając się już do Sotora.
Sotor machnął ręką.
- Dlatego mu nic nie zrobiłem... - mruknął.
Amanda skrzywiła się nieznacznie, ale nie kontynuowała tematu.
- Powiedz mi coś o tych potężnych bogach, powinnam była o nich słyszeć.
- Potężniejsi bogowie... nie. Po prostu Bogowie. Ci tu to pomniejsi - sprecyzował mężczyzna.
- Jest dziesięć Bóstw. Harmona-strażniczka równowagi, Tyris - obrończyni Wszelkiego Życia, Aramon - Władca Ziemi, Uranos - Wicher Wolności, Azariel - Pani Zemsty, Vistenes - Zwiastun Chaosu, Foggos - Pan Bólu, Luviona - Najwyższy Sędzia, Ezehial - Oddźwierny Wrót Śmierci i Thirel - Łaskawa Opiekunka.
Bóstwem, które udzieliło swej mocy tobie to Aramon. Otrzymałaś wiec moc magii Ziemi.
Amanda próbowała się skupić, ale nie była w stanie zapamiętać wszystkich danych tak od razu, jedynie po słowach. - Później mi to napiszesz, bogów znaczy się. Dobrze? - powiedziała spokojnie. - W historii, nawet starożytnej, nie ma o nich nawet wzmianki. Musieli naprawdę dawno opuścić ten świat - podzieliła sie spostrzeżeniem.
- Ale ja nie zauważyłam, abym miała jakąś moc? Nie poczułam nawet, że ją otrzymałam - podjęła jeszcze bardziej ciekawy temat.
- Opuścili go ponad sto dwadzieścia tysięcy lat temu - wyjaśnił Sotor.- Jeśli interesujesz sie historią to wiesz, ze z wcześniejszych lat nic nie przetrwało. Żadne zapisy, inskrypcje czy ruiny.
- Mocy nie potrafisz użyć, bo nikt cie nie nauczył. Ja będę w stanie - wyszczerzył się.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, choć był on nieco skromniejszy niż ten zaprezentowany przez mężczyznę.
- To wspaniale - odpowiedziała po chwili. - Powiedz mi, czy to Aramon cię przysłał?
- Nie. Sam się przysłałem - Sotor zaśmiał się cicho. - Gdybyś miała sama sie zorientować, że posiadasz moc i nauczyć z niej korzystać, to zajęłoby to za dużo czasu, a niestety nie jest on nieograniczony. Widziałaś miasto, do którego niedawno dotarłaś. Wkrótce takich będzie więcej. Niektóre ziemie już zostały przekształcone przez Skazę... - mężczyzna westchnął. - Potrzeba, by bóstwa powróciły, tak wiec nie mam zamiaru czekać - mrugnął do Amandy.
- Przekształcone? W co? Które ziemie? Powiedz mi więcej o tej Skazie. I co to było za stworzenie które zabiłeś? Żołnierz Skazy? Skąd on się wziął? - Amanda wykazała duże zainteresowanie.
- Przekształcone. Fizycznie zmienione. Skaza początkowo nie tworzy swoich istot. Przekształca gotowe. Posiadajac odpowiednią ilość terenu potrafi natomiast stworzyć coś w rodzaju fabryki swoich istot. To z czym miałaś okazję się spotkać to był... chyba przekształcony szczur.
- Tylko przekształcony? Tylko szczur? - kobieta wyglądała na co najmniej zdziwioną. - Nie powiedziałeś, które ziemie zajęła - mruknęła i posłała rozmówcy znaczące spojrzenie. Widać było, że zależy jej na bliskich i martwi się o ich los.
- Kawałek Mrocznych ziem i coś na Miedzianych na razie, ale tereny rozszerzają się szybko i ciągle powstają nowe ogniska - odparł Sotor i westchnął.
- Prawdopodobnie jesteśmy właśnie na terenie nowego ogniska mocy Skazy... tym bardziej powinniśmy sie stąd wynieść...
- Tak, to z pewnością jest dobry pomysł - odpowiedziała Amanda i pogoniła konia nieco szybciej.
Gdy wjechali na wzgórze, Sotor zatrzymał konia. - No, teraz się obejrzyj... powinnaś być w stanie to zobaczyć.
Amanda również zatrzymała swego konia. Nie była pewna, czy chce oglądać takie widoki, jakich mogła się w tej chwili spodziewać za nimi. Nie mniej jednak wiedza jest wiedzą, a każda informacja o przeciwniku zwiększa szanse na jego pokonanie. Amanda obróciła konia i spojrzała na miasteczko.
Zobaczyła coś w rodzaju filaru ciemnego powietrza nad sporym obszarem wokół miasta. Filar ciągnął się wzwyż ponad chmury i znikał zjedzony przez perspektywę.
- Widzisz? - zapytał Sotor.
Kobieta przyglądała się dziwnemu zjawiskowi z lekko otwartymi ustami. Gdy swego czasu była w Nekropolu, widziała jak czarna chmura ze wszystkich stron zakrywała niebo aż po horyzont. To było jednak coś innego i choć nie było tak rozległe, to budziło większy niepokój.
- Da się to jakoś powstrzymać? - spytała po dłuższej chwili.
- Owszem. Bóstwa potrafią... dlatego też wypadało by umożliwić im powrót. Nie ma lepszej metody niż odnalezienie im wiernych... ty zostałaś wybrana, by zebrać wyznawców dla Aramona - odparł Sotor. - Możemy się na chwilę zatrzymać. Pokażę ci jak używać mocy, którą posiadasz.
- Zebrać wyznawców boga, o którym nikt właściwie nie słyszał, to niewykonalne, nie ma takowych. Chyba że będziemy ich przekonywać, nawracać. Taki jest nasz plan? - powiedziała.
Wizja pierwszego treningu brzmiała niezwykle obiecująco, ale najpierw musiała się pozbyć uporczywej myśli o tym jakie jest ich zadanie.
Oboje zsiedli ze swych koni.
- Podaj mi dłoń - polecił Sotor, wyciągając ku niej dłoń. - To nie będzie takie trudne. W drugą dłoń weź rewolwer.
Kobieta wyciągnęła rewolwer, trzymając go w prawej dłoni. Lewą zaś podała mężczyźnie.
- Przymknij oczy - powiedział Sotor. - Skup się na tym co czujesz, bo będziesz to musiała powtórzyć sama - uśmiechnął się lekko.
Gdy Amanda zamknęła oczy poczuła jak coś wewnątrz niej przemieszcza się powoli. Jakby drgania? Były wewnątrz i nasiliły się, a wtedy cześć z nich odłączyła się i ruszyła po ramieniu do rewolweru i została w nim zamknięta.
- No, otwieraj oczy i strzel w drzewo albo skałę... - polecił Sotor.
Amanda rozumiała, że przekazała energię do broni, a może raczej do naboju. W obecnej sytuacji może powinni oszczędzać amunicję, ale musiała się przecież uczyć. Tak samo było z nauką strzelania.
Drzewo było lepszym celem. Osobiście bardzo nie lubiła niszczyć przyrody, ale wiedziała, że te drzewa zostaną i tak zniszczone, a może raczej pożarte przez Skazę. Ze skałą mogło być różnie, więc efekt będzie lepiej widoczny. Wycelowała w jedno z grubszych drzew i nacisnęła spust.
Odrzut był taki sam jak zwykle... za to pień drzewa po prostu eksplodował. Następny też.. i następny.... Gdy pocisk wbił siew ziemię ściółka i gleba wystrzeliły w górę niczym fontanna.
- No... ogólnie to wyciągnij naboje, nie ma po co ich marnować powiedział Sotor.
Amanda uniosła wysoko brwi. Była zaskoczona i zachwycona efektami jakie miała okazję zobaczyć. I to ona to zrobiła!...?
- No... ogólnie to wyciągnij naboje, nie ma po co ich marnować - powiedział Sotor.
- To czym mam strzelać? - spytała cicho nieco zdezorientowana, ale otworzyła bębenek. Potrzebowała teraz drugiej ręki, więc puściła dłoń mężczyzny i zaraz potem, przy użyciu grawitacji zgarnęła załadowane do rewolweru naboje.
- Energią. Samą energią. Powtórz, strzel w któryś z opuszczonych budynków o tam. Pocisk energii zawsze leci po linii prostej, wiatr i grawitacja na niego nie działają - odparł Sotor. - Pomóc ci jeszcze raz?
Kobieta schowała naboje do kieszeni. Spojrzała na mężczyznę.
- Tak proszę i powiedz mi jeszcze jak gromadzić tę moc - odpowiedziała. - Jeśli strzelam bez nabojów, to rozumiem, że rewolwer ma drugorzędne znaczenie i mogłabym cisnąć energią także bez niego? - spytała.
- Owszem, ale z rewolwerem można łatwiej celować.. poza tym mechanizm nadaje większy impet i precyzyjny kierunek. Magowie często używali różnych obiektów, by wspomagać swoje zdolności. Obiekty te były specjalnie konstruowane.. jeśli będziemy mieć kuźnie pod ręką to zrobię ci też specjalny rewolwer... - Sotor znów się wyszczerzył. - No w każdym razie ponieważ ty nie jesteś jakimś magiem a boskim wybrańcem, to nie musisz mieć specjalnego obiektu zwiększającego moc. Mogłabyś nawet wspomagać się zwykłą cegłą... ale z gorszym efektem.
Amanda nie była pewna tego wszystkiego, ale ufała mężczyźnie, który jak by nie patrzeć nie tylko ją uratował, ale i prowadził na nowej ścieżce jej życia.
Kobieta zarumieniła się nieco słysząc słowa mężczyzny. - Może nie tak szybko z tym "boskim wybrańcem". Daj mi trochę czasu, abym mogła się do tego przyzwyczaić - powiedziała niezbyt głośno.
- W Mrozigrodzie znajdziemy kuźnię i sprzymierzeńców, mam już trzy rewolwery, ale jeśli chcesz to nie będę miała nic przeciwko - powiedziała z uśmiechem. Aby nie tracić czasu podała mężczyźnie swą lewą dłoń.
- Skup się ponownie - polecił Sotor i powtórzył proces. Tym razem Amanda miała wrażenie, że zdoła sama powtórzyć proces ładowania rewolweru energią.
Wycelowała w budynek i nacisnęła na spust.
Tym razem odrzut był większy. Za to budynek po prostu przestał istnieć, zaś parę pobliskich budynków straciło ściany.
Lej po eksplozji miał na oko jakieś 12 metrów średnicy.
- Ups, trochę za dużo energii, heh - mruknął Sotor i puścił dłoń Amandy. - N oto co? Próbujesz?
Amanda też zdumiała się widząc efekty. Ona to zrobiła? Nawet nie czuła się zmęczona ani nic.
- Tak, spróbuję sama - odpowiedziała kiwając nieznacznie głową.
Zaraz potem skupiła myśli i postąpiła tak jak poprzednio.
Tym razem było to meczące. Zmuszenie energii do przetłoczenia się w rewolwer, jednak było wyzwaniem. Widać Sotor odwalał za nią całą robotę poprzednio. Niemniej jednak rewolwer znów został załadowany pociskiem złożonym wyłącznie z energii.
Dziewczyna starała się jak mogła, aby przenieść energię zgodnie z instrukcjami. W zasadzie była zadowolona z siebie. Wycelowała w miejsce znajdujące się niedaleko pierwszego leju.
Sotor powstrzymał ją przed strzałem. Ujął ją za drugą dłoń. - Oburącz... - przeniósł ja do rewolweru.
- Dałaś jeszcze więcej energii niż ja... odrzut mógłby sprawić, że wybiłabyś sobie bark - odsunął się. - Przygotuj się i strzelaj.
Amanda przełknęła ślinę. Chyba za bardzo się postarała i nieco przesoliła z tą energią. Trzymając rewolwer obiema dłońmi, napięła mięśnie rąk przygotowując się na silny odrzut. Stanęła bardziej bokiem do celu i cofnęła jedną nogę do tyłu stojąc w większym rozkroku. Wzięła głębszy wdech i nacisnęła spust.
Tym razem huk był niesamowity. Pocisk zmiótł z powierzchni ziemi parę domów, wyrąbując w ziemi jar długi na paręnaście metrów, a Amanda poczuła, ze chwieje się na nogach... chyba jednak strzelanie z tego rewolweru jest o wiele bardziej wyczerpujące...
Koń Sotora pognał za koniem Amandy, by chwycić zębami za jego lejce i po chwili sprowadzić z powrotem.
- Ładny strzał.. ale teraz odpocznij - polecił Sotor, podchodząc do kobiety i biorąc ją na ręce. Ruszył powoli w stronę swojego wierzchowca i zapakował Amandę na siodło jej ogiera.
- Poćwiczymy teraz dozowanie energii, jak będzie okazja - zaśmiał się rycerz, siadając na swojego konia.
- Utrzymasz się w siodle? - zapytał, patrząc niepewnie, na kołyszącą się lekko w siodle Amandę.
Amanda skrzywiła się nieco, gdy mężczyzna wziął ją na ręce. Nie lubiła być bezsilna, nie lubiła też tracić kontroli nad samą sobą i pozwalać aby ktoś decydował za nią. Nie mniej jednak trochę jej się w głowie zakołysało.
- Tak, utrzymam się - odpowiedziała na pytanie. Nagle spostrzegła, że ponownie siedzi w siodle, choć nie pamiętała wsiadania na konia. Schowała rewolwer do kabury.
- Parę razy spędziłam już w siodle całą noc - powiedziała, gdy ruszyli w dalszą drogę.
Sotor skinął głową. - Prowadź wiec do Mrozigordu... mapę mi szlag trafił, jak ruszyłem w twoją stronę z nieco za dużą prędkością... - rozłożył ręce.
Wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę.
Szybka jazda jaką się wykazali, nie sprzyjała nawiązywaniu rozmowy. Wieczorem jednak, gdy rozbiwszy mały obóz zasiedli przy ognisku, była znakomita okazja aby zagadać i dowiedzieć się czegoś więcej. Amanda miała wiele pytań, na które nie mogła się doczekać odpowiedzi.
- Więc... Właściwie, dlaczego to akurat ja zostałam wybrana? Jest wiele potężniejszych osób - zaczęła rozmowę.
- Widać jesteś właściwą osobą - odparł Sotor. - Boski zamysł. Jestem rycerzem, nie jestem od myślenia - mrugnął do niej.
- Mhm - mruknęła kobieta. Widać Aramon'owi chodziło o ogólnie pojęte cechy charakteru i postępowanie ich wybrańca, nie o siłę, czy zdolność władania magią lub mieczem.
- Opowiedz mi o sobie - powiedziała delikatnie.
- O mnie? - Sotor uniósł brwi. - Yy... - rozłożył ręce po czym zamilczał chwilę, jakby skończył mówić i zaśmiał się widząc minę Amandy. - Nie no dobra, nie jestem taki nietreściwy. Zwą mnie Sotor. Jestem Jednym z Mrocznej Trójcy, mam... hmm... Ile ja mam lat? - podrapał się po potylicy.
Teraz dla odmiany to ona uśmiechnęła się szczerze widząc jego. Nie wyglądał na więcej niż 30 lat, ale znając życie mógł mieć ich nawet 3000. Przyglądając mu się z uśmiechem na twarzy, czekała aż mężczyzna przypomni sobie swój wiek.
- Zwinąłem się... potem... W wymiarze... - myślał na głos. - Dobra, muszę zapytać Darkninga. Na pewno ponad dwieście tysięcy - rozłożył ręce.
- Łał, świetnie się trzymasz - zauważyła uśmiechając się. - Żyłeś w innym wymiarze? - podchwyciła jedną z jego głośnych myśli.
- Paru. Czas trochę inaczej tam leciał. Tymczasem życie w innym potrafiło wykształcić się na nowo po jakiejś apokalipsie... - Sotor wzruszył ramionami.
- Interesujesz się historią... słyszałaś kiedyś o Kataklizmach? - zapytał.
- Oczywiście. Niestety kilkanaście takich zdarzeń miało miejsca w naszej historii - odpowiedziała, krzywiąc się nieznacznie.
- Ale te, o których mówisz pewnie było nieco większych - pomyślała na głos.
- Rozwiń temat... - zasugerował Sotor.
- Ja? Myślałam, że ty powiesz coś więcej - zaśmiała się Amanda. - No dobra... Tak chronologicznie to... Z badań geologicznych wiemy, że tereny Morza Słonego były niegdyś kwitnąca zielenią doliną, zanim... najwidoczniej jakoś zapadły się pod ziemię, by następnie zostać zalane przez słone wody z oceanu. To jakieś 80-100 tysięcy lat temu... Miedziane Piaski, też nie zawsze były "pustynią". Około 16000 lat temu, z nieba spadł deszcz lawy, nie był to żaden wulkan ani meteoryty, a po prostu deszcz lawy, który wypalił wszystko co znajdowało się na ziemi... Niecałe 2000 lat temu, silne tsunami przelało się przez Mieliznę, niszcząc wszystko co było na powierzchni, niczym przypływ niszczący zamki z piasku... Co jeszcze... 820 lat temu Południowy Kraniec, oddzielił się od Astarii w wyniku trzęsienia ziemi... No a całe zachodnie wybrzeża co kilkadziesiąt lat odwiedza jakiś huragan, ale do tego już się tamtejsi mieszkańcy ustosunkowali... Pomijam tu działania nekromantów i prowadzone przez nich wojny, ograniczając się do bardziej naturalnych zjawisk. Po tym jak wyglądają Pustkowia Mroku, można się domyślać co się działo... Ale rozumiem, że tobie chodzą po głowie kataklizmy na jeszcze większą skalę, mam rację?
- Ano większą. Ten świat został już parokrotnie oczyszczony, gdy sytuacja zrobiła się beznadziejna. Życie odnawiało się po nim dość szybko, bo nie powstawało od zera. Miało miejsce osiem takich kataklizmów i z reguły większość osiągnięć istot rozumnych było niszczone za każdym razem... ale przywracana była harmonia niezbędna do egzystencji świata.
- Co to dokładnie znaczy, że sytuacja robiła się beznadziejna? - spytała.
- Świat stanął na krawędzi unicestwienia przez zachwianie równowagi - odparł Sotor.
- Równowagi... Czego? - dopytywała się kobieta.
- Świat jest wagą szalkową o czterech ramionach. Na przeciwległych szalach leżą dobro i zło oraz chaos i ład. Wyobraź sobie, że jeśli waga przechyli się za mocno to ramiona spadną i waga się rozleci. Ot tyle - odparł Sotor.
Kobieta zmarszczyła brwi. - Rozumiem. A kto to mierzy? Kto trzyma tę wagę?
- Rzeczywistość - odparł Sotor i westchnął. - Ale się poważnie zrobiło - położył się plecami na trawie, podkładając sobie pod głowę ramiona.
Amanda zmarszczyła brwi, ale tylko na chwilę. - To powiedz mi jeszcze tylko, kto "oczyszcza" świat pozbawiony równowagi?
- Bóstwa. Widzisz ten świat nie jest jedynym, aczkolwiek jest czymś, co Podróżnicy po Światach nazywają Pasmem Osiowym. Jeśli zostanie zniszczony, to pociągnie za sobą wszystkie okoliczne... jeśli mieszkańcy świata spieprzą sprawę na tyle, że spowodują taką reakcję łańcuchową to rozpoczyna się Kataklizm - odparł rycerz.
- Aha... czyli pojawienie się Skazy może nie tylko zniszczyć ten świat, ale i doprowadzić do zniszczenia i innych - kobieta bardziej powiedziała, niż spytała.
Upiła nieco zupy, rozmyślając nad życiem człowieka i to jak nieznaczące ono jest w porównaniu z istnieniem świata i wszystkich innych.
- Opowiedz mi coś o innych Światach. Jak tam jest?
- Uu... to raczej powinnaś pytać Stellmarów. To nasi sprzymierzeńcy. Podróżują między światami... cała oddzielna rasa - wyjaśnił.
- Ale ty też podróżowałeś - zauważyła.
- Owszem, ale w ściśle określonych celach - zaznaczył Sotor i westchnął. - Oni są raczej... turystami - uśmiechnął się szerzej. - Jak wpadam do jakiegoś świata to z reguły zmieniam formę na taką, która za wiele nie postrzega, robię swoje i wracam.
- Zmieniasz formę? Czyli teraz tylko przybrałeś postać człowieka?
- Tak. Jak każda istota z mojej rasy mam ich pięć. Ta jedyna jest... nieagresywna. Znaczy przystosowana do kontaktów z ludźmi, a nie do walki. Reszta ma... hm... aury - powiedział. - Jak będziemy walczyć z czymś tego wartym to zmienię postać - zapewnił.
- Rozumiem. Nie mogę się doczekać... Czyli wykonujesz najważniejsze zadania, a ktoś cię na nie wysyła? Bogowie?
- Nie jestem specjalnie przyjemny w innych postaciach, więc nie wiem czy wiesz czego oczekujesz - mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Nagle jakby się otrząsnął. - Khm.. no... - podniósł się.
- Czasem dostajemy coś do zrobienia od bogów, czasem po prostu szukamy czegoś dla własnego profitu lub wpływów. Bycie jednym z Mrocznej Trójcy to nie jest proste zadanie, aczkolwiek większością "formalności" zajmuje się Darkning - założyciel Trójcy.
- Nie wiem i tego oczekuje, zobaczyć coś, czego jeszcze nie widziałam. Ale opowiedz mi proszę o Trójcy i Darkningu.
- To trochę jak bajka... zaczyna się od "dawno, dawno temu" - Sotor zaśmiał się cicho. - Otóż Darkning stworzył nową rasę. Nas - zarimów. Każde z nas ma parę elementów składowych. Potrafimy przyjąć moc każdego z nich, zaś tak na prawdę jesteśmy fuzją ich niektórych cech, wolni od ich słabości. Mamy jeden podstawowy cel. Moc. Ogólnie pojęte pozyskiwanie jej i nigdy nie mamy dość. Takie... wieczne hobby - wyszczerzył się.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, przyglądając się mężczyźnie, a następnie spoglądając na ognisko. Lubiła podejście jej towarzysza. Dopiła zupę opróżniając swój kubek.
- Chcesz jeszcze zupy? - spytała.
- Nie, dzięki. Jadłem ze względu na smak. Nie potrzebuje jeść w ogóle - Sotor poruszył brwiami.
- Kładź się spać. Postróżuję - powiedział, po czym... zrobił sprężynkę. W pełnej zbroi płytowej. Zaczął pogwizdywać i obracać w dłoni swoim mieczem.
- Dobra, to resztę odgrzeje się na śniadanie - zaplanowała i zaraz potem położyła się na zrobionym z dwóch kocy posłaniu.
- Dasz koniom jeszcze marchwi? Też tak przed świtem, na wczesne śniadanie.
- Ta - odparł Sotor. - Dobranoc - dodał i poszedł w stronę koni.
Następnego dnia, po szybkim śniadaniu, które jadła tylko kobieta, Amanda i Sotor ruszyli w dalszą drogę. Jechali na północ, do Mrozigrodu. Amanda miała tam kilka znajomości i z pewnością jej się teraz przydadzą. Ostrzeże ich przed niebezpieczeństwem, a i oni pomogą jej w tym samym celu skontaktować się z Radą Unii.
Jechali szybko, nie zatrzymując po drodze ani na chwilę. Nikogo nie spotkali i minęli tylko cztery trzy kapliczki, puste kapliczki. Podobnych miejsc było bardzo dużo w Marmurowym Lesie, a w większości nikt nie mieszkał - były to miejsca modlitwy i spokoju, w których każdy mógł się zatrzymać, czy to na jedną noc, czy na kilka lat. Po południu dotarli do granicy, która była bliżej niż w połowie drogi ich całej trasy.
Z przekroczeniem granicy nie było najmniejszych problemów, jednak stróżujący tam czarodzieje - małżeństwo "w średnim wieku", nie chciało wycofać się z nimi. Stwierdzili oni, że jeśli powstało nowe zagrożenie, to tym bardziej muszą zostać, gdyż ich obowiązkiem jest powiadomić o naruszeniu granicy przez wrogie siły. Magiczne sposoby komunikacji, bardzo rozpowszechnione w Unii, dawały natychmiastową informacje z pierwszej ręki, musiał jednak ktoś ją nadać... albo nie zgłosić się o wyznaczonej porze, co także było swoistą informacją.
Podczas dalszej drogi można było dostrzec pewne zmiany krajobrazu. Lasy ustąpiły miejsca łąkom, zaś w oddali na północy można było dostrzec góry z ośnieżonymi szczytami.
Wieczorem nie zatrzymali się na postój przy ognisku. Amanda wiedziała o pewnym zajeździe i nie później jak dwie godziny po zachodzie słońca dotarli do przydrożnej karczmy. Amanda najadła się do syta, a jadła dopóki nie straciła przytomności. Organizm bowiem wołał o jedzenie i sen, a gdy dostał pierwsze, zażądał i drugiego. Sotor oczywiście nie pozwolił jej spać z głową ułożoną w opartym na blacie ramieniu. Zaniósł nieprzytomną kobietę do wynajętego pokoju, zdjął jej buty i położył ją do łóżka.
Następnego dnia rano, Amanda opowiedziała o zagrożeniu jakim była Skaza, właścicielom przybytku i nielicznym gościom, którzy ograniczyli się do małżeństwa czarnych elfów, młodej czarodziejki i trzech podróżujących kupców. Co zrobią z tą wiedzą, to już była ich sprawa.
Po śniadaniu ruszyli w dalszą drogę i nie szczędząc koniom wysiłku, raźnie zmierzali do Mrozigrodu. Drugą noc na terenach Unii spędzili pod gołym niebem, rozmawiając o Skazie, Bogach i tym co może się wydarzyć... Nie były to miłe perspektywy, ale Amanda wiedziała, że to właśnie ją wybrano, aby się temu przeciwstawiła... Zupełnie już zapomniała o sprawie Błękitnego Rycerza, której się ostatnio poświęcała. Obecnie wydawało się to nie mieć już znaczenia.
Następnego dnia popołudniu, dali koniom nieco odpocząć, aby wieczorem dojechać do niewielkiej wioski Urokówki, gdzie spędzili noc. Amanda oczywiście powiedziała Najstarszemu o zagrożeniu, a ten dość poważnie przyjął jej słowa, obiecując, że zawiadomi o tym Radę.
Ruszyli w dalszą drogę, a tego dnia ich konie musiały się lepiej postarać. Może nie aż tak jeśli chodziło o narzucone im tempo przemieszczania się, ile o pewne zmiany wysokości. Przez większość dnia, droga którą jechali prowadziła pod skromnym kątem w górę i dało się to wyczuć w gęstości i temperaturze powietrza. Gdy wieczorem dojechali do granicy wyżyny i prawdziwych ośnieżonych gór, ich oczom ukazał się cel ich podróży: Mrozigród.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Marynarz
- Posty: 210
- Rejestracja: czwartek, 21 kwietnia 2011, 22:09
- Numer GG: 19534484
- Skype: arctoris
- Lokalizacja: Meklemburgia
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Cała trójka przytuliła się do siebie nasłuchując odgłosów walki... Słychać było świst miecza i wściekły ryk potwornej istoty, która zniszczyła ich dom. Jej kroki trzęsły całą okolicą, by nagle powoli zacząć cichnąć, wyglądało na to, że rycerz stara się odciągnąć monstrum od zdewastowanej latarni. Dziwaczny śluz spływał po śnianach domu kapiąc przez okna do wewnątrz. Przeraźliwie cuchnął i bulgotał jakby znajdowało się w nim coś żywego, tworzące się bąble pęczniały i wybuchały uwalniając ohydny odór rozkładającego się miesa i wymiocin. Iluvia próbowała bezgłośnie się odsunąć wstrząsana obrzydzeniem. Hezariel widząc jej wstręt i czując jak jego ukochana się trzęsie próbował ją uspokoić i przytulić, co utrudniało mu trzymane w ramionach dziecko.
Starał się uspokoić i utrzymać w ciszy tą dwójkę, mimo tragicznej sytuacji i okropnego zapachu jaki ich otaczał jego twarz była spokojna, samo patrzenie na niego uspokajało Iluvię, ufała, że dopóki jest przy Hezarielu jest bezpieczna. Chwyciła go za dłonie i położyła głowę na jego piersi.
Cała trójka trwała tak przez chwilę wtulona w siebie w zupełnej ciszy.... cisza.... Uświadomili sobie, że coś jest nie tak, nie było słychać absolutnie niczego, ani stąpnięć i ryków stwora ani trzepotu skrzydeł ich tajemniczego wybawcy. Hezariel bardzo powoli i ostrożnie wyjrzał przez okno, Iluvia trzymała go kurczowo, zaciskając ręce aż do bólu przez co trudno mu zrobić to bezgłośnie.
Potwór oddalił się poza mury miasta, stąpając powolnym rozkołysanym krokiem zamarł nagle i zaczął się rozglądać, poruszył czymś co chybaa było jego nosem, rozszerzyły mu się ogromne nozdrza, elfy zaczęły się trząść się ze strachu słysząc jego węszenie, i widząc jak odwraca się w ich stronę.
Grube żyły oplatające jego ciało napięły się i napuchły gdy stwór zaczynął powoli iść znowu w ich stronę, stąpająć ciężko i bardzo głośno, rozpędzając się z każdą chwilą, zagłuszając zupełnie odgłosy otoczenia... i trzepot skrzydeł nadlatującego z nieba wybawiciela. Nieskończenie powoli anioł zbliżył się do monstrum, wykonał potężne pchnięcie i wraził stworowi miecz w kręgosłup z paskudnym chrupnięciem, miecz wbił się aż po rękojeść po czym rycerz bez żadnego wysiłku go wyciągał.
Monstrum beż żadnego dźwięku powoli zaczęło się osuwać na ziemię, ugięły się pod nim kolana, i uderzyło w skały wzbudzając niewielkie trzęsienie ziemi. Z jego rany zaczął wypływać ten sam śluz, od którego starała się odsunąć Iluvia, na szcżęście było za daleko by mogli go poczuć.... woleli sobie nie wyobrażać jaką woń musi teraz wydzielać ten stwór.
Rycerz obrócił się w ich stronę i powoli płynął do nich w powietrzu, raczej tańcząc niż lecąc, uśmiechał się do nich smutno, chcąc ich uspokoić, Iluvia z Hezarielem wycszli na zewnątrz chcąc powitać swojego wybawcę.... i w tym momencie Ilephial zaczynął bardzo głośno płakać, jeżeli w okolicy było więcej takich istot to z całą pewnością juz je zaalarmował.
Starał się uspokoić i utrzymać w ciszy tą dwójkę, mimo tragicznej sytuacji i okropnego zapachu jaki ich otaczał jego twarz była spokojna, samo patrzenie na niego uspokajało Iluvię, ufała, że dopóki jest przy Hezarielu jest bezpieczna. Chwyciła go za dłonie i położyła głowę na jego piersi.
Cała trójka trwała tak przez chwilę wtulona w siebie w zupełnej ciszy.... cisza.... Uświadomili sobie, że coś jest nie tak, nie było słychać absolutnie niczego, ani stąpnięć i ryków stwora ani trzepotu skrzydeł ich tajemniczego wybawcy. Hezariel bardzo powoli i ostrożnie wyjrzał przez okno, Iluvia trzymała go kurczowo, zaciskając ręce aż do bólu przez co trudno mu zrobić to bezgłośnie.
Potwór oddalił się poza mury miasta, stąpając powolnym rozkołysanym krokiem zamarł nagle i zaczął się rozglądać, poruszył czymś co chybaa było jego nosem, rozszerzyły mu się ogromne nozdrza, elfy zaczęły się trząść się ze strachu słysząc jego węszenie, i widząc jak odwraca się w ich stronę.
Grube żyły oplatające jego ciało napięły się i napuchły gdy stwór zaczynął powoli iść znowu w ich stronę, stąpająć ciężko i bardzo głośno, rozpędzając się z każdą chwilą, zagłuszając zupełnie odgłosy otoczenia... i trzepot skrzydeł nadlatującego z nieba wybawiciela. Nieskończenie powoli anioł zbliżył się do monstrum, wykonał potężne pchnięcie i wraził stworowi miecz w kręgosłup z paskudnym chrupnięciem, miecz wbił się aż po rękojeść po czym rycerz bez żadnego wysiłku go wyciągał.
Monstrum beż żadnego dźwięku powoli zaczęło się osuwać na ziemię, ugięły się pod nim kolana, i uderzyło w skały wzbudzając niewielkie trzęsienie ziemi. Z jego rany zaczął wypływać ten sam śluz, od którego starała się odsunąć Iluvia, na szcżęście było za daleko by mogli go poczuć.... woleli sobie nie wyobrażać jaką woń musi teraz wydzielać ten stwór.
Rycerz obrócił się w ich stronę i powoli płynął do nich w powietrzu, raczej tańcząc niż lecąc, uśmiechał się do nich smutno, chcąc ich uspokoić, Iluvia z Hezarielem wycszli na zewnątrz chcąc powitać swojego wybawcę.... i w tym momencie Ilephial zaczynął bardzo głośno płakać, jeżeli w okolicy było więcej takich istot to z całą pewnością juz je zaalarmował.
Kocham śpiewać, ku rozpaczy moich sąsiadów
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Miglasia:
Azyl
Carmen skinęła powoli głową.
- Przypomnę ci wszystko dla pewności. Wielu ludzi nie widzi metody na walkę ze Skazą, wiec uznają, ze muszą stanąć po jego stronie… - Carmen zamilkła. – W sumie to po TEGO stronie – skinęła głową i kontynuowała.
- Tak wiec powstają kulty czczące Skazę. Niektórzy nazywają się kapłanami Skazy i mamią innych obietnicami bezpieczeństwa. Kulty tego typu z reguły mają na celu zaspokojenie potrzeb gościa który nazwał się kapłanem i wykorzystuje cudzy strach i naiwność. Dziś zademonstrujemy, że jest alternatywa, oraz że skazy nie trzeba czcić. Dopuszczę pod mury miasta istotę Skazy, a ty ją zabijesz sama. Pokażesz ludziom, że potrafisz ich obronić… ale to wieczorem. Do tego czasu poćwiczymy jeszcze trochę. Mam też dla ciebie prezent.
Kobieta podniosła się i wysunęła spod łózka sporą czarną skrzynię. Amber nie przypominała sobie, by podczas swojej podłóżkowej eskapady widziała tam ów obiekt. Carmen tymczasem wyciągnęła kluczyk z kieszeni i przekręciła go w zamku. Wieko otworzyło się bezgłośnie i kobieta zaczęła wydobywać z wnętrza kawałki pancerza z czarnego metalu nakreślonego dziwnymi znakami czerwonej barwy.
- Zrobiliśmy tę zbroję dla Wybrańca Azariel dawno temu… dostosuje się do ciebie, gdy ją założysz – powiedziała Carmen, wyciągając ostatnie części. – I będzie się dopasowywać nawet, gdy zmienisz formę. Mamy tez bron, która również się dopasuje… na razie są to miecze, ale w twoim wypadku powinny przekształcić się w przedłożenie szponów
Kobieta podniosła się i uśmiechnęła, patrząc na Amber.
- Pomóc z zakładaniem? – zapytała.
Północne Theram:
Gerthanburg – stolica Leraj
Zarówno Ananke jak i jej brat otrzymali zakwaterowanie za darmo w tym co pozostało z pałacu Gerta. Jak się wkrótce okazało Gert zaginął i nie wiadomo gdzie go szukać. Jakoś nikt nie spieszył się, by go odnaleźć. Oczy wszystkich mieszkańców stolicy zwrócone były w stronę łysej anielicy, która samodzielnie oczyściła miasto z tałatajstwa.
Wkrótceo kazało się, że najwyraźniej lduzie chcą, by to ona przejęła ster, jako jedyna zdolna do walki z nowym, nieznanym przeciwnikiem. Jeszcze tego samego dnia rozmawiała ze znanymi sobie osobami – Orthanem-dotychczasowym doradcą Gerta i Latimerem-generałem armii Theram. Oni, w przeciwieństwie do Gerta nie zwiali z podkulonym ogonem…
Reszta dnia minęła na ustaleniach, a gdy dobiegły końca anielica mogła wreszcie pójść odpocząć do swego pokoju. Jej brat otrzymał oddzielną komnatę, już przeniósł tam swoje zabawki i jego głos można było słyszeć w korytarzu, gdyby ktoś przystanął i pilnie nasłuchiwał…
Następnego dnia od razu po śniadaniu rozległo się pukanie do drzwi. Ananke właśnie jadła, wiec westchnęła i wzięła nieco więcej powietrza do płuc.
-Otwarte! – krzyknęła Ananke. Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł mężczyzna w ciemnym stroju z dziwnymi ornamentami z zupełnie czarnego metalu. Miał średniej długości czarne włosy i był odkładnie wygolony. Wyglądał dość poważnie, ale uśmiechnął się do Ananke, gdy ją zobaczył.
- Witaj – powiedział i anielica poznała jego głos. To on brzmiał w jej głowie poprzedniego dnia.
- Na imię mi Darkning i mam ci sporo do powiedzenia… - stwierdził.
Za przyzwoleniem Ananke zajął miejsce naprzeciw niej przy stole i odetchnął.
- Dobra, zacznijmy od początku. To, co właśnie stało się tu w tym mieście jest efektem bardziej skomplikowanego procesu niż może się wydawać, lecz mniej skomplikowanego, niż można przypuszczać. Wiele lat temu, kontakt tego świata z bóstwami został zakłócony i zerwany, a jak wiesz gdy jakiś „stołek” jest wolny to zaraz znajdzie się osoba, która spróbuje go zając. Tak wiec „stołek” bóstw spróbowała zająć istota zwana Skazą. Ściśle mówiąc Skaza jest zjawiskiem, acz obdarzonym świadomością, celem i mocą. Zjawisko owe polega na przemianie całego świata. Wszystko, co nie da się wypaczyc zostanie zniszczone. Zaznaczę, że w świecie, jaki chce stworzyć Skaza nie ma miejsca dla istot rozumnych, więc prędzej czy później dojdzie do walki o przetrwanie wszystkich humanoidów, smoków i innych... – mężczyzna zrobił przerwę i odchrząknął. – Mogłabyś wezwać kogoś z czymś do picia? W gardle mi zasycha od gadania, a to dopiero początek…
Miracle:
Wewnętrzna dzielnica Fringe
Fringe, jak każde miasto Miracle, było zadbanym i stosunkowo czystym miastem. Z pobliskiego wzgórza, na którym znalazł się pojazd podczas drogi było świetnie widać jak dużą połać terenu zajmuje to siedlisko ludzkie. Geometryczne rozmieszczenie budynków powodowało, że obserwowanie widoku było czystą przyjemnością dla oka czułego na walory estetyczne. W oddali widać było potężne stocznie, gdzie powstawały okręty Miracle. Gdzieś tam czekał już statek dla Benjamina…
Po drodze do stoczni okazało się jednak, że Benjamin kogoś znalazł.
Mężczyzna skłonił się lekko i uścisnął podana mu dłoń.
- Witam, panie Benjaminie – powiedział. – Mówią na mnie „Patrycjusz”, proponuję nie zostawać tu na dłuższy okres czasu, a raczej podążać w stronę portu… - spojrzał na Benjamina i ująwszy go za ramię przestawił o krok w prawo.
- No.. – mruknął. W tym momencie rozległ się trzask, a potem świst i z lewej strony przeleciał wygięty kawał ostrej blachy, który wbił się w ścianę, musnąwszy po drodze ramię Benjamina. Potem dało się słyszeć eksplozję. Najwyraźniej to miasto też zostało zaatakowane.
Nie myśląc wiele Benjamin wsiadł z powrotem do samochodu, a Patrycjusz ruszył wraz z nim.
Trevor docisnął gaz do dechy i pojazd ruszył z piskiem opon. Słychać było kolejne wybuchy, a w mieście zawyły syreny… Patrycjusza najwyraźniej sytuacja w ogóle nie ruszała.
- Skręć w lewo – krzyknął do Trevora.
- Ale.. – zaczął kierowca
- Skręcaj! – nacisnął Patrycjusz.
Pojazd wykonał zwrot, a budynek koło drogi na prawo rozleciał się na kawałki, zalewając chodnik i jezdnię płomieniami. Trevor spojrzał w lusterko, a potem obejrzał się wstecz z niedowierzaniem. Pojazd jechał nieco za szybko główną ulicą.
- Hamuj i obróć pojazd o sto osiemdziesiąt stopni! – polecił Patrycjusz, a Trevor nie zadając już pytań docisnął hamulec i wykonał karkołomny manewr, obracając pojazd. Budynek dwie przecznice dalej wybuchł z równie ognistym skutkiem co poprzedni.
- Jedź naprzód, drugi zakręt w lewo – polecił Patrycjusz.
Pojazd znów ruszył, powoli pogrążającym siew chaosie miastem. Ludzie uciekali z dobytkiem w stronę portu, na szczęście parochód był znacznie szybszy. Kilkakrotnie patrycjusz kazał Trevorowi przyspieszyć na chwilę, by zdołali minąć budynek nim ten wybuchnie.
- W tym mieście jest Kret. Wysadza budynki… na szczęście nie wie do końca gdzie się znajdujemy… tutaj w lewo! – rzucił Patrycjusz. Dotarli w ten sposób do portu i zatrzymali koło wielkiej łodzi motorowej profesora. Wjechali na nią całym parochodem i gdy tylko zamknęła się za nimi klapa statek ruszył w morze.
Raneta:
Wyspa Świątynna
Rezz poklepał smoka po łbie.
- Dobra robota – pochwalił, uśmiechając się nieznacznie. – Pokażę ci teraz po co ten plac powstał – powiedział mężczyzna i zaczął iść wzdłuż jego krawędzi, pozostawiając Kaisstroma, by odpoczywał. Po drodze rzucał chyba jakieś zaklęcia, bo smok widział iskry, buchające z opuszków jego palców co jakiś czas.
Gdy mężczyzna wreszcie skończył stanął poza kwadratem i skinął głową.
- Rozluźnij się i przymknij oczy – krzyknął do smoka, który do tego czasu zdołał już dojść do siebie w pewnym stopniu. Cały wewnętrzny dziedziniec zaczął świecić błękitnym światłem i Kaisstrom poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Podniósł się bez cienia zmęczenia i przeciągnął.
- Nazywamy to Rewitalizatorem – wyjaśnił Rezznafen, podchodząc do niego. – Raz dziennie się „naładujesz” i nie musisz ani jeść, ani spać – wyjaśnił.
- Ta wyspa skrywa jeszcze parę sekretów, do których będziemy musieli się dokopać… ale wpierw popracujemy jeszcze trochę nad twoja odpornością. Za szybko się męczysz, więc pokażę ci teraz jak zmusić swoje ciało do magazynowania większej ilości energii.
Astaria:
Mrozigród
Sotor gwizdnął widząc miasto.
- Niezłe, nie powiem – stwierdził. – No dobra, trzeba zająć pokój w jakiejś tawernie i… - zaczął, ale zamilkł i zmarszczył czoło. – Słyszysz to? – zapytał.
Gdy Amanda się dobrze przysłuchała usłyszała jakieś wysokie dźwięki…
- Krzyki – powiedzieli jednocześnie i pognali konie.
Do miasta dotarli szybko, by akurat zobaczyć, jak między budynkami biega… chyba człowiek. Miał na sobie jakieś łachmany , a jego mięśnie były nienaturalnie rozrośnięte. Głowa niemal ginęła w potężnych muskułach, które obrosły ciało w odrażający sposób.
- Skaza dotarła i tu. Tak wyglądają wypaczeni przez nią ludzie – mruknął Sotor. – Pani raczy zejść z konia i strzelać? – skłonił się, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu i przejmując lejce konia Amandy.
Lirion:
Błękitna Przystań
- Witajcie – powiedział mężczyzna, zlatując niżej i łagodnie opadając na skały, a jego skrzydła rozpłynęły się w powietrzu.
- Obawiam się, że po tej nocy już nic nie będzie takie samo – westchnął ciężko. – Rozpoczął się czas zmian i jesteś w samym centrum zdarzeń – powiedział, zwracając się do Iluvii, po czym rozejrzał się wokół. Schował miecz i skupił się, unosząc ręce. Latarnię okrążyło światło. Kawałki muru, które od niej odpadły powoli zaczęły toczyć się w stronę całej konstrukcji, składając na powrót w całość i budynek uniósł się w górę. Na twarzy mężczyzny malował się wysiłek.
Latarnia powoli poruszyła się w stronę miejsca, gdzie stała od zawsze, jarząc się magią, by po chwili opaść powoli na fundamenty. Słuchać było dźwięk przesuwających się kamieni i po chwili latarnia stała na swoim miejscu… jakby nigdy nic się nie stało i wszystko wydawało się tylko złym snem.
- Jestem Dren Desann – powiedział mężczyzna, ocierając pot z czoła. – To co stało się teraz może się powtórzyć, ale tym razem będę już na miejscu – zapewnił, po czym wydobył ze schowka przy pasku małą buteleczkę, by podać ją elfce. – Po łyku na głowę… dzięki temu będziecie mogli spokojnie zasnąć po tych wydarzeniach. Jutro mamy nieco do przedyskutowania – skinął głową na pożegnanie, po czym przysiadł na kamieniu przy brzegu i odetchnął głęboko, patrząc w morze.
Azyl
Carmen skinęła powoli głową.
- Przypomnę ci wszystko dla pewności. Wielu ludzi nie widzi metody na walkę ze Skazą, wiec uznają, ze muszą stanąć po jego stronie… - Carmen zamilkła. – W sumie to po TEGO stronie – skinęła głową i kontynuowała.
- Tak wiec powstają kulty czczące Skazę. Niektórzy nazywają się kapłanami Skazy i mamią innych obietnicami bezpieczeństwa. Kulty tego typu z reguły mają na celu zaspokojenie potrzeb gościa który nazwał się kapłanem i wykorzystuje cudzy strach i naiwność. Dziś zademonstrujemy, że jest alternatywa, oraz że skazy nie trzeba czcić. Dopuszczę pod mury miasta istotę Skazy, a ty ją zabijesz sama. Pokażesz ludziom, że potrafisz ich obronić… ale to wieczorem. Do tego czasu poćwiczymy jeszcze trochę. Mam też dla ciebie prezent.
Kobieta podniosła się i wysunęła spod łózka sporą czarną skrzynię. Amber nie przypominała sobie, by podczas swojej podłóżkowej eskapady widziała tam ów obiekt. Carmen tymczasem wyciągnęła kluczyk z kieszeni i przekręciła go w zamku. Wieko otworzyło się bezgłośnie i kobieta zaczęła wydobywać z wnętrza kawałki pancerza z czarnego metalu nakreślonego dziwnymi znakami czerwonej barwy.
- Zrobiliśmy tę zbroję dla Wybrańca Azariel dawno temu… dostosuje się do ciebie, gdy ją założysz – powiedziała Carmen, wyciągając ostatnie części. – I będzie się dopasowywać nawet, gdy zmienisz formę. Mamy tez bron, która również się dopasuje… na razie są to miecze, ale w twoim wypadku powinny przekształcić się w przedłożenie szponów
Kobieta podniosła się i uśmiechnęła, patrząc na Amber.
- Pomóc z zakładaniem? – zapytała.
Północne Theram:
Gerthanburg – stolica Leraj
Zarówno Ananke jak i jej brat otrzymali zakwaterowanie za darmo w tym co pozostało z pałacu Gerta. Jak się wkrótce okazało Gert zaginął i nie wiadomo gdzie go szukać. Jakoś nikt nie spieszył się, by go odnaleźć. Oczy wszystkich mieszkańców stolicy zwrócone były w stronę łysej anielicy, która samodzielnie oczyściła miasto z tałatajstwa.
Wkrótceo kazało się, że najwyraźniej lduzie chcą, by to ona przejęła ster, jako jedyna zdolna do walki z nowym, nieznanym przeciwnikiem. Jeszcze tego samego dnia rozmawiała ze znanymi sobie osobami – Orthanem-dotychczasowym doradcą Gerta i Latimerem-generałem armii Theram. Oni, w przeciwieństwie do Gerta nie zwiali z podkulonym ogonem…
Reszta dnia minęła na ustaleniach, a gdy dobiegły końca anielica mogła wreszcie pójść odpocząć do swego pokoju. Jej brat otrzymał oddzielną komnatę, już przeniósł tam swoje zabawki i jego głos można było słyszeć w korytarzu, gdyby ktoś przystanął i pilnie nasłuchiwał…
Następnego dnia od razu po śniadaniu rozległo się pukanie do drzwi. Ananke właśnie jadła, wiec westchnęła i wzięła nieco więcej powietrza do płuc.
-Otwarte! – krzyknęła Ananke. Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł mężczyzna w ciemnym stroju z dziwnymi ornamentami z zupełnie czarnego metalu. Miał średniej długości czarne włosy i był odkładnie wygolony. Wyglądał dość poważnie, ale uśmiechnął się do Ananke, gdy ją zobaczył.
- Witaj – powiedział i anielica poznała jego głos. To on brzmiał w jej głowie poprzedniego dnia.
- Na imię mi Darkning i mam ci sporo do powiedzenia… - stwierdził.
Za przyzwoleniem Ananke zajął miejsce naprzeciw niej przy stole i odetchnął.
- Dobra, zacznijmy od początku. To, co właśnie stało się tu w tym mieście jest efektem bardziej skomplikowanego procesu niż może się wydawać, lecz mniej skomplikowanego, niż można przypuszczać. Wiele lat temu, kontakt tego świata z bóstwami został zakłócony i zerwany, a jak wiesz gdy jakiś „stołek” jest wolny to zaraz znajdzie się osoba, która spróbuje go zając. Tak wiec „stołek” bóstw spróbowała zająć istota zwana Skazą. Ściśle mówiąc Skaza jest zjawiskiem, acz obdarzonym świadomością, celem i mocą. Zjawisko owe polega na przemianie całego świata. Wszystko, co nie da się wypaczyc zostanie zniszczone. Zaznaczę, że w świecie, jaki chce stworzyć Skaza nie ma miejsca dla istot rozumnych, więc prędzej czy później dojdzie do walki o przetrwanie wszystkich humanoidów, smoków i innych... – mężczyzna zrobił przerwę i odchrząknął. – Mogłabyś wezwać kogoś z czymś do picia? W gardle mi zasycha od gadania, a to dopiero początek…
Miracle:
Wewnętrzna dzielnica Fringe
Fringe, jak każde miasto Miracle, było zadbanym i stosunkowo czystym miastem. Z pobliskiego wzgórza, na którym znalazł się pojazd podczas drogi było świetnie widać jak dużą połać terenu zajmuje to siedlisko ludzkie. Geometryczne rozmieszczenie budynków powodowało, że obserwowanie widoku było czystą przyjemnością dla oka czułego na walory estetyczne. W oddali widać było potężne stocznie, gdzie powstawały okręty Miracle. Gdzieś tam czekał już statek dla Benjamina…
Po drodze do stoczni okazało się jednak, że Benjamin kogoś znalazł.
Mężczyzna skłonił się lekko i uścisnął podana mu dłoń.
- Witam, panie Benjaminie – powiedział. – Mówią na mnie „Patrycjusz”, proponuję nie zostawać tu na dłuższy okres czasu, a raczej podążać w stronę portu… - spojrzał na Benjamina i ująwszy go za ramię przestawił o krok w prawo.
- No.. – mruknął. W tym momencie rozległ się trzask, a potem świst i z lewej strony przeleciał wygięty kawał ostrej blachy, który wbił się w ścianę, musnąwszy po drodze ramię Benjamina. Potem dało się słyszeć eksplozję. Najwyraźniej to miasto też zostało zaatakowane.
Nie myśląc wiele Benjamin wsiadł z powrotem do samochodu, a Patrycjusz ruszył wraz z nim.
Trevor docisnął gaz do dechy i pojazd ruszył z piskiem opon. Słychać było kolejne wybuchy, a w mieście zawyły syreny… Patrycjusza najwyraźniej sytuacja w ogóle nie ruszała.
- Skręć w lewo – krzyknął do Trevora.
- Ale.. – zaczął kierowca
- Skręcaj! – nacisnął Patrycjusz.
Pojazd wykonał zwrot, a budynek koło drogi na prawo rozleciał się na kawałki, zalewając chodnik i jezdnię płomieniami. Trevor spojrzał w lusterko, a potem obejrzał się wstecz z niedowierzaniem. Pojazd jechał nieco za szybko główną ulicą.
- Hamuj i obróć pojazd o sto osiemdziesiąt stopni! – polecił Patrycjusz, a Trevor nie zadając już pytań docisnął hamulec i wykonał karkołomny manewr, obracając pojazd. Budynek dwie przecznice dalej wybuchł z równie ognistym skutkiem co poprzedni.
- Jedź naprzód, drugi zakręt w lewo – polecił Patrycjusz.
Pojazd znów ruszył, powoli pogrążającym siew chaosie miastem. Ludzie uciekali z dobytkiem w stronę portu, na szczęście parochód był znacznie szybszy. Kilkakrotnie patrycjusz kazał Trevorowi przyspieszyć na chwilę, by zdołali minąć budynek nim ten wybuchnie.
- W tym mieście jest Kret. Wysadza budynki… na szczęście nie wie do końca gdzie się znajdujemy… tutaj w lewo! – rzucił Patrycjusz. Dotarli w ten sposób do portu i zatrzymali koło wielkiej łodzi motorowej profesora. Wjechali na nią całym parochodem i gdy tylko zamknęła się za nimi klapa statek ruszył w morze.
Raneta:
Wyspa Świątynna
Rezz poklepał smoka po łbie.
- Dobra robota – pochwalił, uśmiechając się nieznacznie. – Pokażę ci teraz po co ten plac powstał – powiedział mężczyzna i zaczął iść wzdłuż jego krawędzi, pozostawiając Kaisstroma, by odpoczywał. Po drodze rzucał chyba jakieś zaklęcia, bo smok widział iskry, buchające z opuszków jego palców co jakiś czas.
Gdy mężczyzna wreszcie skończył stanął poza kwadratem i skinął głową.
- Rozluźnij się i przymknij oczy – krzyknął do smoka, który do tego czasu zdołał już dojść do siebie w pewnym stopniu. Cały wewnętrzny dziedziniec zaczął świecić błękitnym światłem i Kaisstrom poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Podniósł się bez cienia zmęczenia i przeciągnął.
- Nazywamy to Rewitalizatorem – wyjaśnił Rezznafen, podchodząc do niego. – Raz dziennie się „naładujesz” i nie musisz ani jeść, ani spać – wyjaśnił.
- Ta wyspa skrywa jeszcze parę sekretów, do których będziemy musieli się dokopać… ale wpierw popracujemy jeszcze trochę nad twoja odpornością. Za szybko się męczysz, więc pokażę ci teraz jak zmusić swoje ciało do magazynowania większej ilości energii.
Astaria:
Mrozigród
Sotor gwizdnął widząc miasto.
- Niezłe, nie powiem – stwierdził. – No dobra, trzeba zająć pokój w jakiejś tawernie i… - zaczął, ale zamilkł i zmarszczył czoło. – Słyszysz to? – zapytał.
Gdy Amanda się dobrze przysłuchała usłyszała jakieś wysokie dźwięki…
- Krzyki – powiedzieli jednocześnie i pognali konie.
Do miasta dotarli szybko, by akurat zobaczyć, jak między budynkami biega… chyba człowiek. Miał na sobie jakieś łachmany , a jego mięśnie były nienaturalnie rozrośnięte. Głowa niemal ginęła w potężnych muskułach, które obrosły ciało w odrażający sposób.
- Skaza dotarła i tu. Tak wyglądają wypaczeni przez nią ludzie – mruknął Sotor. – Pani raczy zejść z konia i strzelać? – skłonił się, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu i przejmując lejce konia Amandy.
Lirion:
Błękitna Przystań
- Witajcie – powiedział mężczyzna, zlatując niżej i łagodnie opadając na skały, a jego skrzydła rozpłynęły się w powietrzu.
- Obawiam się, że po tej nocy już nic nie będzie takie samo – westchnął ciężko. – Rozpoczął się czas zmian i jesteś w samym centrum zdarzeń – powiedział, zwracając się do Iluvii, po czym rozejrzał się wokół. Schował miecz i skupił się, unosząc ręce. Latarnię okrążyło światło. Kawałki muru, które od niej odpadły powoli zaczęły toczyć się w stronę całej konstrukcji, składając na powrót w całość i budynek uniósł się w górę. Na twarzy mężczyzny malował się wysiłek.
Latarnia powoli poruszyła się w stronę miejsca, gdzie stała od zawsze, jarząc się magią, by po chwili opaść powoli na fundamenty. Słuchać było dźwięk przesuwających się kamieni i po chwili latarnia stała na swoim miejscu… jakby nigdy nic się nie stało i wszystko wydawało się tylko złym snem.
- Jestem Dren Desann – powiedział mężczyzna, ocierając pot z czoła. – To co stało się teraz może się powtórzyć, ale tym razem będę już na miejscu – zapewnił, po czym wydobył ze schowka przy pasku małą buteleczkę, by podać ją elfce. – Po łyku na głowę… dzięki temu będziecie mogli spokojnie zasnąć po tych wydarzeniach. Jutro mamy nieco do przedyskutowania – skinął głową na pożegnanie, po czym przysiadł na kamieniu przy brzegu i odetchnął głęboko, patrząc w morze.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amber
Bursztynowe oczy z wyrazem absolutnego zdziwienia śledziły poczynania Carmen. Skrzynia pod tym łóżkiem? Amber przewiesiła się przez krawędź łóżka zaglądając pod nie. Przecież spędziła pod nim prawie dwie godziny... Nie przypominała sobie obecności jakiejkolwiek skrzyni. Jej zaskoczenie było jeszcze większe, gdy kobieta wydobyła zawartość.
- Zbroję? Do czego służy? - bąknęła zdezorientowana. Czuła, że coś przegapiła. Chyba nie posiadała wiedzy, którą mieć powinna... Albo dawno temu wyrzuciła ją z pamięci uważając za nieistotną.
- Ludzie noszą pancerze, gdy chcą móc więcej wytrzymać podczas walki. Metal jest twardszy niż skóra... cięższy, ale twardszy - wyjaśniła Carmen. - Widziałaś nieraz opancerzonych ludzi, gdy szłyśmy przez miasto.
- To ci ludzie, którzy tak wolno się poruszali i błyszczeli w słońcu? Razili w oczy - skomentowała.
- No twój pancerz nie odbija światła, więc nie będzie raził, a i jest dla ciebie dostatecznie lekki by cię nie spowalniać - wyjaśniła Carmen.
- To się ubiera jak koszulę czy inaczej? - spytała niepewnie. Zupełnie nie wiedziała jak się tym posłużyć.
- Podobnie... - Carmen zaczęła pomagać Amber z zakładaniem zbroi. Zakładane części zmieniały kształt, dopasowując się do ciała wilkołaczycy.
Intensywne mruganie było w tej chwili jedyną oznaką konsternacji jaką przeżywała Amber. Dziewczyna poddała się zabiegom Carmen mającym na celu uzbrojenie jej.
- Każda zbroja się tak zachowuje? - spytała, gdy została opancerzona.
- Tylko ta. Dopasowuje się do ciebie, bo jesteś Wybranką Azariel - wyjaśniła Carmen.
Obejrzała się już w zbroi. Zrobiła kilka ruchów rękami i nogami sprawdzając, czy nie będzie utrudnień.
- Mogę się zmienić? - spytała.
- Oczywiście - odparła Carmen. Zbroja przylegała do skóry idealnie i nie krępowała ruchów. W pewnym momencie Amber wydało się, że odkształca się podczas ruchu...
Dziewczyna obserwowała zachowanie pancerza uważnie. Zaczęła ostrożnie zmieniać kształt.
Pancerz dostosowywał się na bieżąco odginając jak mokra glina. Rozszerzał się, by dalej osłaniać możliwie dużą powierzchnię ciała Amber.
- Hmrrr - komentarz z wilczej mordy był bardzo wymowny. Amber zwiesiła długi czerwony jęzor w typowo psim uśmiechu.
- Działa też w wilczej postaci - powiedziała Carmen. - No dobra. Teraz weź miecze do łap - poleciła, podając Amber broń.
Nos poszedł w ruch. Wilkołaczyca wpierw powęszyła chwilę broń. Potem chwyciła ją w łapy niewprawnie. Po prostu trzymała miecze, nie bardzo wiedząc co z nimi zrobić.
Miecze szybko zaczęły zmieniać postać i przylgnęły do jej łap w postaci... szponów.
- Iiiip, iiip? - wielki czarny wilkołak skamlący pod nosem z powodu dezorientacji był na pewno rozbrajającym widokiem. Amber ruszała palcami łap nie bardzo wiedząc co się stało z mieczami. - Iiiip? - skierowała pytające spojrzenie na Carmen.
Carmen pogłaskała wilczysko po łbie.
- To przedłużenie twoich pazurów... ten metal jest od nich twardszy i ostrzejszy - wyjaśniła. - I odrasta bardzo szybko, jeśli by go ułamać.
Amber wróciła więc do formy ludzkiej. Ciekawiło ją czy pozostaną jej takie wielkie i strasznie wyglądające szpony czy znikną...
Szpony zostały zredukowane do płaskich płyt przylegających do wierzchu dłoni. Wyglądały jak ochraniacze...
Nagle jej zainteresowanie pancerzem gdzieś uleciało.
- Chodźmy na śniadanie - palnęła ni z tego ni z owego. Wciąż była wilkołakiem. Głodna nie była w stanie myśleć o niczym innym.
- W sumie już obiad... trzeba nadrobić - powiedziała Carmen.
- A obiadu się nie je kilka godzin po obudzeniu? - spytała. Oblizała usta nie mogąc poradzić sobie z napływającą do ust śliną.
- Jest już późno, posiłki są zależne od pory dnia - odparła Carmen. - Chcesz jeść w pokoju, czy spróbujesz już w sali na dole?
- Na dole? - Carmen udało się mimo wszystko rozbudzić ciekawość dziewczyny. - Nigdy nie jadłam na dole - bąknęła.
- Dobra, spróbujemy jeszcze w pokoju. Sztućcami - stwierdziła. - Poczekaj - poleciła i poszła po jedzenie. Wróciła po chwili z posiłkiem dla Amber. Żeberka z serem i grzybami.
Ser i mięso w jednym miejscu sprawiły, że Amber niemal sfiksowała. Dwa elementy, które sprawiały, że wodziła wzrokiem za Carmen od chwili, gdy ta z jedzeniem wkroczyła do pokoju.
- Jedz sztućcami - przypomniała Carmen.
Nawet w ludzkim ciele doskonale czuła zapach jedzenia, dlatego z trudem zmusiła się do tego by chwycić sztućce. Jeszcze trudniej przyszło jej przypomnienie sobie, że sztućców musi użyć. Ale gdy już zabrała się za jedzenie zapomniała, że jeszcze nie posługuje się nimi tak wprawnie... I jedzenie zniknęło z talerza w tempie tak szybkim jakby Amber jadła rękami... Na koniec zabrała się za kości z żeberek...
- Do kości zmień postać - zaproponowała Carmen.
Nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Jedna przemiana i kilka chrupnięć później na talerzu zostały tylko te rzeczy, których nawet wilk by nie zjadł - czyli najtwardsze części kości. Amber westchnęła zadowolona.
- Krótki odpoczynek i skoczymy poćwiczyć walkę nowymi szponami, dobra? - zaproponowała kobieta.
- Dobrze - odparła. Patrzyła przez chwilę na talerz i westchnęła. Trochę smutno jak na nią.
- Co jest? - Carmen pogładziła Amber po głowie.
- W dziczy nigdy takich rzeczy nie jedliśmy. Pomyślałam, że miło by było, gdyby moja wataha miała okazję tak się najadać... - bąknęła.
- Jak dobrze pójdzie to wilkołaki zagoszczą między ludźmi, więc... - uśmiechnęła się. - Może inne watahy będą mogły skorzystać?
Amber skinęła głową. Nie patrzyła na Carmen pogrążona w swoich myślach. Gdy wróciła wspomnieniami do swojej watahy wróciło uczucie nienawiści i pragnienie zemsty, które cały czas czekało na dnie jej serca na właściwy moment. Niezaspokojone pragnienie paliło. Nawet nie zauważyła, jak jej zmieniający się nastrój zaczyna wpływać na jej wygląd.
- Amber... zatrzymaj nienawiść na dzisiejszy wieczór, będziesz miała okazję dać upust agresji... ale do tego czasu... - Carmen położyła dłoń na jej ramieniu. - Spokojnie...
Nie do końca świadoma tego się wokół niej działo Amber warknęła na Carmen. Uspokojenie się zajęło jej dłuższą chwilę, choć i tak był to spokój tylko pozorny. Po oczach widać było, że pali się do bitwy.
- Chodź... przetestujesz swoje szpony od razu na tworze Skazy... - zaproponowała kobieta. - Tylko wróć do w pełni ludzkiej postaci...
Słowa wypowiedziane przez Carmen sprawiły, że dziewczyna wysiliła się by powrócić do postaci człowieka. Jedynie oczy dziewczyny miały ten sam wyraz.
- Za mną - powiedziała kobieta i ruszyły.
Stanęły przed miastem i Carmen wskazała dość odległy jeszcze kształt... coś brnęło przez pola w stronę miasta...
Dziewczyna wbiła w to coś swoje spojrzenie.
- To jest istota Skazy? - spytała. Jej głos był nieco niższy niż zwykle, bo z trudem jej przychodziło zachowanie ludzkiej postaci. Poruszyła barkami czekając na odpowiedź Carmen.
- Tak... zmień postać i przygotuj się... - odparła Carmen. W mieście tymczasem rozległy sie dzwony...
Istota wygalała dziwnie. Miała cztery dolne nogi, na których wspierał się wór mięsa z paroma sporymi cystami na powierzchni...
Amber warknęła zmieniając postać.
- Co to robi? - zadała elokwentne pytanie. Czuła nienawiść i chęć mordu, ale wiedziała, że żeby dokonać zemsty musi przeżyć. A w tym pomogą informacje.
- To jest Ścierwiak. Te cysty otwierają się i wypluwają żrąca substancję. Utnij temu czemuś nogi, by to unieruchomić. Wtedy otworzy się, wypuszczając nieumarłych. Musisz ich wtedy wybić, a ostatecznie zniszczyć odsłonięte serce istoty.
Wilkołaczyca sprawdziła czy szpony, które powstały z mieczy są na miejscu. Będzie ich potrzebowała jeśli chciała uciąć nogi stworowi. Zawyła - głośno i czysto - pieśń łowcy udającego się na polowanie...
Istota tymczasem zbliżyła się na tyle, że wilkołaczyca czułą wyraźnie jej paskudny smród. Tak pachniały rozkład i chore ciało...
Na murach obronnych i w domach pojawili się ludzie, gapiąc na nadchodzącą bestię, nie zważając na dzwony... ktoś stanął na drodze istoty Skazy.
- Jak bardzo ludzie są podatni na nadzieję... - szepnęła Carmen, ulatniając się pod postacią czerwonej mgły nim ludzie ją spostrzegli.
Amber ruszyła w stronę stwora Skazy. Alfa i pozostałe wilkołaki w wataże mocno zakorzenili jej w głowie wiedzę, że to co chore należało eliminować. Kolejny powód by zabijać te stwory... Amber ryknęła ruszając już do ataku, gdy bestia znalazła się wystarczająco blisko. Zapamiętała sobie by unikać oblania tym świństwem. Nie wiedziała w końcu ile wytrzyma ten pancerz. Za to wiedziała, że najlepiej uderzać w ścięgna i stawy, gdzie skóra była najcieńsza i najłatwiej było o poważne uszkodzenia.
Istota na wstępie splunęła na wilkołaczycę, ale ta uniknęła bez problemu, zbliżając się, Wtedy Ścierwiak uniósł się na dwóch nogach i podniósł te od strony Amber. Próbował ją zdeptać.
Amber uskoczyła tak by nie znaleźć się zbyt daleko od istoty i cięła szponami prosto w staw od tej bardziej miękkiej i delikatniejszej strony. Chciała sprowadzić stwora do parteru. W walce zdała się na swoją szybkość.
Kość chrupnęła, aczkolwiek nie pękła... noga ułamała się po sekundzie pod wpływem ciężaru istoty.
Rozległo się grzmienie. Istota znów zaczęła pluć cieczą na boki, tym razem nie celując w Amber, a pokrywając po prostu teren tym paskudztwem, chcąc zmniejszyć wilkołaczycy pole manewru.
Warcząc i wyjąc Amber skakała więc wokół istoty poza zasięgiem jej plucia. Starała się skierować stwora w stronę lasu. Pozorowała ataki skacząc wokół niczym nakręcona pchła. Taktyka, którą wielokrotnie stosowała chcąc uniknąć kopnięć większych zwierząt kopytnych i rogatych, na które zdarzało jej się polować z watahą. Szukała luk w obronie stwora i czekała na dogodną chwilę do ataku.
Istota plując nadal ruszyła w stronę Amber, W pewnym momencie zamknęła otwory na skórze i wilkołaczyca miała okazję odbić się od drzewa i skoczyć na istotę, lądując na jednej z trzech sprawnych kończyn istoty. Chciała ją uszkodzić co najmniej tak mocno jak poprzednią. Wilczym sposobem uderzyła ciężarem swojego ciała w staw tnąc szponami by go zniszczyć...
Rozdarła mięso i istota zerwała się wstecz, próbując ją zrzucić. Splunęła przy okazji w stronę Amber kolejna dozą cieczy.
Amber uskoczyła. Jednak bardziej niż zadanie ciosu liczyła się dla niej jej własna skóra. Znów warknęła na istotę skacząc i unikając jej ciosów. Szukała kolejnej okazji do ataku.
Istota zatrzymała się pośrodku terenu oblanego kwasem. Grunt pod spodem skwierczał i dymił, pogrążając okolicę w coraz bardziej gęstniejącym dymie. Teraz istota poruszała się naprzód powoli, pokrywając teren przed sobą kwasem. Amber zaś miała wrażenie, że ciało istoty powoli kurczy się.
Amber unikała kontaktu z kwasem i dymem. Tak na wszelki wypadek. Ale wciąż skakaniem wokół, pozorowanymi atakami i powarkiwaniem prowokowała istotę do ruchu i plucia tym świństwem. Nawet jadowity wąż nie może kąsać wiecznie. A Amber była wilkołakiem... Jadu nie miała, a wilcza wytrzymałość pozwalała jej tak tańczyć wokół ofiary póki ta nie opadnie z sił.
Rozległ się trzask i druga noga istoty pękła, a cielsko gruchnęło o spaloną ziemię.
Amber ryknęła i postarała się doskoczyć do istoty. Chciała zadać jej rany póki stwór leżał na ziemi. Może uda się ją pozbawić trzeciej nogi unieruchamiając ją na dobre...
Wilkołaczyca przeskoczyła po ciele i dobrała się do kolejnej kończyny. Wtedy usłyszała za sobą niepokojący dźwięk. Gdy się obejrzała stwierdziła, że ciało istoty otworzyło się i zaczęły z niego wyłazić zombie...
Amber ryknęła. Skoczyła by zniszczyć zombie. Miała wielkie ostrza zamiast szponów i znaczną przewagę szybkości. Zamierzała to wykorzystać, tnąc tyle zombie na raz ile zdoła.
Szpony przechodziły przez ciało i kości zombie jak przez masło. Amber dostała się do serca istoty szybko. Był to wielki, szary kawał pulsującego mięsa.
Z rykiem triumfu Amber wbiła szpony w serce i wyszarpnęła je z cielska.
Włókna chrupnęły, ustępując pod naporem szponów. Amber wyszarpywała kawały mięsa, nie potrafiąc wyrwać serca w całości. Przy okazji tłukła zombie łokciami, ignorując je.
Cielskiem szarpnęło parę razy, po czym nastała cisza. Wszystkie zombie po prostu padły na ziemię. Amber zwyciężyła.
Amber zawyła głośno i czysto wznosząc łeb ku niebu. To była jej pieśń zwycięstwa... Zakończona cichym skamleniem. Zabicie tego stwora nie przyniosło ulgi. Zaledwie rozładowała agresję. Wilkołaczyca zaczęła szukać Carmen szukając znajomego zapachu - tak różnego od zapachu innych żywych istot.
Powiew wiatru zwiał dym i odsłonił pole walki. Amber usłyszała wrzawę od strony miasta.
"Spodobało im się. Możesz wracać do miasta... w tej postaci" powiedziała Carmen. "Będę w pobliżu, dziś jesteś gwiazdą" zachichotała.
- Gwiazdą? - wymamrotała nie bardzo rozumiejąc o co chodzi. Amber nieco niepewnie ruszyła w stronę miasta. W razie czego była gotowa wiać, gdyby jednak ludzie nie chcieli wilkołaka wśród swoich... Do tej pory wśród nich wyglądała jak oni.
"Jesteś w centrum uwagi"
Wilkołaczycę wręcz wciągnięto do miasta. Na szybko przygotowano jakiś festyn...
Amber była tak oszołomiona tym wszystkim, że dawała sobie niemal włazić na głowę. Nigdy wcześniej nie widziała, by ludzie z takim entuzjazmem podchodzili do wilkołaka w postaci bestii. Wszędzie wtykała nos korzystając z okazji, że ludzie na to nie zwracali większej uwagi. Szkoda, że nie wszystko z tego dnia zapamiętała... Ale na pewno jak tylko zapadła w sen spała twardo. By po przebudzeniu nie mieć pojęcia co się właściwie wydarzyło.
Carmen siedziała na łóżku przy śpiącej Amber. Teraz mieszkały w nieco innym lokum. Łóżko też było o wiele większe...
Kobieta westchnęła. Zaczęło się...
Ledwo obudzona Amber nie bardzo jeszcze wiedziała co się dzieje, ale jej nos wychwycił znajomy zapach w miejscu, którego nie poznawała. Wpakowała nochala w ubrania Carmen. Zamruczała jeszcze niedobudzona.
Carmen podrapała Amber za uchem, uśmiechając się nieco rozczulona.
Mruczenie się pogłębiło. Przeszło w westchnienie. Amber wreszcie otworzyła oczy chcąc się zorientować dlaczego inne zapachy są... dziwne.
- Hmm? - zdziwienie na wilczej mordzie wyglądało naprawdę zabawnie.
- Jesteśmy w nowym miejscu. Tu jest większe łóżko - zaśmiała się Carmen. - Możemy też teraz ćwiczyć wewnątrz miasta.
- Nowe miejsce? - bąknęła Amber. Pociągnęła nosem. - Dlaczego? - zadała nurtujące ją pytanie. Spojrzała na Carmen niczym szczenię szukające odpowiedzi na trudne pytania.
- No... teraz dla tych ludzi jesteś już czymś więcej niż alfą - powiedziała Carmen. - Chcą, byś była w pobliżu cały czas i dali ci najlepszy pokój jaki może zaoferować to miasto.
- Więcej niż alfą?! - Amber otworzyła szeroko oczy i zamrugała parę razy. Bycie alfą wiązało się z olbrzymią odpowiedzialnością. Bycie kimś więcej... Amber ledwo była w stanie sobie to wyobrazić.
- Jesteś ich obrońcą, kimś, an kim mogą polegać... i wzorem do naśladowania. Za jakiś czas zaczną cię wyznawać... i o to nam chodzi - powiedziała kobieta.
- Aha... - bąknęła. Nie będąc sobie w stanie do końca z tym poradzić w tej postaci, przyjęła formę człowieka. I natychmiast zbladła.
- Co tam? - mruknęła Carmen.
Amber zaszczękała zębami.
- Muszę się opiekować tak... Olbrzymią liczbą ludzi - bąknęła. Nie myślała, że nastąpi to tak szybko. Nie była przygotowana na tak gwałtowny obrót spraw. Była blada jak kreda.
- Ci ludzie opiekują sie sobą sami. Nie musisz doglądać każdego z osobna. To nie są szczenięta, które nic nie potrafią i trzeba je uczyć - uspokoiła ją Carmen. - Nie poradzą sobie tylko z jednym - Skazą. Jeśli zaczniesz rozwiązywać wszystkie ich problemy za nich to staną się słabi.
- Czyli mam tylko zabijać istoty Skazy? - spytała niepewnie. - Nie muszę dbać by mieli co jeść, pilnować by mieli gdzie spać i żeby byli zdrowi? - dodała.
- Rozejrzyj się. Mają gdzie spać. Wokół jest pełno ich "legowisk". Murowane domy, o których ci mówiłam. Potrafią dbać o swoje zdrowie. Świątynie i domy medyczne są rozsiane po mieście, a co do jedzenia... pamiętasz, jak mówiłam ci o uprawach ziemi i tym jak to funkcjonuje? Poradzą sobie - Carmen poklepała Amber po plecach. - Ludzki odpowiednik alfy nie zajmuje się rym wszystkim.
Dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą. Gdy szok i przerażenie z tym wszystkim związane jej przeszły przytuliła się do Carmen łypiąc jednym okiem na nowe, nieznane pomieszczenie.
Carmen objęła ją i przytuliła.
Pomieszczenie było duże. Miało więcej mebli i puszysty dywan. Miało też nie jedno, a aż trzy wyjścia
- Te wyjścia są na wypadek gdyby drapieżnik czyhał przy jednym? - spytała nagle dziewczyna.
- Nie, jedno jest na balkon, drugie jest do łazienki, a trzecie na korytarz - wyjaśniła Carmen.
- Balkon? - Amber zerknęła na Carmen pytająco.
- No pokazywałam ci - były w niektórych budynkach. Takie wyjście na zewnątrz ale na sporej wysokości. Ludzie rozwieszają tam swoje ubrania, gdy e wymyją lub czasem hodują tam kwiaty...
- No mówiłaś, ale nigdy nie widziałam go... Od środka - bąknęła. - Co się właściwie stało? Nie pamiętam bym tu szła - bąknęła zmieniając temat.
- Zaimprezowałaś. Piłaś alkohol i zasnęłaś przy stole - odparła Carmen, uśmiechając się półgębkiem.
Głupia mina była jedyną odpowiedzią na słowa Carmen. Dziewczyna zupełnie tego nie mogła sobie przypomnieć... A w każdym razie samej końcówki imprezy, bo dobrze pamiętała, że robiła wiele dziwnych rzeczy... Tańczyła, piła coś o bardzo przyjemnym smaku i sama nie wiedziała dlaczego pozwalała wszystkim dotykać swojego futra. Zwykle wolała obcych trzymać mniej więcej na dystans o długości jej łapy.
- Przypomnę ci - powiedziała kobieta. Przyłożyła dłoń do czoła wilkołaczycy. Po chwili wspomnienia ukryte pod mgiełką upojenia alkoholowego zaczęły wracać...
- Ooo... - bąknęła, gdy wspomnienia do niej wróciły. - Ludzie się mnie nie bali... - dodała jeszcze.
- Ano... - kobieta uśmiechnęła się. - No w każdym razie świetnie się spisałaś. Robimy sobie dzień wolnego. Proponuję skoczyć do pobliskiego lasu i odpocząć hm? - zaproponowała.
Amber skinęła głową. Dawno nie była w lesie. Stęskniła się za miejscem, które do tej pory zawsze było jej domem. Gdy tylko znalazła się w lesie dziewczyna zmieniła postać na wilczą i zniknęła w gęstwinie. Jej nos miał sporo pracy, poza tym w tym lesie nigdy jeszcze nie była. Odnalazła różne zwierzaki, nawet tak się zapomniała, że poćwiczyła sobie dla zabawy podkradanie się do ofiary. Wywołała przy tym panikę w niewielkiej rodzince lisów. Kicając niczym nieco zbyt wesoły zając wskoczyła do leśnego bajorka, a potem ucięła sobie drzemkę pod korzeniami drzewa.
"Amber... jest kłopot" powiedziała kobieta. "Jakiś kapłan Skazy podjął działania by nie utracić swoich "wiernych". Nic co mogłoby się nam spodobać. Trzeba wyrwać mu łeb..." mruknęła kobieta.
Wilczyca poderwała się pod swoim drzewem. Zarobiła korzeniem w łeb i wcale nie była z tego powody szczęśliwa. Warknęła i ruszyła wilczym biegiem w stronę miasta. Hasło "Skaza" działało na nią jak płachta na byka.
Pod miasta dotarła szybko.
"Powinnaś trafić na węch" stwierdziła Carmen. Strażnicy przepuścili bez szemrana opancerzonego wilka. Najwyraźniej poznali Amber po tych metalowych płytkach...
Wilczyca czuła zapach bardzo podobny do smrodu tamtej istoty. Zapach był słaby i mieszał się z inną wonią, ale był na tyle inny od całej reszty, że bez problemu dawał się wyodrębnić.
Amber ruszyła tym tropem, węsząc intensywnie. Smrodu Skazy nie znosiła jak niczego innego na świecie. Gdy zaczynała mieć wątpliwości co do kierunku, z którego dochodził zapach, przystawała i upewniała się dokąd biec. Chciała dopaść tego, który potencjalnie zamierzał skrzywdzić mieszkańców miasta.
Wilczycy nie zajęło długo szukanie. Ludzie rozstępowali siei robili jej miejsce. Paru nawet ruszyło za nią z ciekawości.
Amber dotarła wreszcie do domu, z którego piwnicy dochodził smród skazy. Było tam trochę ludzi, którzy powoli zaczynali nią trącić.. i kobieta, od której tak strasznie było to czuć.
Do domu wkroczyła już w formie bestii wywalając po prostu drzwi z zawiasów. Tym razem nie ostrzegła wyciem, że nadchodzi. Wparowała tam z drzwiami zamierzając rozerwać kapłana Skazy na strzępy.
Kobieta byłą rozwinięta w dziwny sposób. Miała rozrośnięte mięśnie. Chwyciła za metalowy symbol, który stał koło niej i ruszyła an Amber.
Bestia ryknęła tnąc długimi pazurami. Amber najchętniej odgryzłaby kobiecie głowę...
Metal pękł pod wpływem ciosu, a kobieta próbowała odskoczyć wstecz po inną broń.
Wilkołaczyca skoczyła i zacisnęła potężne szczęki na głowie kapłanki. Cięła jeszcze raz pazurami szarpnąwszy przy tym. Cios powinien rozerwać kobietę na trzy części.
Rozległo się głośne chrupnięcie, a dotychczasowi "wyznawcy skazy" zwiali w popłochu. Amber chyba oduczyła ich innowierstwa na dobre...
Wyszła za nimi bez pośpiechu na ulicę. W jednej z łap trzymała fragment tego co zostało z kapłanki. Była już spokojna, choć poirytowana. Zerknęła ilu ludzi za nią przyszło w to miejsce.
W sumie zebrał się tu niezły tłum. Amber miała w rękach mocno zmutowane kawałki ciała kapłanki.
Warknęła z głębi piersi nim zaczęła mówić.
- Nazywacie to miejsce Azylem, a sami spraszacie to ścierwo do domów - rzuciła na bruk to co do tej pory trzymała w łapie. - Nie jestem w stanie was bronić jeśli sami zapraszacie tu zagrożenie. Jeśli mamy być watahą, która oprze się i zniszczy Skazę, musimy współdziałać - rzuciła. Mówiła głośno. - Nie żądam od was stawania do walki, bo są wśród was słabi i chorzy, starzy i dzieci. Żeby ich wszystkich chronić wy nie możecie dopuścić Skazy do swoich serc - rzuciła. Cała sytuacja mocno ją poruszyła. Nie spodziewała się, że ludzie chcieliby współpracować ze Skazą. Niby Carmen wspominała o tym... Ale cała wataha Amber zginęła opierając się Skazie i poddanie się wpływom tego zepsucia było dla niej po prostu poza zasięgiem wyobraźni.
Ludzie rozglądnęli się za uciekającymi.
- Chyba do niektórych po prostu nie dotarło, ze stanowią zagrożenie dla innych wokół, jeśli spróbują przypodobać się Skazie... - mruknął starszy mężczyzna w pancerzu, uśmiechając się. - Posprzątamy tu - zapewnił. - Rozejdźcie się do domów... i opowiedzcie innym o tym co tu dziś zaszło... - krzyknął do ludzi zgromadzonych wokół domu.
Amber zaś stwierdziła że zarówno straż, jak i wielu ludzi w domach patrzą na nią z podziwem...
Bestia westchnęła. Wróciła do postaci niewysokiej dziewczyny o rozwichrzonej, czarnej czuprynie. Poprzedniego dnia ostro balowała, więc jej to nie przeszkadzało, ale dzisiaj dziwnie jej się patrzyło na ludzi z góry. Przywykła, że większość z nich jest od niej wyższa. Odetchnęła raz jeszcze... i stwierdziła, że się zgubiła.
- Drogą przed siebie do szerokiej ulicy z drzewami po lewej i prawej, a potem naprzód - powiedział starszy strażnik, zbliżywszy się. Amber poczuła znajomy zapach. Oczy mężczyzny na chwilę zmieniły barwę na czerwoną.
"Nikt jakoś nie miał dość odwagi by ci odpowiedzieć" wyjaśniła Carmen.
"Spotkamy się koło tawerny"
Tak kretyńskiej miny dziewczyna nie miała chyba od chwili, gdy jeszcze jako szczenię palnęła największą głupotę w swoim życiu i naszczekała na alfę. Całe szczęście, że stary i mądry wilkołak nie brał szczenięcia na poważnie i tylko się z tego śmiał. Ruszyła wskazaną drogą, wciąż zdezorientowana.
Carmen dołączyła się do niej po drodze.
- No... problem z głowy. W mieście jest jeszcze jeden lub dwóch takich... ale wkrótce stracą wyznawców - zachichotała.
Zamiast skupić się na słowach Carmen dziewczyna dokładnie ją sobie obejrzała. Zaangażowała i nos i dłonie. Nauczyła się je wykorzystywać do badania otoczenia zmysłem dotyku... Nos jednak bardziej bolał jeśli został przytrzaśnięty niż dłonie.
- Obwąchasz mnie w domu... - bąknęła Carmen.
- Co zrobiłaś? - spytała Amber, której ciekawość nie została zaspokojona.
- Zmieniłam postać - odparła Carmen. - Podobało się? - zaśmiała się.
- Jak wilkołak? - spytała.
- Nie do końca... - bąknęła Carmen.
Spojrzała na Carmen podejrzliwie. Zmieniła się w bestie i chwyciła Carmen w łapy. Dłuższe łapy wilkołaka pozwalały jej się szybciej poruszać, ciekawość ją zżerała, a Carmen powiedziała, że obwącha ją w domu. Amber nie zamierzała odpuścić.
- E? - kobieta uniosła brwi. - Informacji jak się zmieniam ze mnie nie wywąchasz.. - zaśmiała się.
W tej pozycji Amber musiała łypać na Carmen jednym okiem bo wielki pysk jej zawadzał. Zmieniła zamiar. Posadziła sobie kobietę na ramieniu i ruszyła prędkością typową dla wilkołaka w formie bestii o jej rozmiarach.
Carmen oparła się łokciem o głowę wilkołaczycy, uśmiechając się półgębkiem.
Dotarły do tawerny szybko. Amber poznała już budynek. Drzwi jednak były nieco za małe dla istoty rozmiaru Amber.
Bestia delikatnie postawiła Carmen na ziemi przed drzwiami.
- Robią za małe wejścia - skomentowała zmieniając postać na znacznie mniejszą... Teraz znów patrzyła na kobietę z dołu.
Udały się do pokoju, gdzie otrzymały obiad.
Pieczeń z dzika nadziewana grzybami, warzywami... i serem żółtym.
Pieczeń zniknęła w ciągu kilku mrugnięć okiem. Mimo jednak tak wielkiego czynnika dekoncentrującego Amber nie zapomniała o tym co ją tak zaciekawiło tego dnia.
- Jak zmieniłaś postać? - spytała.
- Posiadam pewne zdolności przemiany z faktu znania magii krwi - odparła Carmen.
- Magia krwi? - zdziwiła się Amber. Na magii znała się jak wilk na gwiazdach - w ogóle.
- Moc, którą się posługuję jest inna niż twoja. Ty posiadasz moc zła. Ja mam moc krwi. - powiedziała, zmieniając się powoli... w Amber. - O proszę - powiedziała jej głosem. Wszystko było takie samo. Nawet zapach.
Amber tknęła palcem przemienioną Carmen. Tknęła ją raz jeszcze zdziwiona tym co widziała.
- No widzisz - kobieta wzruszyła ramionami, po czym wróciła do normalnej postaci. - Po prostu ot tak potrafię przybrać inną postać.
Dziewczyna wciąż miała głupią minę.
- Czym jest magia krwi? - spytała.
- Jest jedną z dwunastu dziedzin magii, o których wiem lub które znam - odparła Carmen.
- I ona pozwala ci zmieniać postać? - coś się roiło w łebku Amber.
- Ano. Po parudziesięciu tysiącach lat praktyki - owszem - odparła, uśmiechając się.
- Ilu? - zdziwiła się. Nie umiała nawet do tylu liczyć.
Carmen uniosła brew. - Jaką znasz największą liczbę?
Amber spojrzała na swoje dłonie. Uniosła je obie w górę z wyprostowanymi palcami.
- Dobra.. no to muszę cię doedukować w tej kwestii - powiedziała Carmen.
Do wieczora wilkołaczyca była poważnie skołowana uzyskanymi informacjami. Poza tym matematyka okazała się działać na nią usypiająco... Dlatego pod wieczór była wymięta, a jej zdolności myślowe ograniczyły się do najprostszych. Umysłowe zmęczenie działało na nią mocniej niż fizyczne.
Carmen zademonstrowała Amber po co jest łazienka. W tym miejscu byłą nawet bieżąca woda...
Wilkołaczyca została ułożona do snu, a Carmen usiadła na łóżku koło niej, gładząc ją po włosach.
Zasypiając dziewczyna położyła głowę na kolanach kobiety i zasnęła twardo. Zaczęła traktować Carmen równie swobodnie co wszystkich innych potencjalnych członków watahy. W nocy coś jej się śniło. Zaczęła się wiercić.
Carmen przyłożyła jej dłoń do policzka i wyciszyła jej myśli, by uspokoić jej sen. Musiała się wyspać... następny dzień znów niósł ze sobą naukę.
Amber przekręciła się na bok i spała dalej. Już spokojnie.
Rano w ramach pobudki kichnęła potężnie. Aż usiadła.
- Na zdrowie - powiedziała Carmen. - Gotowa na kolejną porcję ćwiczeń? - zapytała, wstając powoli. - Dziś możemy popracować nad siłą lub szybkością - przeszła natychmiast do rzeczy, gdy Amber doszła do siebie po przebudzeniu.
Wilkołaczyca się zastanowiła. - A możemy rozwijać i to i to? - spytała.
- Mmm.. twoje fizyczne osiągi - owszem, ale jeśli chodzi o wykorzystanie mocy to raczej nie. Musiałabyś najpierw zwiększyć jedno, a potem drugie - odparła Carmen.
- A dziś mam się uczyć wykorzystania mocy czy fizyczne osiągi? - spytała Amber nieco niegramatycznie.
- Magią na razie osiągniemy zdecydowanie lepsze efekty - odparła Carmen.
- No to siłę. Ostatnio nie byłam w stanie urwać nogi tamtemu Świerw... No bestii Skazy - powiedziała.
- Dobra, chodźmy na śniadanie do głównej sali i ruszymy na plac który nam oddano na szkolenia - zaproponowała kobieta.
- Siłę zwiększymy w dość prosty sposób. Pokaże ci jak wykorzystać moc twojego przeciwnika przeciwko niemu samemu -
Dziewczyna ubrała się po czym zeszła razem z Carmen. Patrzyła na nią cały czas z zaciekawieniem.
Po śniadaniu składającym sie z potężnej porcji jajecznicy na cebulce, czosnku, kiełbasie i grzybach udały się na plac, gdzie Carmen nakazała Amber spróbować wyśledzić energię negatywną krążącą w jej ciele.
Wilkołaczycy udało się po paru minutach prób.
- Każdy ma w sobie trochę tej energii. Ty ją kontrolujesz. Skup ją w dowolnym miejscu w jego ciele i wykorzystaj wedle uznania. Stworze golema ze skał tam - wskazała trochę kamiennych bloków leżących bezładnie.
- Będziesz się siłować z tym ramieniem wykorzystując to o czym mówiłam. Pasuje?
- Hmm... Każdy? Dobrze - Amber była gotowa, chociaż nie wiedziała, czy ma zostać w tej postaci czy się zmienić.
Najwyraźniej nie miało to znaczenia. Carmen stworzyła kamienne ramię i stół z bloków skalnych. Podstawiła blok do siedzenia dla Amber.
- Widziałaś już jak ludzie siłują się na rękę. Zapraszam - wskazała dłonią miejsce Amber.
- A... Tak siłować - bąknęła zdziwiona. Przyzwyczajona była do siłowania się w wykonaniu wilkołaków, gdzie całość polegała na napieraniu całą swoją siłą i całym ciałem... Dziewczyna wciąż nieco zdezorientowana klapnęła na bloku starając się odtworzyć z pamięci jak siłujący się w gospodzie mężczyźni trzymali ręce.
Carmen jej pomogła ułożyć rękę, po czym wpuściła w golemiczne ramię trochę negatywnej energii. - Siłowanie rozpoczyna się, gdy dotknę twojej dłoni - powiedziała, stając koło stołu.
- Gotowa?
Skinęła głową starając się jednocześnie skupić się na tej negatywnej energii i na siłowaniu się.
Udało jej się wyczuć energię i poczuła, że może nią kierować i nie tylko. Przy odrobinie nacisku powinna dać radę wysadzić kawałek ramienia... lub po prostu zmusić je by przestało się jej opierać.
Perspektywa wysadzenia kawałka ramienia wydała jej się tak ciekawa, że postanowiła spróbować.
Skała pękła i złamała się pod wpływem siły Amber. Wybuch był za mały by rozsadzić skałę, ale skruszył ja na tyle, że Amber urwała całe ramię...
- O! ładnie... - powiedziała Carmen. - Niezły pomysł, ale pokażę ci co też da się z tym zrobić - powiedziała, przypasowując ramię na miejsce. przesunęła dłonią po linii pęknięć, czyniąc skałę litą na powrót.
- Jeszcze raz - poleciła.
Carmen udało się przyciągnąć całą uwagę Amber. Dziewczyna była naprawdę bardzo zaciekawiona co się będzie działo. Była maksymalnie skupiona. Przystąpiła do kolejnej próby.
- Dobra.. podczas siłowania się.. zabierz tę moc do siebie - poleciła, po czym przekazała do ramienia znów trochę mocy i dotknęła dłoni Amber, gdy była gotowa na rozpoczęcie siłowania się.
Dziewczyna znów skoncentrowała się na tej mocy starając się ją przyciągnąć ku sobie. Ciekawiło ją jakie będą efekty.
Ramię zaczęło kruszyć się, a Amber poczuła nagły zastrzyk siły i zmiażdżyła trzymaną kamienną dłoń .
- Pozbawiasz przeciwnika siły i momentalnie używasz jej przeciwko niemu - wyjaśniła Carmen.
Zachwyt malował się na twarzy dziewczyny. - Podoba mi się to! - rzuciła z entuzjazmem.
- Poćwicz.. w przeciwieństwie do mocy która pobierasz z kamiennego ramienia cudzą moc będziesz mogła zatrzymać na stałe.. i będziesz na to miała okazję. Skaza zaatakuje po południu od innej strony. Myśli, że nie wiem o przedsięwziętych planach... ale mamy dobre rozpoznanie - kobieta wyszczerzyła się w drapieżnymi uśmiechu.
- Rozpoznanie? Masz zwiadowców? - spytała.
- Mmm poniekąd - uśmiech kobiety złagodniał. - Jedna osoba "podgląda" Skazę... lub wręcz patrzy jej na ręce, i pozyskujemy przez nią informacje.
Amber patrzyła przez chwilę w twarz Carmen. Ciekawiło ją dlaczego kobieta tak się uśmiechała. Zdążyła zauważyć, że ludzka mimika miewa różne znaczenia, ale nigdy nie zdołała skojarzyć wszystkich.
Carmen otrząsnęła się.
- Dobra, ćwiczymy dalej! - powiedziała, odtwarzając ramię ponownie...
Wilkołaczyca uznała to za świetną zabawę. Bardzo jej się wykradanie energii spodobało. Na koniec ćwiczeń szczerzyła się zadowolona.
- Przygotuj się... masz kolejne starcie z silami Skazy za dwie minuty, ja się odsunę - powiedziała kobieta, po czym poszła miedzy budynki.
Dziewczyna się przekształciła by móc wyczuć istoty Skazy na węch. Zaczęła ich szukać.
Zbliżali się... spod ziemi. Na środku placu pojawiła się dziura, jakby bruk zapadł się do środka ziemi... Wyłoniła sie z niej postać w przybliżeniu ludzka, ale okrążał ja całun ciemności...
Amber się przyjrzała... jej przeciwnikiem był szkielet w ciężkiej czarnej szacie, spod której sączył się ciemny dym.
Nie czekając na nic ożywieniec chwycił za swój wielki miecz i ruszył w stronę Amber, unosząc się nad ziemią.
Bestia parsknęła... Szkielet? Podjęła próbę chwycenia miecza jedną łapą, tak by go unieszkodliwić. Drugą łapą chwyciła samego szkieleta... I tak jak ćwiczyła przez kilka ostatnich godzin pozbawiła szkieleta mocy.
Szkielet zadał cios mieczem i Amber chwyciła za ostrze. Rozległ się zgrzyt, gdy głownia zablokowała się między płytami rękawicy Amber.
Szkielet chwycił Amber za przegub i walczył z jej kontrolą mocy. W jego pustych oczodołach zaczęło iskrzyć sie zielonkawe światło.
Amber zacisnęła szczęki na jego czaszce by ją zmiażdżyć. Jak nie wóz to przewóz.
Szkielet oparł nogę na jej klatce piersiowej i zatrzymał na dystans od siebie. Amber tymczasem przejęła około 10% jego mocy.
Amber łapami postarała się go przyciągnąć do siebie choćby miała mu złamać kości nogi. Wciąż chciała mu wydrzeć jego moc.
Iskry błysnęły jaśniej i szkielet zionął w Amber zimnym płomieniem błękitnej barwy. jej futro i pysk pokryły się szronem, a lód skuł szczęki.
Szkielet stał obecnie na jednej nodze, Amber poderwała go więc z ziemi i ruszyła szarżą w stronę najbliższej ściany by staranować ją szkieletem.
Ściana pękła i Amber wpadła do jakiegoś magazynu... Szkielet puścił miecz i jej przegub i odbił się nogą od niej, tocząc po posadzce.
Amber rzuciła w niego mieczem i skoczyła w jego stronę chcąc go zmiażdżyć ciosem od góry.
Szkielet.. chwycił miecz i zamachnął się na Amber, która w ostatnim momencie zdołała się uchylić i skoczyć an bok przed kolejnym ciosem. Miecz ożywieńca zamieniał się w szara smugę podczas ruchu.
Amber kątem oka szukała w pomieszczeniu czegoś czym mogłaby rzucić w przeciwnika.
było tu sporo pak i pudeł, ale nie wyglądały na specjalnie odporne na obrażenia.. był też spory fragment ściany.
Amber postarała się tym kawałkiem rzucić w szkieleta. Gdy oberwie ścianą może przestanie wydziwiać z mieczem... I wilczyca będzie mogła do niego doskoczyć.
Szkielet przeciął ścianę na pół ciosem miecza i ruszył naprzód, wywijając ostrzem młynki. Dla obserwujących przez okna magazynu ludzi wyglądało to jakby szkielet stworzył wokół siebie szarą ścianę...
Amber uderzyła więc w niego szponami z obu łap. Warknęła przy tym z głębi gardła.
Szkielet atakował od boku. Trafił w bok Amber i ostrze... zacięło się w pancerzu wilkołaczycy, która chwyciła szkielet za ramiona i wyrwała mu ręce. Istota zasyczała głośno, buchając kłębem czarnego dymu. Amber dalej trzymała oba ramiona, gdy ożywieniec zapadł się w czarną dziurę, która nagle powstałą w posadzce magazynu.
Amber chciała go chwycić za głowę, gdy ten znikał. Zareagowała najszybciej jak umiała. Nie sięgnęła, więc rzuciła się w ciemność.
Gdy Wilkołaczyca wskoczyła za nim zdołała go chwycić i poczuła, że istota jest n tyle osłabiona, że przejęcie całej energii od niej byłoby kwestia paru sekund.
Amber po prostu przejęła resztę jego energii...
Kilka czerwonych wici objęło ją w pasie i pociągnęło z powrotem do magazynu. Carmen postawiła ją obok siebie i "wici" zniknęły.
- No... ładnie - powiedziała, uśmiechając się.
- Co to? - Amber chwyciła w łapę jedną z wici, którymi wyciągnęła ją Carmen nim owa wić zniknęła.
- Takie dodatkowe twory - odparła Carmen. - Jestem w stanie stworzyć takie łagodne lub agresywne - wyjaśniła.
- Przydatne - mruknęła przekrzywiając wielki łeb. - Dlaczego stwór pojawił się w środku miasta? - spytała.
- Bo go teleportowałam. Poszukiwał ciebie w innym mieście. Wyśledziłam go i przerzuciłam tutaj, wiec teraz Skaza myśli, że jesteś gdzieś indziej i tam będzie dokładnie szukać - wyjaśniła Carmen. - Nie musisz się bać o mieszkańców tamtego miasta...
- Och... Tele-por-to-wa-łaś? - bąknęła. - Ale jak tam będzie mnie szukać, to tam zrobi komuś krzywdę - dodała.
- Właśnie mówię, byś sienie martwiła. ten tu był nastawiony an szukanie i eliminację. Teraz skaza wyśle raczej nieuzbrojonych poszukiwaczy - odparła kobieta.
Amber miała dziwną minę. Nie była co do tego przekonana. Słowo "raczej" w wypowiedzi Carmen zasiało dodatkowe ziarno niepewności... - Co teraz z mocą, którą mu wydarłam? - spytała zmieniając temat.
- Zastosuj. Wzmocnij swoje mięśnie na stałe na przykład - zaproponowała Carmen. - Ogólnie jak wydrzesz z kogoś część to próbuj wykorzystać ja przeciw niemu, a potem gdy go pokonasz, odbierz mu resztę. Tak jest szybciej, szczególnie przy silnych przeciwnikach.
- A! Nie pomyślałam o tym - mruknęła. - Czyli mogę teraz zwiększyć moją siłę... - wymruczała pod nosem i skoncentrowała się chcąc wzmocnić mięśnie w swoim ciele. Dogrzebała się do posiadanych przez siebie zapasów mocy zła by tego dokonać.
Wykorzystanie zdobytej mocy poszło sprawnie i szybko. Wkrótce siła Amber stała się silniejsza, a Carmen poklepała ja po łbie. - Dobra robota.. no to wracaj do postaci ludzkiej, pokaże ci jak można łatwo się odprężyć. Robimy sobie wolne na resztę dnia.
Po krótkiej chwili przed Carmen stała już czarnowłosa dziewczyna. - Odprężyć? - to słowo kojarzyło jej się w sumie głównie z leżeniem brzuchem do góry pod drzewem w ciepły dzień po obżarciu się do nieprzytomności...
- Tak, chodź - powiedziała Carmen. W tawernie po solidnym posiłku Carmen zawołała Amber do łazienki. Amber miała tam gotową gorącą kąpiel. - Rozbierz sie i wskakuj - poleciła kobieta.
Rzuciła ubrania na podłogę jak to zwykle robiła i dotknęła wody. Cofnęła dłoń zdziwiona jej wysoką temperaturą. Spojrzała pytająco na Carmen.
- No wchodź, wchodź, zobaczysz jakie to fajne, jak się całą zanurzysz - zachęciła kobieta, uśmiechając się.
Amber weszła więc do wanny, ostrożnie. Trochę się obawiała wysokiej temperatury. W końcu siadła w wannie i znów spojrzała na Carmen.
- Oprzyj się o krawędź wanny i rozluźnij - poleciła kobieta.
Oparła się więc. Rozluźniła mięśnie i odchyliła głowę w tył by móc dalej patrzeć na Carmen.
Carmen zaczęła rozmasowywać Amber ramiona, siadając za nią.
Syknięcie, które przeszło w ciche piśnięcie było jedyną oznaką tego, że Amber poczuła to w mięśniach. Ostatnio używała ich sporo. Odpowiedzialność jaka na nią spadła dokładała swoją szuflę trosk i niepokojów w jej prostym życiu.
- Rozluźnij się i uspokój... zaraz ból minie - powiedziała Carmen, masując dalej.
Dziewczyna odetchnęła i postarała się wykonać. Zmrużyła oczy i po prostu siedziała w wodzie patrząc na Carmen.
Kobieta spokojnie ja masowała dalej, uśmiechając się.
- Chyba sama też się walnę do jakiejś dużej balii z ciepłą wodą, skoro zajmujesz wannę - mruknęła.
- Mogę wyjść - bąknęła nieco niemrawo Amber. - Nie będę zajmować - znalazła najprostsze rozwiązanie jakie była w stanie wymyślić.
- Leż dalej... zaraz powinno cię najść takie mile rozleniwienie - odparła Carmen.
- Ale chciałaś... - bąknęła. Masaż już ją rozmiękczył, więc próba wstania skończyła się lądowaniem w wodzie.
- Leż, leż.. - powiedziała Carmen i wyciągnęła skądś sporą balię, po czym zaczęła lać do niej ciepła wodę. Przy okazji odwołała swój kombinezon, by po chwili zanurzyć się w wodzie.
- Iiip, iiip, iiip... - walka z pianą, która dostała się do oczu Amber przy użyciu pokrytych pianą dłoni była z góry skazana na porażkę. - Iiiiip...
Carmen zanurzyła jej dłoń w wodzie, zamieszała na boki, by odsunąć pianę i wtedy otarła jej mokrą dłonią twarz. - tak to się robi - powiedziała. - Ale można też inaczej... zamknij oczy, wstrzymaj oddech, poleje ci twarz wodą.
Wykonała czekając na wodę w okolicach twarzy. - Tak się ludzie odprężają? - spytała.
- Nie no, nie pakują sobie piany do oczu - zaśmiała się Carmen. - Rób wdech i wstrzymaj oddech - powiedziała, po czym polała jej twarz wodą, gdy Amber była gotowa.
Na koniec dziewczyna wypluła nieco wody z ust, która jakimś cudem zdołała się tam dostać. Otworzyła mocno zaczerwienione oczy. Oparła się rękami o brzeg wanny i na rękach oparła brodę. Patrzyła na Carmen tymi swoimi bursztynowymi oczami... Teraz z lekkim akcentem czerwieni.
Carmen wpakowała się do gorącej wody i odetchnęła, opierając nogi o krawędź balii. Po chwili zaczęła przysypiać...
Amber odruchowo uruchomiła nos. Pierwszy raz widziała przysypiającą Carmen. Dla dziewczyny była to całkiem nowa sytuacja.
Po chwili Carmen zasnęła zupełnie, uśmiechając się lekko.
[---]
Po dłuższym czasie Amber się wzdrygnęła. - Zimno - bąknęła.
- No to wstajemy - zaproponowała Carmen i pomogła dziewczynie wstać, po czym sama się podniosła. Amber się wygramoliła i zaczęła szczękać zębami i szukać ręcznika. Ale co ciekawe, gdy go znalazła podała go wpierw Carmen by kobieta się wytarła.
Kobieta dała jej drugi ręcznik wiszący poniżej pierwszego. - mamy dwa - uśmiechnęła się.
- Nie wiedziałam - bąknęła. Otuliła się ręcznikiem chcąc odzyskać nieco ciepła.
Carmen się wytarła i pomogła Amber się wytrzeć, przywoławszy swój kombinezon.
Amber zrobiło się nieco cieplej. - Wygodne - skomentowała pojawiający się na kobiecie kombinezon.
- Ano... tak samo zaraz przywołasz sobie swój pancerz. Jeszcze jakieś ubranie musimy ci załatwić, przypominające mój strój... - stwierdziła.
- E? Załatwić? - Carmen ponownie zyskała zainteresowanie Amber. Dziewczyna przekrzywiła głowę. Jak pies, którego coś zastanawia.
- No Darkninga poprosić o podobny - odparła kobieta, po czym zmilkła na chwilę. - Jaki kolor chcesz? - uśmiechnęła się.
- Kolor? Jak moje futro - powiedziała Amber. Miała jeszcze bardziej zdziwioną minę.
- Dobra.. czarny - powiedziała kobieta i znów zamilkła. - Dostaniesz jutro - zachichotała.
- Co ty zrobiłaś? - spytała. - I kto to jest Darkning? - dziewczyna domyśliła się, że chodzi o osobę.
- Mówiłam ci już, ze należę do Mrocznej Trójcy? - zapytała Carmen.
- Eeee... A co to? - padło pytanie.
- Nie mówiłam.. no dobra, sprawa wygląda tak. Kawał czasu temu mężczyzna imieniem Darkning założył Mroczną Trójcę, w której skład wchodzi on, ja i jeszcze jeden imieniem Sotor. Mamy do dyspozycji bardzo dużo mocy i cala organizacje, to tak najprościej mówiąc
- No i? - Amber nie za bardzo załapała. - Tworzycie dużą watahę? - podjęła próbę zrozumienia.
Carmen westchnęła cicho. Nie poszło tak łatwo jak miała nadzieję. Zaczęła tłumaczyć Amber czemu ludzie zawiązują różne ugrupowania i gildie...
Dziewczyna klapnęła tam gdzie stała słuchając uważnie. - Czyli wy jesteście taką grupą... Czym się dokładnie zajmujecie? - spytała.
- Gromadzeniem mocy - odparła Carmen. - Zadanie bez końca, wiec nie musimy się martwić o to, ze kiedyś przestaniemy mieć cel w życiu
Amber skinęła głową. Zrozumiała o co chodzi. - Poza wykradaniem mocy komuś można zdobyć ją inaczej? - spytała.
- Owszem, ale wykradanie to najprostszy sposób. najwięcej mocy można odebrać silniejszym od siebie - wyjaśniła Carmen.
- Jak można wykraść moc komuś kto jest silniejszy? - spytała.
- Pokonując go w sposób, na który nie jest przygotowany - odparła kobieta.
Skinęła głową poważnie. - Duża siła jest przydatna. Zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, ale im jest się silniejszym tym mniejsza szansa spotkania tych silniejszych od siebie... Bo jest ich coraz mniej. A z dużą siłą można zająć się tym co dla kogoś jest ważne - powiedziała.
- Ano, ale my posiadamy moc dla mocy - wzruszyła ramionami. - Inny cel nie jest potrzebny
- Ale coś musicie z nią robić. Mieć jedzenie i go nie zjeść? Mieć wodę i jej nie pić lub nie wykąpać się w niej? Mieć jamę w której się nie śpi? Wszystko ma jakieś zastosowanie i posiadanie tego dla samego posiadania jest niepraktyczne. Mogę zrozumieć posiadanie i wykorzystywanie wtedy gdy zajdzie potrzeba bez celu dodatkowego ustalonego - Amber myślała na głos.
Carmen pokręciła głową.
- Widzisz... jestem nieco inną istotą niż ty i ja na przykład nie potrzebuję innego celu. Zastosowanie mocy zmienia się, ale posiadanie jej dalej jest celem. Jest to rozwój, sięganie dalej i łączą się tym różne korzyści, które jednak z mojej perspektywy w dalszym ciągu są dodatkami. Często bardzo istotnymi... ale dodatkami. Doprowadzę cię teraz do możliwości zemsty i pomogę dalej do dnia w którym wreszcie umrzesz... i dopilnuję, byś umarła ze starości - mrugnęła do niej. - A potem zapewne znajdzie się inny cel... ale główny cel pozostaje ten sam. Moc.
- No i o tym mówię! Chcesz mocy i gdy masz okazję ją wykorzystujesz. Moc jest celem, ale po drodze pojawiają się też inne, w których realizacji pomaga ci moc - Amber zaczęła wymachiwać rękami obrazując... a raczej starając się zobrazować swoje myśli.
Carmen skinęła głową. - No tak to wygląda.
Amber okazała swoją radość... Wykonując karkołomny skok. Sama się zdziwiła, bo nie spodziewała się, że zrobi salto. Jeszcze nie przywykła do wzmocnionych mięśni. Na szczęście wylądowała na miękkim dywanie, na brzuchu.
Carmen spojrzała na nią, po czym zebrała ją z ziemi, biorąc na ręce.
- Dobra... to może chodźmy już spać? - zaproponowała.
- No można - ziewnęła. Przez cały ten czas jej myśli zajęte były czymś innym, tak że zapomniała o zmęczeniu. A dzisiejsze wydarzenia sprawiły, że była dość mocno zmęczona.
Tak więc obie poszły spać, tym razem jednak Carmen też zdecydowała się zdrzemnąć.
Amber wykorzystała okazję by się wtulić w Carmen. Tak bardzo jej to teraz przypominało mieszkanie z watahą, że tej nocy spała jak żadnej nocy od czasu, gdy wataha zginęła.
Carmen przytulała ją i sama zasnęła niewiele po niej, uśmiechając się. Spanie z kimś zawsze było przyjemne...
Amber obudziła się dość niechętnie. I błędnie była przekonana, że jest w postaci wilka... Jakby nie patrzeć śniło jej się, że jest na polowaniu. Wciąż jeszcze przez sen czując czyjś zapach zaczęła lizać... Carmen tym razem obudziła się przy pierwszych oznakach czułości. Amber ją załaskotała... i kobieta pisnęła, po czym zaczęła się śmiać.
Dopiero po chwili objawy czułości ustały. Śmiech kobiety dobudził dziewczynę. Amber spojrzała sennie na Carmen.
- Polizałaś mnie po szyi - bąknęła Carmen.
Trybiki zaczęły pracować. Amber pocałowała Carmen przypominając sobie, że jest teraz człowiekiem i że ludzie nie liżą innych.
Carmen odpowiedziała pocałunkiem i się uśmiechnęła.
- Jak się spało?
Amber westchnęła. - Bardzo dobrze. Od dawna tak nie spałam - bąknęła.
- Cieszę się - powiedziała Carmen. - To co? Gotowa na kolejne wyzwania? - mrugnęła do niej.
- Wyzwania? - Amber się zainteresowała.
- No... nauczę cie dziś kolejnego nowego ataku - powiedziała.
- Jakiego? - było to pierwsze pytanie jakie się nasunęło dziewczynie na myśl.
C.D.N.
Bursztynowe oczy z wyrazem absolutnego zdziwienia śledziły poczynania Carmen. Skrzynia pod tym łóżkiem? Amber przewiesiła się przez krawędź łóżka zaglądając pod nie. Przecież spędziła pod nim prawie dwie godziny... Nie przypominała sobie obecności jakiejkolwiek skrzyni. Jej zaskoczenie było jeszcze większe, gdy kobieta wydobyła zawartość.
- Zbroję? Do czego służy? - bąknęła zdezorientowana. Czuła, że coś przegapiła. Chyba nie posiadała wiedzy, którą mieć powinna... Albo dawno temu wyrzuciła ją z pamięci uważając za nieistotną.
- Ludzie noszą pancerze, gdy chcą móc więcej wytrzymać podczas walki. Metal jest twardszy niż skóra... cięższy, ale twardszy - wyjaśniła Carmen. - Widziałaś nieraz opancerzonych ludzi, gdy szłyśmy przez miasto.
- To ci ludzie, którzy tak wolno się poruszali i błyszczeli w słońcu? Razili w oczy - skomentowała.
- No twój pancerz nie odbija światła, więc nie będzie raził, a i jest dla ciebie dostatecznie lekki by cię nie spowalniać - wyjaśniła Carmen.
- To się ubiera jak koszulę czy inaczej? - spytała niepewnie. Zupełnie nie wiedziała jak się tym posłużyć.
- Podobnie... - Carmen zaczęła pomagać Amber z zakładaniem zbroi. Zakładane części zmieniały kształt, dopasowując się do ciała wilkołaczycy.
Intensywne mruganie było w tej chwili jedyną oznaką konsternacji jaką przeżywała Amber. Dziewczyna poddała się zabiegom Carmen mającym na celu uzbrojenie jej.
- Każda zbroja się tak zachowuje? - spytała, gdy została opancerzona.
- Tylko ta. Dopasowuje się do ciebie, bo jesteś Wybranką Azariel - wyjaśniła Carmen.
Obejrzała się już w zbroi. Zrobiła kilka ruchów rękami i nogami sprawdzając, czy nie będzie utrudnień.
- Mogę się zmienić? - spytała.
- Oczywiście - odparła Carmen. Zbroja przylegała do skóry idealnie i nie krępowała ruchów. W pewnym momencie Amber wydało się, że odkształca się podczas ruchu...
Dziewczyna obserwowała zachowanie pancerza uważnie. Zaczęła ostrożnie zmieniać kształt.
Pancerz dostosowywał się na bieżąco odginając jak mokra glina. Rozszerzał się, by dalej osłaniać możliwie dużą powierzchnię ciała Amber.
- Hmrrr - komentarz z wilczej mordy był bardzo wymowny. Amber zwiesiła długi czerwony jęzor w typowo psim uśmiechu.
- Działa też w wilczej postaci - powiedziała Carmen. - No dobra. Teraz weź miecze do łap - poleciła, podając Amber broń.
Nos poszedł w ruch. Wilkołaczyca wpierw powęszyła chwilę broń. Potem chwyciła ją w łapy niewprawnie. Po prostu trzymała miecze, nie bardzo wiedząc co z nimi zrobić.
Miecze szybko zaczęły zmieniać postać i przylgnęły do jej łap w postaci... szponów.
- Iiiip, iiip? - wielki czarny wilkołak skamlący pod nosem z powodu dezorientacji był na pewno rozbrajającym widokiem. Amber ruszała palcami łap nie bardzo wiedząc co się stało z mieczami. - Iiiip? - skierowała pytające spojrzenie na Carmen.
Carmen pogłaskała wilczysko po łbie.
- To przedłużenie twoich pazurów... ten metal jest od nich twardszy i ostrzejszy - wyjaśniła. - I odrasta bardzo szybko, jeśli by go ułamać.
Amber wróciła więc do formy ludzkiej. Ciekawiło ją czy pozostaną jej takie wielkie i strasznie wyglądające szpony czy znikną...
Szpony zostały zredukowane do płaskich płyt przylegających do wierzchu dłoni. Wyglądały jak ochraniacze...
Nagle jej zainteresowanie pancerzem gdzieś uleciało.
- Chodźmy na śniadanie - palnęła ni z tego ni z owego. Wciąż była wilkołakiem. Głodna nie była w stanie myśleć o niczym innym.
- W sumie już obiad... trzeba nadrobić - powiedziała Carmen.
- A obiadu się nie je kilka godzin po obudzeniu? - spytała. Oblizała usta nie mogąc poradzić sobie z napływającą do ust śliną.
- Jest już późno, posiłki są zależne od pory dnia - odparła Carmen. - Chcesz jeść w pokoju, czy spróbujesz już w sali na dole?
- Na dole? - Carmen udało się mimo wszystko rozbudzić ciekawość dziewczyny. - Nigdy nie jadłam na dole - bąknęła.
- Dobra, spróbujemy jeszcze w pokoju. Sztućcami - stwierdziła. - Poczekaj - poleciła i poszła po jedzenie. Wróciła po chwili z posiłkiem dla Amber. Żeberka z serem i grzybami.
Ser i mięso w jednym miejscu sprawiły, że Amber niemal sfiksowała. Dwa elementy, które sprawiały, że wodziła wzrokiem za Carmen od chwili, gdy ta z jedzeniem wkroczyła do pokoju.
- Jedz sztućcami - przypomniała Carmen.
Nawet w ludzkim ciele doskonale czuła zapach jedzenia, dlatego z trudem zmusiła się do tego by chwycić sztućce. Jeszcze trudniej przyszło jej przypomnienie sobie, że sztućców musi użyć. Ale gdy już zabrała się za jedzenie zapomniała, że jeszcze nie posługuje się nimi tak wprawnie... I jedzenie zniknęło z talerza w tempie tak szybkim jakby Amber jadła rękami... Na koniec zabrała się za kości z żeberek...
- Do kości zmień postać - zaproponowała Carmen.
Nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Jedna przemiana i kilka chrupnięć później na talerzu zostały tylko te rzeczy, których nawet wilk by nie zjadł - czyli najtwardsze części kości. Amber westchnęła zadowolona.
- Krótki odpoczynek i skoczymy poćwiczyć walkę nowymi szponami, dobra? - zaproponowała kobieta.
- Dobrze - odparła. Patrzyła przez chwilę na talerz i westchnęła. Trochę smutno jak na nią.
- Co jest? - Carmen pogładziła Amber po głowie.
- W dziczy nigdy takich rzeczy nie jedliśmy. Pomyślałam, że miło by było, gdyby moja wataha miała okazję tak się najadać... - bąknęła.
- Jak dobrze pójdzie to wilkołaki zagoszczą między ludźmi, więc... - uśmiechnęła się. - Może inne watahy będą mogły skorzystać?
Amber skinęła głową. Nie patrzyła na Carmen pogrążona w swoich myślach. Gdy wróciła wspomnieniami do swojej watahy wróciło uczucie nienawiści i pragnienie zemsty, które cały czas czekało na dnie jej serca na właściwy moment. Niezaspokojone pragnienie paliło. Nawet nie zauważyła, jak jej zmieniający się nastrój zaczyna wpływać na jej wygląd.
- Amber... zatrzymaj nienawiść na dzisiejszy wieczór, będziesz miała okazję dać upust agresji... ale do tego czasu... - Carmen położyła dłoń na jej ramieniu. - Spokojnie...
Nie do końca świadoma tego się wokół niej działo Amber warknęła na Carmen. Uspokojenie się zajęło jej dłuższą chwilę, choć i tak był to spokój tylko pozorny. Po oczach widać było, że pali się do bitwy.
- Chodź... przetestujesz swoje szpony od razu na tworze Skazy... - zaproponowała kobieta. - Tylko wróć do w pełni ludzkiej postaci...
Słowa wypowiedziane przez Carmen sprawiły, że dziewczyna wysiliła się by powrócić do postaci człowieka. Jedynie oczy dziewczyny miały ten sam wyraz.
- Za mną - powiedziała kobieta i ruszyły.
Stanęły przed miastem i Carmen wskazała dość odległy jeszcze kształt... coś brnęło przez pola w stronę miasta...
Dziewczyna wbiła w to coś swoje spojrzenie.
- To jest istota Skazy? - spytała. Jej głos był nieco niższy niż zwykle, bo z trudem jej przychodziło zachowanie ludzkiej postaci. Poruszyła barkami czekając na odpowiedź Carmen.
- Tak... zmień postać i przygotuj się... - odparła Carmen. W mieście tymczasem rozległy sie dzwony...
Istota wygalała dziwnie. Miała cztery dolne nogi, na których wspierał się wór mięsa z paroma sporymi cystami na powierzchni...
Amber warknęła zmieniając postać.
- Co to robi? - zadała elokwentne pytanie. Czuła nienawiść i chęć mordu, ale wiedziała, że żeby dokonać zemsty musi przeżyć. A w tym pomogą informacje.
- To jest Ścierwiak. Te cysty otwierają się i wypluwają żrąca substancję. Utnij temu czemuś nogi, by to unieruchomić. Wtedy otworzy się, wypuszczając nieumarłych. Musisz ich wtedy wybić, a ostatecznie zniszczyć odsłonięte serce istoty.
Wilkołaczyca sprawdziła czy szpony, które powstały z mieczy są na miejscu. Będzie ich potrzebowała jeśli chciała uciąć nogi stworowi. Zawyła - głośno i czysto - pieśń łowcy udającego się na polowanie...
Istota tymczasem zbliżyła się na tyle, że wilkołaczyca czułą wyraźnie jej paskudny smród. Tak pachniały rozkład i chore ciało...
Na murach obronnych i w domach pojawili się ludzie, gapiąc na nadchodzącą bestię, nie zważając na dzwony... ktoś stanął na drodze istoty Skazy.
- Jak bardzo ludzie są podatni na nadzieję... - szepnęła Carmen, ulatniając się pod postacią czerwonej mgły nim ludzie ją spostrzegli.
Amber ruszyła w stronę stwora Skazy. Alfa i pozostałe wilkołaki w wataże mocno zakorzenili jej w głowie wiedzę, że to co chore należało eliminować. Kolejny powód by zabijać te stwory... Amber ryknęła ruszając już do ataku, gdy bestia znalazła się wystarczająco blisko. Zapamiętała sobie by unikać oblania tym świństwem. Nie wiedziała w końcu ile wytrzyma ten pancerz. Za to wiedziała, że najlepiej uderzać w ścięgna i stawy, gdzie skóra była najcieńsza i najłatwiej było o poważne uszkodzenia.
Istota na wstępie splunęła na wilkołaczycę, ale ta uniknęła bez problemu, zbliżając się, Wtedy Ścierwiak uniósł się na dwóch nogach i podniósł te od strony Amber. Próbował ją zdeptać.
Amber uskoczyła tak by nie znaleźć się zbyt daleko od istoty i cięła szponami prosto w staw od tej bardziej miękkiej i delikatniejszej strony. Chciała sprowadzić stwora do parteru. W walce zdała się na swoją szybkość.
Kość chrupnęła, aczkolwiek nie pękła... noga ułamała się po sekundzie pod wpływem ciężaru istoty.
Rozległo się grzmienie. Istota znów zaczęła pluć cieczą na boki, tym razem nie celując w Amber, a pokrywając po prostu teren tym paskudztwem, chcąc zmniejszyć wilkołaczycy pole manewru.
Warcząc i wyjąc Amber skakała więc wokół istoty poza zasięgiem jej plucia. Starała się skierować stwora w stronę lasu. Pozorowała ataki skacząc wokół niczym nakręcona pchła. Taktyka, którą wielokrotnie stosowała chcąc uniknąć kopnięć większych zwierząt kopytnych i rogatych, na które zdarzało jej się polować z watahą. Szukała luk w obronie stwora i czekała na dogodną chwilę do ataku.
Istota plując nadal ruszyła w stronę Amber, W pewnym momencie zamknęła otwory na skórze i wilkołaczyca miała okazję odbić się od drzewa i skoczyć na istotę, lądując na jednej z trzech sprawnych kończyn istoty. Chciała ją uszkodzić co najmniej tak mocno jak poprzednią. Wilczym sposobem uderzyła ciężarem swojego ciała w staw tnąc szponami by go zniszczyć...
Rozdarła mięso i istota zerwała się wstecz, próbując ją zrzucić. Splunęła przy okazji w stronę Amber kolejna dozą cieczy.
Amber uskoczyła. Jednak bardziej niż zadanie ciosu liczyła się dla niej jej własna skóra. Znów warknęła na istotę skacząc i unikając jej ciosów. Szukała kolejnej okazji do ataku.
Istota zatrzymała się pośrodku terenu oblanego kwasem. Grunt pod spodem skwierczał i dymił, pogrążając okolicę w coraz bardziej gęstniejącym dymie. Teraz istota poruszała się naprzód powoli, pokrywając teren przed sobą kwasem. Amber zaś miała wrażenie, że ciało istoty powoli kurczy się.
Amber unikała kontaktu z kwasem i dymem. Tak na wszelki wypadek. Ale wciąż skakaniem wokół, pozorowanymi atakami i powarkiwaniem prowokowała istotę do ruchu i plucia tym świństwem. Nawet jadowity wąż nie może kąsać wiecznie. A Amber była wilkołakiem... Jadu nie miała, a wilcza wytrzymałość pozwalała jej tak tańczyć wokół ofiary póki ta nie opadnie z sił.
Rozległ się trzask i druga noga istoty pękła, a cielsko gruchnęło o spaloną ziemię.
Amber ryknęła i postarała się doskoczyć do istoty. Chciała zadać jej rany póki stwór leżał na ziemi. Może uda się ją pozbawić trzeciej nogi unieruchamiając ją na dobre...
Wilkołaczyca przeskoczyła po ciele i dobrała się do kolejnej kończyny. Wtedy usłyszała za sobą niepokojący dźwięk. Gdy się obejrzała stwierdziła, że ciało istoty otworzyło się i zaczęły z niego wyłazić zombie...
Amber ryknęła. Skoczyła by zniszczyć zombie. Miała wielkie ostrza zamiast szponów i znaczną przewagę szybkości. Zamierzała to wykorzystać, tnąc tyle zombie na raz ile zdoła.
Szpony przechodziły przez ciało i kości zombie jak przez masło. Amber dostała się do serca istoty szybko. Był to wielki, szary kawał pulsującego mięsa.
Z rykiem triumfu Amber wbiła szpony w serce i wyszarpnęła je z cielska.
Włókna chrupnęły, ustępując pod naporem szponów. Amber wyszarpywała kawały mięsa, nie potrafiąc wyrwać serca w całości. Przy okazji tłukła zombie łokciami, ignorując je.
Cielskiem szarpnęło parę razy, po czym nastała cisza. Wszystkie zombie po prostu padły na ziemię. Amber zwyciężyła.
Amber zawyła głośno i czysto wznosząc łeb ku niebu. To była jej pieśń zwycięstwa... Zakończona cichym skamleniem. Zabicie tego stwora nie przyniosło ulgi. Zaledwie rozładowała agresję. Wilkołaczyca zaczęła szukać Carmen szukając znajomego zapachu - tak różnego od zapachu innych żywych istot.
Powiew wiatru zwiał dym i odsłonił pole walki. Amber usłyszała wrzawę od strony miasta.
"Spodobało im się. Możesz wracać do miasta... w tej postaci" powiedziała Carmen. "Będę w pobliżu, dziś jesteś gwiazdą" zachichotała.
- Gwiazdą? - wymamrotała nie bardzo rozumiejąc o co chodzi. Amber nieco niepewnie ruszyła w stronę miasta. W razie czego była gotowa wiać, gdyby jednak ludzie nie chcieli wilkołaka wśród swoich... Do tej pory wśród nich wyglądała jak oni.
"Jesteś w centrum uwagi"
Wilkołaczycę wręcz wciągnięto do miasta. Na szybko przygotowano jakiś festyn...
Amber była tak oszołomiona tym wszystkim, że dawała sobie niemal włazić na głowę. Nigdy wcześniej nie widziała, by ludzie z takim entuzjazmem podchodzili do wilkołaka w postaci bestii. Wszędzie wtykała nos korzystając z okazji, że ludzie na to nie zwracali większej uwagi. Szkoda, że nie wszystko z tego dnia zapamiętała... Ale na pewno jak tylko zapadła w sen spała twardo. By po przebudzeniu nie mieć pojęcia co się właściwie wydarzyło.
Carmen siedziała na łóżku przy śpiącej Amber. Teraz mieszkały w nieco innym lokum. Łóżko też było o wiele większe...
Kobieta westchnęła. Zaczęło się...
Ledwo obudzona Amber nie bardzo jeszcze wiedziała co się dzieje, ale jej nos wychwycił znajomy zapach w miejscu, którego nie poznawała. Wpakowała nochala w ubrania Carmen. Zamruczała jeszcze niedobudzona.
Carmen podrapała Amber za uchem, uśmiechając się nieco rozczulona.
Mruczenie się pogłębiło. Przeszło w westchnienie. Amber wreszcie otworzyła oczy chcąc się zorientować dlaczego inne zapachy są... dziwne.
- Hmm? - zdziwienie na wilczej mordzie wyglądało naprawdę zabawnie.
- Jesteśmy w nowym miejscu. Tu jest większe łóżko - zaśmiała się Carmen. - Możemy też teraz ćwiczyć wewnątrz miasta.
- Nowe miejsce? - bąknęła Amber. Pociągnęła nosem. - Dlaczego? - zadała nurtujące ją pytanie. Spojrzała na Carmen niczym szczenię szukające odpowiedzi na trudne pytania.
- No... teraz dla tych ludzi jesteś już czymś więcej niż alfą - powiedziała Carmen. - Chcą, byś była w pobliżu cały czas i dali ci najlepszy pokój jaki może zaoferować to miasto.
- Więcej niż alfą?! - Amber otworzyła szeroko oczy i zamrugała parę razy. Bycie alfą wiązało się z olbrzymią odpowiedzialnością. Bycie kimś więcej... Amber ledwo była w stanie sobie to wyobrazić.
- Jesteś ich obrońcą, kimś, an kim mogą polegać... i wzorem do naśladowania. Za jakiś czas zaczną cię wyznawać... i o to nam chodzi - powiedziała kobieta.
- Aha... - bąknęła. Nie będąc sobie w stanie do końca z tym poradzić w tej postaci, przyjęła formę człowieka. I natychmiast zbladła.
- Co tam? - mruknęła Carmen.
Amber zaszczękała zębami.
- Muszę się opiekować tak... Olbrzymią liczbą ludzi - bąknęła. Nie myślała, że nastąpi to tak szybko. Nie była przygotowana na tak gwałtowny obrót spraw. Była blada jak kreda.
- Ci ludzie opiekują sie sobą sami. Nie musisz doglądać każdego z osobna. To nie są szczenięta, które nic nie potrafią i trzeba je uczyć - uspokoiła ją Carmen. - Nie poradzą sobie tylko z jednym - Skazą. Jeśli zaczniesz rozwiązywać wszystkie ich problemy za nich to staną się słabi.
- Czyli mam tylko zabijać istoty Skazy? - spytała niepewnie. - Nie muszę dbać by mieli co jeść, pilnować by mieli gdzie spać i żeby byli zdrowi? - dodała.
- Rozejrzyj się. Mają gdzie spać. Wokół jest pełno ich "legowisk". Murowane domy, o których ci mówiłam. Potrafią dbać o swoje zdrowie. Świątynie i domy medyczne są rozsiane po mieście, a co do jedzenia... pamiętasz, jak mówiłam ci o uprawach ziemi i tym jak to funkcjonuje? Poradzą sobie - Carmen poklepała Amber po plecach. - Ludzki odpowiednik alfy nie zajmuje się rym wszystkim.
Dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą. Gdy szok i przerażenie z tym wszystkim związane jej przeszły przytuliła się do Carmen łypiąc jednym okiem na nowe, nieznane pomieszczenie.
Carmen objęła ją i przytuliła.
Pomieszczenie było duże. Miało więcej mebli i puszysty dywan. Miało też nie jedno, a aż trzy wyjścia
- Te wyjścia są na wypadek gdyby drapieżnik czyhał przy jednym? - spytała nagle dziewczyna.
- Nie, jedno jest na balkon, drugie jest do łazienki, a trzecie na korytarz - wyjaśniła Carmen.
- Balkon? - Amber zerknęła na Carmen pytająco.
- No pokazywałam ci - były w niektórych budynkach. Takie wyjście na zewnątrz ale na sporej wysokości. Ludzie rozwieszają tam swoje ubrania, gdy e wymyją lub czasem hodują tam kwiaty...
- No mówiłaś, ale nigdy nie widziałam go... Od środka - bąknęła. - Co się właściwie stało? Nie pamiętam bym tu szła - bąknęła zmieniając temat.
- Zaimprezowałaś. Piłaś alkohol i zasnęłaś przy stole - odparła Carmen, uśmiechając się półgębkiem.
Głupia mina była jedyną odpowiedzią na słowa Carmen. Dziewczyna zupełnie tego nie mogła sobie przypomnieć... A w każdym razie samej końcówki imprezy, bo dobrze pamiętała, że robiła wiele dziwnych rzeczy... Tańczyła, piła coś o bardzo przyjemnym smaku i sama nie wiedziała dlaczego pozwalała wszystkim dotykać swojego futra. Zwykle wolała obcych trzymać mniej więcej na dystans o długości jej łapy.
- Przypomnę ci - powiedziała kobieta. Przyłożyła dłoń do czoła wilkołaczycy. Po chwili wspomnienia ukryte pod mgiełką upojenia alkoholowego zaczęły wracać...
- Ooo... - bąknęła, gdy wspomnienia do niej wróciły. - Ludzie się mnie nie bali... - dodała jeszcze.
- Ano... - kobieta uśmiechnęła się. - No w każdym razie świetnie się spisałaś. Robimy sobie dzień wolnego. Proponuję skoczyć do pobliskiego lasu i odpocząć hm? - zaproponowała.
Amber skinęła głową. Dawno nie była w lesie. Stęskniła się za miejscem, które do tej pory zawsze było jej domem. Gdy tylko znalazła się w lesie dziewczyna zmieniła postać na wilczą i zniknęła w gęstwinie. Jej nos miał sporo pracy, poza tym w tym lesie nigdy jeszcze nie była. Odnalazła różne zwierzaki, nawet tak się zapomniała, że poćwiczyła sobie dla zabawy podkradanie się do ofiary. Wywołała przy tym panikę w niewielkiej rodzince lisów. Kicając niczym nieco zbyt wesoły zając wskoczyła do leśnego bajorka, a potem ucięła sobie drzemkę pod korzeniami drzewa.
"Amber... jest kłopot" powiedziała kobieta. "Jakiś kapłan Skazy podjął działania by nie utracić swoich "wiernych". Nic co mogłoby się nam spodobać. Trzeba wyrwać mu łeb..." mruknęła kobieta.
Wilczyca poderwała się pod swoim drzewem. Zarobiła korzeniem w łeb i wcale nie była z tego powody szczęśliwa. Warknęła i ruszyła wilczym biegiem w stronę miasta. Hasło "Skaza" działało na nią jak płachta na byka.
Pod miasta dotarła szybko.
"Powinnaś trafić na węch" stwierdziła Carmen. Strażnicy przepuścili bez szemrana opancerzonego wilka. Najwyraźniej poznali Amber po tych metalowych płytkach...
Wilczyca czuła zapach bardzo podobny do smrodu tamtej istoty. Zapach był słaby i mieszał się z inną wonią, ale był na tyle inny od całej reszty, że bez problemu dawał się wyodrębnić.
Amber ruszyła tym tropem, węsząc intensywnie. Smrodu Skazy nie znosiła jak niczego innego na świecie. Gdy zaczynała mieć wątpliwości co do kierunku, z którego dochodził zapach, przystawała i upewniała się dokąd biec. Chciała dopaść tego, który potencjalnie zamierzał skrzywdzić mieszkańców miasta.
Wilczycy nie zajęło długo szukanie. Ludzie rozstępowali siei robili jej miejsce. Paru nawet ruszyło za nią z ciekawości.
Amber dotarła wreszcie do domu, z którego piwnicy dochodził smród skazy. Było tam trochę ludzi, którzy powoli zaczynali nią trącić.. i kobieta, od której tak strasznie było to czuć.
Do domu wkroczyła już w formie bestii wywalając po prostu drzwi z zawiasów. Tym razem nie ostrzegła wyciem, że nadchodzi. Wparowała tam z drzwiami zamierzając rozerwać kapłana Skazy na strzępy.
Kobieta byłą rozwinięta w dziwny sposób. Miała rozrośnięte mięśnie. Chwyciła za metalowy symbol, który stał koło niej i ruszyła an Amber.
Bestia ryknęła tnąc długimi pazurami. Amber najchętniej odgryzłaby kobiecie głowę...
Metal pękł pod wpływem ciosu, a kobieta próbowała odskoczyć wstecz po inną broń.
Wilkołaczyca skoczyła i zacisnęła potężne szczęki na głowie kapłanki. Cięła jeszcze raz pazurami szarpnąwszy przy tym. Cios powinien rozerwać kobietę na trzy części.
Rozległo się głośne chrupnięcie, a dotychczasowi "wyznawcy skazy" zwiali w popłochu. Amber chyba oduczyła ich innowierstwa na dobre...
Wyszła za nimi bez pośpiechu na ulicę. W jednej z łap trzymała fragment tego co zostało z kapłanki. Była już spokojna, choć poirytowana. Zerknęła ilu ludzi za nią przyszło w to miejsce.
W sumie zebrał się tu niezły tłum. Amber miała w rękach mocno zmutowane kawałki ciała kapłanki.
Warknęła z głębi piersi nim zaczęła mówić.
- Nazywacie to miejsce Azylem, a sami spraszacie to ścierwo do domów - rzuciła na bruk to co do tej pory trzymała w łapie. - Nie jestem w stanie was bronić jeśli sami zapraszacie tu zagrożenie. Jeśli mamy być watahą, która oprze się i zniszczy Skazę, musimy współdziałać - rzuciła. Mówiła głośno. - Nie żądam od was stawania do walki, bo są wśród was słabi i chorzy, starzy i dzieci. Żeby ich wszystkich chronić wy nie możecie dopuścić Skazy do swoich serc - rzuciła. Cała sytuacja mocno ją poruszyła. Nie spodziewała się, że ludzie chcieliby współpracować ze Skazą. Niby Carmen wspominała o tym... Ale cała wataha Amber zginęła opierając się Skazie i poddanie się wpływom tego zepsucia było dla niej po prostu poza zasięgiem wyobraźni.
Ludzie rozglądnęli się za uciekającymi.
- Chyba do niektórych po prostu nie dotarło, ze stanowią zagrożenie dla innych wokół, jeśli spróbują przypodobać się Skazie... - mruknął starszy mężczyzna w pancerzu, uśmiechając się. - Posprzątamy tu - zapewnił. - Rozejdźcie się do domów... i opowiedzcie innym o tym co tu dziś zaszło... - krzyknął do ludzi zgromadzonych wokół domu.
Amber zaś stwierdziła że zarówno straż, jak i wielu ludzi w domach patrzą na nią z podziwem...
Bestia westchnęła. Wróciła do postaci niewysokiej dziewczyny o rozwichrzonej, czarnej czuprynie. Poprzedniego dnia ostro balowała, więc jej to nie przeszkadzało, ale dzisiaj dziwnie jej się patrzyło na ludzi z góry. Przywykła, że większość z nich jest od niej wyższa. Odetchnęła raz jeszcze... i stwierdziła, że się zgubiła.
- Drogą przed siebie do szerokiej ulicy z drzewami po lewej i prawej, a potem naprzód - powiedział starszy strażnik, zbliżywszy się. Amber poczuła znajomy zapach. Oczy mężczyzny na chwilę zmieniły barwę na czerwoną.
"Nikt jakoś nie miał dość odwagi by ci odpowiedzieć" wyjaśniła Carmen.
"Spotkamy się koło tawerny"
Tak kretyńskiej miny dziewczyna nie miała chyba od chwili, gdy jeszcze jako szczenię palnęła największą głupotę w swoim życiu i naszczekała na alfę. Całe szczęście, że stary i mądry wilkołak nie brał szczenięcia na poważnie i tylko się z tego śmiał. Ruszyła wskazaną drogą, wciąż zdezorientowana.
Carmen dołączyła się do niej po drodze.
- No... problem z głowy. W mieście jest jeszcze jeden lub dwóch takich... ale wkrótce stracą wyznawców - zachichotała.
Zamiast skupić się na słowach Carmen dziewczyna dokładnie ją sobie obejrzała. Zaangażowała i nos i dłonie. Nauczyła się je wykorzystywać do badania otoczenia zmysłem dotyku... Nos jednak bardziej bolał jeśli został przytrzaśnięty niż dłonie.
- Obwąchasz mnie w domu... - bąknęła Carmen.
- Co zrobiłaś? - spytała Amber, której ciekawość nie została zaspokojona.
- Zmieniłam postać - odparła Carmen. - Podobało się? - zaśmiała się.
- Jak wilkołak? - spytała.
- Nie do końca... - bąknęła Carmen.
Spojrzała na Carmen podejrzliwie. Zmieniła się w bestie i chwyciła Carmen w łapy. Dłuższe łapy wilkołaka pozwalały jej się szybciej poruszać, ciekawość ją zżerała, a Carmen powiedziała, że obwącha ją w domu. Amber nie zamierzała odpuścić.
- E? - kobieta uniosła brwi. - Informacji jak się zmieniam ze mnie nie wywąchasz.. - zaśmiała się.
W tej pozycji Amber musiała łypać na Carmen jednym okiem bo wielki pysk jej zawadzał. Zmieniła zamiar. Posadziła sobie kobietę na ramieniu i ruszyła prędkością typową dla wilkołaka w formie bestii o jej rozmiarach.
Carmen oparła się łokciem o głowę wilkołaczycy, uśmiechając się półgębkiem.
Dotarły do tawerny szybko. Amber poznała już budynek. Drzwi jednak były nieco za małe dla istoty rozmiaru Amber.
Bestia delikatnie postawiła Carmen na ziemi przed drzwiami.
- Robią za małe wejścia - skomentowała zmieniając postać na znacznie mniejszą... Teraz znów patrzyła na kobietę z dołu.
Udały się do pokoju, gdzie otrzymały obiad.
Pieczeń z dzika nadziewana grzybami, warzywami... i serem żółtym.
Pieczeń zniknęła w ciągu kilku mrugnięć okiem. Mimo jednak tak wielkiego czynnika dekoncentrującego Amber nie zapomniała o tym co ją tak zaciekawiło tego dnia.
- Jak zmieniłaś postać? - spytała.
- Posiadam pewne zdolności przemiany z faktu znania magii krwi - odparła Carmen.
- Magia krwi? - zdziwiła się Amber. Na magii znała się jak wilk na gwiazdach - w ogóle.
- Moc, którą się posługuję jest inna niż twoja. Ty posiadasz moc zła. Ja mam moc krwi. - powiedziała, zmieniając się powoli... w Amber. - O proszę - powiedziała jej głosem. Wszystko było takie samo. Nawet zapach.
Amber tknęła palcem przemienioną Carmen. Tknęła ją raz jeszcze zdziwiona tym co widziała.
- No widzisz - kobieta wzruszyła ramionami, po czym wróciła do normalnej postaci. - Po prostu ot tak potrafię przybrać inną postać.
Dziewczyna wciąż miała głupią minę.
- Czym jest magia krwi? - spytała.
- Jest jedną z dwunastu dziedzin magii, o których wiem lub które znam - odparła Carmen.
- I ona pozwala ci zmieniać postać? - coś się roiło w łebku Amber.
- Ano. Po parudziesięciu tysiącach lat praktyki - owszem - odparła, uśmiechając się.
- Ilu? - zdziwiła się. Nie umiała nawet do tylu liczyć.
Carmen uniosła brew. - Jaką znasz największą liczbę?
Amber spojrzała na swoje dłonie. Uniosła je obie w górę z wyprostowanymi palcami.
- Dobra.. no to muszę cię doedukować w tej kwestii - powiedziała Carmen.
Do wieczora wilkołaczyca była poważnie skołowana uzyskanymi informacjami. Poza tym matematyka okazała się działać na nią usypiająco... Dlatego pod wieczór była wymięta, a jej zdolności myślowe ograniczyły się do najprostszych. Umysłowe zmęczenie działało na nią mocniej niż fizyczne.
Carmen zademonstrowała Amber po co jest łazienka. W tym miejscu byłą nawet bieżąca woda...
Wilkołaczyca została ułożona do snu, a Carmen usiadła na łóżku koło niej, gładząc ją po włosach.
Zasypiając dziewczyna położyła głowę na kolanach kobiety i zasnęła twardo. Zaczęła traktować Carmen równie swobodnie co wszystkich innych potencjalnych członków watahy. W nocy coś jej się śniło. Zaczęła się wiercić.
Carmen przyłożyła jej dłoń do policzka i wyciszyła jej myśli, by uspokoić jej sen. Musiała się wyspać... następny dzień znów niósł ze sobą naukę.
Amber przekręciła się na bok i spała dalej. Już spokojnie.
Rano w ramach pobudki kichnęła potężnie. Aż usiadła.
- Na zdrowie - powiedziała Carmen. - Gotowa na kolejną porcję ćwiczeń? - zapytała, wstając powoli. - Dziś możemy popracować nad siłą lub szybkością - przeszła natychmiast do rzeczy, gdy Amber doszła do siebie po przebudzeniu.
Wilkołaczyca się zastanowiła. - A możemy rozwijać i to i to? - spytała.
- Mmm.. twoje fizyczne osiągi - owszem, ale jeśli chodzi o wykorzystanie mocy to raczej nie. Musiałabyś najpierw zwiększyć jedno, a potem drugie - odparła Carmen.
- A dziś mam się uczyć wykorzystania mocy czy fizyczne osiągi? - spytała Amber nieco niegramatycznie.
- Magią na razie osiągniemy zdecydowanie lepsze efekty - odparła Carmen.
- No to siłę. Ostatnio nie byłam w stanie urwać nogi tamtemu Świerw... No bestii Skazy - powiedziała.
- Dobra, chodźmy na śniadanie do głównej sali i ruszymy na plac który nam oddano na szkolenia - zaproponowała kobieta.
- Siłę zwiększymy w dość prosty sposób. Pokaże ci jak wykorzystać moc twojego przeciwnika przeciwko niemu samemu -
Dziewczyna ubrała się po czym zeszła razem z Carmen. Patrzyła na nią cały czas z zaciekawieniem.
Po śniadaniu składającym sie z potężnej porcji jajecznicy na cebulce, czosnku, kiełbasie i grzybach udały się na plac, gdzie Carmen nakazała Amber spróbować wyśledzić energię negatywną krążącą w jej ciele.
Wilkołaczycy udało się po paru minutach prób.
- Każdy ma w sobie trochę tej energii. Ty ją kontrolujesz. Skup ją w dowolnym miejscu w jego ciele i wykorzystaj wedle uznania. Stworze golema ze skał tam - wskazała trochę kamiennych bloków leżących bezładnie.
- Będziesz się siłować z tym ramieniem wykorzystując to o czym mówiłam. Pasuje?
- Hmm... Każdy? Dobrze - Amber była gotowa, chociaż nie wiedziała, czy ma zostać w tej postaci czy się zmienić.
Najwyraźniej nie miało to znaczenia. Carmen stworzyła kamienne ramię i stół z bloków skalnych. Podstawiła blok do siedzenia dla Amber.
- Widziałaś już jak ludzie siłują się na rękę. Zapraszam - wskazała dłonią miejsce Amber.
- A... Tak siłować - bąknęła zdziwiona. Przyzwyczajona była do siłowania się w wykonaniu wilkołaków, gdzie całość polegała na napieraniu całą swoją siłą i całym ciałem... Dziewczyna wciąż nieco zdezorientowana klapnęła na bloku starając się odtworzyć z pamięci jak siłujący się w gospodzie mężczyźni trzymali ręce.
Carmen jej pomogła ułożyć rękę, po czym wpuściła w golemiczne ramię trochę negatywnej energii. - Siłowanie rozpoczyna się, gdy dotknę twojej dłoni - powiedziała, stając koło stołu.
- Gotowa?
Skinęła głową starając się jednocześnie skupić się na tej negatywnej energii i na siłowaniu się.
Udało jej się wyczuć energię i poczuła, że może nią kierować i nie tylko. Przy odrobinie nacisku powinna dać radę wysadzić kawałek ramienia... lub po prostu zmusić je by przestało się jej opierać.
Perspektywa wysadzenia kawałka ramienia wydała jej się tak ciekawa, że postanowiła spróbować.
Skała pękła i złamała się pod wpływem siły Amber. Wybuch był za mały by rozsadzić skałę, ale skruszył ja na tyle, że Amber urwała całe ramię...
- O! ładnie... - powiedziała Carmen. - Niezły pomysł, ale pokażę ci co też da się z tym zrobić - powiedziała, przypasowując ramię na miejsce. przesunęła dłonią po linii pęknięć, czyniąc skałę litą na powrót.
- Jeszcze raz - poleciła.
Carmen udało się przyciągnąć całą uwagę Amber. Dziewczyna była naprawdę bardzo zaciekawiona co się będzie działo. Była maksymalnie skupiona. Przystąpiła do kolejnej próby.
- Dobra.. podczas siłowania się.. zabierz tę moc do siebie - poleciła, po czym przekazała do ramienia znów trochę mocy i dotknęła dłoni Amber, gdy była gotowa na rozpoczęcie siłowania się.
Dziewczyna znów skoncentrowała się na tej mocy starając się ją przyciągnąć ku sobie. Ciekawiło ją jakie będą efekty.
Ramię zaczęło kruszyć się, a Amber poczuła nagły zastrzyk siły i zmiażdżyła trzymaną kamienną dłoń .
- Pozbawiasz przeciwnika siły i momentalnie używasz jej przeciwko niemu - wyjaśniła Carmen.
Zachwyt malował się na twarzy dziewczyny. - Podoba mi się to! - rzuciła z entuzjazmem.
- Poćwicz.. w przeciwieństwie do mocy która pobierasz z kamiennego ramienia cudzą moc będziesz mogła zatrzymać na stałe.. i będziesz na to miała okazję. Skaza zaatakuje po południu od innej strony. Myśli, że nie wiem o przedsięwziętych planach... ale mamy dobre rozpoznanie - kobieta wyszczerzyła się w drapieżnymi uśmiechu.
- Rozpoznanie? Masz zwiadowców? - spytała.
- Mmm poniekąd - uśmiech kobiety złagodniał. - Jedna osoba "podgląda" Skazę... lub wręcz patrzy jej na ręce, i pozyskujemy przez nią informacje.
Amber patrzyła przez chwilę w twarz Carmen. Ciekawiło ją dlaczego kobieta tak się uśmiechała. Zdążyła zauważyć, że ludzka mimika miewa różne znaczenia, ale nigdy nie zdołała skojarzyć wszystkich.
Carmen otrząsnęła się.
- Dobra, ćwiczymy dalej! - powiedziała, odtwarzając ramię ponownie...
Wilkołaczyca uznała to za świetną zabawę. Bardzo jej się wykradanie energii spodobało. Na koniec ćwiczeń szczerzyła się zadowolona.
- Przygotuj się... masz kolejne starcie z silami Skazy za dwie minuty, ja się odsunę - powiedziała kobieta, po czym poszła miedzy budynki.
Dziewczyna się przekształciła by móc wyczuć istoty Skazy na węch. Zaczęła ich szukać.
Zbliżali się... spod ziemi. Na środku placu pojawiła się dziura, jakby bruk zapadł się do środka ziemi... Wyłoniła sie z niej postać w przybliżeniu ludzka, ale okrążał ja całun ciemności...
Amber się przyjrzała... jej przeciwnikiem był szkielet w ciężkiej czarnej szacie, spod której sączył się ciemny dym.
Nie czekając na nic ożywieniec chwycił za swój wielki miecz i ruszył w stronę Amber, unosząc się nad ziemią.
Bestia parsknęła... Szkielet? Podjęła próbę chwycenia miecza jedną łapą, tak by go unieszkodliwić. Drugą łapą chwyciła samego szkieleta... I tak jak ćwiczyła przez kilka ostatnich godzin pozbawiła szkieleta mocy.
Szkielet zadał cios mieczem i Amber chwyciła za ostrze. Rozległ się zgrzyt, gdy głownia zablokowała się między płytami rękawicy Amber.
Szkielet chwycił Amber za przegub i walczył z jej kontrolą mocy. W jego pustych oczodołach zaczęło iskrzyć sie zielonkawe światło.
Amber zacisnęła szczęki na jego czaszce by ją zmiażdżyć. Jak nie wóz to przewóz.
Szkielet oparł nogę na jej klatce piersiowej i zatrzymał na dystans od siebie. Amber tymczasem przejęła około 10% jego mocy.
Amber łapami postarała się go przyciągnąć do siebie choćby miała mu złamać kości nogi. Wciąż chciała mu wydrzeć jego moc.
Iskry błysnęły jaśniej i szkielet zionął w Amber zimnym płomieniem błękitnej barwy. jej futro i pysk pokryły się szronem, a lód skuł szczęki.
Szkielet stał obecnie na jednej nodze, Amber poderwała go więc z ziemi i ruszyła szarżą w stronę najbliższej ściany by staranować ją szkieletem.
Ściana pękła i Amber wpadła do jakiegoś magazynu... Szkielet puścił miecz i jej przegub i odbił się nogą od niej, tocząc po posadzce.
Amber rzuciła w niego mieczem i skoczyła w jego stronę chcąc go zmiażdżyć ciosem od góry.
Szkielet.. chwycił miecz i zamachnął się na Amber, która w ostatnim momencie zdołała się uchylić i skoczyć an bok przed kolejnym ciosem. Miecz ożywieńca zamieniał się w szara smugę podczas ruchu.
Amber kątem oka szukała w pomieszczeniu czegoś czym mogłaby rzucić w przeciwnika.
było tu sporo pak i pudeł, ale nie wyglądały na specjalnie odporne na obrażenia.. był też spory fragment ściany.
Amber postarała się tym kawałkiem rzucić w szkieleta. Gdy oberwie ścianą może przestanie wydziwiać z mieczem... I wilczyca będzie mogła do niego doskoczyć.
Szkielet przeciął ścianę na pół ciosem miecza i ruszył naprzód, wywijając ostrzem młynki. Dla obserwujących przez okna magazynu ludzi wyglądało to jakby szkielet stworzył wokół siebie szarą ścianę...
Amber uderzyła więc w niego szponami z obu łap. Warknęła przy tym z głębi gardła.
Szkielet atakował od boku. Trafił w bok Amber i ostrze... zacięło się w pancerzu wilkołaczycy, która chwyciła szkielet za ramiona i wyrwała mu ręce. Istota zasyczała głośno, buchając kłębem czarnego dymu. Amber dalej trzymała oba ramiona, gdy ożywieniec zapadł się w czarną dziurę, która nagle powstałą w posadzce magazynu.
Amber chciała go chwycić za głowę, gdy ten znikał. Zareagowała najszybciej jak umiała. Nie sięgnęła, więc rzuciła się w ciemność.
Gdy Wilkołaczyca wskoczyła za nim zdołała go chwycić i poczuła, że istota jest n tyle osłabiona, że przejęcie całej energii od niej byłoby kwestia paru sekund.
Amber po prostu przejęła resztę jego energii...
Kilka czerwonych wici objęło ją w pasie i pociągnęło z powrotem do magazynu. Carmen postawiła ją obok siebie i "wici" zniknęły.
- No... ładnie - powiedziała, uśmiechając się.
- Co to? - Amber chwyciła w łapę jedną z wici, którymi wyciągnęła ją Carmen nim owa wić zniknęła.
- Takie dodatkowe twory - odparła Carmen. - Jestem w stanie stworzyć takie łagodne lub agresywne - wyjaśniła.
- Przydatne - mruknęła przekrzywiając wielki łeb. - Dlaczego stwór pojawił się w środku miasta? - spytała.
- Bo go teleportowałam. Poszukiwał ciebie w innym mieście. Wyśledziłam go i przerzuciłam tutaj, wiec teraz Skaza myśli, że jesteś gdzieś indziej i tam będzie dokładnie szukać - wyjaśniła Carmen. - Nie musisz się bać o mieszkańców tamtego miasta...
- Och... Tele-por-to-wa-łaś? - bąknęła. - Ale jak tam będzie mnie szukać, to tam zrobi komuś krzywdę - dodała.
- Właśnie mówię, byś sienie martwiła. ten tu był nastawiony an szukanie i eliminację. Teraz skaza wyśle raczej nieuzbrojonych poszukiwaczy - odparła kobieta.
Amber miała dziwną minę. Nie była co do tego przekonana. Słowo "raczej" w wypowiedzi Carmen zasiało dodatkowe ziarno niepewności... - Co teraz z mocą, którą mu wydarłam? - spytała zmieniając temat.
- Zastosuj. Wzmocnij swoje mięśnie na stałe na przykład - zaproponowała Carmen. - Ogólnie jak wydrzesz z kogoś część to próbuj wykorzystać ja przeciw niemu, a potem gdy go pokonasz, odbierz mu resztę. Tak jest szybciej, szczególnie przy silnych przeciwnikach.
- A! Nie pomyślałam o tym - mruknęła. - Czyli mogę teraz zwiększyć moją siłę... - wymruczała pod nosem i skoncentrowała się chcąc wzmocnić mięśnie w swoim ciele. Dogrzebała się do posiadanych przez siebie zapasów mocy zła by tego dokonać.
Wykorzystanie zdobytej mocy poszło sprawnie i szybko. Wkrótce siła Amber stała się silniejsza, a Carmen poklepała ja po łbie. - Dobra robota.. no to wracaj do postaci ludzkiej, pokaże ci jak można łatwo się odprężyć. Robimy sobie wolne na resztę dnia.
Po krótkiej chwili przed Carmen stała już czarnowłosa dziewczyna. - Odprężyć? - to słowo kojarzyło jej się w sumie głównie z leżeniem brzuchem do góry pod drzewem w ciepły dzień po obżarciu się do nieprzytomności...
- Tak, chodź - powiedziała Carmen. W tawernie po solidnym posiłku Carmen zawołała Amber do łazienki. Amber miała tam gotową gorącą kąpiel. - Rozbierz sie i wskakuj - poleciła kobieta.
Rzuciła ubrania na podłogę jak to zwykle robiła i dotknęła wody. Cofnęła dłoń zdziwiona jej wysoką temperaturą. Spojrzała pytająco na Carmen.
- No wchodź, wchodź, zobaczysz jakie to fajne, jak się całą zanurzysz - zachęciła kobieta, uśmiechając się.
Amber weszła więc do wanny, ostrożnie. Trochę się obawiała wysokiej temperatury. W końcu siadła w wannie i znów spojrzała na Carmen.
- Oprzyj się o krawędź wanny i rozluźnij - poleciła kobieta.
Oparła się więc. Rozluźniła mięśnie i odchyliła głowę w tył by móc dalej patrzeć na Carmen.
Carmen zaczęła rozmasowywać Amber ramiona, siadając za nią.
Syknięcie, które przeszło w ciche piśnięcie było jedyną oznaką tego, że Amber poczuła to w mięśniach. Ostatnio używała ich sporo. Odpowiedzialność jaka na nią spadła dokładała swoją szuflę trosk i niepokojów w jej prostym życiu.
- Rozluźnij się i uspokój... zaraz ból minie - powiedziała Carmen, masując dalej.
Dziewczyna odetchnęła i postarała się wykonać. Zmrużyła oczy i po prostu siedziała w wodzie patrząc na Carmen.
Kobieta spokojnie ja masowała dalej, uśmiechając się.
- Chyba sama też się walnę do jakiejś dużej balii z ciepłą wodą, skoro zajmujesz wannę - mruknęła.
- Mogę wyjść - bąknęła nieco niemrawo Amber. - Nie będę zajmować - znalazła najprostsze rozwiązanie jakie była w stanie wymyślić.
- Leż dalej... zaraz powinno cię najść takie mile rozleniwienie - odparła Carmen.
- Ale chciałaś... - bąknęła. Masaż już ją rozmiękczył, więc próba wstania skończyła się lądowaniem w wodzie.
- Leż, leż.. - powiedziała Carmen i wyciągnęła skądś sporą balię, po czym zaczęła lać do niej ciepła wodę. Przy okazji odwołała swój kombinezon, by po chwili zanurzyć się w wodzie.
- Iiip, iiip, iiip... - walka z pianą, która dostała się do oczu Amber przy użyciu pokrytych pianą dłoni była z góry skazana na porażkę. - Iiiiip...
Carmen zanurzyła jej dłoń w wodzie, zamieszała na boki, by odsunąć pianę i wtedy otarła jej mokrą dłonią twarz. - tak to się robi - powiedziała. - Ale można też inaczej... zamknij oczy, wstrzymaj oddech, poleje ci twarz wodą.
Wykonała czekając na wodę w okolicach twarzy. - Tak się ludzie odprężają? - spytała.
- Nie no, nie pakują sobie piany do oczu - zaśmiała się Carmen. - Rób wdech i wstrzymaj oddech - powiedziała, po czym polała jej twarz wodą, gdy Amber była gotowa.
Na koniec dziewczyna wypluła nieco wody z ust, która jakimś cudem zdołała się tam dostać. Otworzyła mocno zaczerwienione oczy. Oparła się rękami o brzeg wanny i na rękach oparła brodę. Patrzyła na Carmen tymi swoimi bursztynowymi oczami... Teraz z lekkim akcentem czerwieni.
Carmen wpakowała się do gorącej wody i odetchnęła, opierając nogi o krawędź balii. Po chwili zaczęła przysypiać...
Amber odruchowo uruchomiła nos. Pierwszy raz widziała przysypiającą Carmen. Dla dziewczyny była to całkiem nowa sytuacja.
Po chwili Carmen zasnęła zupełnie, uśmiechając się lekko.
[---]
Po dłuższym czasie Amber się wzdrygnęła. - Zimno - bąknęła.
- No to wstajemy - zaproponowała Carmen i pomogła dziewczynie wstać, po czym sama się podniosła. Amber się wygramoliła i zaczęła szczękać zębami i szukać ręcznika. Ale co ciekawe, gdy go znalazła podała go wpierw Carmen by kobieta się wytarła.
Kobieta dała jej drugi ręcznik wiszący poniżej pierwszego. - mamy dwa - uśmiechnęła się.
- Nie wiedziałam - bąknęła. Otuliła się ręcznikiem chcąc odzyskać nieco ciepła.
Carmen się wytarła i pomogła Amber się wytrzeć, przywoławszy swój kombinezon.
Amber zrobiło się nieco cieplej. - Wygodne - skomentowała pojawiający się na kobiecie kombinezon.
- Ano... tak samo zaraz przywołasz sobie swój pancerz. Jeszcze jakieś ubranie musimy ci załatwić, przypominające mój strój... - stwierdziła.
- E? Załatwić? - Carmen ponownie zyskała zainteresowanie Amber. Dziewczyna przekrzywiła głowę. Jak pies, którego coś zastanawia.
- No Darkninga poprosić o podobny - odparła kobieta, po czym zmilkła na chwilę. - Jaki kolor chcesz? - uśmiechnęła się.
- Kolor? Jak moje futro - powiedziała Amber. Miała jeszcze bardziej zdziwioną minę.
- Dobra.. czarny - powiedziała kobieta i znów zamilkła. - Dostaniesz jutro - zachichotała.
- Co ty zrobiłaś? - spytała. - I kto to jest Darkning? - dziewczyna domyśliła się, że chodzi o osobę.
- Mówiłam ci już, ze należę do Mrocznej Trójcy? - zapytała Carmen.
- Eeee... A co to? - padło pytanie.
- Nie mówiłam.. no dobra, sprawa wygląda tak. Kawał czasu temu mężczyzna imieniem Darkning założył Mroczną Trójcę, w której skład wchodzi on, ja i jeszcze jeden imieniem Sotor. Mamy do dyspozycji bardzo dużo mocy i cala organizacje, to tak najprościej mówiąc
- No i? - Amber nie za bardzo załapała. - Tworzycie dużą watahę? - podjęła próbę zrozumienia.
Carmen westchnęła cicho. Nie poszło tak łatwo jak miała nadzieję. Zaczęła tłumaczyć Amber czemu ludzie zawiązują różne ugrupowania i gildie...
Dziewczyna klapnęła tam gdzie stała słuchając uważnie. - Czyli wy jesteście taką grupą... Czym się dokładnie zajmujecie? - spytała.
- Gromadzeniem mocy - odparła Carmen. - Zadanie bez końca, wiec nie musimy się martwić o to, ze kiedyś przestaniemy mieć cel w życiu
Amber skinęła głową. Zrozumiała o co chodzi. - Poza wykradaniem mocy komuś można zdobyć ją inaczej? - spytała.
- Owszem, ale wykradanie to najprostszy sposób. najwięcej mocy można odebrać silniejszym od siebie - wyjaśniła Carmen.
- Jak można wykraść moc komuś kto jest silniejszy? - spytała.
- Pokonując go w sposób, na który nie jest przygotowany - odparła kobieta.
Skinęła głową poważnie. - Duża siła jest przydatna. Zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, ale im jest się silniejszym tym mniejsza szansa spotkania tych silniejszych od siebie... Bo jest ich coraz mniej. A z dużą siłą można zająć się tym co dla kogoś jest ważne - powiedziała.
- Ano, ale my posiadamy moc dla mocy - wzruszyła ramionami. - Inny cel nie jest potrzebny
- Ale coś musicie z nią robić. Mieć jedzenie i go nie zjeść? Mieć wodę i jej nie pić lub nie wykąpać się w niej? Mieć jamę w której się nie śpi? Wszystko ma jakieś zastosowanie i posiadanie tego dla samego posiadania jest niepraktyczne. Mogę zrozumieć posiadanie i wykorzystywanie wtedy gdy zajdzie potrzeba bez celu dodatkowego ustalonego - Amber myślała na głos.
Carmen pokręciła głową.
- Widzisz... jestem nieco inną istotą niż ty i ja na przykład nie potrzebuję innego celu. Zastosowanie mocy zmienia się, ale posiadanie jej dalej jest celem. Jest to rozwój, sięganie dalej i łączą się tym różne korzyści, które jednak z mojej perspektywy w dalszym ciągu są dodatkami. Często bardzo istotnymi... ale dodatkami. Doprowadzę cię teraz do możliwości zemsty i pomogę dalej do dnia w którym wreszcie umrzesz... i dopilnuję, byś umarła ze starości - mrugnęła do niej. - A potem zapewne znajdzie się inny cel... ale główny cel pozostaje ten sam. Moc.
- No i o tym mówię! Chcesz mocy i gdy masz okazję ją wykorzystujesz. Moc jest celem, ale po drodze pojawiają się też inne, w których realizacji pomaga ci moc - Amber zaczęła wymachiwać rękami obrazując... a raczej starając się zobrazować swoje myśli.
Carmen skinęła głową. - No tak to wygląda.
Amber okazała swoją radość... Wykonując karkołomny skok. Sama się zdziwiła, bo nie spodziewała się, że zrobi salto. Jeszcze nie przywykła do wzmocnionych mięśni. Na szczęście wylądowała na miękkim dywanie, na brzuchu.
Carmen spojrzała na nią, po czym zebrała ją z ziemi, biorąc na ręce.
- Dobra... to może chodźmy już spać? - zaproponowała.
- No można - ziewnęła. Przez cały ten czas jej myśli zajęte były czymś innym, tak że zapomniała o zmęczeniu. A dzisiejsze wydarzenia sprawiły, że była dość mocno zmęczona.
Tak więc obie poszły spać, tym razem jednak Carmen też zdecydowała się zdrzemnąć.
Amber wykorzystała okazję by się wtulić w Carmen. Tak bardzo jej to teraz przypominało mieszkanie z watahą, że tej nocy spała jak żadnej nocy od czasu, gdy wataha zginęła.
Carmen przytulała ją i sama zasnęła niewiele po niej, uśmiechając się. Spanie z kimś zawsze było przyjemne...
Amber obudziła się dość niechętnie. I błędnie była przekonana, że jest w postaci wilka... Jakby nie patrzeć śniło jej się, że jest na polowaniu. Wciąż jeszcze przez sen czując czyjś zapach zaczęła lizać... Carmen tym razem obudziła się przy pierwszych oznakach czułości. Amber ją załaskotała... i kobieta pisnęła, po czym zaczęła się śmiać.
Dopiero po chwili objawy czułości ustały. Śmiech kobiety dobudził dziewczynę. Amber spojrzała sennie na Carmen.
- Polizałaś mnie po szyi - bąknęła Carmen.
Trybiki zaczęły pracować. Amber pocałowała Carmen przypominając sobie, że jest teraz człowiekiem i że ludzie nie liżą innych.
Carmen odpowiedziała pocałunkiem i się uśmiechnęła.
- Jak się spało?
Amber westchnęła. - Bardzo dobrze. Od dawna tak nie spałam - bąknęła.
- Cieszę się - powiedziała Carmen. - To co? Gotowa na kolejne wyzwania? - mrugnęła do niej.
- Wyzwania? - Amber się zainteresowała.
- No... nauczę cie dziś kolejnego nowego ataku - powiedziała.
- Jakiego? - było to pierwsze pytanie jakie się nasunęło dziewczynie na myśl.
C.D.N.
-
- Mat
- Posty: 494
- Rejestracja: sobota, 13 stycznia 2007, 12:49
- Lokalizacja: Z Pustki
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Kaisstrom
- Magazynowac wieksze ilosci energii? W jakim sensie, jakiej energii, fizycznej, czy tego czegos czym ty aktywowales ten jak mu tam, Rewitalizator? - Smok staral sie ogarniac wszystko co mu przezentowal Rezz, ale momentami nie bylo latwo, mimo dosc mlodego wieku i umyslu jaki mial luskowy.
- Twojej energii. Widzisz dostałeś sporo wiecej mocy niż potrafisz ogarnać, wiec dostosujemy twoje ciało, by przyjać część nadwyżki- wyjaśnił Rezz.
- Moje cialo? W sensie cos podobnego do tej przemiany w czlowieka czy jeszcze cos innego? - Czul sie nieco dziwnie, samo przybieranie ludzkiej postaci wydawalo sie nienaturalne, ale nie byl jeszcze pewien co proponuje mu mentor, bo za takiego chyba trzeba bylo go uwazac.
- Nie. Nie przemieniasz ciała, po prostu je dostosowujesz.- Odparł mężczyzna. - Nic trudnego. Spróbuj znów "chwycić" trochę swojej energii.
Smok Przekrecil leb i podrapal sie lapa po boku w ludzkim odpowiedniku drapania za uchem, ale spróbowal zabrac sie za to o co go proszono. Skupil sie znowu na sobie i tej energii, która mógl dostrzegac nowym wzrokiem, szukal kawalka swojej, nie tej danej mu przez bóstwo czy magicznej, ale kawalka jego samego.
Odnalazł, stwierdził, zę jego własna moc czerpie ciagle z boskiej energii. Nie było juz, w sumie rozróżnienia. Gdy otworzył oczy i chciał zakomunikować to Rezzowi stwierdził, że ten uśmiecha sie kiwajac głową.
- Rozumiesz? Nie ma rozróżnienia miedzy twoją i darowaną ci mocą - powiedział. - Teraz spróbuj chwycić te moc i wcisnąć ją w powiedzmy ramię, ale nie daj jej uciekać w żadne sposób i tryzmaj jatam, aż się 'zadomowi i przestanie stawiać jakikolwiek opór.
Zrobil tylko wielkie oczy, bylo tego duzo, ale faktycznie jego cialo nie bylo w stanie pomiescic calej wielkiej szalejacej burzy mocy, jaka byla dostepna. Pomyslal chwile jak by to zrobic, az przypomniala mu sie woda kapiaca do pucharu, który mógl jej pomiescic wiecej niz by sie zdawalo, nawet z górka, o ile przyjmowal ciecz malymi dawkami. Tak wiec zaczal wpuszczac ja w siebie prawie po kropli, zaczynajac od wypelnienia kanalików, którymi wczesniej plynela moc, gdy juz je napelnil zaczal ostroznie wpychac tam jeszcze wiecej, z mocy starajac sie stworzyc cos na ksztalt dodatkowego worka na moc, siedzacego w nim, o ksztalcie lapy, moc zamknieta w mocy siedzacej w ciele, mial tylko nadzieje ze o to chodzilo, wolal zeby to, do czego mial dostep, nie wymknelo sie spod kontroli w zaden sposób.
Moc "zadomowiała" się dosć szybko i smok mógł upchnąć troche tej mocy w każdej czesci ciała. Po tym ćwiczeniu czuł się jakoś.. naturalniej. Moze i było to męczące, ale Kaisstrom miał wrażenie, ze to był pierwszy krok w strone wewnętrznego oswojenia sie z tym co otrzymał. Na poczatku czul dziwne mrowienie, kiedy nowa energia zaczynala go wypelniac po brzegi, niedostrzegalny, bo naturalny puls jaki miala jego wlasna, od dawna znana moc, teraz zaczynala sie zlewac z ta druga. Czul spore oszolomienie, kiedy potezny puls zaczal sie przetaczac przez jego cialo. Zajelo mu dluzsza chwile zanim sie przyzwyczail, jego pierwotny rytm zostal zastapiony przez ten nowy, duzo mocniejszy, wiec uczucie rozdwojenia powoli zaczelo zanikac. Oczywistym bylo ze to dla niego nowosc, wiec caly czas byl swiadom delikatnego przeplywu, ale teraz, kiedy jego cialo zaznajomilo sie juz z nowa energia, bylo latwiej, mógl zepchnac ten fakt do nieuzywanego kawalka umyslu i skoncentrowac sie na czyms innym.
- No dobra, chyba powoli zaczynam rozumiec o co Ci chodzilo.
Rezznafen skinął głową. - Dobra, chwila odpoczynku i mozemy nauczyc sie czegoś jeszcze... wkrótce sprawdzimy czy dasz sobie radę w starciu z istotą Skazy - powiedział, podchodzac blizej. - Ale do tego musimy jeszcze porpacować nad twoimi zdolnościami fizycznymi. Moc potrafi uczynić ciesilniejszym, odporniejszym i szybszym, od ciebie zależy co w pierwszej kolejności usprawnimy.
- Jesli mam walczyc z tym czyms co zabilo reszte Koloni... musze byc zarówno odporniejszy, szybszy i silniejszy, Mysle ze mozemy zaczac od odpornosci i wytrzymalosci, jesli dobrze mysle, to to powinno dodatkowo mnie wzmocnic i pozwolic na wchloniecie w siebie jeszcze odrobiny mocy a to z kolei moze sie przelozyc na szybkosc i sile. Hmm sile mysle ze mozna pocwiczyc na koncu, jesli bede dostatecznie szybki i zreczny, zawsze moge zadac wzmocniony cios w jakies niechronione miejsce o wiele latwiej niz gdybym byl silny jak nie wiem co ale za wolny zeby cos trafic.
- Dobra, odpornosć mozemy łatwo wzmocnić... wprowadzaj powolutku moc do swojej krwi.. zjednocz je. Jak to ci isę uda to wtedy powiem ci co byłoby drugim krokiem - powiedział Rezz.
To wydziwianie z wlasnym cialem nie bylo naturalne, krew to byla krew, nic nie powinno sie w nia mieszac, chyba. Próbowal postepowac za radami Rezza, ale albo mu sie cmilo przed oczyma, byl juz zmeczony, albo nie byl juz nawet w stanie odróznic swojej krwi od mocy, bo wszystko mu sie pomieszalo. Z drugiej strony nie byl smoczym znachorem i do niedawna nie wiedzial nawet jak jeden z jego pobratymców wyglada w srodku. Dobrze ze próbowal powolutku, bo inaczej pewnie by go prozadnie zabolalo, kiedy moc, która jak mu sie zdawalo wiazala sie z krwia, wiazala sie z sama soba w jego ciele. Odlozyl to na chwile i odsapnal, zanim spróbowal ponownie. Z nie malym trudem, ale udalo mu sie, wydawalo mu sie ze czuje kazdy element siebie, nie bylo to wygodne, nagle byl swiadomy pompujacej sie krwi, trawjacego zoladka, mózgu i nerwów, gdyby nie to ze musial sie koncentrowac na oddychaniu i laczeniu mocy z krwia, pewnie by sie wzdrygnal z odrazy, na szczescie nie mial na to czasu. W koncu udalo mu sie. Potrwało to trochę i smok czuł sie już na prawde zmęczony. Rezz kiwał z uznanim głową. - Spróbuj zgadnąć jak bardzo zwiększyłes właśnie swoją odporność - powiedział.
Zastanowil sie, jego cialo bylo teraz wzmocnione moca, owszem byl wyczerpany zarówno fizycznie i psychicznie, ale to musial byc skutek korzystania z mocy, nic dziwnego. Trzasnal sie lapa po luskach drugiej lapy, praktycznie nic nie czujac. Moc do jaka w siebie wchlonal byla ogromna, teraz krazyla w jego zylach, z natury nie byl az takim cherlawcem, a zwlaszcza w porównaniu do innych gatunków.
- Piec, piecdziesiat? - rzucil nie bedac w stanie odpowiedziec zdecydowanie na to pytanie.
- Około pięćdziesiąt. Dosć rzec, ze oddech twojego rodzeństwa by ci już nic nie zrobił - odparł mężczyzna. - Twój własny jeszcze tak...
- Odporny na smoczy ogien, no to juz niemalo, ale cos mi sie zdaje, ze te stwory Skazy jakos niespecjalnie beda sie tym przejmowac i beda mnie grzmocic jak tylko beda mogly.
- Moja propozycja - idź uratuj jedno ludzkei siedlisko rpzed dwoma istotami, które nazywamy Horusami. Wkróce zaatakuja jedno z miast i spróbujesz z nimi zawalczyć, by ochronic ludzi. Sprawdzisz przy okazji swoje możliwości.
- Czy niedlugo oznacza ze dam rade sie zdrzemnac zanim padne na nos, czy trzeba uzyc rewitalizatora i leciec jakby matka wszystkich burz wiala mi w skrzydla?
- To znaczy, ze mozzsz sie zdrzemnąć - odparł Rezz. - Mamy dobę, ale droga potrwa pare godzin. Może jeszcze zdołamy popracować nad twojazwinnościa nim ruszymy...
Przekrzywil glowe i popatrzyl smetnie na mezczyzne. Z jednej strony byl wyczerpany, z drugiej ciagle w pamieci mial zywy obraz tego co sie dzialo w Koloni, a raczej dzwieki jakie temu towarzyszyla i okrutna cisza potem, jesli mial sie odegrac na tych stworach, którym nie daly rady dorosle smoki, musial dac z siebie wiecej niz wszystko, w oczach swego gatunku byl przeciez smoczeciem, co z tego ze chwilowo byl jednoczesnie czlonkiem starszyzny.
- Chyba nie mamy wyboru, wole miec jak najwiecej atutów po swojej stronie kiedy przyjdzie mi sie z nimi zmierzyc.
Rezz skinałgłową i widząc jego spojrzenei uśmiechnął się kącikami ust.
- Jak staniesz na wysokosci zadania to nie bedzie juz wiecej zniszczonych rodzin takich jak twoja... - powiedział. - Jeden z powodów dla których twoja rola jest istotna.
Kaisstrom Parsknal na te slowa.
- Fakt ze to wiem, nie znaczy wcale ze bedzie mi choc odrobine latwiej opanowac to wszystko, ale spokojnie, jestem wystarczajaco zmotywowany zeby próbowac dalej, mozemy zaczynac.
- Najpierw sie zdrzemnij - polecił Rezz. - Lub raczej porządnie wyśpij.
Wiecej mu nie bylo trzeba, wyprezyl sie, zrobil kilka kólek dookola siebie i zwinal w klebek wprost na kamieniach, byl zbyt zmeczony zeby sie czymkolwiek przejmowac, po niezbyt dlugim czasie juz spal, zupelnie bez snów, co bylo swego rodzaju kolejnym pozytywem calego treningu tutaj, nie dreczyly go w snach koszmary z rzezi. Rezz usmiechnął się tylko. Odszedł nieco dalej, by nie budzić smoka, po czym otworzył sferę komunikacyjną.
- Thelia? Mój podopieczny robi niesamowite postępy. Mam nadzieję, ze utrzyma tempo. Jutro test praktyczny - powiedział, po czym przesłał wiadomosć do nadawczyni i zamknął komunikację, by usiaść na schodach i westchnąć. Przed nimi dalej było wiele, wiele pracy...
Ciezko bylo mu powiedziec ile spal, ale kiedy sie obudzil, czul sie o wiele lepiej niz kiedy zasypial, wygladalo ze moc zlaczona krwia, dziala w czasie kiedy spal, tak samo jak moc która upchnal tam wczesniej i teraz zdawaly sie jakby byly tam od dawna, jesli nie od zawsze. Rezz siedział dalej na schodach.
- O, widzę, ze jesteś juz wypoczęty - powiedział, uśmiechajac się.
- No powiedzmy, masz raczej mordercze pojecie o treningach. - rzekl rozdziawiajac paszcze w ziewnieciu. - No ale nikt na mnie czekal nie bedzie az sie wyspie i wypudruje, jak jedna z tych ludzkich kobiet.
Rezz uśmiechnął się szerzej. - Na kobiety czekaja i po parę godzin - zaśmiał się cicho. - Trening ten ma jedną niekwestionowalną zaletę - przynosi efekty. Porzadne efekty. Muszę powiedzieć, ze poczyniłeś duże psotępy, jestem pozytywnie zaskoczony. Musisz utrzymać to tempo, to zaskoczysz i samego Skazę, tylko on sie juz cieczyć nie będzie...
- Mi to ostatnie jak najbardziej pasuje, w takim razie nie ma co zwlekac, trzeba dzialac, chyba czas na zwinnosc. - wyszczerzyl kly w usmiechu, dobrze ze ktos uwazal ze widac efekty, mial nadzieje ze to nie czcze slowa, kttóre mialy mu tylko pomóc zebrac sie w sobie i zmotywowac.
Mężczyzna skinął głową. - Tym razem musisz wobec tego nasycic mocą łókna mięśni. Ponieważ mamy trochemało czasu to nei staraj siewpusczac mocy w każd włókno po kolei a raczej w cały mięsień. Pójdzie szybciej i nie bedzie aż tak meczące.. oczywiscie przyniesie mniejszy efekt, ale jak juz wspominałem - mamy ograniczony czas.[/i
- Spróbuje. - Podobnie jak wczoraj w krew, zaczal wpuszczac moc w swoje cialo, nie w kazda komórke, ale tak jak proponowal Rezz partiami. Prosto w miesnie, zaczynajac od lap, przez glowe i kregoslup, na ogonie konczac.Poszło sprawnie, to było o wiele łatwiejsze...
Po paru godzinach Rezz skinął głową. - Dobra robota... odpocznij sobie chwile i mozemy lecieć zmierzyc sie z pierwszymi istotami Skazy, jakie przyjdzie ci zabić
- Po prostu daj znac, kiedy bedziemy musieli sie juz zbierac. - przeszedl na srodek placu i zwinal sie w klebek na naslonecznionych kamieniach, poddajac sie pieszczocie slonca próbujac odrobine zrelaksowac i odpoczac przed czekajaca go walka. Poza polowaniami na jakie czasem wylatywal i fikcyjnymi pojedynkami miedzy smoczetami, miala to byc jego pierwsza prawdziwa walka, byc moze na smierc, choc wolalby zeby bylo to na zycie, jego zyce.
Po godzinei wyruszyli w drogę. Po drodze Rezz znów zaczął mówić.
- Twoi przeciwnicy posiadaja jeden atak - zieją strumieniem siły fizycznej. Będą w stanie zmiażdżyć skałę... ale nie twoją łuskę. Przynajmneij nie od razu. Powinienes jednak dać rade uniknąć ataków - powiedział.
Kaisstrom za to poczuł, ze leci szybciej. Znacznie szybciej.
- No wlasnie o to by mi chodzilo, moze jestem wytrzymalszy, ale najlepsza obrona jest nie dac sie trafic, duze sa te potwory? Jaki maja ksztalt, jakie sa szybkie? - faktycznie lecialo mu sie o wiele latwiej.
- Mniej wiecej twojego rozmiaru. Maja obły kształt, jak tłuste robale i nie są specjalnie szybkie - odparł Rezznafen.
- To juz cos i jakas pociecha, sa na cos wrazliwe, czy lepiej im porzadnie przylozyc lapa albo ogonem? Czolgaja sie po ziemi, czy wyskakuja spod, jesli tylko spod, lecac bede mial z nimi wieksze szanse.... chyba.
- Lataja... unoszą sie nad ziemią - powiedział Rezz.
- No, to by bylo na tyle w kwestji przewagi, chyba nie mam wiecej pytan, teraz zwyczajnie trzeba je po prostu ubic.
Wreszcie dotarli do wsi. Rezz jak zwykle przywołał śnieżycę, by ukryła nadlatujacego smoka. Usiedli i czekali na pojawienie się istot. Wreszcie po nie całej godzinie Rezz wskazał dwa pinkty na niebie. - O... twoi przeciwnicy nadciagają - powiedział.
Nie tylko nadciagali, ale na dodatek byli nieco blizej osady niz smok, mógl sie tez przekonac o co chodzilo Rezzowi z tym promieniem fizycznej energii, kiedy jeden z Horusów rozpoczal dzielo zniszczenia wystrzliwujac w jeden z domów stojacych na obrzezach promien czerwonego swiatla. Kaisstrom musial odciagnac ich uwage, lecac wysoko nad nimi, uformowal w lapach kule energii i poslal piorun prosto w strone lba atakujacego robala a zaraz potem runal na niego, w miedzyczasie napelniajac swoja lape moca. Kiedy Horusy obracaly sie w jego kierunku, ten juz dopadl szponami nieco uszkodzkona wczesniejszym atakiem glowe, nie wdawal sie jeszcze w zwarcie, zwyczajnie trzasnal bestie, przejezdzajac pazurami i przeszedl w lot wznoszacy. Niewiele mu to jednak pomoglo, jego przeciwnicy tez mogli latac, ruszyli za nim, a o to przeciez smokowi chodzilo. Jego glównym atutem w tym momencie byla szybkosci i zwinnosc, zszedl z kursu promienia zdrowego robala a tamten nieszkodliwie polecial w niebo, za to zraniony zostawial na sniegu plamy swojej plugawej krwi. Bawil sie tak z nimi w kotka i myszke na ile tylko pozwalaly mu to warunki, metoda spisywala sie niezle, jeden Horus byl juz prawie martwy, a Kaiss ciagle byl calkiem sprawny. Dopiero gdy wczepil sie w grzbiet czerwia, zeby go wykonczyc, zebral pelna moca dziwnego strumienia, bolalo jak diabli, ale mial jednego z glowy. Truchlem rzucil w drugiego robala, wytracajac go z rytmu lotu i dopadl do jego grzbietu, wbijajac sie wzmocnionymi szponami w pancerz. Burzowe tchnienie sprawilo ze robal zaczal sie wic, próbujac zrzucic z siebie przeciwnika, na dodatek spadali, mozliwe ze bylo to dla niego za duze obciazenie. W ferworze walki zarówno stwór Skazy jak i smok porzadnie oberwali, ale koniec konców to Kaiss zrobil sobiekomfortowe ladowanie na wyczerpanym czerwiu, dobijajac go calkowicie. Kiedy otrzasnal sie po spotkaniu oczyma zaczal szukac swego mentora, mial ochote jedynie dac sie calkiem poskladac w rewitalizatorze, zjesc cos porzadnego, wypic a potem pasc i nie wstawac przez tydzien.
- Magazynowac wieksze ilosci energii? W jakim sensie, jakiej energii, fizycznej, czy tego czegos czym ty aktywowales ten jak mu tam, Rewitalizator? - Smok staral sie ogarniac wszystko co mu przezentowal Rezz, ale momentami nie bylo latwo, mimo dosc mlodego wieku i umyslu jaki mial luskowy.
- Twojej energii. Widzisz dostałeś sporo wiecej mocy niż potrafisz ogarnać, wiec dostosujemy twoje ciało, by przyjać część nadwyżki- wyjaśnił Rezz.
- Moje cialo? W sensie cos podobnego do tej przemiany w czlowieka czy jeszcze cos innego? - Czul sie nieco dziwnie, samo przybieranie ludzkiej postaci wydawalo sie nienaturalne, ale nie byl jeszcze pewien co proponuje mu mentor, bo za takiego chyba trzeba bylo go uwazac.
- Nie. Nie przemieniasz ciała, po prostu je dostosowujesz.- Odparł mężczyzna. - Nic trudnego. Spróbuj znów "chwycić" trochę swojej energii.
Smok Przekrecil leb i podrapal sie lapa po boku w ludzkim odpowiedniku drapania za uchem, ale spróbowal zabrac sie za to o co go proszono. Skupil sie znowu na sobie i tej energii, która mógl dostrzegac nowym wzrokiem, szukal kawalka swojej, nie tej danej mu przez bóstwo czy magicznej, ale kawalka jego samego.
Odnalazł, stwierdził, zę jego własna moc czerpie ciagle z boskiej energii. Nie było juz, w sumie rozróżnienia. Gdy otworzył oczy i chciał zakomunikować to Rezzowi stwierdził, że ten uśmiecha sie kiwajac głową.
- Rozumiesz? Nie ma rozróżnienia miedzy twoją i darowaną ci mocą - powiedział. - Teraz spróbuj chwycić te moc i wcisnąć ją w powiedzmy ramię, ale nie daj jej uciekać w żadne sposób i tryzmaj jatam, aż się 'zadomowi i przestanie stawiać jakikolwiek opór.
Zrobil tylko wielkie oczy, bylo tego duzo, ale faktycznie jego cialo nie bylo w stanie pomiescic calej wielkiej szalejacej burzy mocy, jaka byla dostepna. Pomyslal chwile jak by to zrobic, az przypomniala mu sie woda kapiaca do pucharu, który mógl jej pomiescic wiecej niz by sie zdawalo, nawet z górka, o ile przyjmowal ciecz malymi dawkami. Tak wiec zaczal wpuszczac ja w siebie prawie po kropli, zaczynajac od wypelnienia kanalików, którymi wczesniej plynela moc, gdy juz je napelnil zaczal ostroznie wpychac tam jeszcze wiecej, z mocy starajac sie stworzyc cos na ksztalt dodatkowego worka na moc, siedzacego w nim, o ksztalcie lapy, moc zamknieta w mocy siedzacej w ciele, mial tylko nadzieje ze o to chodzilo, wolal zeby to, do czego mial dostep, nie wymknelo sie spod kontroli w zaden sposób.
Moc "zadomowiała" się dosć szybko i smok mógł upchnąć troche tej mocy w każdej czesci ciała. Po tym ćwiczeniu czuł się jakoś.. naturalniej. Moze i było to męczące, ale Kaisstrom miał wrażenie, ze to był pierwszy krok w strone wewnętrznego oswojenia sie z tym co otrzymał. Na poczatku czul dziwne mrowienie, kiedy nowa energia zaczynala go wypelniac po brzegi, niedostrzegalny, bo naturalny puls jaki miala jego wlasna, od dawna znana moc, teraz zaczynala sie zlewac z ta druga. Czul spore oszolomienie, kiedy potezny puls zaczal sie przetaczac przez jego cialo. Zajelo mu dluzsza chwile zanim sie przyzwyczail, jego pierwotny rytm zostal zastapiony przez ten nowy, duzo mocniejszy, wiec uczucie rozdwojenia powoli zaczelo zanikac. Oczywistym bylo ze to dla niego nowosc, wiec caly czas byl swiadom delikatnego przeplywu, ale teraz, kiedy jego cialo zaznajomilo sie juz z nowa energia, bylo latwiej, mógl zepchnac ten fakt do nieuzywanego kawalka umyslu i skoncentrowac sie na czyms innym.
- No dobra, chyba powoli zaczynam rozumiec o co Ci chodzilo.
Rezznafen skinął głową. - Dobra, chwila odpoczynku i mozemy nauczyc sie czegoś jeszcze... wkrótce sprawdzimy czy dasz sobie radę w starciu z istotą Skazy - powiedział, podchodzac blizej. - Ale do tego musimy jeszcze porpacować nad twoimi zdolnościami fizycznymi. Moc potrafi uczynić ciesilniejszym, odporniejszym i szybszym, od ciebie zależy co w pierwszej kolejności usprawnimy.
- Jesli mam walczyc z tym czyms co zabilo reszte Koloni... musze byc zarówno odporniejszy, szybszy i silniejszy, Mysle ze mozemy zaczac od odpornosci i wytrzymalosci, jesli dobrze mysle, to to powinno dodatkowo mnie wzmocnic i pozwolic na wchloniecie w siebie jeszcze odrobiny mocy a to z kolei moze sie przelozyc na szybkosc i sile. Hmm sile mysle ze mozna pocwiczyc na koncu, jesli bede dostatecznie szybki i zreczny, zawsze moge zadac wzmocniony cios w jakies niechronione miejsce o wiele latwiej niz gdybym byl silny jak nie wiem co ale za wolny zeby cos trafic.
- Dobra, odpornosć mozemy łatwo wzmocnić... wprowadzaj powolutku moc do swojej krwi.. zjednocz je. Jak to ci isę uda to wtedy powiem ci co byłoby drugim krokiem - powiedział Rezz.
To wydziwianie z wlasnym cialem nie bylo naturalne, krew to byla krew, nic nie powinno sie w nia mieszac, chyba. Próbowal postepowac za radami Rezza, ale albo mu sie cmilo przed oczyma, byl juz zmeczony, albo nie byl juz nawet w stanie odróznic swojej krwi od mocy, bo wszystko mu sie pomieszalo. Z drugiej strony nie byl smoczym znachorem i do niedawna nie wiedzial nawet jak jeden z jego pobratymców wyglada w srodku. Dobrze ze próbowal powolutku, bo inaczej pewnie by go prozadnie zabolalo, kiedy moc, która jak mu sie zdawalo wiazala sie z krwia, wiazala sie z sama soba w jego ciele. Odlozyl to na chwile i odsapnal, zanim spróbowal ponownie. Z nie malym trudem, ale udalo mu sie, wydawalo mu sie ze czuje kazdy element siebie, nie bylo to wygodne, nagle byl swiadomy pompujacej sie krwi, trawjacego zoladka, mózgu i nerwów, gdyby nie to ze musial sie koncentrowac na oddychaniu i laczeniu mocy z krwia, pewnie by sie wzdrygnal z odrazy, na szczescie nie mial na to czasu. W koncu udalo mu sie. Potrwało to trochę i smok czuł sie już na prawde zmęczony. Rezz kiwał z uznanim głową. - Spróbuj zgadnąć jak bardzo zwiększyłes właśnie swoją odporność - powiedział.
Zastanowil sie, jego cialo bylo teraz wzmocnione moca, owszem byl wyczerpany zarówno fizycznie i psychicznie, ale to musial byc skutek korzystania z mocy, nic dziwnego. Trzasnal sie lapa po luskach drugiej lapy, praktycznie nic nie czujac. Moc do jaka w siebie wchlonal byla ogromna, teraz krazyla w jego zylach, z natury nie byl az takim cherlawcem, a zwlaszcza w porównaniu do innych gatunków.
- Piec, piecdziesiat? - rzucil nie bedac w stanie odpowiedziec zdecydowanie na to pytanie.
- Około pięćdziesiąt. Dosć rzec, ze oddech twojego rodzeństwa by ci już nic nie zrobił - odparł mężczyzna. - Twój własny jeszcze tak...
- Odporny na smoczy ogien, no to juz niemalo, ale cos mi sie zdaje, ze te stwory Skazy jakos niespecjalnie beda sie tym przejmowac i beda mnie grzmocic jak tylko beda mogly.
- Moja propozycja - idź uratuj jedno ludzkei siedlisko rpzed dwoma istotami, które nazywamy Horusami. Wkróce zaatakuja jedno z miast i spróbujesz z nimi zawalczyć, by ochronic ludzi. Sprawdzisz przy okazji swoje możliwości.
- Czy niedlugo oznacza ze dam rade sie zdrzemnac zanim padne na nos, czy trzeba uzyc rewitalizatora i leciec jakby matka wszystkich burz wiala mi w skrzydla?
- To znaczy, ze mozzsz sie zdrzemnąć - odparł Rezz. - Mamy dobę, ale droga potrwa pare godzin. Może jeszcze zdołamy popracować nad twojazwinnościa nim ruszymy...
Przekrzywil glowe i popatrzyl smetnie na mezczyzne. Z jednej strony byl wyczerpany, z drugiej ciagle w pamieci mial zywy obraz tego co sie dzialo w Koloni, a raczej dzwieki jakie temu towarzyszyla i okrutna cisza potem, jesli mial sie odegrac na tych stworach, którym nie daly rady dorosle smoki, musial dac z siebie wiecej niz wszystko, w oczach swego gatunku byl przeciez smoczeciem, co z tego ze chwilowo byl jednoczesnie czlonkiem starszyzny.
- Chyba nie mamy wyboru, wole miec jak najwiecej atutów po swojej stronie kiedy przyjdzie mi sie z nimi zmierzyc.
Rezz skinałgłową i widząc jego spojrzenei uśmiechnął się kącikami ust.
- Jak staniesz na wysokosci zadania to nie bedzie juz wiecej zniszczonych rodzin takich jak twoja... - powiedział. - Jeden z powodów dla których twoja rola jest istotna.
Kaisstrom Parsknal na te slowa.
- Fakt ze to wiem, nie znaczy wcale ze bedzie mi choc odrobine latwiej opanowac to wszystko, ale spokojnie, jestem wystarczajaco zmotywowany zeby próbowac dalej, mozemy zaczynac.
- Najpierw sie zdrzemnij - polecił Rezz. - Lub raczej porządnie wyśpij.
Wiecej mu nie bylo trzeba, wyprezyl sie, zrobil kilka kólek dookola siebie i zwinal w klebek wprost na kamieniach, byl zbyt zmeczony zeby sie czymkolwiek przejmowac, po niezbyt dlugim czasie juz spal, zupelnie bez snów, co bylo swego rodzaju kolejnym pozytywem calego treningu tutaj, nie dreczyly go w snach koszmary z rzezi. Rezz usmiechnął się tylko. Odszedł nieco dalej, by nie budzić smoka, po czym otworzył sferę komunikacyjną.
- Thelia? Mój podopieczny robi niesamowite postępy. Mam nadzieję, ze utrzyma tempo. Jutro test praktyczny - powiedział, po czym przesłał wiadomosć do nadawczyni i zamknął komunikację, by usiaść na schodach i westchnąć. Przed nimi dalej było wiele, wiele pracy...
Ciezko bylo mu powiedziec ile spal, ale kiedy sie obudzil, czul sie o wiele lepiej niz kiedy zasypial, wygladalo ze moc zlaczona krwia, dziala w czasie kiedy spal, tak samo jak moc która upchnal tam wczesniej i teraz zdawaly sie jakby byly tam od dawna, jesli nie od zawsze. Rezz siedział dalej na schodach.
- O, widzę, ze jesteś juz wypoczęty - powiedział, uśmiechajac się.
- No powiedzmy, masz raczej mordercze pojecie o treningach. - rzekl rozdziawiajac paszcze w ziewnieciu. - No ale nikt na mnie czekal nie bedzie az sie wyspie i wypudruje, jak jedna z tych ludzkich kobiet.
Rezz uśmiechnął się szerzej. - Na kobiety czekaja i po parę godzin - zaśmiał się cicho. - Trening ten ma jedną niekwestionowalną zaletę - przynosi efekty. Porzadne efekty. Muszę powiedzieć, ze poczyniłeś duże psotępy, jestem pozytywnie zaskoczony. Musisz utrzymać to tempo, to zaskoczysz i samego Skazę, tylko on sie juz cieczyć nie będzie...
- Mi to ostatnie jak najbardziej pasuje, w takim razie nie ma co zwlekac, trzeba dzialac, chyba czas na zwinnosc. - wyszczerzyl kly w usmiechu, dobrze ze ktos uwazal ze widac efekty, mial nadzieje ze to nie czcze slowa, kttóre mialy mu tylko pomóc zebrac sie w sobie i zmotywowac.
Mężczyzna skinął głową. - Tym razem musisz wobec tego nasycic mocą łókna mięśni. Ponieważ mamy trochemało czasu to nei staraj siewpusczac mocy w każd włókno po kolei a raczej w cały mięsień. Pójdzie szybciej i nie bedzie aż tak meczące.. oczywiscie przyniesie mniejszy efekt, ale jak juz wspominałem - mamy ograniczony czas.[/i
- Spróbuje. - Podobnie jak wczoraj w krew, zaczal wpuszczac moc w swoje cialo, nie w kazda komórke, ale tak jak proponowal Rezz partiami. Prosto w miesnie, zaczynajac od lap, przez glowe i kregoslup, na ogonie konczac.Poszło sprawnie, to było o wiele łatwiejsze...
Po paru godzinach Rezz skinął głową. - Dobra robota... odpocznij sobie chwile i mozemy lecieć zmierzyc sie z pierwszymi istotami Skazy, jakie przyjdzie ci zabić
- Po prostu daj znac, kiedy bedziemy musieli sie juz zbierac. - przeszedl na srodek placu i zwinal sie w klebek na naslonecznionych kamieniach, poddajac sie pieszczocie slonca próbujac odrobine zrelaksowac i odpoczac przed czekajaca go walka. Poza polowaniami na jakie czasem wylatywal i fikcyjnymi pojedynkami miedzy smoczetami, miala to byc jego pierwsza prawdziwa walka, byc moze na smierc, choc wolalby zeby bylo to na zycie, jego zyce.
Po godzinei wyruszyli w drogę. Po drodze Rezz znów zaczął mówić.
- Twoi przeciwnicy posiadaja jeden atak - zieją strumieniem siły fizycznej. Będą w stanie zmiażdżyć skałę... ale nie twoją łuskę. Przynajmneij nie od razu. Powinienes jednak dać rade uniknąć ataków - powiedział.
Kaisstrom za to poczuł, ze leci szybciej. Znacznie szybciej.
- No wlasnie o to by mi chodzilo, moze jestem wytrzymalszy, ale najlepsza obrona jest nie dac sie trafic, duze sa te potwory? Jaki maja ksztalt, jakie sa szybkie? - faktycznie lecialo mu sie o wiele latwiej.
- Mniej wiecej twojego rozmiaru. Maja obły kształt, jak tłuste robale i nie są specjalnie szybkie - odparł Rezznafen.
- To juz cos i jakas pociecha, sa na cos wrazliwe, czy lepiej im porzadnie przylozyc lapa albo ogonem? Czolgaja sie po ziemi, czy wyskakuja spod, jesli tylko spod, lecac bede mial z nimi wieksze szanse.... chyba.
- Lataja... unoszą sie nad ziemią - powiedział Rezz.
- No, to by bylo na tyle w kwestji przewagi, chyba nie mam wiecej pytan, teraz zwyczajnie trzeba je po prostu ubic.
Wreszcie dotarli do wsi. Rezz jak zwykle przywołał śnieżycę, by ukryła nadlatujacego smoka. Usiedli i czekali na pojawienie się istot. Wreszcie po nie całej godzinie Rezz wskazał dwa pinkty na niebie. - O... twoi przeciwnicy nadciagają - powiedział.
Nie tylko nadciagali, ale na dodatek byli nieco blizej osady niz smok, mógl sie tez przekonac o co chodzilo Rezzowi z tym promieniem fizycznej energii, kiedy jeden z Horusów rozpoczal dzielo zniszczenia wystrzliwujac w jeden z domów stojacych na obrzezach promien czerwonego swiatla. Kaisstrom musial odciagnac ich uwage, lecac wysoko nad nimi, uformowal w lapach kule energii i poslal piorun prosto w strone lba atakujacego robala a zaraz potem runal na niego, w miedzyczasie napelniajac swoja lape moca. Kiedy Horusy obracaly sie w jego kierunku, ten juz dopadl szponami nieco uszkodzkona wczesniejszym atakiem glowe, nie wdawal sie jeszcze w zwarcie, zwyczajnie trzasnal bestie, przejezdzajac pazurami i przeszedl w lot wznoszacy. Niewiele mu to jednak pomoglo, jego przeciwnicy tez mogli latac, ruszyli za nim, a o to przeciez smokowi chodzilo. Jego glównym atutem w tym momencie byla szybkosci i zwinnosc, zszedl z kursu promienia zdrowego robala a tamten nieszkodliwie polecial w niebo, za to zraniony zostawial na sniegu plamy swojej plugawej krwi. Bawil sie tak z nimi w kotka i myszke na ile tylko pozwalaly mu to warunki, metoda spisywala sie niezle, jeden Horus byl juz prawie martwy, a Kaiss ciagle byl calkiem sprawny. Dopiero gdy wczepil sie w grzbiet czerwia, zeby go wykonczyc, zebral pelna moca dziwnego strumienia, bolalo jak diabli, ale mial jednego z glowy. Truchlem rzucil w drugiego robala, wytracajac go z rytmu lotu i dopadl do jego grzbietu, wbijajac sie wzmocnionymi szponami w pancerz. Burzowe tchnienie sprawilo ze robal zaczal sie wic, próbujac zrzucic z siebie przeciwnika, na dodatek spadali, mozliwe ze bylo to dla niego za duze obciazenie. W ferworze walki zarówno stwór Skazy jak i smok porzadnie oberwali, ale koniec konców to Kaiss zrobil sobiekomfortowe ladowanie na wyczerpanym czerwiu, dobijajac go calkowicie. Kiedy otrzasnal sie po spotkaniu oczyma zaczal szukac swego mentora, mial ochote jedynie dac sie calkiem poskladac w rewitalizatorze, zjesc cos porzadnego, wypic a potem pasc i nie wstawac przez tydzien.
K.M.N.
Don't make me dance on your grave...
Don't make me dance on your grave...
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amber
C.D.
- Zobaczysz... na początek śniadanie - powiedziała kobieta.
Słowo "śniadanie" podziałało na dziewczynę niczym zaklęcie. W minutę stała ubrana i gotowa jeść.
Poszły wiec do głównej sali, gdzie Amber dostała potężną porcję jajecznicy.
Następnie udały się na plac, gdzie ćwiczyły poprzedniego dnia. Carmen od razu przeszła do rzeczy.
- Dobra... ten atak posłuży ci do szybkiego zbliżenia się do przeciwnika. Najpierw skup energię w nogach.
Koncentracja na twarzy Amber była aż nadto widoczna natychmiast po wydaniu polecenia przez Carmen. Dziewczyna była niezwykle ciekawa tego co też kobieta dla niej przygotowała. I jakim cudem będzie mogła się szybko zbliżyć do przeciwnika. W końcu wilcza siła polegała na błyskawicznych atakach we wrażliwe miejsca i równie szybkich unikach. Walcząc ze zwierzętami większymi od siebie wilki musiały opracować skuteczną taktykę. Ta sprawdzała się od wieków.
- Przeprowadź energie gwałtownie w ramiona i ponownie skup tam - poleciła Carmen.
To nieco zdziwiło dziewczynę. Wykonała ciekawa po co to robi.
Ciało Amber zostało spowite w ciemnej mgle. Wilkołaczyca poczuła, że dalej ma kontrolę nad otaczającą ją energią.
- Dobra, teraz gwałtownie przesuń okrążająca cie energię w któraś stronę i przygotuj się na szarpnięcie - poleciła Carmen.
Przesunęła ją w prawo, kilka metrów od siebie.
Chmura ciemności sięgnęła tam, po czym Amber przeniosła się w jej miejsce. Chmura tymczasem rozpłynęła się.
- Co to było? - bąknęła zdumiona dziewczyna. Obejrzała się na miejsce na którym stała kilka chwil wcześniej.
- Transfer. Nieco przypomina teleportację, ale musisz widzieć miejsce do którego chcesz się udać i nie może być po drodze przeszkody która uniemożliwi przenikanie energii lub materii. Na przykład szyba. Przez kratę już w ten sposób przejdziesz, wydostałabyś się też z ewentualnych okowów - odparła kobieta. - Im większy dystans pokonujesz tym mocniejsze jest szarpniecie. Impet jest tylko częściowo tracony wiec możesz to zastosować jak szarżę. Najpierw poćwicz to trochę, potem pokażę ci jak tego używać, blokując wytłumianie pędu.
Dziewczynie się spodobało to co słyszała. Z entuzjazmem właściwym zwierzętom, które dorwały się do ulubionej zabawki zaczęła ćwiczyć właśnie poznaną zdolność. Radośnie przeskakiwała w ten sposób po placu treningowym, albo do momentu, w którym Carmen stanowczo zarządziła przerwę, albo do momentu gdy padła ze zmęczenia.
Carmen czekała, aż Amber się wybawi.
- Dalej robisz to trochę za długo, musisz popracować nad zwiększeniem prędkości, gdy już wypoczniesz po tym szaleństwie - stwierdziła, podchodząc do oklapłej wilkołaczycy.
Dziewczyna się śmiała na ile tylko była w stanie po tej całej placowej imprezie. Wszelkie pokłady energii jakie miała do zużycia zużyła. I czuła, że zjadłaby coś o czym dobitnie przypomniał jej żołądek, na głos wygłaszający wyciskającą łzy przemowę o głodowaniu...
- Dobra... po obiedzie się tym zajmiemy - powiedziała Carmen, po czym wzięła Amber na ręce i ruszyła w stronę tawerny.
Dziewczyna oparła głowę o ramię Carmen.
- A moc zła pozwala latać? - spytała nagle ni z tego ni z owego. Chyba cała ta nauka bawiła ją bardziej niż mogło się wydawać.
- Niby może... ale najprostsza metoda na to wydaje się być raczej w stworzeniu ci dodatkowej formy. Gdy Darkning skończy obliczenia to powie mi czy jest to bezpieczne - odparła kobieta po chwili milczenia.
- Nic nie rozumiem - bąknęła nieco zawiedziona zawiłą dla niej odpowiedzią wilkołaczyca. Bursztynowe oczy miały wyraz powątpiewania. - Dodatkowa forma? Obliczenia? Bezpieczne?
- Tak... połączymy twoja formę bestii z twoją mocą i zobaczymy co z tego wyjdzie. Musimy jednak najpierw mieć pewność, że nie pojawią się żadne... efekty uboczne. Na przykład napad szału, lub powiedzmy... śmierć? Wszystko jest możliwe. poprzez prześledzenie zachowania energii i jej wpływu na organizmy żywe Darkning był w stanie znaleźć parę ważnych parametrów. Stwierdzi na ich podstawie czy możemy dorobić ci tę dodatkową formę bez żadnych przeszkód.
Poważna mina na wciąż prawie dziecięcej twarzy i głębokie zamyślenie zupełnie nie pasowały do jej charakteru błazna i zawadiaki. Ale nie bardzo miała ochotę okazywać, że wciąż nie rozumie o co chodzi. To było zbyt złożone i skomplikowane jak na jej nienawykły do ludzkiego rozumowania łebek. Dopiero uczyła się ludzkiego sposobu postrzegania świata.
Wróciły do tawerny, gdzieś w połowie drogi Amber została postawiona na chodnik i kontynuowała drogę o własnych siłach. Tym razem Amber dostała do zjedzenia drób z sosem.
Wpierw przez chwilę niuchała sos na talerzu nie będąc pewna czy może mu zaufać. Był czymś nowym w jej jadłospisie. Po pierwszych wątpliwościach jednak drób i sos zniknęły tak samo jak wszystko co jadła wcześniej.
- No dobra, odpoczywamy chwilę i wracamy an plac - powiedziała Carmen.
- Carmen... - zaczęła dziewczyna wciąż z wyrazem zamyślenia na twarzy. - Powiedz, dlaczego tyle ludzi zawsze stoi koło placu? - bąknęła. Ciekawiło ją co robią...
- Patrzą co robisz, dla nich jest to interesujące - odparła kobieta.
- Dlaczego? - ulubione pytanie Amber poszło w ruch.
- Na pewno jest inne niż to co oni robią na co dzień. Ludzie lubią urozmaicenie, tacy są - odparła Carmen, nie potrafiąc powstrzymać się przed pogłaskaniem Amber po włosach.
- Tacy są... - dziewczyna rozważała to stwierdzenie. Troszkę głaskanie po głowie jej to utrudniło. Zawsze była łasa na takie proste pieszczoty. Prawdopodobnie tylko dlatego nie zadała swojego sztandarowego pytania. W zwykły zwierzęcy sposób po prostu cieszyła się chwilą mrucząc.
- Dobra, to lecimy ćwiczyć dalej? - zapytała Carmen.
- Dobra. Dalej to samo? - kolejne pytanie w repertuarze.
- Nie. Staraj się zrobić to samo, ale szybciej.
- Powiesz mi jak szybko to postaram się tak zrobić - powiedziała.
- Skracaj czas coraz bardziej - poleciła kobieta.
- Mam używać tyle samo mocy? W sensie szybciej ją przepychać? - spytała, odpowiedziało jej twierdzące skinienie głową.
Gdy znalazły się z powrotem na placu, na którym ćwiczyły Amber postarała się w znacznie krótszym czasie przemieścić tę samą ilość energii co wcześniej. Koncentrowała się na tym by robić to za każdym razem coraz szybciej.
Udało jej się skrócić ten czas o połowę, ale Carmen stwierdziła, że jest to dalej za wolno, by móc to w naprawdę efektywny sposób zastosować w walce.
- Mimo wszystko poczyniłaś spore postępy - powiedziała, uśmiechając się. - Wracajmy na kolację... no i po twój nowy strój - mrugnęła do niej.
- Nowy strój? - zdziwiła się dziewczyna patrząc na swoje obecne ubranie, w które była przyodziana. Wciąż bardziej wilczy niż ludzki umysł pozwolił sobie zapomnieć o słowach Carmen z dnia poprzedniego.
- Nooo - Carmen uśmiechnęła się. - Obiecałam ci coś, nie?
Koła zębate pracujące w wilczym móżdżku starały się dotrzeć do miejsca w którym mogły zalegać szczątki tej informacji.
- Kom-bi-ne-zon... Czarny... Taki jak twój? - rzuciła.
Carmen skinęła głową twierdząco, uśmiechając się szerzej.
Amber wciąż nie była pewna co to ma znaczyć.
- A twój ma jaki kolor? - palnęła.
- Taki jak mój, ale w kolorze czarnym - sprecyzowała Carmen. - Mój jest czerwony...
- Twoje włosy i oczy też są czerwone - rzuciła z uśmiechem.
Carmen skinęła głową.
- No to po drodze powiem ci jeszcze co nieco o kolorach, bo chyba to pominęłyśmy jak mówiłam ci o świecie ludzi... - powiedziała.
- Wilki widzą inaczej... - mruknęła dziewczyna i wzruszyła ramionami. Nigdy nie przywiązywała wagi do kolorów i ich nazw skoro przez większość czasu była pod postacią wilka. Mimo to tym razem słuchała wykładu o kolorach bardzo uważnie.
Po drodze poznała większość kolorów wraz z ich odmianami.
Gdy dotarli do tawerny Amber dostała lekką kolację i wraz z Carmen udała się do pokoju, gdzie został jej sprezentowany matowy kombinezon czarny jak smoła.
Zmieniła postać by go sobie dokładnie obwąchać. Wilczy nos nie próżnował. Amber zbierała informacje o kombinezonie.
Kombinezon.. nie pachniał. W ogóle.
Carmen spojrzała na Amber i uniosła brew, uśmiechając się.
- Musiałabyś nauczyć się czuć nosem energię, by go móc obwąchać z pozytywnym skutkiem.
- Iiiip iiip - Amber przysiadła na zadku i spojrzała na Carmen szczenięcymi oczami. Nos ją zawiódł, chciała się dowiedzieć jak to naprawić.
Zapowiadał się ciężki wieczór...
- No to nauczyć cię postrzegania energii, tak? - zapytała kobieta.
Wilczyca usiadła prosto i wpatrywała się w Carmen. Nastawiła uszu.
Carmen powoli spowodowała, że umysł Amber stał się wrażliwy na energię. Była w stanie zobaczyć, usłyszeć i poczuć energię... ale edukacja zakończyła się w momencie, gdy słońce wisiało już dość wysoko nad horyzontem. Po drodze Amber dostała też nadprogramowy posiłek...
Jedyne o czym w tej chwili Amber marzyła to było spanie... Na pewnym etapie zaczęła non stop ziewać. Gdyby nie intensywna nauka mogłaby pozostawać wciąż obudzona i nawet niespecjalnie byłaby zmęczona, ale dzień był bardzo pracowity dla jej umysłu.
- Mogę się położyć spaaaać? - ziewnęła na koniec.
- Najlepiej - odparła Carmen. - Już, do łóżka - poleciła.
- Ty nie idziesz? - spytała jeszcze. Była tak senna, że nawet nie za bardzo czekała na odpowiedzi.
Carmen usiadła na łóżku, opierając się o zagłówek.
- Pośpię jutro - powiedziała kobieta.
- Mhmmmrrr... - Amber zasnęła jedną ręką obejmując w pasie siedzącą Carmen. Zasypianie po takim wysiłku poszło jak z płatka. Z tym dziewczyna nie miała najmniejszych trudności.
Po przebudzeniu się Amber stwierdziła, że słońce właśnie kończy zachodzić...
- Ciemno się robi - bąknęła ziewając.
- Ano.. idziemy coś zjeść, przymierzysz kombinezon, weźmiesz kąpiel i wracasz spać - stwierdziła Carmen.
- O... A mi się nie chce spać - powiedziała.
- No nie spałaś w ogóle poprzedniego dnia... jeśli się rozregulujesz to będziesz miała potem kłopoty z zaśnięciem, wiec wypada wrócić do spania w nocy i nauki w dzień - stwierdziła Carmen.
- Gdy żyłam z watahą spaliśmy najczęściej w dzień - mruknęła.
- Teraz żyjesz wśród ludzi - zauważyła Carmen.
- Ale ludzie w nocy też chodzą po ulicach - powiedziała.
- Ci którzy muszą lub chcą z jakiegoś powodu - odparła Carmen.
- My nie możemy? - spytała.
- Staramy się uczynić cię ich duchowym przywódcą, jeśli będziemy ćwiczyć w nocy i działać w nocy to mniej osób będzie cię dostrzegać. - odparła carmen.
- Aha - argument przemówił Amber do rozumu. - Głodna jestem - skwitowała po chwili ciszy i pozbierała się z łóżka.
Poszły więc na śniadaniobiadokolację, jak raczył określić to barman.
Potem Amber dostała kombinezon do przymierzenia...
Amber potrzebowała trochę pomocy z założeniem tego, bo kombinezon wyglądał jednak inaczej niż jej spodnie i koszula. Na szczęście szybko załapała zasadę.
Carmen pokazała jej jak usunąć i przywołać kombinezon. Wilkołaczyca szybko się nauczyła.
Bawiła się nowo nabytą zdolnością przez chwilę. - Ha! - ucieszyła się. - Eee, to teraz mam wziąć kąpiel - przypomniała sobie.
- Ano.. leć - powiedziała kobieta, wskazując kierunek ruchem dłoni.
Dziewczyna wkroczyła do łazienki zastanawiając się czy będzie w stanie sobie w niej sama poradzić. Do tej pory wszystko robiła tu za nią Carmen.
Carmen zatrzymała sie w drzwiach i obserwowała poczynania jej podopiecznej. na razie nie ingerowała... jeszcze.
Amber odkręciła wodę. Woda oczywiście ulatywała, więc dziewczyna odszukała korek. Poszukiwanie zakończyło się sukcesem, ale włożenie korka przypłaciła zetknięciem z gorącą wodą. Zapomniała wymieszać gorącą wodę z zimną. Przestraszona Amber narobiła hałasu.
Carmen pokręciła głową, uśmiechając się. nadal obserwowała. W końcu Amber nawet sobie radziła...
- Niebieski kurek - przypomniała. - Jego też trzeba odkręcić...
Liżąc dłoń, która zetknęła się z gorącą wodą. Amber odkręciła niebieski kurek. Nawarczała na wodę i sprawdziła czy nie jest już taka gorąca.
Nie była, byłą z kolei za chłodna.
- Musisz dopasować odpowiednio oba kurki by nie leciała za ciepła ani za zimna woda - wyjaśniła Carmen.
Dziewczyna zaczęła kombinować z kurkami. Dopasowała wodę do swoich preferencji.
Carmen skinęła głową, uśmiechając się.
- Jeśli chcesz pianę to dolej troszkę płynu z tamtej buteleczki, tylko go nie pij - poleciła, wskazując specyfik.
- Czemu nie mogę go pić? - spytała zaglądając do buteleczki i niuchając zawartość.
- Bo jego zadaniem jest robienie piany. Piana w twoim brzuchu jest zbędna - odparła Carmen. - To, że coś można robić, nie znaczy, że trzeba.
- Piana w brzuchu... - w łebku Amber znów coś się roiło. Jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech gdy sięgnęła po butelkę.
- Piana jest niemożliwa do strawienia. Będzie to tak samo zdrowe co zjedzenie żwiru - powiedziała Carmen.
Amber nie słuchając Carmen wlała zawartość buteleczki do wanny obserwując jak tworzy się piana Carmen zaczęła sie śmiać.
- No to teraz czeka nas pianowa apokalipsa - powiedziała, zamykając drzwi. Piana po chwili zapełniła pomieszczenie do poziomu półtorej metra...
- Jesteś z siebie zadowolona? - Carmen uniosła brew, patrząc na Amber.
Amber się szczerzyła widząc tyle piany. Zanurkowała w pianie szukając po drodze wody i kurków.
Carmen westchnęła, czkając na to, co wykombinuje wilkołaczyca.
- Pamiętaj, że drzwi nie są wodoszczelne, nie nalewaj za dużo wody...
Woda po chwili przestała płynąć. Spod piany wystawał właściwie tylko czubek głowy Amber.
- Hmm... - dziewczyna nic nie widziała.
- No to teraz powadzenia z nawigacją - powiedziała Carmen, wzdychając.
Donośne chlupnięcie i uderzenie o wannę świadczyły o tym, że słowa padły nie w porę. Amber wleciała do wanny z wodą.
Carmen westchnęła. - Widzisz, za dużo piany to chyba nie był taki dobry pomysł, co? - zapytała.
- Ałałałała... - pisnęła dziewczyna, gdy udało jej się wydobyć z wody twarz. Splunęła pianą.
- Noo... - bąknęła.
- No to teraz proponuję usunąć pianę i kontynuować kąpiel.. - mruknęła kobieta.
- Jak? - bąknęła nieco stłumionym głosem.
Carmen zamachnęła się dłońmi i bąbelki piany zaczęły pękać. Amber zatkało uszy.
- Przełknij ślinę - powiedziała kobieta.
Posłuchała chociaż stęknęła przy tym. Gdy znikająca piana odsłoniła Amber okazało się, że ta rozbiła sobie łuk brwiowy i nos, gdy miała bliskie spotkanie z wanną.
Carmen westchnęła.
- Zalecz sobie mocą te rany - poleciła. - I przepłakuj twarz przy okazji. Następnym razem pytaj nim zrobisz jakiś eksperyment, dobrze?
- Hm? Rany? - dziewczyna nawet nie zarejestrowała tego kiedy i co się stało. Dopiero gdy przetarła dłonią twarz zauważyła krew. Mając pianę w nosie i w ustach ciężko jest wyczuć zapach i smak krwi. Amber zanurzyła się w wodzie by przepłukać twarz z krwi i powtórzyła procedurę, którą poznała na wozie w drodze do Azylu.
- Już? - spytała, wynurzając się z wody.
Carmen skinęła głową i uśmiechnęła się.
- Dobra, myj się może? - zaproponowała, unosząc brew. - Następnym razem wlej jedną zwartość korka, a nie całą butelkę.
- Chciałam zobaczyć jakby to mogło wyglądać. Mówiłaś, że miałabym pianę w brzuchu. Przecież nie zajrzę sobie do brzucha - stwierdziła. - No ale teraz za to wiem jakby to wyglądało - powiedziała z uśmiechem.
Carmen uniosła jedną brew i pokręciła głową z uśmiechem.
- Wystarczyło wlać jeden korek by zobaczyć efekt w miniaturze, potem użyć wyobraźni by wymyślić jak mogłoby to wyglądać - zauważyła. - No cóż, nic się nie stało w sumie, nie?
- Hmm, mi nic - potwierdziła. Oparła ręce o brzeg wanny i oparła brodę na rękach. Patrzyła na Carmen.
- Łap za mydło i się wymyj - Carmen przypomniała jej cel przybycia do wanny.
- Nie - zaprotestowała z uśmiechem.
Carmen skrzyżowała ramiona na piersiach.
- Czemu nie?
- Bo mi tu dobrze, chcę sobie chwilę poleżeć - zmrużyła oczy i się przeciągnęła. Spod pozostałości piany w wannie widać było wilczy ogon, który ruchami na boki sprawiał, że woda falowała.
Carmen się zaśmiała.
- Dobra, jakby co będę w pokoju - powiedziała, otwierając drzwi i wychodząc, by Amber nie było zimno. - Jakby co to wołaj - dodała zza ściany.
Minął mniej więcej kwadrans nim z łazienki zaczęły wreszcie dochodzić jakieś dźwięki aktywności. W końcu dało się słyszeć nawet skrobanie pazurów po powierzchni wanny i dźwięki ściekającej wody. Poza tym podejrzane bulgotanie.
- Amber? - bąknęła Carmen, siedząc na fotelu w poprzek.
- Bulbgbgrblbrrhmm?! - padło z łazienki.
- Nie mów mi, ze pijesz wodę z kąpieli - zaśmiała się Carmen.
Pełne protestu parskanie.
Carmen nie wytrzymałą i weszła do łazienki.
Z wanny wystawały w górę cztery wilcze łapy i jeden wilczy nos. Sądząc po rozchlapanej wodzie prawdopodobnie w wannie miała miejsce zabawa w ściganie własnego ogona. Który to ogon w momencie wykrycia zapachu Carmen w łazience zaczął intensywnie burzyć wodę.
Carmen pacnęła się otwartą dłonią w czoło.
- Nieważne - bąknęła i wyszła, śmiejąc się.
Po kilku dodatkowych minutach Amber wyjrzała zdziwiona z łazienki.
- Hm? - bąknęła.
- Nic, nic... wymyłaś się? - zapytała Carmen.
- Tak - powiedziała zdezorientowana. - Czy dobrze pozwoliłam by woda wypłynęła przez dziurę w wannie? - spytała jeszcze.
- Owszem.. dobra robota, zaraz dostaniesz słodką przekąskę i może trochę ci opowiem o Azariel, hm? - zaproponowała Carmen.
Energiczne kiwanie głową było wyraźną oznaką zainteresowania dziewczyny. Ciężko było stwierdzić czy bardziej boginią czy bardziej przekąską, ale uwaga została przyciągnięta.
Wkrótce do pokoju dotarły lody waniliowe z czekoladową polewą i wiśniami.
- Spróbuj - poleciła Carmen. - Uwaga-zimne - dodała.
- Zimne? - zdziwiła się Amber sprawdzając palcem. Rzeczywiście było zimne. Oblizała palec, a potem sprawdziła językiem jak smakują lody. I wyglądało na to, że znalazła trzecią swoją ulubioną rzecz w świecie ludzi. Widać to było po jej minie. Spojrzała na Carmen podsuwając jej lody.
Carmen pokręciła przecząco głową.
- Moje jeszcze nie dotarły, mają inny smak, spróbujesz sobie - mrugnęła do niej. Wkrótce faktycznie dotarł drugi pucharek z lodami wiśniowymi...
Amber oblizała więc całe swoje lody. Zniknęły dość szybko, a dziewczyna jeszcze się śmiała, że jej język zmarzł.
Dostała tez trochę lodów wiśniowych od Carmen, kobieta jadła swoje spokojnie.
- Dobra, to powiem ci co-nieco o Azariel... wiesz, ze na początku świata była ona boginią dobra? - zapytała.
Wilkołaczyca właśnie zezowała na swój nos by zlizać zeń resztkę lodów, ale gdy usłyszała słowa Carmen spojrzała na kobietę i zapomniała o lodach na nosie.
- Dobra? To co się stało? - spytała zdumiona.
- Kiedyś Azariel była boginią-opiekunką - powiedziała Carmen. - Moc dobra należała do niej i chroniła swych wyznawców przed wszelkim złem... zmagała się z bogiem-demonem. Jego imię zaginęło we mgle dziejów. Zapytaj się jej jak będzie okazja, chętnie dowiem się jak nazywał się jej przedwieczny wróg - mrugnęła do Amber.
- W ostatecznym starciu Azariel zeszła do otchłani, znalazła i zabiła tego demona, ale nie miała już dość siły, by powrócić do świata materialnego. Nakazała wyznawcom nie tracić wiary, że powróci... i gdyby wierzyli przez parę lat, to zapewne powróciłaby... ale tak się nie stało. Bogini pozostałą w otchłani na długie lata, gdyż ci za których poświeciła się zapomnieli o niej... Podczas pobytu w otchłani powoli zbierała negatywną moc. Chęć zemsty na niewiernych była coraz mocniejsza, a Azariel - coraz silniejsza. Wreszcie wydostała się z otchłani i urządziła krwawą łaźnię tym, którzy o niej zapomnieli, oszczędzając tych, którzy o niej pamiętali. Kult zmienił się znacznie, ale szybko znalazł nowych wiernych... i tak powstało zrzeszenie Azarielitów... czasem nazywane Kościołem Azariel.
- Zapomnieli o tej, która ich broniła? - Amber otworzyła szeroko oczy w zdumieniu. Zbladła przy tym. Chyba zadziałała jej wyobraźnia.
- Ano... - Carmen westchnęła i wzruszyła ramionami, jedząc dalej lody.
- Jak można zapomnieć o kimś, kto się poświęca by dbać o innych? - spytała. Mówiła to wilkołaczyca... Istota, która wyrzucała z głowy zbędne według niej informacje... A mimo to zapomnienie o kimś ważnym wydawało jej się całkowicie niezrozumiałe i niepojęte.
- Przyzwyczaili się, że zawsze im pomagała wszędzie, wiec uznali to za normalne, za codzienne... uczyniła ich życia pozbawionymi ataków demonów i nieumarłych, wiec nie potrzebowali jej do obrony. Oczywiście nie wszyscy zapomnieli, ale nie było ich za dużo... ich wiara nie wystarczyła.
- Ale ona potrzebowała ich! I nie chciała od nich wiele! - poruszonej do żywego wilkołaczycy już zaczęły się przekształcać uszy i nos.
- Ano nie.. dlatego zaczęła zbierać negatywną energie i zemściła się po wyjściu - odparła.
- Zdradzili ją ci, o których dbała. Zawdzięczali jej życie, więc je zabrała - warknęła dziewczyna. Amber łatwo poddawała się emocjom.
Carmen skinęła głową.
- Teraz sprawa wygląda inaczej... Azariel jest boginią zemsty i zła... teraz już wiesz czemu.
Niekontrolowana przemiana pod wpływem emocji wyglądała nieco groteskowo, a sama wilkołaczyca nie zauważyła gdy w jej głos wkradło się warczenie.
- Zemszczę się na Skazie i jej stworach... Tak jak Azariel zemściła się na tych, którzy ją zdradzili. Stali się słabi, jak słabe są stada jeleni jeśli wilki nie zabijają chorych i starych - ostatnie słowa mówiła już w formie bestii.
Carmen się uśmiechnęła.
- Nie musisz się do tego przemieniać w bestię - powiedziała. Nie spodziewała się innej reakcji...
Wilkołaczyca zgrzytnęła zębami i warknęła starając się rozładować jakoś napięcie. Emocje sprawiły, że zrobiła się nadaktywna. Utrudniało jej to powrót do ludzkiej postaci. Zaczęła więc dla odmiany skamleć jak nakręcona.
Carmen westchnęła i podrapała Amber za uchem, nie mówiąc nic.
Wciąż skamląc wilkołaczyca odpowiedziała na drapanie za uchem lizaniem Carmen. Dopiero po dłuższej chwili zaczęła się uspokajać na tyle by przestać skamleć.
- Dobra, leć spać - powiedziała carmen, poklepując wilczysko po wielkim łbie. - Jutro kolejny dzień nauki...
W końcu udało jej się przywrócić sobie formę ludzką. Przyszło z trudem, bo panowanie nad tym mętlikiem jaki miała w głowie nie było dla niej łatwe.
- Nie zasnę... - bąknęła nieco rozpaczliwie.
- Przejdźmy się - zaproponowała Carmen. - Jest miła pogoda...
W odpowiedzi Carmen dostała skinienie głową. Rozbiegane spojrzenie wilkołaczycy, nerwowe ruchy i szybki nierówny oddech wyraźnie wskazywały na podekscytowanie i problem z nadmiarem emocji.
Ruszyły na miasto i udały się do parku. Tam Carmen odetchnęła głęboko.
- Tu będzie spokój o tej porze...
- Dlaczego? - w ruch po raz kolejny poszło pytanie dyżurne. Intensywne węszenie było zdecydowanie bardziej nerwowe niż zwykle. Dziewczyna była spięta.
- TO miejsce odwiedzane głównie za dnia, by spędzić trochę czasu pośród zieleni nie odchodząc daleko od domu - odparła kobieta. - zmień siew wilka jeśli chcesz... pewnie sporo psów tu spaceruje za dnia, może wyniuchasz coś ciekawego.
Przemiana nastąpiła natychmiast. Wilczyca zaczęła się kręcić po okolicy. Wpierw ciasnym kołem wokół Carmen by zacząć się oddalać. Szła za nosem.
Carmen usiadła na ławeczce i westchnęła patrząc na lekko zachmurzone niebo. Czekała, aż Amber się wybiega. W pewnym momencie zaśmiała się cicho i westchnęła.
Śmiech kobiety ściągnął wilczycę w stronę Carmen. Stanęła niedaleko węsząc, podeszła bliżej i tknęła kobietę nosem. Po chwili znów zniknęła gdzieś w krzewach. W zachowaniu jej dało się zauważyć po jakimś czasie pewien wzór. Amber co jakiś czas wyglądała z różnych części parku sprawdzając czy Carmen wciąż tam siedzi.
Carmen siedziała tam, czekając, aż Amber się uspokoi na tyle by pójść spać.
- Jakby kto mnie pytał powiem, ze wyprowadzam przyjaciółkę na spacer - powiedziała, gdy Amber tyknęła ją nosem w dłoń.
Za którymś powrotem Amber liznęła kobietę jęzorem. Trwało to może dwie godziny nim w końcu wróciła do postaci niewysokiej dziewczyny. Była spokojniejsza i nieco przygaszona.
- Hm? Już lepiej się czujesz? - zapytała kobieta, wstając.
- Trochę - wzruszyła ramionami.
- Chcesz porozmawiać? - zapytała Carmen, unosząc brew.
- Nie wiem - bąknęła. Jej ożywienie zupełnie gdzieś uleciało. Stała po prostu czekając aż Carmen poprowadzi je do miejsca gdzie mieszkały, tak jak robiła to zawsze gdy gdzieś wyszły. Amber w formie człowieka łatwo traciła orientację w terenie.
Carmen objęła i przytuliła Amber.
- Zacytuję ci powiedzenie kogoś, kogo dobrze znam i komu ufam. "Los rozdał ci karty. Nie marnuj czasu na narzekanie na talię tylko patrz jak coś wygrać". Nie zgłębiaj rzeczy które nic nie zmienią, bo sprowadzą na ciebie tylko większy smutek. Coś się stało. Koniec. Musisz się zająć tym co nadchodzi, a z przeszłości czerp tylko wiedzę
- Czuję pustkę... - bąknęła nagle. - Nawet tutaj jest tyle rzeczy, których nie rozumiem. Nos nie przynosi mi odpowiedzi. To boli... W tym roku były szczenięta. Mieliśmy pięć szczeniąt w wataże... - dodała. Trochę wypowiedzi Amber się nie kleiły ze sobą.
- A co chciałabyś wiedzieć? - zapytała Carmen, pomijając drugą cześć wypowiedzi, która byłą zapewne wytworem ubocznym sentymentalnego rozstroju Amber. Nawiąże do niej później.
- To co czuję w tym miejscu mówi mi, że żadne z przychodzących tu istot nie są jak wilki. Nie wiem dlaczego się zachowywały tak jak się zachowywały, nie wiem co tu robiły. Bardzo mało jest tutaj zwierząt takich jak w lesie - stwierdziła.
- Owszem. Mieszkają tu tylko zwierzęta, które potrafiły się przystosować do obecności ludzi.. niektórzy jako obrońcy, inni jako szkodniki... oczywiście z punktu widzenia ludzi - wzruszyła ramionami.
- Nie rozumiem ich... Ich znaki są chaotyczne, czasem nerwowe, czasem czuję nieuzasadnioną agresję tych którzy znaki pozostawili. Obsesje... - po chwili dziewczyna zamilkła i porzuciła zupełnie temat.
- Porażka wychowawcza. Ludzie są inni, myślą innymi kategoriami, które nie pasują do psów - Carmen westchnęła. - Takie są skutki...
Amber tylko westchnęła w odpowiedzi. Nie było w jej pobliżu nikogo kto mógłby pojąć zostawiane przez nią sygnały. Zamknęła oczy dalej po prostu stojąc. Nie myślała o żadnej przeszłości w tej chwili. Pustkę, której nie umiała zapełnić czuła tu i teraz...
- Powinnyśmy wracać - powiedziała kobieta.
- Mhm - Amber przez cały ten czas była gotowa do powrotu. Nie miała już tu czego szukać. Gdy Carmen ruszyła Amber ruszyła za nią.
Wróciły do tawerny i Carmen ułożyła Amber do snu, ładząc ja po włosach. Czekała aż ona zaśnie...
Amber nie protestowała, chociaż kładła się dość niechętnie. W końcu nawet zasnęła, chociaż ta noc nie zapowiadała się na specjalnie spokojną dla niej.
C.D.
- Zobaczysz... na początek śniadanie - powiedziała kobieta.
Słowo "śniadanie" podziałało na dziewczynę niczym zaklęcie. W minutę stała ubrana i gotowa jeść.
Poszły wiec do głównej sali, gdzie Amber dostała potężną porcję jajecznicy.
Następnie udały się na plac, gdzie ćwiczyły poprzedniego dnia. Carmen od razu przeszła do rzeczy.
- Dobra... ten atak posłuży ci do szybkiego zbliżenia się do przeciwnika. Najpierw skup energię w nogach.
Koncentracja na twarzy Amber była aż nadto widoczna natychmiast po wydaniu polecenia przez Carmen. Dziewczyna była niezwykle ciekawa tego co też kobieta dla niej przygotowała. I jakim cudem będzie mogła się szybko zbliżyć do przeciwnika. W końcu wilcza siła polegała na błyskawicznych atakach we wrażliwe miejsca i równie szybkich unikach. Walcząc ze zwierzętami większymi od siebie wilki musiały opracować skuteczną taktykę. Ta sprawdzała się od wieków.
- Przeprowadź energie gwałtownie w ramiona i ponownie skup tam - poleciła Carmen.
To nieco zdziwiło dziewczynę. Wykonała ciekawa po co to robi.
Ciało Amber zostało spowite w ciemnej mgle. Wilkołaczyca poczuła, że dalej ma kontrolę nad otaczającą ją energią.
- Dobra, teraz gwałtownie przesuń okrążająca cie energię w któraś stronę i przygotuj się na szarpnięcie - poleciła Carmen.
Przesunęła ją w prawo, kilka metrów od siebie.
Chmura ciemności sięgnęła tam, po czym Amber przeniosła się w jej miejsce. Chmura tymczasem rozpłynęła się.
- Co to było? - bąknęła zdumiona dziewczyna. Obejrzała się na miejsce na którym stała kilka chwil wcześniej.
- Transfer. Nieco przypomina teleportację, ale musisz widzieć miejsce do którego chcesz się udać i nie może być po drodze przeszkody która uniemożliwi przenikanie energii lub materii. Na przykład szyba. Przez kratę już w ten sposób przejdziesz, wydostałabyś się też z ewentualnych okowów - odparła kobieta. - Im większy dystans pokonujesz tym mocniejsze jest szarpniecie. Impet jest tylko częściowo tracony wiec możesz to zastosować jak szarżę. Najpierw poćwicz to trochę, potem pokażę ci jak tego używać, blokując wytłumianie pędu.
Dziewczynie się spodobało to co słyszała. Z entuzjazmem właściwym zwierzętom, które dorwały się do ulubionej zabawki zaczęła ćwiczyć właśnie poznaną zdolność. Radośnie przeskakiwała w ten sposób po placu treningowym, albo do momentu, w którym Carmen stanowczo zarządziła przerwę, albo do momentu gdy padła ze zmęczenia.
Carmen czekała, aż Amber się wybawi.
- Dalej robisz to trochę za długo, musisz popracować nad zwiększeniem prędkości, gdy już wypoczniesz po tym szaleństwie - stwierdziła, podchodząc do oklapłej wilkołaczycy.
Dziewczyna się śmiała na ile tylko była w stanie po tej całej placowej imprezie. Wszelkie pokłady energii jakie miała do zużycia zużyła. I czuła, że zjadłaby coś o czym dobitnie przypomniał jej żołądek, na głos wygłaszający wyciskającą łzy przemowę o głodowaniu...
- Dobra... po obiedzie się tym zajmiemy - powiedziała Carmen, po czym wzięła Amber na ręce i ruszyła w stronę tawerny.
Dziewczyna oparła głowę o ramię Carmen.
- A moc zła pozwala latać? - spytała nagle ni z tego ni z owego. Chyba cała ta nauka bawiła ją bardziej niż mogło się wydawać.
- Niby może... ale najprostsza metoda na to wydaje się być raczej w stworzeniu ci dodatkowej formy. Gdy Darkning skończy obliczenia to powie mi czy jest to bezpieczne - odparła kobieta po chwili milczenia.
- Nic nie rozumiem - bąknęła nieco zawiedziona zawiłą dla niej odpowiedzią wilkołaczyca. Bursztynowe oczy miały wyraz powątpiewania. - Dodatkowa forma? Obliczenia? Bezpieczne?
- Tak... połączymy twoja formę bestii z twoją mocą i zobaczymy co z tego wyjdzie. Musimy jednak najpierw mieć pewność, że nie pojawią się żadne... efekty uboczne. Na przykład napad szału, lub powiedzmy... śmierć? Wszystko jest możliwe. poprzez prześledzenie zachowania energii i jej wpływu na organizmy żywe Darkning był w stanie znaleźć parę ważnych parametrów. Stwierdzi na ich podstawie czy możemy dorobić ci tę dodatkową formę bez żadnych przeszkód.
Poważna mina na wciąż prawie dziecięcej twarzy i głębokie zamyślenie zupełnie nie pasowały do jej charakteru błazna i zawadiaki. Ale nie bardzo miała ochotę okazywać, że wciąż nie rozumie o co chodzi. To było zbyt złożone i skomplikowane jak na jej nienawykły do ludzkiego rozumowania łebek. Dopiero uczyła się ludzkiego sposobu postrzegania świata.
Wróciły do tawerny, gdzieś w połowie drogi Amber została postawiona na chodnik i kontynuowała drogę o własnych siłach. Tym razem Amber dostała do zjedzenia drób z sosem.
Wpierw przez chwilę niuchała sos na talerzu nie będąc pewna czy może mu zaufać. Był czymś nowym w jej jadłospisie. Po pierwszych wątpliwościach jednak drób i sos zniknęły tak samo jak wszystko co jadła wcześniej.
- No dobra, odpoczywamy chwilę i wracamy an plac - powiedziała Carmen.
- Carmen... - zaczęła dziewczyna wciąż z wyrazem zamyślenia na twarzy. - Powiedz, dlaczego tyle ludzi zawsze stoi koło placu? - bąknęła. Ciekawiło ją co robią...
- Patrzą co robisz, dla nich jest to interesujące - odparła kobieta.
- Dlaczego? - ulubione pytanie Amber poszło w ruch.
- Na pewno jest inne niż to co oni robią na co dzień. Ludzie lubią urozmaicenie, tacy są - odparła Carmen, nie potrafiąc powstrzymać się przed pogłaskaniem Amber po włosach.
- Tacy są... - dziewczyna rozważała to stwierdzenie. Troszkę głaskanie po głowie jej to utrudniło. Zawsze była łasa na takie proste pieszczoty. Prawdopodobnie tylko dlatego nie zadała swojego sztandarowego pytania. W zwykły zwierzęcy sposób po prostu cieszyła się chwilą mrucząc.
- Dobra, to lecimy ćwiczyć dalej? - zapytała Carmen.
- Dobra. Dalej to samo? - kolejne pytanie w repertuarze.
- Nie. Staraj się zrobić to samo, ale szybciej.
- Powiesz mi jak szybko to postaram się tak zrobić - powiedziała.
- Skracaj czas coraz bardziej - poleciła kobieta.
- Mam używać tyle samo mocy? W sensie szybciej ją przepychać? - spytała, odpowiedziało jej twierdzące skinienie głową.
Gdy znalazły się z powrotem na placu, na którym ćwiczyły Amber postarała się w znacznie krótszym czasie przemieścić tę samą ilość energii co wcześniej. Koncentrowała się na tym by robić to za każdym razem coraz szybciej.
Udało jej się skrócić ten czas o połowę, ale Carmen stwierdziła, że jest to dalej za wolno, by móc to w naprawdę efektywny sposób zastosować w walce.
- Mimo wszystko poczyniłaś spore postępy - powiedziała, uśmiechając się. - Wracajmy na kolację... no i po twój nowy strój - mrugnęła do niej.
- Nowy strój? - zdziwiła się dziewczyna patrząc na swoje obecne ubranie, w które była przyodziana. Wciąż bardziej wilczy niż ludzki umysł pozwolił sobie zapomnieć o słowach Carmen z dnia poprzedniego.
- Nooo - Carmen uśmiechnęła się. - Obiecałam ci coś, nie?
Koła zębate pracujące w wilczym móżdżku starały się dotrzeć do miejsca w którym mogły zalegać szczątki tej informacji.
- Kom-bi-ne-zon... Czarny... Taki jak twój? - rzuciła.
Carmen skinęła głową twierdząco, uśmiechając się szerzej.
Amber wciąż nie była pewna co to ma znaczyć.
- A twój ma jaki kolor? - palnęła.
- Taki jak mój, ale w kolorze czarnym - sprecyzowała Carmen. - Mój jest czerwony...
- Twoje włosy i oczy też są czerwone - rzuciła z uśmiechem.
Carmen skinęła głową.
- No to po drodze powiem ci jeszcze co nieco o kolorach, bo chyba to pominęłyśmy jak mówiłam ci o świecie ludzi... - powiedziała.
- Wilki widzą inaczej... - mruknęła dziewczyna i wzruszyła ramionami. Nigdy nie przywiązywała wagi do kolorów i ich nazw skoro przez większość czasu była pod postacią wilka. Mimo to tym razem słuchała wykładu o kolorach bardzo uważnie.
Po drodze poznała większość kolorów wraz z ich odmianami.
Gdy dotarli do tawerny Amber dostała lekką kolację i wraz z Carmen udała się do pokoju, gdzie został jej sprezentowany matowy kombinezon czarny jak smoła.
Zmieniła postać by go sobie dokładnie obwąchać. Wilczy nos nie próżnował. Amber zbierała informacje o kombinezonie.
Kombinezon.. nie pachniał. W ogóle.
Carmen spojrzała na Amber i uniosła brew, uśmiechając się.
- Musiałabyś nauczyć się czuć nosem energię, by go móc obwąchać z pozytywnym skutkiem.
- Iiiip iiip - Amber przysiadła na zadku i spojrzała na Carmen szczenięcymi oczami. Nos ją zawiódł, chciała się dowiedzieć jak to naprawić.
Zapowiadał się ciężki wieczór...
- No to nauczyć cię postrzegania energii, tak? - zapytała kobieta.
Wilczyca usiadła prosto i wpatrywała się w Carmen. Nastawiła uszu.
Carmen powoli spowodowała, że umysł Amber stał się wrażliwy na energię. Była w stanie zobaczyć, usłyszeć i poczuć energię... ale edukacja zakończyła się w momencie, gdy słońce wisiało już dość wysoko nad horyzontem. Po drodze Amber dostała też nadprogramowy posiłek...
Jedyne o czym w tej chwili Amber marzyła to było spanie... Na pewnym etapie zaczęła non stop ziewać. Gdyby nie intensywna nauka mogłaby pozostawać wciąż obudzona i nawet niespecjalnie byłaby zmęczona, ale dzień był bardzo pracowity dla jej umysłu.
- Mogę się położyć spaaaać? - ziewnęła na koniec.
- Najlepiej - odparła Carmen. - Już, do łóżka - poleciła.
- Ty nie idziesz? - spytała jeszcze. Była tak senna, że nawet nie za bardzo czekała na odpowiedzi.
Carmen usiadła na łóżku, opierając się o zagłówek.
- Pośpię jutro - powiedziała kobieta.
- Mhmmmrrr... - Amber zasnęła jedną ręką obejmując w pasie siedzącą Carmen. Zasypianie po takim wysiłku poszło jak z płatka. Z tym dziewczyna nie miała najmniejszych trudności.
Po przebudzeniu się Amber stwierdziła, że słońce właśnie kończy zachodzić...
- Ciemno się robi - bąknęła ziewając.
- Ano.. idziemy coś zjeść, przymierzysz kombinezon, weźmiesz kąpiel i wracasz spać - stwierdziła Carmen.
- O... A mi się nie chce spać - powiedziała.
- No nie spałaś w ogóle poprzedniego dnia... jeśli się rozregulujesz to będziesz miała potem kłopoty z zaśnięciem, wiec wypada wrócić do spania w nocy i nauki w dzień - stwierdziła Carmen.
- Gdy żyłam z watahą spaliśmy najczęściej w dzień - mruknęła.
- Teraz żyjesz wśród ludzi - zauważyła Carmen.
- Ale ludzie w nocy też chodzą po ulicach - powiedziała.
- Ci którzy muszą lub chcą z jakiegoś powodu - odparła Carmen.
- My nie możemy? - spytała.
- Staramy się uczynić cię ich duchowym przywódcą, jeśli będziemy ćwiczyć w nocy i działać w nocy to mniej osób będzie cię dostrzegać. - odparła carmen.
- Aha - argument przemówił Amber do rozumu. - Głodna jestem - skwitowała po chwili ciszy i pozbierała się z łóżka.
Poszły więc na śniadaniobiadokolację, jak raczył określić to barman.
Potem Amber dostała kombinezon do przymierzenia...
Amber potrzebowała trochę pomocy z założeniem tego, bo kombinezon wyglądał jednak inaczej niż jej spodnie i koszula. Na szczęście szybko załapała zasadę.
Carmen pokazała jej jak usunąć i przywołać kombinezon. Wilkołaczyca szybko się nauczyła.
Bawiła się nowo nabytą zdolnością przez chwilę. - Ha! - ucieszyła się. - Eee, to teraz mam wziąć kąpiel - przypomniała sobie.
- Ano.. leć - powiedziała kobieta, wskazując kierunek ruchem dłoni.
Dziewczyna wkroczyła do łazienki zastanawiając się czy będzie w stanie sobie w niej sama poradzić. Do tej pory wszystko robiła tu za nią Carmen.
Carmen zatrzymała sie w drzwiach i obserwowała poczynania jej podopiecznej. na razie nie ingerowała... jeszcze.
Amber odkręciła wodę. Woda oczywiście ulatywała, więc dziewczyna odszukała korek. Poszukiwanie zakończyło się sukcesem, ale włożenie korka przypłaciła zetknięciem z gorącą wodą. Zapomniała wymieszać gorącą wodę z zimną. Przestraszona Amber narobiła hałasu.
Carmen pokręciła głową, uśmiechając się. nadal obserwowała. W końcu Amber nawet sobie radziła...
- Niebieski kurek - przypomniała. - Jego też trzeba odkręcić...
Liżąc dłoń, która zetknęła się z gorącą wodą. Amber odkręciła niebieski kurek. Nawarczała na wodę i sprawdziła czy nie jest już taka gorąca.
Nie była, byłą z kolei za chłodna.
- Musisz dopasować odpowiednio oba kurki by nie leciała za ciepła ani za zimna woda - wyjaśniła Carmen.
Dziewczyna zaczęła kombinować z kurkami. Dopasowała wodę do swoich preferencji.
Carmen skinęła głową, uśmiechając się.
- Jeśli chcesz pianę to dolej troszkę płynu z tamtej buteleczki, tylko go nie pij - poleciła, wskazując specyfik.
- Czemu nie mogę go pić? - spytała zaglądając do buteleczki i niuchając zawartość.
- Bo jego zadaniem jest robienie piany. Piana w twoim brzuchu jest zbędna - odparła Carmen. - To, że coś można robić, nie znaczy, że trzeba.
- Piana w brzuchu... - w łebku Amber znów coś się roiło. Jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech gdy sięgnęła po butelkę.
- Piana jest niemożliwa do strawienia. Będzie to tak samo zdrowe co zjedzenie żwiru - powiedziała Carmen.
Amber nie słuchając Carmen wlała zawartość buteleczki do wanny obserwując jak tworzy się piana Carmen zaczęła sie śmiać.
- No to teraz czeka nas pianowa apokalipsa - powiedziała, zamykając drzwi. Piana po chwili zapełniła pomieszczenie do poziomu półtorej metra...
- Jesteś z siebie zadowolona? - Carmen uniosła brew, patrząc na Amber.
Amber się szczerzyła widząc tyle piany. Zanurkowała w pianie szukając po drodze wody i kurków.
Carmen westchnęła, czkając na to, co wykombinuje wilkołaczyca.
- Pamiętaj, że drzwi nie są wodoszczelne, nie nalewaj za dużo wody...
Woda po chwili przestała płynąć. Spod piany wystawał właściwie tylko czubek głowy Amber.
- Hmm... - dziewczyna nic nie widziała.
- No to teraz powadzenia z nawigacją - powiedziała Carmen, wzdychając.
Donośne chlupnięcie i uderzenie o wannę świadczyły o tym, że słowa padły nie w porę. Amber wleciała do wanny z wodą.
Carmen westchnęła. - Widzisz, za dużo piany to chyba nie był taki dobry pomysł, co? - zapytała.
- Ałałałała... - pisnęła dziewczyna, gdy udało jej się wydobyć z wody twarz. Splunęła pianą.
- Noo... - bąknęła.
- No to teraz proponuję usunąć pianę i kontynuować kąpiel.. - mruknęła kobieta.
- Jak? - bąknęła nieco stłumionym głosem.
Carmen zamachnęła się dłońmi i bąbelki piany zaczęły pękać. Amber zatkało uszy.
- Przełknij ślinę - powiedziała kobieta.
Posłuchała chociaż stęknęła przy tym. Gdy znikająca piana odsłoniła Amber okazało się, że ta rozbiła sobie łuk brwiowy i nos, gdy miała bliskie spotkanie z wanną.
Carmen westchnęła.
- Zalecz sobie mocą te rany - poleciła. - I przepłakuj twarz przy okazji. Następnym razem pytaj nim zrobisz jakiś eksperyment, dobrze?
- Hm? Rany? - dziewczyna nawet nie zarejestrowała tego kiedy i co się stało. Dopiero gdy przetarła dłonią twarz zauważyła krew. Mając pianę w nosie i w ustach ciężko jest wyczuć zapach i smak krwi. Amber zanurzyła się w wodzie by przepłukać twarz z krwi i powtórzyła procedurę, którą poznała na wozie w drodze do Azylu.
- Już? - spytała, wynurzając się z wody.
Carmen skinęła głową i uśmiechnęła się.
- Dobra, myj się może? - zaproponowała, unosząc brew. - Następnym razem wlej jedną zwartość korka, a nie całą butelkę.
- Chciałam zobaczyć jakby to mogło wyglądać. Mówiłaś, że miałabym pianę w brzuchu. Przecież nie zajrzę sobie do brzucha - stwierdziła. - No ale teraz za to wiem jakby to wyglądało - powiedziała z uśmiechem.
Carmen uniosła jedną brew i pokręciła głową z uśmiechem.
- Wystarczyło wlać jeden korek by zobaczyć efekt w miniaturze, potem użyć wyobraźni by wymyślić jak mogłoby to wyglądać - zauważyła. - No cóż, nic się nie stało w sumie, nie?
- Hmm, mi nic - potwierdziła. Oparła ręce o brzeg wanny i oparła brodę na rękach. Patrzyła na Carmen.
- Łap za mydło i się wymyj - Carmen przypomniała jej cel przybycia do wanny.
- Nie - zaprotestowała z uśmiechem.
Carmen skrzyżowała ramiona na piersiach.
- Czemu nie?
- Bo mi tu dobrze, chcę sobie chwilę poleżeć - zmrużyła oczy i się przeciągnęła. Spod pozostałości piany w wannie widać było wilczy ogon, który ruchami na boki sprawiał, że woda falowała.
Carmen się zaśmiała.
- Dobra, jakby co będę w pokoju - powiedziała, otwierając drzwi i wychodząc, by Amber nie było zimno. - Jakby co to wołaj - dodała zza ściany.
Minął mniej więcej kwadrans nim z łazienki zaczęły wreszcie dochodzić jakieś dźwięki aktywności. W końcu dało się słyszeć nawet skrobanie pazurów po powierzchni wanny i dźwięki ściekającej wody. Poza tym podejrzane bulgotanie.
- Amber? - bąknęła Carmen, siedząc na fotelu w poprzek.
- Bulbgbgrblbrrhmm?! - padło z łazienki.
- Nie mów mi, ze pijesz wodę z kąpieli - zaśmiała się Carmen.
Pełne protestu parskanie.
Carmen nie wytrzymałą i weszła do łazienki.
Z wanny wystawały w górę cztery wilcze łapy i jeden wilczy nos. Sądząc po rozchlapanej wodzie prawdopodobnie w wannie miała miejsce zabawa w ściganie własnego ogona. Który to ogon w momencie wykrycia zapachu Carmen w łazience zaczął intensywnie burzyć wodę.
Carmen pacnęła się otwartą dłonią w czoło.
- Nieważne - bąknęła i wyszła, śmiejąc się.
Po kilku dodatkowych minutach Amber wyjrzała zdziwiona z łazienki.
- Hm? - bąknęła.
- Nic, nic... wymyłaś się? - zapytała Carmen.
- Tak - powiedziała zdezorientowana. - Czy dobrze pozwoliłam by woda wypłynęła przez dziurę w wannie? - spytała jeszcze.
- Owszem.. dobra robota, zaraz dostaniesz słodką przekąskę i może trochę ci opowiem o Azariel, hm? - zaproponowała Carmen.
Energiczne kiwanie głową było wyraźną oznaką zainteresowania dziewczyny. Ciężko było stwierdzić czy bardziej boginią czy bardziej przekąską, ale uwaga została przyciągnięta.
Wkrótce do pokoju dotarły lody waniliowe z czekoladową polewą i wiśniami.
- Spróbuj - poleciła Carmen. - Uwaga-zimne - dodała.
- Zimne? - zdziwiła się Amber sprawdzając palcem. Rzeczywiście było zimne. Oblizała palec, a potem sprawdziła językiem jak smakują lody. I wyglądało na to, że znalazła trzecią swoją ulubioną rzecz w świecie ludzi. Widać to było po jej minie. Spojrzała na Carmen podsuwając jej lody.
Carmen pokręciła przecząco głową.
- Moje jeszcze nie dotarły, mają inny smak, spróbujesz sobie - mrugnęła do niej. Wkrótce faktycznie dotarł drugi pucharek z lodami wiśniowymi...
Amber oblizała więc całe swoje lody. Zniknęły dość szybko, a dziewczyna jeszcze się śmiała, że jej język zmarzł.
Dostała tez trochę lodów wiśniowych od Carmen, kobieta jadła swoje spokojnie.
- Dobra, to powiem ci co-nieco o Azariel... wiesz, ze na początku świata była ona boginią dobra? - zapytała.
Wilkołaczyca właśnie zezowała na swój nos by zlizać zeń resztkę lodów, ale gdy usłyszała słowa Carmen spojrzała na kobietę i zapomniała o lodach na nosie.
- Dobra? To co się stało? - spytała zdumiona.
- Kiedyś Azariel była boginią-opiekunką - powiedziała Carmen. - Moc dobra należała do niej i chroniła swych wyznawców przed wszelkim złem... zmagała się z bogiem-demonem. Jego imię zaginęło we mgle dziejów. Zapytaj się jej jak będzie okazja, chętnie dowiem się jak nazywał się jej przedwieczny wróg - mrugnęła do Amber.
- W ostatecznym starciu Azariel zeszła do otchłani, znalazła i zabiła tego demona, ale nie miała już dość siły, by powrócić do świata materialnego. Nakazała wyznawcom nie tracić wiary, że powróci... i gdyby wierzyli przez parę lat, to zapewne powróciłaby... ale tak się nie stało. Bogini pozostałą w otchłani na długie lata, gdyż ci za których poświeciła się zapomnieli o niej... Podczas pobytu w otchłani powoli zbierała negatywną moc. Chęć zemsty na niewiernych była coraz mocniejsza, a Azariel - coraz silniejsza. Wreszcie wydostała się z otchłani i urządziła krwawą łaźnię tym, którzy o niej zapomnieli, oszczędzając tych, którzy o niej pamiętali. Kult zmienił się znacznie, ale szybko znalazł nowych wiernych... i tak powstało zrzeszenie Azarielitów... czasem nazywane Kościołem Azariel.
- Zapomnieli o tej, która ich broniła? - Amber otworzyła szeroko oczy w zdumieniu. Zbladła przy tym. Chyba zadziałała jej wyobraźnia.
- Ano... - Carmen westchnęła i wzruszyła ramionami, jedząc dalej lody.
- Jak można zapomnieć o kimś, kto się poświęca by dbać o innych? - spytała. Mówiła to wilkołaczyca... Istota, która wyrzucała z głowy zbędne według niej informacje... A mimo to zapomnienie o kimś ważnym wydawało jej się całkowicie niezrozumiałe i niepojęte.
- Przyzwyczaili się, że zawsze im pomagała wszędzie, wiec uznali to za normalne, za codzienne... uczyniła ich życia pozbawionymi ataków demonów i nieumarłych, wiec nie potrzebowali jej do obrony. Oczywiście nie wszyscy zapomnieli, ale nie było ich za dużo... ich wiara nie wystarczyła.
- Ale ona potrzebowała ich! I nie chciała od nich wiele! - poruszonej do żywego wilkołaczycy już zaczęły się przekształcać uszy i nos.
- Ano nie.. dlatego zaczęła zbierać negatywną energie i zemściła się po wyjściu - odparła.
- Zdradzili ją ci, o których dbała. Zawdzięczali jej życie, więc je zabrała - warknęła dziewczyna. Amber łatwo poddawała się emocjom.
Carmen skinęła głową.
- Teraz sprawa wygląda inaczej... Azariel jest boginią zemsty i zła... teraz już wiesz czemu.
Niekontrolowana przemiana pod wpływem emocji wyglądała nieco groteskowo, a sama wilkołaczyca nie zauważyła gdy w jej głos wkradło się warczenie.
- Zemszczę się na Skazie i jej stworach... Tak jak Azariel zemściła się na tych, którzy ją zdradzili. Stali się słabi, jak słabe są stada jeleni jeśli wilki nie zabijają chorych i starych - ostatnie słowa mówiła już w formie bestii.
Carmen się uśmiechnęła.
- Nie musisz się do tego przemieniać w bestię - powiedziała. Nie spodziewała się innej reakcji...
Wilkołaczyca zgrzytnęła zębami i warknęła starając się rozładować jakoś napięcie. Emocje sprawiły, że zrobiła się nadaktywna. Utrudniało jej to powrót do ludzkiej postaci. Zaczęła więc dla odmiany skamleć jak nakręcona.
Carmen westchnęła i podrapała Amber za uchem, nie mówiąc nic.
Wciąż skamląc wilkołaczyca odpowiedziała na drapanie za uchem lizaniem Carmen. Dopiero po dłuższej chwili zaczęła się uspokajać na tyle by przestać skamleć.
- Dobra, leć spać - powiedziała carmen, poklepując wilczysko po wielkim łbie. - Jutro kolejny dzień nauki...
W końcu udało jej się przywrócić sobie formę ludzką. Przyszło z trudem, bo panowanie nad tym mętlikiem jaki miała w głowie nie było dla niej łatwe.
- Nie zasnę... - bąknęła nieco rozpaczliwie.
- Przejdźmy się - zaproponowała Carmen. - Jest miła pogoda...
W odpowiedzi Carmen dostała skinienie głową. Rozbiegane spojrzenie wilkołaczycy, nerwowe ruchy i szybki nierówny oddech wyraźnie wskazywały na podekscytowanie i problem z nadmiarem emocji.
Ruszyły na miasto i udały się do parku. Tam Carmen odetchnęła głęboko.
- Tu będzie spokój o tej porze...
- Dlaczego? - w ruch po raz kolejny poszło pytanie dyżurne. Intensywne węszenie było zdecydowanie bardziej nerwowe niż zwykle. Dziewczyna była spięta.
- TO miejsce odwiedzane głównie za dnia, by spędzić trochę czasu pośród zieleni nie odchodząc daleko od domu - odparła kobieta. - zmień siew wilka jeśli chcesz... pewnie sporo psów tu spaceruje za dnia, może wyniuchasz coś ciekawego.
Przemiana nastąpiła natychmiast. Wilczyca zaczęła się kręcić po okolicy. Wpierw ciasnym kołem wokół Carmen by zacząć się oddalać. Szła za nosem.
Carmen usiadła na ławeczce i westchnęła patrząc na lekko zachmurzone niebo. Czekała, aż Amber się wybiega. W pewnym momencie zaśmiała się cicho i westchnęła.
Śmiech kobiety ściągnął wilczycę w stronę Carmen. Stanęła niedaleko węsząc, podeszła bliżej i tknęła kobietę nosem. Po chwili znów zniknęła gdzieś w krzewach. W zachowaniu jej dało się zauważyć po jakimś czasie pewien wzór. Amber co jakiś czas wyglądała z różnych części parku sprawdzając czy Carmen wciąż tam siedzi.
Carmen siedziała tam, czekając, aż Amber się uspokoi na tyle by pójść spać.
- Jakby kto mnie pytał powiem, ze wyprowadzam przyjaciółkę na spacer - powiedziała, gdy Amber tyknęła ją nosem w dłoń.
Za którymś powrotem Amber liznęła kobietę jęzorem. Trwało to może dwie godziny nim w końcu wróciła do postaci niewysokiej dziewczyny. Była spokojniejsza i nieco przygaszona.
- Hm? Już lepiej się czujesz? - zapytała kobieta, wstając.
- Trochę - wzruszyła ramionami.
- Chcesz porozmawiać? - zapytała Carmen, unosząc brew.
- Nie wiem - bąknęła. Jej ożywienie zupełnie gdzieś uleciało. Stała po prostu czekając aż Carmen poprowadzi je do miejsca gdzie mieszkały, tak jak robiła to zawsze gdy gdzieś wyszły. Amber w formie człowieka łatwo traciła orientację w terenie.
Carmen objęła i przytuliła Amber.
- Zacytuję ci powiedzenie kogoś, kogo dobrze znam i komu ufam. "Los rozdał ci karty. Nie marnuj czasu na narzekanie na talię tylko patrz jak coś wygrać". Nie zgłębiaj rzeczy które nic nie zmienią, bo sprowadzą na ciebie tylko większy smutek. Coś się stało. Koniec. Musisz się zająć tym co nadchodzi, a z przeszłości czerp tylko wiedzę
- Czuję pustkę... - bąknęła nagle. - Nawet tutaj jest tyle rzeczy, których nie rozumiem. Nos nie przynosi mi odpowiedzi. To boli... W tym roku były szczenięta. Mieliśmy pięć szczeniąt w wataże... - dodała. Trochę wypowiedzi Amber się nie kleiły ze sobą.
- A co chciałabyś wiedzieć? - zapytała Carmen, pomijając drugą cześć wypowiedzi, która byłą zapewne wytworem ubocznym sentymentalnego rozstroju Amber. Nawiąże do niej później.
- To co czuję w tym miejscu mówi mi, że żadne z przychodzących tu istot nie są jak wilki. Nie wiem dlaczego się zachowywały tak jak się zachowywały, nie wiem co tu robiły. Bardzo mało jest tutaj zwierząt takich jak w lesie - stwierdziła.
- Owszem. Mieszkają tu tylko zwierzęta, które potrafiły się przystosować do obecności ludzi.. niektórzy jako obrońcy, inni jako szkodniki... oczywiście z punktu widzenia ludzi - wzruszyła ramionami.
- Nie rozumiem ich... Ich znaki są chaotyczne, czasem nerwowe, czasem czuję nieuzasadnioną agresję tych którzy znaki pozostawili. Obsesje... - po chwili dziewczyna zamilkła i porzuciła zupełnie temat.
- Porażka wychowawcza. Ludzie są inni, myślą innymi kategoriami, które nie pasują do psów - Carmen westchnęła. - Takie są skutki...
Amber tylko westchnęła w odpowiedzi. Nie było w jej pobliżu nikogo kto mógłby pojąć zostawiane przez nią sygnały. Zamknęła oczy dalej po prostu stojąc. Nie myślała o żadnej przeszłości w tej chwili. Pustkę, której nie umiała zapełnić czuła tu i teraz...
- Powinnyśmy wracać - powiedziała kobieta.
- Mhm - Amber przez cały ten czas była gotowa do powrotu. Nie miała już tu czego szukać. Gdy Carmen ruszyła Amber ruszyła za nią.
Wróciły do tawerny i Carmen ułożyła Amber do snu, ładząc ja po włosach. Czekała aż ona zaśnie...
Amber nie protestowała, chociaż kładła się dość niechętnie. W końcu nawet zasnęła, chociaż ta noc nie zapowiadała się na specjalnie spokojną dla niej.
-
- Marynarz
- Posty: 222
- Rejestracja: piątek, 12 listopada 2010, 00:30
- Numer GG: 10499479
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Io
Pierwsze dni istnienia były przyjemną, prostą do ogarnięcia rutyną. Robił to, co zostało mu wpojone. Zabijał.
Jego nowy, lepszy węch łatwo identyfikował zepsucie. Pozwolił je odnaleźć i zniszczyć.
Później skaza odnajdowała go sama.
Karnawał śmierci. Maskarada najpokraczniejszych bestii. Krew rozlewana po ulicach, mieszana z gruzami domów. Nieludzki wysiłek. Walka. Bez sensu.
Jestem martwy? Czuł jak kobiece ręce unoszą jego bezwładne ciało z ziemi. Jak wtedy...
To wszystko było tak intensywne, prawdziwe. Odczuwał każdy moment całym swoim istnieniem. Nie był jeszcze pewien, jak rozróżnić jawę od snu.
Piękno, spokój, dobro, przeplatały się z obrazami zła, śmierci i zniszczenia.
Obudził się zlany zimnym potem. Zimno świata bezlitośnie napierało na jego rozpalone wewnętrznym ogniem ciało. Otworzył oczy, rozejrzał się. Nie zauważył niebezpieczeństwa. Siedział na łóżku w jakimś niewielkim pokoiku. Został umyty i ubrany.
Zdziwiło go to.
Zaniepokoiło.
Rozejrzał się. Jedynym elementem przykuwającym jego uwagę była dziewczyna w kącie pomieszczenia.
Jedyny punkt pozwalający mu się zlokalizować w obcym otoczeniu.
Obrót jej głowy. Jej złote loki gładko opadają na szyję.
Odpowiada mu swoim kojącym niczym miód głosem - "Czego szukasz?
"
Io odpowiadał, instynktownie, machinalnie, nie odrywając swojego wzroku od stóp na podłodze.
-Imienia, celu czegokolwiek...
Mimo absurdalności swego pytania, otrzymał odpowiedź.
Złotowłosa dziewczyna, siedząca przy oknie odezwała się.
- Sens już znalazłeś, tylko jeszcze nie potrafisz go dostrzec . Jest tam na zewnątrz. Wyjrzyj przez okno - kobieta wstała i odsunęła się, robiąc miejsce dla Io.
Thalann przyjrzał się dokładniej jej postaci. Była odziana w jasną szatę z dominującym symbolem złotego trójkąta. Gdy spogląda na Io, uśmiechała się.
Niezrodzony nieśmiale odwzajemnił jej uśmiech, ledwie ukazując czubki swoich zaostrzonych kłów.
Jego pytanie było co najmniej dziwne. Odpowiedź niemniej.
Zwlókł się z łóżka i ruszył w stronę jedynego okna w pomieszczeniu.
Towarzyszka stanęła za nim i dotknęła jego potężnego ramienia.
- Ci ludzie wymagają kogoś kto ich obroni przed zagrożeniem zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Otrzymałeś moc, która pozwoli ci się stać ich obrońcą...
Io spojrzał na panoramę miasta. Na ulice spływającą mieszanką ludzi i Thalann na ulice pełne ruchu. Miasto, które miało stać się jego przeznaczeniem, powitało go słońcem odbijającym się na dachach budynków, śpiewem ptaków i szumem drzew. Pełen harmonii widok uspokoił na chwilę skołatane myśli Thalanna. Ulice były pełne uchodźców z pogromu, będącego dziełem skazy. Mimo smutnych spojrzeń ludzi pozbawionych dorobku życia i przykrego widoku poranionych żebraków na załomach ulic, to miejsce było inne od Vuahl. Zdrowsze. Budynki nie przytłaczały masywnym szarym budownictwem. Ulice zapewniały przestrzeń. Mroczne, niebezpieczne zaułki nie straszyły pomiędzy domami, a nad miastem unosił się duch, którą wyprano całkowicie z Miasta Szczurów. Była to nadzieja.
Io dosknonale domyślał się o jakim zagrożeniu mówiła dziewczyna. Jego ciało nie zdradzało ran, ale jego usta wciąż pamiętały smak skażonej krwi. Io przejął go żal na myśl o setkach tysięcy istnień tracących najwyższy dar- życie, przez choćby najwyższe zrządzenie. Czuł też niewyjaśnioną nić współczucia, jedność ze wszystkimi ofiarami pogromu. Czuł, że musi im coś ofiarować. Coś wewnątrz niego. Wewnętrzny ogień życia wyrywał na zewnątrz, jakby chciał zapłonąć w kolejnych ciałach.
Skupiając się na swoich odczuciach, patrzył bezmyślnie w miejski krajobraz.
Niebawem uspokoił się.
Ze znacznie bardziej dziarskim uśmiechem odpowiada dziewczynie:
-Jaka moc masz na mysli?
- Jestem Thelia i wskażę ci drogę. Zostałeś obdarzony mocą Życia płynąca od bogini Tyris. Zapamiętaj jej imię dobrze, bo dała twej egzystencji nowy sens. Będziesz nei tylko obrońcą tych ludzi w bezpośrednim znaczeniu, ale i dasz im coś bardzo ważnego-przyszłość. Otrzymałeś wraz z mocą misję, dzięki której ten świat przetrwa kolejne tysiąclecia. -odpowiedziała dziewczyna ze swoim przyjemnym, lekko zaciągającym akcentem.
Io zdążył przyzwyczaić się do zdziwienia. Było ono najwyraźniej podstawowym elementem każdego istnienia.
Tyris nie była szczególnie popularną boginią w panteonach Thalann. Nie miała miejsca w gęstej zabudowie miast. Nie miała też miejsca w moralności, nastawionych na zysk i przetrwanie za wszelką cenę ludzi.
-Thyrra? Opiekunka schronień? Pasterka saren? To nie jest zbyt popularna bogini wsrod naszego ludu. - odpowiedział ze zdziwieniem Niezrodzony.
Kobieta zaśmiała się. - Tyris jest Wojowniczą, a nie pasterką. Mylenie Tyris z tą.. pasterką to trochę jakbyś nazwał niedźwiedzicę- mrówką... - pokiwała palcem.
Io poczuł się lekko zakłopotany.
-Wybacz. Tak, czy inaczej darzę twoją panią szacunkiem. Jestem wdzięczny za opiekę i ten... dar i postaram się go wykorzystać najlepiej jak najlepiej potrafię.
Thelia nie dała się zbić z pantałyku.
- Wkrótce dostaniesz śniadanie, gdy je zjesz udamy się poza miasto i pokażę ci jak używać mocy którą otrzymałeś, dobrze? - uniosła brew.
-A mam wybór? Odpowiedział z uśmiechem.
Zachowanie conajmniej dwa razy mniejszej od potężnie zbudowanego Thalanna dziewczyny było niezwykle władcze i być może świadczyło o jej niezwykłej pewności siebie, albo arogancji. Przeciętny Thalann zapewne poczułby się urażony takim protekcjonalnym tonem wypowiedzi. Io był jednak wdzięczny. Bardzo wdzięczny. Nie był pewien czym jest, ani jakie kroki podjąć, więc jakakolwiek forma prowadzenia, czy opieki, sprawiała, że czuł się pewniej... przynajmniej teraz.
***
Wypoczęty i z napełnionym parującą strawą brzuchem, Io udał się za Thelią. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu, które po jakimś czasie przerwał sam wybraniec.
-Wybacz, jeśli uraziłem Ciebie, albo twoją... naszą Panią. Po prostu Tyr.. Tyrris nie jest najpowszechnieszym z naszych kultow.
- Nie sadzę, by ktokolwiek o niej słyszał. Tyris została zapomniana... trzeba bedzie to naprawić.- Odpowiedziała Thelia rzeczowo, po czym przeszła do krótkiego wykładu.
-Tyris jest jedna z trzech Sióstr. Pozostałymi dwoma są Luviona-bogini światła i Thirel - bogini wody. -Na wzmiankę o Trójcy, Io przyjrzał się dokładniej trójkątnym emblematom na szacie towarzyszki.- Tyris był na początku czczona przez Wilkołaki jako Obrończyni Wszelkiego Życia. Potem do jej wyznawców dołączyli się też ludzie i elfy, polegający na mocach natury i chcących żyć z nią w zgodzie...
Każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Miejsce, w którym będzie się czuł dobrze i które umożliwi mu spełnienie swych zamiarów bądź marzeń. Tyris wskazuje drogę tym, którzy pragną odnaleźć to miejsce.
Tak dokładne odniesienie do natury odmieńca, napełniło go niewyjaśnionym lękiem. Jakby ktoś niespodziewanie i z animuszem wtargnął w sfery jego istnienia, które jego samego napełniały lękiem.
-- Masz bystre oko. To jest symbol mocy dobra. Zielona część symbolizuje życie-moc Tyris. Błękitny-Thirel, a żółty-Luvionę.- Thelia, dodała zauważając wcześniejsze spojrzenie, Thlanna. On jedynie zdobył się na pusty uśmiech i zwężając oczy wpatrzył się w dalszą drogę, unikając jej wzroku.
Na jego zmianę nastroju Thelia zareagowała spojrzeniem
- Jesteśmy kim jesteśmy, Io. Jeśli cię to denerwuje, to znaczy, ze tego do końca nie zaakceptowałeś...
Kolejne bezpośrednie odniesienie, protekcjonalny ton... Ogień zaczął wzbierać w nim. Zalewać jego ciało tęsknotą, żółcią, szałem. Przez chwilę powściągnął je.
-A co, jeśli jeszcze NIE jesteśmy?-Rzucił.
- Jesteś zawsze. Zmieniasz się, ale jesteś...
-Odpowiedziała Thelia, tak jak to miała w zwyczaju, szybko, trafnie, spokojnie, co tylko nakręcało szał Thlanna.
- Łatwo jest mówić istocie... osobie. Która urodziła się w uświęcony, naturalny sposób dorosła znalazła powołanie... ja nie jestem niczym naturalnym. Nie mam nawet odniesienia, z dawnego życia. Marzeń, snów, planów. Nic. Po prostu jestem tu i do jasnej cholery nic nie wiem! Ty zapewne od swojego urodzenia, do momentu gdy ze mną rozmawiasz. Zawsze byłaś sobą. Miałaś jedno ciało i mogłaś je rozwijać wedle własnej woli, która tez dano ci od urodzenia!- Wykrzyczał na jednym tchu. Skończył, dysząc ciężko.
Thelia uśmiechnęła się do Io.
- Żyjesz. Jesteś częścią tego świata. Po prostu nie miałeś nikogo, kto wskazałby ci drogę.
Prawdziwy Thalann zabiłby za taką protekcjonalność. Io, znalazł się już w tym stanie spalania, gdzie mógł tylko wybuchnąć, lub... po prostu - zgasnąć.
Przez chwile, jako istota nienawykła do uczuć, przeraził się. Siła swego wybuchu. Ta która, wyrzucił z siebie słowami. I ta, która paliła go właśnie od środka Odetchnął. Opamiętał się.
-Wybacz. Zaufam Ci. Nie zawiedź mnie. Proszę.
- Nie wedle własnej woli... też dostałam misję... podobną do twojej.- Odparła kobieta.
Moi rodzice zmarli nim zdołali mi cokolwiek przekazać- Dodała i być może, w tym momencie przez fasadę jej spokoju przedarła się jakby iskra żalu.
-Przepraszam.- Odpowiedział, starając się uzyskać coś, co byłoby w oczach człowieka skruchą, bądź współczuciem.
-Po prostu jestem tu nowy...-Powiedział jakby sam do siebie.
***
- Dobrze...jesteśmy już dość daleko. - stwierdziła Thelia. Przymknij oczy i sięgnij wgłąb siebie. Jest tam gdzieś ciepło, którego wcześniej nie czułeś. Sięgnij po nie. Chwyć je. To moc, którą otrzymałeś...
Szum drzew. Śpiew ptaków. Wilgotna trawa, pieszcząca stopy. To wszystko powoli zaczęło go uspokajać. Powoli rozpływał się w poczuciu jedności z tym... wszystkim.
Wrócił myślami do słów opiekunki (!?).
Ciepło...
Spojrzał w głąb swego ciała i ujrzał prawdziwą mapę nieznanego ciepłą i niewiadomych ogni, żądz, pragnień. Wszystkich zupełnie nowych i obcych. Czuł się, jakby spoglądał na wielką mapę nieznanej krainy. Jeszcze nigdy nie zdążył tak na prawdę spojrzeć na siebie.
Sięgnął w głąb tych ogni i wybrał, ten pulsujący najcieplej i najjaśniej.
Pozwolił mu zapłonąć. Poczuł go, niczym nowy członek, poruszany wolą umysłu. Ogień, mgła, energia w niedostępnym odcieniu zieleni powoli rozlewała się po jego ręku. Nie widział tego oczyma, ale czuł to, gdy zamykał je.
Zachwycił się. Jeśli Życie miało wygląd i kształt, to musiało wyglądać właśnie tak. Energia w jego ręku znajdowała się zarówno w jego kończynie, jak i w każdym źdźble trawy pod i każdej gałęzi nad. Czuł jak z każdym jego ruchem energia przesuwa się między żywą materią lasu.
Puścił ją, a ona wróciła z lekkim uderzeniem w okolice jego serca. Zachwiał się delikatnie.
Dopiero teraz Thelia wróciła w granice postrzegania.
-Dobrze, teraz spróbuj roznieść Ją po całym ciele.
Io spojrzał na nią, jak na osobę nieświadomą swoich słów. Po chwili rozmysłu, wykonał polecenie.
Energia powoli rozlewała się po całym jego ciele, jego członki wypełniały się mocą. Jego świadomość, rozszerzała się, po czym rozmyła się w jedności - wyższej formie niebytu.
Euforia! Szczęście, niewysłowiona rozkosz. Io, biegał po lesie, pomagając sobie rękoma (jak mają w zwyczaju Thlannowie). To mogło być złudzenie, ale czuł jak, gałęzie drzew same rozsuwają się przed nim, jak trawa sama kładzie się, by dać jego stopom lepsze odbicie.
Skakał i wspinał się po drzewach. Na jakiś czas, postać Thelii całkowicie zniknęła mu z oczu. Był tylko on i jedność. W szumie drzew, śpiewie ptaków i odgłosach wiatru znalazł muzykę - idealnie harmoniczne dzieło. Bieg z niezwykłą prędkością między drzewami i szalone skoki, na jakie nie byłaby w stanie zdobyć się żadna inna istota, były jego tańcem, jego wyrazem uznania.
Nie zauważał upływu czasu.
W końcu euforia opuściła go. Ogień wypalił się, razem z zachodzącym słońcem.
Padł na ziemię, patrząc w wieczorne niebo. Stan, jak po zażyciu narkotyków, kiedy to mija delirium i przychodzi moment rozliczenia, z tym, co się działo.
Bawił się beztrosko jak dziecko, lub zwierze, samą prędkością, energią, życiem. Teraz jego ciało było obolałe od nadnaturalnych osiągów.
Zwrócił się do Thelii uśmiechnięty szczerze, jak dziecko, a przy tym upiornie niczym wilk.
-Zgłodniałem. Zapolujmy.
Pierwsze dni istnienia były przyjemną, prostą do ogarnięcia rutyną. Robił to, co zostało mu wpojone. Zabijał.
Jego nowy, lepszy węch łatwo identyfikował zepsucie. Pozwolił je odnaleźć i zniszczyć.
Później skaza odnajdowała go sama.
Karnawał śmierci. Maskarada najpokraczniejszych bestii. Krew rozlewana po ulicach, mieszana z gruzami domów. Nieludzki wysiłek. Walka. Bez sensu.
Jestem martwy? Czuł jak kobiece ręce unoszą jego bezwładne ciało z ziemi. Jak wtedy...
To wszystko było tak intensywne, prawdziwe. Odczuwał każdy moment całym swoim istnieniem. Nie był jeszcze pewien, jak rozróżnić jawę od snu.
Piękno, spokój, dobro, przeplatały się z obrazami zła, śmierci i zniszczenia.
Obudził się zlany zimnym potem. Zimno świata bezlitośnie napierało na jego rozpalone wewnętrznym ogniem ciało. Otworzył oczy, rozejrzał się. Nie zauważył niebezpieczeństwa. Siedział na łóżku w jakimś niewielkim pokoiku. Został umyty i ubrany.
Zdziwiło go to.
Zaniepokoiło.
Rozejrzał się. Jedynym elementem przykuwającym jego uwagę była dziewczyna w kącie pomieszczenia.
Jedyny punkt pozwalający mu się zlokalizować w obcym otoczeniu.
Obrót jej głowy. Jej złote loki gładko opadają na szyję.
Odpowiada mu swoim kojącym niczym miód głosem - "Czego szukasz?
"
Io odpowiadał, instynktownie, machinalnie, nie odrywając swojego wzroku od stóp na podłodze.
-Imienia, celu czegokolwiek...
Mimo absurdalności swego pytania, otrzymał odpowiedź.
Złotowłosa dziewczyna, siedząca przy oknie odezwała się.
- Sens już znalazłeś, tylko jeszcze nie potrafisz go dostrzec . Jest tam na zewnątrz. Wyjrzyj przez okno - kobieta wstała i odsunęła się, robiąc miejsce dla Io.
Thalann przyjrzał się dokładniej jej postaci. Była odziana w jasną szatę z dominującym symbolem złotego trójkąta. Gdy spogląda na Io, uśmiechała się.
Niezrodzony nieśmiale odwzajemnił jej uśmiech, ledwie ukazując czubki swoich zaostrzonych kłów.
Jego pytanie było co najmniej dziwne. Odpowiedź niemniej.
Zwlókł się z łóżka i ruszył w stronę jedynego okna w pomieszczeniu.
Towarzyszka stanęła za nim i dotknęła jego potężnego ramienia.
- Ci ludzie wymagają kogoś kto ich obroni przed zagrożeniem zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Otrzymałeś moc, która pozwoli ci się stać ich obrońcą...
Io spojrzał na panoramę miasta. Na ulice spływającą mieszanką ludzi i Thalann na ulice pełne ruchu. Miasto, które miało stać się jego przeznaczeniem, powitało go słońcem odbijającym się na dachach budynków, śpiewem ptaków i szumem drzew. Pełen harmonii widok uspokoił na chwilę skołatane myśli Thalanna. Ulice były pełne uchodźców z pogromu, będącego dziełem skazy. Mimo smutnych spojrzeń ludzi pozbawionych dorobku życia i przykrego widoku poranionych żebraków na załomach ulic, to miejsce było inne od Vuahl. Zdrowsze. Budynki nie przytłaczały masywnym szarym budownictwem. Ulice zapewniały przestrzeń. Mroczne, niebezpieczne zaułki nie straszyły pomiędzy domami, a nad miastem unosił się duch, którą wyprano całkowicie z Miasta Szczurów. Była to nadzieja.
Io dosknonale domyślał się o jakim zagrożeniu mówiła dziewczyna. Jego ciało nie zdradzało ran, ale jego usta wciąż pamiętały smak skażonej krwi. Io przejął go żal na myśl o setkach tysięcy istnień tracących najwyższy dar- życie, przez choćby najwyższe zrządzenie. Czuł też niewyjaśnioną nić współczucia, jedność ze wszystkimi ofiarami pogromu. Czuł, że musi im coś ofiarować. Coś wewnątrz niego. Wewnętrzny ogień życia wyrywał na zewnątrz, jakby chciał zapłonąć w kolejnych ciałach.
Skupiając się na swoich odczuciach, patrzył bezmyślnie w miejski krajobraz.
Niebawem uspokoił się.
Ze znacznie bardziej dziarskim uśmiechem odpowiada dziewczynie:
-Jaka moc masz na mysli?
- Jestem Thelia i wskażę ci drogę. Zostałeś obdarzony mocą Życia płynąca od bogini Tyris. Zapamiętaj jej imię dobrze, bo dała twej egzystencji nowy sens. Będziesz nei tylko obrońcą tych ludzi w bezpośrednim znaczeniu, ale i dasz im coś bardzo ważnego-przyszłość. Otrzymałeś wraz z mocą misję, dzięki której ten świat przetrwa kolejne tysiąclecia. -odpowiedziała dziewczyna ze swoim przyjemnym, lekko zaciągającym akcentem.
Io zdążył przyzwyczaić się do zdziwienia. Było ono najwyraźniej podstawowym elementem każdego istnienia.
Tyris nie była szczególnie popularną boginią w panteonach Thalann. Nie miała miejsca w gęstej zabudowie miast. Nie miała też miejsca w moralności, nastawionych na zysk i przetrwanie za wszelką cenę ludzi.
-Thyrra? Opiekunka schronień? Pasterka saren? To nie jest zbyt popularna bogini wsrod naszego ludu. - odpowiedział ze zdziwieniem Niezrodzony.
Kobieta zaśmiała się. - Tyris jest Wojowniczą, a nie pasterką. Mylenie Tyris z tą.. pasterką to trochę jakbyś nazwał niedźwiedzicę- mrówką... - pokiwała palcem.
Io poczuł się lekko zakłopotany.
-Wybacz. Tak, czy inaczej darzę twoją panią szacunkiem. Jestem wdzięczny za opiekę i ten... dar i postaram się go wykorzystać najlepiej jak najlepiej potrafię.
Thelia nie dała się zbić z pantałyku.
- Wkrótce dostaniesz śniadanie, gdy je zjesz udamy się poza miasto i pokażę ci jak używać mocy którą otrzymałeś, dobrze? - uniosła brew.
-A mam wybór? Odpowiedział z uśmiechem.
Zachowanie conajmniej dwa razy mniejszej od potężnie zbudowanego Thalanna dziewczyny było niezwykle władcze i być może świadczyło o jej niezwykłej pewności siebie, albo arogancji. Przeciętny Thalann zapewne poczułby się urażony takim protekcjonalnym tonem wypowiedzi. Io był jednak wdzięczny. Bardzo wdzięczny. Nie był pewien czym jest, ani jakie kroki podjąć, więc jakakolwiek forma prowadzenia, czy opieki, sprawiała, że czuł się pewniej... przynajmniej teraz.
***
Wypoczęty i z napełnionym parującą strawą brzuchem, Io udał się za Thelią. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu, które po jakimś czasie przerwał sam wybraniec.
-Wybacz, jeśli uraziłem Ciebie, albo twoją... naszą Panią. Po prostu Tyr.. Tyrris nie jest najpowszechnieszym z naszych kultow.
- Nie sadzę, by ktokolwiek o niej słyszał. Tyris została zapomniana... trzeba bedzie to naprawić.- Odpowiedziała Thelia rzeczowo, po czym przeszła do krótkiego wykładu.
-Tyris jest jedna z trzech Sióstr. Pozostałymi dwoma są Luviona-bogini światła i Thirel - bogini wody. -Na wzmiankę o Trójcy, Io przyjrzał się dokładniej trójkątnym emblematom na szacie towarzyszki.- Tyris był na początku czczona przez Wilkołaki jako Obrończyni Wszelkiego Życia. Potem do jej wyznawców dołączyli się też ludzie i elfy, polegający na mocach natury i chcących żyć z nią w zgodzie...
Każdy ma swoje miejsce na tym świecie. Miejsce, w którym będzie się czuł dobrze i które umożliwi mu spełnienie swych zamiarów bądź marzeń. Tyris wskazuje drogę tym, którzy pragną odnaleźć to miejsce.
Tak dokładne odniesienie do natury odmieńca, napełniło go niewyjaśnionym lękiem. Jakby ktoś niespodziewanie i z animuszem wtargnął w sfery jego istnienia, które jego samego napełniały lękiem.
-- Masz bystre oko. To jest symbol mocy dobra. Zielona część symbolizuje życie-moc Tyris. Błękitny-Thirel, a żółty-Luvionę.- Thelia, dodała zauważając wcześniejsze spojrzenie, Thlanna. On jedynie zdobył się na pusty uśmiech i zwężając oczy wpatrzył się w dalszą drogę, unikając jej wzroku.
Na jego zmianę nastroju Thelia zareagowała spojrzeniem
- Jesteśmy kim jesteśmy, Io. Jeśli cię to denerwuje, to znaczy, ze tego do końca nie zaakceptowałeś...
Kolejne bezpośrednie odniesienie, protekcjonalny ton... Ogień zaczął wzbierać w nim. Zalewać jego ciało tęsknotą, żółcią, szałem. Przez chwilę powściągnął je.
-A co, jeśli jeszcze NIE jesteśmy?-Rzucił.
- Jesteś zawsze. Zmieniasz się, ale jesteś...
-Odpowiedziała Thelia, tak jak to miała w zwyczaju, szybko, trafnie, spokojnie, co tylko nakręcało szał Thlanna.
- Łatwo jest mówić istocie... osobie. Która urodziła się w uświęcony, naturalny sposób dorosła znalazła powołanie... ja nie jestem niczym naturalnym. Nie mam nawet odniesienia, z dawnego życia. Marzeń, snów, planów. Nic. Po prostu jestem tu i do jasnej cholery nic nie wiem! Ty zapewne od swojego urodzenia, do momentu gdy ze mną rozmawiasz. Zawsze byłaś sobą. Miałaś jedno ciało i mogłaś je rozwijać wedle własnej woli, która tez dano ci od urodzenia!- Wykrzyczał na jednym tchu. Skończył, dysząc ciężko.
Thelia uśmiechnęła się do Io.
- Żyjesz. Jesteś częścią tego świata. Po prostu nie miałeś nikogo, kto wskazałby ci drogę.
Prawdziwy Thalann zabiłby za taką protekcjonalność. Io, znalazł się już w tym stanie spalania, gdzie mógł tylko wybuchnąć, lub... po prostu - zgasnąć.
Przez chwile, jako istota nienawykła do uczuć, przeraził się. Siła swego wybuchu. Ta która, wyrzucił z siebie słowami. I ta, która paliła go właśnie od środka Odetchnął. Opamiętał się.
-Wybacz. Zaufam Ci. Nie zawiedź mnie. Proszę.
- Nie wedle własnej woli... też dostałam misję... podobną do twojej.- Odparła kobieta.
Moi rodzice zmarli nim zdołali mi cokolwiek przekazać- Dodała i być może, w tym momencie przez fasadę jej spokoju przedarła się jakby iskra żalu.
-Przepraszam.- Odpowiedział, starając się uzyskać coś, co byłoby w oczach człowieka skruchą, bądź współczuciem.
-Po prostu jestem tu nowy...-Powiedział jakby sam do siebie.
***
- Dobrze...jesteśmy już dość daleko. - stwierdziła Thelia. Przymknij oczy i sięgnij wgłąb siebie. Jest tam gdzieś ciepło, którego wcześniej nie czułeś. Sięgnij po nie. Chwyć je. To moc, którą otrzymałeś...
Szum drzew. Śpiew ptaków. Wilgotna trawa, pieszcząca stopy. To wszystko powoli zaczęło go uspokajać. Powoli rozpływał się w poczuciu jedności z tym... wszystkim.
Wrócił myślami do słów opiekunki (!?).
Ciepło...
Spojrzał w głąb swego ciała i ujrzał prawdziwą mapę nieznanego ciepłą i niewiadomych ogni, żądz, pragnień. Wszystkich zupełnie nowych i obcych. Czuł się, jakby spoglądał na wielką mapę nieznanej krainy. Jeszcze nigdy nie zdążył tak na prawdę spojrzeć na siebie.
Sięgnął w głąb tych ogni i wybrał, ten pulsujący najcieplej i najjaśniej.
Pozwolił mu zapłonąć. Poczuł go, niczym nowy członek, poruszany wolą umysłu. Ogień, mgła, energia w niedostępnym odcieniu zieleni powoli rozlewała się po jego ręku. Nie widział tego oczyma, ale czuł to, gdy zamykał je.
Zachwycił się. Jeśli Życie miało wygląd i kształt, to musiało wyglądać właśnie tak. Energia w jego ręku znajdowała się zarówno w jego kończynie, jak i w każdym źdźble trawy pod i każdej gałęzi nad. Czuł jak z każdym jego ruchem energia przesuwa się między żywą materią lasu.
Puścił ją, a ona wróciła z lekkim uderzeniem w okolice jego serca. Zachwiał się delikatnie.
Dopiero teraz Thelia wróciła w granice postrzegania.
-Dobrze, teraz spróbuj roznieść Ją po całym ciele.
Io spojrzał na nią, jak na osobę nieświadomą swoich słów. Po chwili rozmysłu, wykonał polecenie.
Energia powoli rozlewała się po całym jego ciele, jego członki wypełniały się mocą. Jego świadomość, rozszerzała się, po czym rozmyła się w jedności - wyższej formie niebytu.
Euforia! Szczęście, niewysłowiona rozkosz. Io, biegał po lesie, pomagając sobie rękoma (jak mają w zwyczaju Thlannowie). To mogło być złudzenie, ale czuł jak, gałęzie drzew same rozsuwają się przed nim, jak trawa sama kładzie się, by dać jego stopom lepsze odbicie.
Skakał i wspinał się po drzewach. Na jakiś czas, postać Thelii całkowicie zniknęła mu z oczu. Był tylko on i jedność. W szumie drzew, śpiewie ptaków i odgłosach wiatru znalazł muzykę - idealnie harmoniczne dzieło. Bieg z niezwykłą prędkością między drzewami i szalone skoki, na jakie nie byłaby w stanie zdobyć się żadna inna istota, były jego tańcem, jego wyrazem uznania.
Nie zauważał upływu czasu.
W końcu euforia opuściła go. Ogień wypalił się, razem z zachodzącym słońcem.
Padł na ziemię, patrząc w wieczorne niebo. Stan, jak po zażyciu narkotyków, kiedy to mija delirium i przychodzi moment rozliczenia, z tym, co się działo.
Bawił się beztrosko jak dziecko, lub zwierze, samą prędkością, energią, życiem. Teraz jego ciało było obolałe od nadnaturalnych osiągów.
Zwrócił się do Thelii uśmiechnięty szczerze, jak dziecko, a przy tym upiornie niczym wilk.
-Zgłodniałem. Zapolujmy.
"I have whirled with the earth at the dawning,
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
When the sky was a vaporous flame;
I have seen the dark universe yawning
Where the black planets roll without aim"
H.P.Lovecraft - Nemesis
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amanda
Amanda nie tyle zsiadła, co zeskoczyła z konia. Zawsze była sprawna fizycznie, a szybkie akcje tego typu nie były dla niej nowością. Nie zwlekając wyciągnęła rewolwer i naładowała go energią. Dała jej trochę, ale nie za dużo, w końcu nie chciała zasłabnąć przy jej pierwszym przeciwniku. Broń szybko została naładowana. Amanda wycelowała w korpus mutanta i nacisnęła spust.
Istota eksplodowała, rozbryzgując się po okolicy. Sotor gwizdną przez zęby.
- Z grubej rury - zaśmiał się, po czym spojrzał na Amandę. Chyba nie była przystosowana do takich widoków...
Amanda stała przez moment nieruchomo z szeroko otwartymi oczyma.
- Łał - powiedziała po chwili. Pierwszy raz widziała efekt swej nowej mocy użyty przeciwko innej istocie.
- Nie jest ci niedobrze? - zapytał Sotor, unosząc brew. Przyjrzał się Amandzie
Kobieta wyglądała na bardziej zachwyconą potęgą uderzenia niż przerażoną jego skutkami.
- Widywałam już zmasakrowane ciała - odpowiedziała. Oczywiście nie zamierzała podchodzić bliżej i przyglądać się wnętrznościom, ani badać tych które poleciały w jej stronę. Gdyby została nimi obryzgana, to była by bardziej zdegustowana, a może nawet zwróciła by śniadanie. Jednak w tych okolicznościach, flaki i wnętrzności nie zrobiły na niej aż takiego wrażenia... nie "aż takiego".
- Chyba nie myślałeś, że taka ze mnie byle paniusia? - spytała spoglądając na mężczyznę.
Mieli jeszcze chwilę zanim zjawi się tu jakiś czarodziej "na służbie", którego można było porównać z żołnierzem.
- Dobra, to teraz próbujemy się nie wychylać, czy informujemy, że przybyła tu Obrończyni i będziesz od tej pory chronić to miasto przed Skazą? - zapytał Sotor. - Wiesz... darmowe żarcie i tak dalej - poruszył brwiami. - Poza tym możesz już zacząć zbierać wokół siebie ludzi...
Kobieta nie mogła się powstrzymać przed szczerym uśmiechem i nawet tego nie próbowała. Sotor naprawdę miał poczucie humoru i specyficzne podejście do życia. Amanda zastanowiła się przez chwilę, krótką chwilę.
- Tak - odpowiedziała. - I tak musimy powiedzieć o Skazie, więc lepiej będzie już powiedzieć wszystko. Mam tu też pewnych znajomych, którzy nam w tym pomogą.
Sotor rozłożył ręce. - Ja tu jestem, jeśli potrzebujesz wiadomości jak rozwinąć moc - wzruszył ramionami. - Reszta to twoja działka - mrugnął do kobiety, a potem się zaśmiał.
Kobieta posłała mu karcące spojrzenie, ale zaraz potem zaśmiała się nieznacznie.
Nie mieli jednak specjalnie czasu na pogaduchy, ponieważ zjawiło się dwóch czarodziejów w czerwonych szatach. Mężczyźni byli dorośli, ale nie starzy. Jeden miał krótkie czarne włosy i trzymał w dłoni metrowej długości jasną lancę, drugi zaś miał rozczochrana fryzurę w odcieniu ciemnego blond, a jego pierścień świecił zielonym blaskiem.
To było zadanie dla Amandy. Nie zwlekając powiedziała im o mutancie, którego właśnie zabiła. Na szczęście nie tylko Sotor był świadkiem zajścia, jej słowa natychmiast potwierdziły znajdujące się tam cztery gremliny, pewien rudy młody czarodziej, a także miedziany golem, który pokiwał głową. Prawdziwość jej słów nie podlegała wątpliwościom.
Następnie Amanda powiedziała Skazie... to co o niej wiedziała. Potem, aby wykorzystać fakt, że ktoś jej słucha, przeszła z opowieścią do prawdziwych bogów, ofiarowanej jej mocy i wybrańca.
Magowie początkowo słuchali uważnie chłonąc każde słowo kobiety. Gdy przeszła do starych bogów i wybrańca, wydawali się nieco sceptyczni, ale niczego nie kwestionowali i potraktowali sprawę poważnie. Natychmiast oznajmili, że postawią wszystkich na nogi, zawiadamiając kogo trzeba.
Tymczasem Amanda i Sotor, mogli udać się w spokojniejsze miejsce, aby coś zjeść w znanej Amandzie karczmie "U misia". Przywitało ich kilka atrakcji, takich jak ciepłe pomieszczenie oświetlone dziesiątkami pokaźnych świec, apetyczne zapachy i niezbyt głośna muzyka. Zaraz na wejściu jeden drewniany golem odebrał ich płaszcze, nie pozwalając aby się zgrzali. Było tam kilka niskich stolików przeznaczonych raczej dla gremlinów, wyższe zaś wygodniejsze były dla ludzi i było ich u nieco więcej. Zasiedli przy jednym z nich. Ławy obite były niedźwiedzim futrem i dość wygodnie się na nich siedziało.
- Cześć Amanda, co słychać? - zagadała urocza, długowłosa brunetka o jasnej cerze, z tacą w dłoni.
- Niespecjalnie, szykuje się ciężka wojna i ... oj długo by gadać - mruknęła Amanda.
- No dobra, mały dziś ruch, chętnie posłucham. Może najpierw coś zjecie? Ty i twój mężczyzna - rzekła kelnerka i puściła Amandzie oczko. Na co ta uniosła nieco brwi i wzięła głębszy wdech.
- To jest Sotor, a to Sandra - Amanda przedstawiła towarzyszy. - A my nie jesteśmy parą - dodała szybko machając palcem między sobą a Sotor'em.
Sotor lekko skłonił się kobiecie.
- Miło poznać - powiedział Sotor, uśmiechając się.
- No... chcecie pogadać? Mam się przejść? - wyszczerzył się.
- Spokojnie zdążymy - odpowiedziała mężczyźnie. - Dla mnie to co zawsze - złożyła zamówienie spoglądając na koleżankę. - Zjesz coś? - ponownie zwróciła się do towarzysza odwracając głowę w jego stronę.
Sotor wzruszył ramionami. - Coś smacznego - poruszył brwiami i sięgnął do wnętrza pancerza, by wyciągnąć mały klejnocik.
- Nie mam lokalnej waluty - mruknął.
- Nie szkodzi, to wystarczy, zaraz wydam resztę - odpowiedziała Sandra i zgarniając klejnot ruszyła zrealizować zamówienie.
- Nie musiałeś - mruknęła cicho Amanda. - Ale to miło z twojej strony - dodała szybko z uśmiechem.
Sotor zrobił bezradny gest rękoma, po czym się zaśmiał.
- Teraz jak tu jesteśmy wśród magów, tak się zastanawiam o różnych dziedzinach magii. Powiedz mi jakich jeszcze zdolności mogę się nauczyć?
- Zależy od ciebie.. może tworzenie golemów? Defensywne też... no i zdolności.. ale tak a na prawdę możesz próbować wymyślać własne zdolności
- Wymyślać własne? O rany, tego bym się nie spodziewała - powiedziała zaintrygowana kobieta i zastanowiła się przez dłuższą chwilę, rozmyślając nad wszelkimi możliwościami.
Wtedy to koleżanka Amandy dostarczyła im ich zamówienia. Choć na tacy talerze były wielkości podstawków, a tym co na nich było "najadł" by się najwyżej gremlin na diecie, to gdy brunetka wzięła je w dłonie, naczynia urosły do naprawdę pokaźnych głębokich talerzy, a ich zawartość oczywiście zachowała proporcje naczynia.
- Podwójne żeberka w sosie i kasza. Dwa razy - oznajmiła kelnerka, uznając, że Sotor, chciałby zjeść to samo co Amanda. Oddała także kilka srebrnych monet, kładąc je na stoliku. - A dla ciebie mam coś jeszcze, zaraz przyniosę - mruknęła spoglądając na Amandę, która kiwnęła tylko głową i zabrała się do jedzenia.
- Smacznego - powiedziała jeszcze do towarzysza.
- Nawzajem - odparł Sotor i uśmiechnął się, po czym zaczął jeść.
- Siostra? - zapytał, skinąwszy głową za kelnerką.
Amanda pokręciła przecząco głową, nie mogła odpowiedzieć mając pełne usta. Spokojnie pogryzła do końca i połknęła.
- Przyjaciółka. Znamy się od wielu lat, długo by gadać. Ja zawsze tu goszczę jak jestem w mieście.
- A, jasne - bąknął Sotor. - Hm.. planujesz tu jeszcze coś załatwiać, czy możemy wziąć się za naukę? - zapytał, przełknąwszy.
- Nie mam planów. Możemy kontynuować naukę, jak tylko zjemy - odpowiedziała Amanda.
- Dobra... powiem ci co nowego jeszcze mam w zanadrzu nim przejdziesz do wymyślania samodzielnego - powiedział Sotor.
- Coś defensywnego, czy ofensywnego?
- Teraz może defensywnego - odpowiedziała. Umiała już załadować energię do broni i posłać nią z dużą siłą. Teraz przydało by się jej coś do obrony.
- Pełny pancerz na całe ciało? - zaproponował Sotor.
- Brzmi obiecująco - odpowiedziała między jedną łyżka a drugą.
- No to jak skończymy posiłek - obiecał Sotor.
Amanda pokiwała głową nie mogąc doczekać się kolejnego treningu. Pancerz całej powierzchni ciała brzmiał niezwykle zachęcająco, a jeśli będzie tak skuteczny jak posyłanie energii, to już całkiem przebijało najlepszą nawet zbroję, czy zaklęcie ochronne.
Wtedy to do ich stolika podeszła znajoma Amandy. Dosiadła się do nich, zaś na stole położyła niewielki pakunek. Nie zważając na nic zabrała głos.
- Ostatni towar sprzedaje się znakomicie - oznajmiła z uśmiechem. - To był świetny pomysł, aby dodać wypełnienie do staników. Wizualnie idą o jeden rozmiar w górę - mówiła niczym nie skrępowana brunetka. Amanda starała się jak mogła, ale nie była w stanie przełknąć trzymanego w tym momencie w ustach jedzenia, musiała jeszcze pogryźć. Nie mogła nic zrobić, ale miała nadzieję, że w obecności Sotora, Sandra nie powie że:
- Chciałaś białe, to dla ciebie - oznajmiła kładąc dłoń na postawionym na stoliku pakunku i uśmiechając się szelmowsko.
Pokarm zatrzymał się Amandzie w gardle. Kobieta poczerwieniała na twarzy. Szturchnęła nogę, nogę koleżanki, która narobiła jej obciachu... przynajmniej miała nadzieję, ze była to jej noga. Szturchając Sotora jeszcze bardziej pogorszyła by swoją sytuację.
Sotor zachował kamienną twarz przez całość trwania dialogu. Gdy Amanda szturchnęła go nogą obejrzał się na nią i wzruszył ramionami.
- Ot pogratulować pomysłu, ale nie myślisz o tych wszystkich zawiedzionych mężczyznach - wyszczerzył się. Na co Sandra zachichotała cicho, zaś zawstydzona Amanda przymknęła oczy i zakryła twarz dłonią, w której trzymała łyżkę. O rany, jak takie rzeczy mogły wyjść na światło dzienne? Jak mogli o tym rozmawiać? Już litości, przemilczmy to - myśli biegały po głowie Amandy.
- Dokończ jeść - rzucił, wskazując ruchem ręki jej talerz. - To pokażę ci jak wygląda zaklęcie o którym ci mówiłem. Możemy ćwiczyć w mieście? Rozmawiałaś na ten temat z magami?
Amanda rozchyliła palce wyglądając spomiędzy nich. Ciesząc się, że mężczyzna porzucił krępujący ją temat, zastępując go nowym. Opuściła dłoń nakładając na łyżkę porcję kaszy.
- Możemy, jeśli będzie to zaklęcie defensywne, to całkowicie możemy. Dopóki nie będziemy nic demolować, nie ma problemu - powiedziała Amanda, ale spojrzała na swoją koleżankę szukając potwierdzenia... lub zaprzeczenia.
Ta, zupełnie bez powodu, szczerzyła zęby w uśmiechu. - Jak najbardziej. Zaklęcia bojowe, ofensywne, też można trenować, ale to już tylko w specjalnej sali treningowej - odpowiedziała Sandra. - Wiesz gdzie to jest? - spytała Amandy.
Ta znowu miała usta pełne jedzenia, więc tylko potwierdziła kiwnięciem głowy i przymknięciem oczu.
- W takim układzie przejdziemy się tam i zademonstrujemy prawdziwą moc - Sotor zarechotał. - No... mają jakieś zniżki dla ludzi silniejszych niż oni? - zapytał mężczyzna. Najwyraźniej miał w zanadrzu jakieś sztuczki.
- Ogólnie każdy typ magii dzielił się dawno temu na magie przyzwań, defensywną i ofensywną ze względu na zastosowanie. Znam te stare zaklęcia wraz z paroma zdolnościami. Mogę cię nauczyć wszystkich, ale nie wiem czy będzie to konieczne, na pewno przyda się zacieśnić twoją wieź z mocą którą posiadasz, by wzmocnić twoje ciało i umysł...
- Wstęp jest darmowy, tylko za instruktora się płaci. Jesteś mistrzem magii, tak? - powiedziała Sandra, która znacznie bardziej zainteresowała się mężczyzną, robiąc do niego maślane oczy. Amanda uśmiechnęła się nieco rozbawiona.
- Sandra - zaczęła rozbawionym głosem, ale dalsze słowa rozpoczętego zdania jakby nie znalazły ujścia.
- Dziś może defensywną. Ofensywnej wolę nie ćwiczyć w mieście, a nie wiem, czy jak coś przyzwę, żywiołaka, demona, czy coś, to czy dam radę to kontrolować.
- Jestem tylko prostym rycerzem, który zna trochę sztuczek, by pomagały mu w rzemiośle - powiedział Sotor, ale jego uśmiech i spojrzenie były dostatecznym dowodem na to, że droczy się z Sandrą. Ta uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Jak nie dasz rady tego kontrolować to rozetnę to na dwoje - rycerz wzruszył ramionami, a potem zamrugał i zmarszczył brwi. - Dwadzieścia kilometrów stad jest wieś... ruszmy tam jak najszybciej - powiedział, wstając, pozostawiając niedokończone jedzenie. - Zwołaj jakichś magów, wizualne świadectwo przekona tych nie do końca rozumiejących skalę zagrożenia - polecił Sandrze. - Nie ma za bardzo czasu, my musimy już ruszać - powiedział do Amandy.
Amanda nie protestowała. Chwyciła jeszcze ostatnie żeberko i wstała odgryzając mięso od kości. Kość odłożyła na talerz i po wytarciu rąk w serwetkę, schowała swój pakunek.
Tymczasem zaniepokojona nieco Sandra przypatrywała się mężczyźnie. Widząc jednak jego zdecydowanie pokiwała szybko głową, wstała i wybiegła z pomieszczenia.
- Co wyczułeś? Skazę, czy mutanta? - spytała cicho, nie chcąc nikogo niepokoić.
- Mutanta... dużego - powiedział Sotor.
Potem wydarzenia potoczyły się nieomal błyskawicznie. Amanda i Sotor szybko naszykowali się do drogi, zanim jednak wyszli z karczmy, przywitała ich ekipa czarodziejów gotowa nie tyle do drogi, co do walki. Było tam razem pięciu czarodziejów w czerwonych szatach, z czego jeden czarnowłosy mag z którym już wcześniej rozmawiali. Byli tam dwaj magowie, którzy byli nieco młodsi, choć z pewnością byli już dorośli. Kobieta, miała sięgające do ramion fioletowe włosy, zaś wyróżniała się tym, że... cóż, jej stanik z pewnością nie potrzebował wypełnienia. Na czele czarodziejów stał rosły rudowłosy mężczyzna z gęstym zarostem na twarzy oraz żelazną prawą ręką, niczym zabraną golemowi.
- Gleeson - Amanda najwidoczniej znała mężczyznę i przywitała się skinieniem głowy.
- Amanda, gdzie ten potwór? - odpowiedział mężczyzna, natychmiast przechodząc do rzeczy.
- W wiosce dwadzieścia kilometrów stąd - odparła Amanda spoglądając na Sotora.
- Na zachód stąd - sprecyzował Sotor, jakby odczytał myśli obojga rozmawiających osób.
- Końmi - zdecydował czarodziej z golemią protezą.
Krótko potem cała ekipa była już na miejscu, aby zmierzyć się z mutantem Skazy.
Amanda nie tyle zsiadła, co zeskoczyła z konia. Zawsze była sprawna fizycznie, a szybkie akcje tego typu nie były dla niej nowością. Nie zwlekając wyciągnęła rewolwer i naładowała go energią. Dała jej trochę, ale nie za dużo, w końcu nie chciała zasłabnąć przy jej pierwszym przeciwniku. Broń szybko została naładowana. Amanda wycelowała w korpus mutanta i nacisnęła spust.
Istota eksplodowała, rozbryzgując się po okolicy. Sotor gwizdną przez zęby.
- Z grubej rury - zaśmiał się, po czym spojrzał na Amandę. Chyba nie była przystosowana do takich widoków...
Amanda stała przez moment nieruchomo z szeroko otwartymi oczyma.
- Łał - powiedziała po chwili. Pierwszy raz widziała efekt swej nowej mocy użyty przeciwko innej istocie.
- Nie jest ci niedobrze? - zapytał Sotor, unosząc brew. Przyjrzał się Amandzie
Kobieta wyglądała na bardziej zachwyconą potęgą uderzenia niż przerażoną jego skutkami.
- Widywałam już zmasakrowane ciała - odpowiedziała. Oczywiście nie zamierzała podchodzić bliżej i przyglądać się wnętrznościom, ani badać tych które poleciały w jej stronę. Gdyby została nimi obryzgana, to była by bardziej zdegustowana, a może nawet zwróciła by śniadanie. Jednak w tych okolicznościach, flaki i wnętrzności nie zrobiły na niej aż takiego wrażenia... nie "aż takiego".
- Chyba nie myślałeś, że taka ze mnie byle paniusia? - spytała spoglądając na mężczyznę.
Mieli jeszcze chwilę zanim zjawi się tu jakiś czarodziej "na służbie", którego można było porównać z żołnierzem.
- Dobra, to teraz próbujemy się nie wychylać, czy informujemy, że przybyła tu Obrończyni i będziesz od tej pory chronić to miasto przed Skazą? - zapytał Sotor. - Wiesz... darmowe żarcie i tak dalej - poruszył brwiami. - Poza tym możesz już zacząć zbierać wokół siebie ludzi...
Kobieta nie mogła się powstrzymać przed szczerym uśmiechem i nawet tego nie próbowała. Sotor naprawdę miał poczucie humoru i specyficzne podejście do życia. Amanda zastanowiła się przez chwilę, krótką chwilę.
- Tak - odpowiedziała. - I tak musimy powiedzieć o Skazie, więc lepiej będzie już powiedzieć wszystko. Mam tu też pewnych znajomych, którzy nam w tym pomogą.
Sotor rozłożył ręce. - Ja tu jestem, jeśli potrzebujesz wiadomości jak rozwinąć moc - wzruszył ramionami. - Reszta to twoja działka - mrugnął do kobiety, a potem się zaśmiał.
Kobieta posłała mu karcące spojrzenie, ale zaraz potem zaśmiała się nieznacznie.
Nie mieli jednak specjalnie czasu na pogaduchy, ponieważ zjawiło się dwóch czarodziejów w czerwonych szatach. Mężczyźni byli dorośli, ale nie starzy. Jeden miał krótkie czarne włosy i trzymał w dłoni metrowej długości jasną lancę, drugi zaś miał rozczochrana fryzurę w odcieniu ciemnego blond, a jego pierścień świecił zielonym blaskiem.
To było zadanie dla Amandy. Nie zwlekając powiedziała im o mutancie, którego właśnie zabiła. Na szczęście nie tylko Sotor był świadkiem zajścia, jej słowa natychmiast potwierdziły znajdujące się tam cztery gremliny, pewien rudy młody czarodziej, a także miedziany golem, który pokiwał głową. Prawdziwość jej słów nie podlegała wątpliwościom.
Następnie Amanda powiedziała Skazie... to co o niej wiedziała. Potem, aby wykorzystać fakt, że ktoś jej słucha, przeszła z opowieścią do prawdziwych bogów, ofiarowanej jej mocy i wybrańca.
Magowie początkowo słuchali uważnie chłonąc każde słowo kobiety. Gdy przeszła do starych bogów i wybrańca, wydawali się nieco sceptyczni, ale niczego nie kwestionowali i potraktowali sprawę poważnie. Natychmiast oznajmili, że postawią wszystkich na nogi, zawiadamiając kogo trzeba.
Tymczasem Amanda i Sotor, mogli udać się w spokojniejsze miejsce, aby coś zjeść w znanej Amandzie karczmie "U misia". Przywitało ich kilka atrakcji, takich jak ciepłe pomieszczenie oświetlone dziesiątkami pokaźnych świec, apetyczne zapachy i niezbyt głośna muzyka. Zaraz na wejściu jeden drewniany golem odebrał ich płaszcze, nie pozwalając aby się zgrzali. Było tam kilka niskich stolików przeznaczonych raczej dla gremlinów, wyższe zaś wygodniejsze były dla ludzi i było ich u nieco więcej. Zasiedli przy jednym z nich. Ławy obite były niedźwiedzim futrem i dość wygodnie się na nich siedziało.
- Cześć Amanda, co słychać? - zagadała urocza, długowłosa brunetka o jasnej cerze, z tacą w dłoni.
- Niespecjalnie, szykuje się ciężka wojna i ... oj długo by gadać - mruknęła Amanda.
- No dobra, mały dziś ruch, chętnie posłucham. Może najpierw coś zjecie? Ty i twój mężczyzna - rzekła kelnerka i puściła Amandzie oczko. Na co ta uniosła nieco brwi i wzięła głębszy wdech.
- To jest Sotor, a to Sandra - Amanda przedstawiła towarzyszy. - A my nie jesteśmy parą - dodała szybko machając palcem między sobą a Sotor'em.
Sotor lekko skłonił się kobiecie.
- Miło poznać - powiedział Sotor, uśmiechając się.
- No... chcecie pogadać? Mam się przejść? - wyszczerzył się.
- Spokojnie zdążymy - odpowiedziała mężczyźnie. - Dla mnie to co zawsze - złożyła zamówienie spoglądając na koleżankę. - Zjesz coś? - ponownie zwróciła się do towarzysza odwracając głowę w jego stronę.
Sotor wzruszył ramionami. - Coś smacznego - poruszył brwiami i sięgnął do wnętrza pancerza, by wyciągnąć mały klejnocik.
- Nie mam lokalnej waluty - mruknął.
- Nie szkodzi, to wystarczy, zaraz wydam resztę - odpowiedziała Sandra i zgarniając klejnot ruszyła zrealizować zamówienie.
- Nie musiałeś - mruknęła cicho Amanda. - Ale to miło z twojej strony - dodała szybko z uśmiechem.
Sotor zrobił bezradny gest rękoma, po czym się zaśmiał.
- Teraz jak tu jesteśmy wśród magów, tak się zastanawiam o różnych dziedzinach magii. Powiedz mi jakich jeszcze zdolności mogę się nauczyć?
- Zależy od ciebie.. może tworzenie golemów? Defensywne też... no i zdolności.. ale tak a na prawdę możesz próbować wymyślać własne zdolności
- Wymyślać własne? O rany, tego bym się nie spodziewała - powiedziała zaintrygowana kobieta i zastanowiła się przez dłuższą chwilę, rozmyślając nad wszelkimi możliwościami.
Wtedy to koleżanka Amandy dostarczyła im ich zamówienia. Choć na tacy talerze były wielkości podstawków, a tym co na nich było "najadł" by się najwyżej gremlin na diecie, to gdy brunetka wzięła je w dłonie, naczynia urosły do naprawdę pokaźnych głębokich talerzy, a ich zawartość oczywiście zachowała proporcje naczynia.
- Podwójne żeberka w sosie i kasza. Dwa razy - oznajmiła kelnerka, uznając, że Sotor, chciałby zjeść to samo co Amanda. Oddała także kilka srebrnych monet, kładąc je na stoliku. - A dla ciebie mam coś jeszcze, zaraz przyniosę - mruknęła spoglądając na Amandę, która kiwnęła tylko głową i zabrała się do jedzenia.
- Smacznego - powiedziała jeszcze do towarzysza.
- Nawzajem - odparł Sotor i uśmiechnął się, po czym zaczął jeść.
- Siostra? - zapytał, skinąwszy głową za kelnerką.
Amanda pokręciła przecząco głową, nie mogła odpowiedzieć mając pełne usta. Spokojnie pogryzła do końca i połknęła.
- Przyjaciółka. Znamy się od wielu lat, długo by gadać. Ja zawsze tu goszczę jak jestem w mieście.
- A, jasne - bąknął Sotor. - Hm.. planujesz tu jeszcze coś załatwiać, czy możemy wziąć się za naukę? - zapytał, przełknąwszy.
- Nie mam planów. Możemy kontynuować naukę, jak tylko zjemy - odpowiedziała Amanda.
- Dobra... powiem ci co nowego jeszcze mam w zanadrzu nim przejdziesz do wymyślania samodzielnego - powiedział Sotor.
- Coś defensywnego, czy ofensywnego?
- Teraz może defensywnego - odpowiedziała. Umiała już załadować energię do broni i posłać nią z dużą siłą. Teraz przydało by się jej coś do obrony.
- Pełny pancerz na całe ciało? - zaproponował Sotor.
- Brzmi obiecująco - odpowiedziała między jedną łyżka a drugą.
- No to jak skończymy posiłek - obiecał Sotor.
Amanda pokiwała głową nie mogąc doczekać się kolejnego treningu. Pancerz całej powierzchni ciała brzmiał niezwykle zachęcająco, a jeśli będzie tak skuteczny jak posyłanie energii, to już całkiem przebijało najlepszą nawet zbroję, czy zaklęcie ochronne.
Wtedy to do ich stolika podeszła znajoma Amandy. Dosiadła się do nich, zaś na stole położyła niewielki pakunek. Nie zważając na nic zabrała głos.
- Ostatni towar sprzedaje się znakomicie - oznajmiła z uśmiechem. - To był świetny pomysł, aby dodać wypełnienie do staników. Wizualnie idą o jeden rozmiar w górę - mówiła niczym nie skrępowana brunetka. Amanda starała się jak mogła, ale nie była w stanie przełknąć trzymanego w tym momencie w ustach jedzenia, musiała jeszcze pogryźć. Nie mogła nic zrobić, ale miała nadzieję, że w obecności Sotora, Sandra nie powie że:
- Chciałaś białe, to dla ciebie - oznajmiła kładąc dłoń na postawionym na stoliku pakunku i uśmiechając się szelmowsko.
Pokarm zatrzymał się Amandzie w gardle. Kobieta poczerwieniała na twarzy. Szturchnęła nogę, nogę koleżanki, która narobiła jej obciachu... przynajmniej miała nadzieję, ze była to jej noga. Szturchając Sotora jeszcze bardziej pogorszyła by swoją sytuację.
Sotor zachował kamienną twarz przez całość trwania dialogu. Gdy Amanda szturchnęła go nogą obejrzał się na nią i wzruszył ramionami.
- Ot pogratulować pomysłu, ale nie myślisz o tych wszystkich zawiedzionych mężczyznach - wyszczerzył się. Na co Sandra zachichotała cicho, zaś zawstydzona Amanda przymknęła oczy i zakryła twarz dłonią, w której trzymała łyżkę. O rany, jak takie rzeczy mogły wyjść na światło dzienne? Jak mogli o tym rozmawiać? Już litości, przemilczmy to - myśli biegały po głowie Amandy.
- Dokończ jeść - rzucił, wskazując ruchem ręki jej talerz. - To pokażę ci jak wygląda zaklęcie o którym ci mówiłem. Możemy ćwiczyć w mieście? Rozmawiałaś na ten temat z magami?
Amanda rozchyliła palce wyglądając spomiędzy nich. Ciesząc się, że mężczyzna porzucił krępujący ją temat, zastępując go nowym. Opuściła dłoń nakładając na łyżkę porcję kaszy.
- Możemy, jeśli będzie to zaklęcie defensywne, to całkowicie możemy. Dopóki nie będziemy nic demolować, nie ma problemu - powiedziała Amanda, ale spojrzała na swoją koleżankę szukając potwierdzenia... lub zaprzeczenia.
Ta, zupełnie bez powodu, szczerzyła zęby w uśmiechu. - Jak najbardziej. Zaklęcia bojowe, ofensywne, też można trenować, ale to już tylko w specjalnej sali treningowej - odpowiedziała Sandra. - Wiesz gdzie to jest? - spytała Amandy.
Ta znowu miała usta pełne jedzenia, więc tylko potwierdziła kiwnięciem głowy i przymknięciem oczu.
- W takim układzie przejdziemy się tam i zademonstrujemy prawdziwą moc - Sotor zarechotał. - No... mają jakieś zniżki dla ludzi silniejszych niż oni? - zapytał mężczyzna. Najwyraźniej miał w zanadrzu jakieś sztuczki.
- Ogólnie każdy typ magii dzielił się dawno temu na magie przyzwań, defensywną i ofensywną ze względu na zastosowanie. Znam te stare zaklęcia wraz z paroma zdolnościami. Mogę cię nauczyć wszystkich, ale nie wiem czy będzie to konieczne, na pewno przyda się zacieśnić twoją wieź z mocą którą posiadasz, by wzmocnić twoje ciało i umysł...
- Wstęp jest darmowy, tylko za instruktora się płaci. Jesteś mistrzem magii, tak? - powiedziała Sandra, która znacznie bardziej zainteresowała się mężczyzną, robiąc do niego maślane oczy. Amanda uśmiechnęła się nieco rozbawiona.
- Sandra - zaczęła rozbawionym głosem, ale dalsze słowa rozpoczętego zdania jakby nie znalazły ujścia.
- Dziś może defensywną. Ofensywnej wolę nie ćwiczyć w mieście, a nie wiem, czy jak coś przyzwę, żywiołaka, demona, czy coś, to czy dam radę to kontrolować.
- Jestem tylko prostym rycerzem, który zna trochę sztuczek, by pomagały mu w rzemiośle - powiedział Sotor, ale jego uśmiech i spojrzenie były dostatecznym dowodem na to, że droczy się z Sandrą. Ta uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Jak nie dasz rady tego kontrolować to rozetnę to na dwoje - rycerz wzruszył ramionami, a potem zamrugał i zmarszczył brwi. - Dwadzieścia kilometrów stad jest wieś... ruszmy tam jak najszybciej - powiedział, wstając, pozostawiając niedokończone jedzenie. - Zwołaj jakichś magów, wizualne świadectwo przekona tych nie do końca rozumiejących skalę zagrożenia - polecił Sandrze. - Nie ma za bardzo czasu, my musimy już ruszać - powiedział do Amandy.
Amanda nie protestowała. Chwyciła jeszcze ostatnie żeberko i wstała odgryzając mięso od kości. Kość odłożyła na talerz i po wytarciu rąk w serwetkę, schowała swój pakunek.
Tymczasem zaniepokojona nieco Sandra przypatrywała się mężczyźnie. Widząc jednak jego zdecydowanie pokiwała szybko głową, wstała i wybiegła z pomieszczenia.
- Co wyczułeś? Skazę, czy mutanta? - spytała cicho, nie chcąc nikogo niepokoić.
- Mutanta... dużego - powiedział Sotor.
Potem wydarzenia potoczyły się nieomal błyskawicznie. Amanda i Sotor szybko naszykowali się do drogi, zanim jednak wyszli z karczmy, przywitała ich ekipa czarodziejów gotowa nie tyle do drogi, co do walki. Było tam razem pięciu czarodziejów w czerwonych szatach, z czego jeden czarnowłosy mag z którym już wcześniej rozmawiali. Byli tam dwaj magowie, którzy byli nieco młodsi, choć z pewnością byli już dorośli. Kobieta, miała sięgające do ramion fioletowe włosy, zaś wyróżniała się tym, że... cóż, jej stanik z pewnością nie potrzebował wypełnienia. Na czele czarodziejów stał rosły rudowłosy mężczyzna z gęstym zarostem na twarzy oraz żelazną prawą ręką, niczym zabraną golemowi.
- Gleeson - Amanda najwidoczniej znała mężczyznę i przywitała się skinieniem głowy.
- Amanda, gdzie ten potwór? - odpowiedział mężczyzna, natychmiast przechodząc do rzeczy.
- W wiosce dwadzieścia kilometrów stąd - odparła Amanda spoglądając na Sotora.
- Na zachód stąd - sprecyzował Sotor, jakby odczytał myśli obojga rozmawiających osób.
- Końmi - zdecydował czarodziej z golemią protezą.
Krótko potem cała ekipa była już na miejscu, aby zmierzyć się z mutantem Skazy.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Marynarz
- Posty: 210
- Rejestracja: czwartek, 21 kwietnia 2011, 22:09
- Numer GG: 19534484
- Skype: arctoris
- Lokalizacja: Meklemburgia
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Przeraźliwie smutne spojrzenie spoczęło na siedzącym na brzegu mężczyźnie. Przez chwilę Iluvia sądziła, że uwolniła się od latarni, że nawet jeśli miała zginąć to zginęłaby wolna, ze świadomością, że uczyniła wszystko co tylko możliwe by uchronić wędrujące po morzu statki. Latarnia znowu stała i wydawała się solidniejsza niż zwykle.
Odwróciła się od anioła i trzymającego jej syna ukochanego i weszła do domu, rozumiejąc, że na rozmowę i wyjaśnienia przyjdzie czas jutro. Hezariel jednak dostrzegł grymas smutku i gniewu jaki przez chwilę pojawił się na jej twarzy. Elf odwrócił się w stronę ich wybawiciela, ten jednak siedział dalej zupełnie bez ruchu, wyglądając bardziej jak posąg niż jak żywa istota. Elf wzruszył ramionami i również ruszył do domu, po drodze usiłując uśpić swojego hałaśliwego syna.
Gdy w końcu mu się to udało słońce stało już w pełni nad horyzontem, promienie słońca z trudem przedzierały się przez gęste chmury, spomiędzy których wyłaniały się skrawki błękitnego nieba i co jakiś czas wyglądało słońce. W latarni było bardzo cicho, nie słychać było śpiewu ani kroków wiecznie kręcącej się po okolicy Iluvii – świetle i radości jego życia, nigdy nie potrafili się zrozumieć, lecz nie mógł żyć bez jej obecności, jej łagodnego melodyjnego głosu, ogromnych przeraźliwie jasnych oczu i odgłosu jej cichych kroków, gdy przychodziła popatrzeć jak pracuje, dotknąć jego dłoni czy uśmiechnąć się do niego. Zamyślił się i nawet nie zauważył gdy dotarł na mały balkon wychodzący z ich sypialni, w której jeszcze rano meble były całe potrzaskane, w ścianie ziała wielka dziura a z okien sterczały ostre resztki pobitych szyb.
Teraz wszystko wyglądało tak jak wczorajszego wieczoru, nawet paliły się jego ulubione cynamonowe kadzidełka, która Iluvia zapalała dla niego każdej nocy, delikatny zapach cynamonu odprężył go i przypomniał te jedyne chwile kiedy byli ze sobą naprawdę blisko.
Poczuł nagle, że ktoś na niego patrzy. Gdy podniósł wzrok napotkał badawcze spojrzenie wielkich oczu swojej ukochanej. Zaskoczyła go tak jak zwykle, mógłby przysiąc, że przed chwilą nikogo tu oprócz niego nie było
-Wciąż tam siedzi...
Wskazała na nieruchomego anioła na brzegu niebezpiecznie wychylając się za ażurową balustradę. Hezariel bezwiednie przyciągnął ją do siebie, przez tyle lat wciąż zachowywała się tak samo lekkomyślnie, jakby przekonana o własnej nieśmiertelności.
-Nie sądzisz, że powinniśmy z nim porozmawiać?
Zaprosić go do nas.... w końcu żyjemy, mamy dom, siebie wzajemnie, całe życie przed sobą dzięki niemu.
Zaczęła mówić bardzo szybko jak gdyby chcąc sobie wmówić, że ten koszmar już się skończył, zagłuszyć narastające w głowie wątpliwości i strach. Wmówić sobie, że to był tylko koszmarny sen.
Hezariel podniósł głowę wpatrując się w coś ponad jej ramieniem i uśmiechając się lekko.
-Iluvio.... sądzę, że twoje wątpliwości zaraz zostaną rozwiane, nasz wybawca sam do nas przyszedł.
Anioł wstąpił pomiędzy nich , zniknęły jego skrzydła, ale wciąż wyglądał naprawdę niezwykle.
Niezwykle symetryczne rysy twarzy... mięśnie jakby odlane z jakiegoś metalu, proporcje jak z posągów starodawnych mistrzów...
-Mam dla was niewesołe wieści.
Rzekł.
-Ale.... mam dla was dar, a właściwie dla ciebie Iluvio, możesz stać się kimś podobnym w pewnym sensie do mnie. Spocznie na tobie ogromna odpowiedzialność, ale nie będziesz już bezbronna. Silniejsza od każdego elfa, cżłowieka czy krasnoluda... Dasz radę stawić czoło takiemu potworowi jak ja. Ale za ogromną cenę. Jednak sama będziesz w stanie ochronić swoich bliskich... I.... nie.... nie masz żadnego wyboru. Musisz przyjąć ten dar. Bogini cię wybrała.
Odwróciła się od anioła i trzymającego jej syna ukochanego i weszła do domu, rozumiejąc, że na rozmowę i wyjaśnienia przyjdzie czas jutro. Hezariel jednak dostrzegł grymas smutku i gniewu jaki przez chwilę pojawił się na jej twarzy. Elf odwrócił się w stronę ich wybawiciela, ten jednak siedział dalej zupełnie bez ruchu, wyglądając bardziej jak posąg niż jak żywa istota. Elf wzruszył ramionami i również ruszył do domu, po drodze usiłując uśpić swojego hałaśliwego syna.
Gdy w końcu mu się to udało słońce stało już w pełni nad horyzontem, promienie słońca z trudem przedzierały się przez gęste chmury, spomiędzy których wyłaniały się skrawki błękitnego nieba i co jakiś czas wyglądało słońce. W latarni było bardzo cicho, nie słychać było śpiewu ani kroków wiecznie kręcącej się po okolicy Iluvii – świetle i radości jego życia, nigdy nie potrafili się zrozumieć, lecz nie mógł żyć bez jej obecności, jej łagodnego melodyjnego głosu, ogromnych przeraźliwie jasnych oczu i odgłosu jej cichych kroków, gdy przychodziła popatrzeć jak pracuje, dotknąć jego dłoni czy uśmiechnąć się do niego. Zamyślił się i nawet nie zauważył gdy dotarł na mały balkon wychodzący z ich sypialni, w której jeszcze rano meble były całe potrzaskane, w ścianie ziała wielka dziura a z okien sterczały ostre resztki pobitych szyb.
Teraz wszystko wyglądało tak jak wczorajszego wieczoru, nawet paliły się jego ulubione cynamonowe kadzidełka, która Iluvia zapalała dla niego każdej nocy, delikatny zapach cynamonu odprężył go i przypomniał te jedyne chwile kiedy byli ze sobą naprawdę blisko.
Poczuł nagle, że ktoś na niego patrzy. Gdy podniósł wzrok napotkał badawcze spojrzenie wielkich oczu swojej ukochanej. Zaskoczyła go tak jak zwykle, mógłby przysiąc, że przed chwilą nikogo tu oprócz niego nie było
-Wciąż tam siedzi...
Wskazała na nieruchomego anioła na brzegu niebezpiecznie wychylając się za ażurową balustradę. Hezariel bezwiednie przyciągnął ją do siebie, przez tyle lat wciąż zachowywała się tak samo lekkomyślnie, jakby przekonana o własnej nieśmiertelności.
-Nie sądzisz, że powinniśmy z nim porozmawiać?
Zaprosić go do nas.... w końcu żyjemy, mamy dom, siebie wzajemnie, całe życie przed sobą dzięki niemu.
Zaczęła mówić bardzo szybko jak gdyby chcąc sobie wmówić, że ten koszmar już się skończył, zagłuszyć narastające w głowie wątpliwości i strach. Wmówić sobie, że to był tylko koszmarny sen.
Hezariel podniósł głowę wpatrując się w coś ponad jej ramieniem i uśmiechając się lekko.
-Iluvio.... sądzę, że twoje wątpliwości zaraz zostaną rozwiane, nasz wybawca sam do nas przyszedł.
Anioł wstąpił pomiędzy nich , zniknęły jego skrzydła, ale wciąż wyglądał naprawdę niezwykle.
Niezwykle symetryczne rysy twarzy... mięśnie jakby odlane z jakiegoś metalu, proporcje jak z posągów starodawnych mistrzów...
-Mam dla was niewesołe wieści.
Rzekł.
-Ale.... mam dla was dar, a właściwie dla ciebie Iluvio, możesz stać się kimś podobnym w pewnym sensie do mnie. Spocznie na tobie ogromna odpowiedzialność, ale nie będziesz już bezbronna. Silniejsza od każdego elfa, cżłowieka czy krasnoluda... Dasz radę stawić czoło takiemu potworowi jak ja. Ale za ogromną cenę. Jednak sama będziesz w stanie ochronić swoich bliskich... I.... nie.... nie masz żadnego wyboru. Musisz przyjąć ten dar. Bogini cię wybrała.
Kocham śpiewać, ku rozpaczy moich sąsiadów
-
- Szczur Lądowy
- Posty: 13
- Rejestracja: poniedziałek, 25 lipca 2011, 20:43
- Lokalizacja: nie chcesz wiedzieć
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Wróciła do brata, cała pokryta krwią, ale znów spokojna i opanowana. Znalazła go z jakąś dziewczynką, której opatrywał nogę. Z przerażeniem wpatrywała się w ranę. Rami jednak dobrze sobie radził i sprawnie założył opatrunek. Stanęła koło nich, krzyżując ręce na piersi. Rami podniósł głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały.
-An! -poderwał się energicznie-Evangelina, to moja siostra!
Dziewczynka niepewne wstała i ukłoniła się.
-Dz-dzień dobry.
-Witaj Evangelio. Jestem Ananke – podała jej rękę i mała nieśmiało ją uścisnęła.
-Bardzo cię boli noga?
Pokiwała głową. W tej chwili przypominała jej napuszony słonecznik przez swoje krótkie, miodowe włosy.
Podniosła ją bez żadnego trudu.
-Chodź Rami. Zobaczymy, co się dzieje w mieście.
Przytaknął i ruszył u jej boku. Miał czerwone policzki i błyszczące oczy, pewnie z przejęcia.
-Evangelino, jesteś sama?
Dziewczynka spuściła wzrok, anielica dostrzegła jednak łzy. Rami pociągnął ją za rękaw.
-Jej rodzice zginęli- szepnął- Nie ma nikogo.
-Pójdziesz z nami, dobrze?- Ananke starała się mówić łagodny głosem.
Evangelina uśmiechnęła się mimo łez i wyglądała na nieco szczęśliwszą.
Znów poczuła pociągnięcie za rękaw. Rami wlepiał w nią wzrok i aż czuła jego ciekawość na skórze.
-An, An, co się właściwie stało?
-To...dosyć skomplikowane.
Nie uważała za mądre mówienie przy Evangelinie, że w jej głowie pojawił się obcy głos i ta dziwna energia. Może później, jak nie będzie nikogo innego.
Rami najwyraźniej wyczuł, że teraz nie usłyszy niczego, ale ciekawość dalej go zżerała.
Wkroczyli do miasta, gdzie zapanował względny spokój. Ludzie kłębili się na ulicach, porządku pilnowali strażnicy. Słychać było nawoływania, płacze i śmiechy. Opatrywano rany, a zmarłych przenoszono do budynków. Jednak gdy Ananke się pojawiała, każdą czynność na chwilę porzucano.
Czuła się jak jakieś zjawisko, cud. Niektórzy wiwatowali, większość uśmiechała się z wdzięcznością. Obchodziło ją to tyle, co zeszłoroczna zima.
Kierowała się w stronę pałacu Gerta. Liczyła, że choć część pomieszczeń przetrwała.
Na miejscu okazało się, że jej przypuszczenia się potwierdziły. Mniej więcej połowa budynku dalej nadawała się do użytku. Właściciel podobno nie miał tyle szczęścia- gdzieś zaginął i jakoś nie było chętnych do odnalezienia.
Los Gerta był jej obojętny, służył jej tylko za źródło dochodu. Dalej z Evangeliną na rękach i Ramim u boku, weszła do pałacu. Dało się tu mieszkać, ale tylko przez krótki okres czasu. Trzeba będzie szybko coś wymyślić.
Dla dzieci wyznaczyła bawialnię Gerta, dla siebie jego biuro. W końcu będzie mogła spokojnie przejrzeć jego papiery. Uśmiechnęła się lekko na tę myśl.
Po pałacu kręciła się służba, z którą zawsze miała dobry kontakt. Wybrała czwórkę z nich, tych z mocniejszymi nerwami i podstawową umiejętności opatrywania ran. Po drodze do wyjścia wstąpiła do Ramiego. Razem z Evangeliną biegali po kanapach i fotelach, chyba bawili się w berka. Pokręciła tylko głową i ruszyła ze służbą na dwór. Jak to jest, że dzieci tak szybko się przystosowują? Nawet Evangelina, która przecież została teraz sierotą, bawi się, jakby nic złego się nie zdarzyło.
Przeszli większość ulic, pomagając przy opatrunkach, znoszeniu zwłok i szukaniu zaginionych. Ananke ucieszył widok Orthana, dotychczasowego doradcy Gerta i Latimera, generała armii Theram. Oni też mieli przy sobie kilku zaufanych ludzi i przyłączyli się do anielicy.
Z rozmów na ulicy, a także ze słów Latimera i Orthana zrozumiała, że widzą w niej teraz nową przywódczynię. Obchodziło ją to tak samo, jak los Gerta. Może zostać władczynią, póki im się to nie znudzi.
Pod wieczór wróciła do pałacu, zostawiając miasto pod opieką doradcy i generała. Oni na pewno sobie poradzą, to godni zaufania i szlachetni ludzie. Sprawdziła, co słychać u Ramiego i Evy. Obydwoje już spali, ale u dziewczynki dostrzegła ślady łez. Powlokła się do najbliższego pomieszczenia z łóżkiem. Powoli, z namaszczeniem ściągnęła pancerz i miecze, odkładając w bezpieczne miejsce. Zwykle po walce zawsze je czyściła, ale dziś była tak zmęczona, że starczyło jej tylko siły na położenie się. Zasnęła niemal natychmiast.
Rano umyła się razem ze służbą i przygotowała z nimi śniadanie. Rami i Evangelina zostali w kuchni, a ona ze swoim jedzeniem na tacy ruszyła do biura. Rozległo się pukanie do drzwi i w jej myślach znów rozległ się głos.
„Dokończysz jeść, słuchając mnie. Tak będzie ekonomiczniej”.
-Proszę, wejdź.
W drzwiach stanął dość wysoki mężczyzna. Musiała przyznać, że bardzo przystojny. Czarne półdługie włosy dodawały mu elegancji, a w czarnych oczach dostrzegła trochę chłodu i ironii. Potwierdzał to zresztą jego uśmiech- sama czasem się tak uśmiechała. Blada cera kontrastowała z włosami i w efekcie przypominał jej kogoś, kto bardzo nie lubił słońca. Całości dopełniało ubranie, dziwne połączenie szarego i białego materiału, oraz czarnego metalu i srebra w kształcie żeber i czaszki. Pewnie na kimś innym wyglądałoby to dziwacznie i śmiesznie- on wyglądał, jakby się w tym urodził.
-Witaj. Jestem Darkning. Nie wstawaj-powstrzymał ją widząc, że się podnosi.
Usiadł naprzeciwko niej. Napełniła kieliszki winem, które Gert zawsze miał w pobliżu. Wbiła wzrok w Darkninga, sącząc powoli wino.
-Oczywiście, jestem zaszczycona. Bez ciebie miasto by zginęło. Ale chciałabym wiedzieć, kim jesteś i jaki jest powód twojej wizyty.
-Zależy w jakim ujęciu pytasz... Jestem jednym z Mrocznej Trójcy, pojawiłem się tu jako wsparcie dla Sojuszu i twój nauczyciel... i początkowo obrońca - wyjaśnił. - To tak najogólniej.
Nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwała, ale na razie to jej wystarczyło.
-A Mroczna Trójca?
-Trzy potężne istoty posiadające dużą ilość negatywnej energii.
Uniosła lekko brwi.
-A czym jest Sojusz?
-Mroczna Trójca, Świetlista Trójca, Gwardia Wszechchaosu, Straż i Pojęcia.
-Coś jak..bogowie? -spytała, upijając kolejny łyk.
-Poniekąd.- kiwnął lekko głową.
-A to, co zaatakowało miasto? I dlaczego?
-Skaza... to pojecie obdarzone świadomością i wolą. Wyczuło okazje i chce zmienić ten świat, w "swój" świat.
-Cudownie-mruknęła Ananke -Czemu akurat mną chcesz się opiekować?
-Bóstwa wysłały nam trochę pomocy pod postacią mocy. Ty otrzymałaś moc od bogini równowagi.
- Czemu akurat ja?- wbiła w niego wzrok, dalej jednak była opanowana.
-Widać, jesteś właściwą osobą do tego zadania - uśmiechnął się lekko.
Zamilkła na chwilę i obracała w palcach pusty już kieliszek.
-Więc co teraz?
- Nauczysz się wykorzystywać swoją moc i pomożesz reszcie wybrańców pozbyć się Skazy.
Zadała pytanie, które męczyło ją od kilku minut i szczerze mówiąc, bała się odpowiedzi.
- Co z Ramim?
- Będzie dla niego bezpieczniej pozostać tutaj - odparł Darkning
Wiedziała, że taka odpowiedź padnie. Poczuła ucisk w sercu.
-Wolałabym się z nim nie rozstawać...albo przynajmniej odstawić go do rodziców-odrzekła, mając nadzieję, że jej głos dalej jest wyprany z emocji.
- Wedle uznania, możesz rodziców przesiedlić tutaj- Darkning wzruszył ramionami.
- Z innego kontynentu?
- Tutaj przy odrobinie szczęścia będziesz władczynią. Kim oni są TAM?
-Nie wiem, nie mamy z nimi kontaktu od lat- starała się opanować grymas, który zwykle towarzyszył mówieniu o rodzicach.
- Możemy się przekonać, po drodze nauczę cię wykorzystywania mocy.
Miała inny wybór? Kochali Ramiego, na pewno się nim zaopiekują. Evangelinę też im odda w opiekę.
- Załatw swoje sprawy do końca tutaj i możemy ruszać. W razie czego, będziemy w stanie teleportować się z powrotem, ale nie sadzę, by Skaza planowała jakiś atak w tym państwie przez najbliższy czas.
Podniosła się, niepokojąc się wyniku rozmowy z Ramim.
-Zechcesz iść za mną?-zwróciła się do Darkninga.
-Prowadź. Załatwmy wszystko szybko.
Szybko udała się do pokoju po zbroję i miecze, po czym udała się do brata. Znalazła go w bawialni, razem z Evą. Usiadła na fotelu i wszystko im spokojne wyjaśniła. Słuchali jej w całkowitym milczeniu.
-Nie chcę tego robić, ale to konieczne. Nie chcę, by stała się wam krzywda.
Siedzieli tak chwilę i anielica przygotowała się na godzinną kłótnie i płacze. Obydwoje jednak zerwali się i zaczęli biegać w poszukiwaniu najpotrzebniejszych rzeczy. Evangelina nawet ucałowała ją w policzek i wróciła do wywracania pokoju. Ananke posłała Darkningowi zdziwione spojrzenie, a ten lekko się tylko uśmiechnął.
Po drodze rozmawiali o dobudowie państwa.
- Zarządź naprawy, mianuj swojego zastępcę, wzmóż szkolenie magów. Takie podejście polecam.
Uniosła prawą brew,
-Darkning, u nas nie ma magów.
- Czyli macie Źródła - mruknął. Potarł brwi, wzdychając. - Ściągnę kogoś, kto się zajmie znajdywaniem i szkoleniem ich na magów.
-Źródła?
- Istoty obdarzone naturalną zdolnością korzystania z magii. Jeśli na jakimś terenie ich nie ma, to moc ma tendencje do szukania ujścia w czułych na nią ludziach.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
-Ciekawe. Więc do dzieła.
- Hmm... mam właściwą osobę pod ręką - stwierdził Darkning.
Otworzył portal, z którego po chwili wyłonił się mężczyzna koło trzydziestki w ciemnoniebieskiej szacie z czarnymi zdobieniami z metalu. Na palcach miał metalowy stelaż przypominający płaskie skupisko szpikulców.
-To jest Philisterias. Może się w sumie zająć państwem w czasie twojej nieobecności, jeśli chcesz.
-Byłabym ogromnie wdzięczna-ukłoniła mu się z szacunkiem.
- Przedstaw go komu trzeba i ruszajmy - polecił Darkning.
Poprowadziła ich do budynku niedaleko pałacu, gdzie urzędował Orthan i Latimer.
-Przedstawię cię doradcy i generałowie, to godni zaufania ludzie. Wspólnie utrzymacie państwo w ryzach.
Phil skinął głową.
- Nie jestem tu stałym bywalcem - zauważył. - Wypadałoby poza tym, byś osobiście wyjaśniła im, że będę zajmował stanowisko zarządcy tego państwa na czas twej nieobecności. Wypadałoby też podać cel podróży- i najlepiej, by był to ważny powód.
- Możemy poinformować ich, że idziemy po jeszcze jednego Wybrańca-dodał Darkning- technicznej rzecz biorąc, będzie to prawdą, bo sadzę, że spotkamy go przy okazji.
-Jeśli uważasz to za najrozsądniejszy wybór, mistrzu-odparła bez śladu ironii.
Gdy dotarli na miejsce, starała się wszystko jak najlepiej wyjaśnić. Tak samo jak ona uznali, że przyda się jeszcze jedna osoba do zaprowadzenia porządku. Orthan, Latimer i Phil szybko przeszli do spraw technicznych, więc gdy Ananke i Darkning już odchodzili, dolatywały ją strzępki pytań o raporty i inne papiery.
Od razu ruszyli w drogę. Ktoś znalazł dla nich piękne, mocne konie- po jednym dla każdego. Poza Evangeliną, którą Rami wziął przed siebie.
Podróż przebiegała spokojnie, każdy dzień był podobny. Podczas postoju anielica i Darkning podziwiali coraz to nowsze zabawy dzieci, mniej czy bardziej głupie. Przede wszystkim uczył ją, jak rozporządzać energią, którą poczuła w mieście. Jak rozłożyć ją równomiernie i jak zwiększyć jej natężenie w konkretnej partii ciała, by na chwilę ją wzmocnić. Lubiła te treningi, lubiła czuć tą dziwną energię i podporządkowywać ją swojej woli. Zaczynała nawet lubić Darkninga, mimo jego specyficznego obycia. W gruncie rzeczy, byli do siebie podobni.
-An! -poderwał się energicznie-Evangelina, to moja siostra!
Dziewczynka niepewne wstała i ukłoniła się.
-Dz-dzień dobry.
-Witaj Evangelio. Jestem Ananke – podała jej rękę i mała nieśmiało ją uścisnęła.
-Bardzo cię boli noga?
Pokiwała głową. W tej chwili przypominała jej napuszony słonecznik przez swoje krótkie, miodowe włosy.
Podniosła ją bez żadnego trudu.
-Chodź Rami. Zobaczymy, co się dzieje w mieście.
Przytaknął i ruszył u jej boku. Miał czerwone policzki i błyszczące oczy, pewnie z przejęcia.
-Evangelino, jesteś sama?
Dziewczynka spuściła wzrok, anielica dostrzegła jednak łzy. Rami pociągnął ją za rękaw.
-Jej rodzice zginęli- szepnął- Nie ma nikogo.
-Pójdziesz z nami, dobrze?- Ananke starała się mówić łagodny głosem.
Evangelina uśmiechnęła się mimo łez i wyglądała na nieco szczęśliwszą.
Znów poczuła pociągnięcie za rękaw. Rami wlepiał w nią wzrok i aż czuła jego ciekawość na skórze.
-An, An, co się właściwie stało?
-To...dosyć skomplikowane.
Nie uważała za mądre mówienie przy Evangelinie, że w jej głowie pojawił się obcy głos i ta dziwna energia. Może później, jak nie będzie nikogo innego.
Rami najwyraźniej wyczuł, że teraz nie usłyszy niczego, ale ciekawość dalej go zżerała.
Wkroczyli do miasta, gdzie zapanował względny spokój. Ludzie kłębili się na ulicach, porządku pilnowali strażnicy. Słychać było nawoływania, płacze i śmiechy. Opatrywano rany, a zmarłych przenoszono do budynków. Jednak gdy Ananke się pojawiała, każdą czynność na chwilę porzucano.
Czuła się jak jakieś zjawisko, cud. Niektórzy wiwatowali, większość uśmiechała się z wdzięcznością. Obchodziło ją to tyle, co zeszłoroczna zima.
Kierowała się w stronę pałacu Gerta. Liczyła, że choć część pomieszczeń przetrwała.
Na miejscu okazało się, że jej przypuszczenia się potwierdziły. Mniej więcej połowa budynku dalej nadawała się do użytku. Właściciel podobno nie miał tyle szczęścia- gdzieś zaginął i jakoś nie było chętnych do odnalezienia.
Los Gerta był jej obojętny, służył jej tylko za źródło dochodu. Dalej z Evangeliną na rękach i Ramim u boku, weszła do pałacu. Dało się tu mieszkać, ale tylko przez krótki okres czasu. Trzeba będzie szybko coś wymyślić.
Dla dzieci wyznaczyła bawialnię Gerta, dla siebie jego biuro. W końcu będzie mogła spokojnie przejrzeć jego papiery. Uśmiechnęła się lekko na tę myśl.
Po pałacu kręciła się służba, z którą zawsze miała dobry kontakt. Wybrała czwórkę z nich, tych z mocniejszymi nerwami i podstawową umiejętności opatrywania ran. Po drodze do wyjścia wstąpiła do Ramiego. Razem z Evangeliną biegali po kanapach i fotelach, chyba bawili się w berka. Pokręciła tylko głową i ruszyła ze służbą na dwór. Jak to jest, że dzieci tak szybko się przystosowują? Nawet Evangelina, która przecież została teraz sierotą, bawi się, jakby nic złego się nie zdarzyło.
Przeszli większość ulic, pomagając przy opatrunkach, znoszeniu zwłok i szukaniu zaginionych. Ananke ucieszył widok Orthana, dotychczasowego doradcy Gerta i Latimera, generała armii Theram. Oni też mieli przy sobie kilku zaufanych ludzi i przyłączyli się do anielicy.
Z rozmów na ulicy, a także ze słów Latimera i Orthana zrozumiała, że widzą w niej teraz nową przywódczynię. Obchodziło ją to tak samo, jak los Gerta. Może zostać władczynią, póki im się to nie znudzi.
Pod wieczór wróciła do pałacu, zostawiając miasto pod opieką doradcy i generała. Oni na pewno sobie poradzą, to godni zaufania i szlachetni ludzie. Sprawdziła, co słychać u Ramiego i Evy. Obydwoje już spali, ale u dziewczynki dostrzegła ślady łez. Powlokła się do najbliższego pomieszczenia z łóżkiem. Powoli, z namaszczeniem ściągnęła pancerz i miecze, odkładając w bezpieczne miejsce. Zwykle po walce zawsze je czyściła, ale dziś była tak zmęczona, że starczyło jej tylko siły na położenie się. Zasnęła niemal natychmiast.
Rano umyła się razem ze służbą i przygotowała z nimi śniadanie. Rami i Evangelina zostali w kuchni, a ona ze swoim jedzeniem na tacy ruszyła do biura. Rozległo się pukanie do drzwi i w jej myślach znów rozległ się głos.
„Dokończysz jeść, słuchając mnie. Tak będzie ekonomiczniej”.
-Proszę, wejdź.
W drzwiach stanął dość wysoki mężczyzna. Musiała przyznać, że bardzo przystojny. Czarne półdługie włosy dodawały mu elegancji, a w czarnych oczach dostrzegła trochę chłodu i ironii. Potwierdzał to zresztą jego uśmiech- sama czasem się tak uśmiechała. Blada cera kontrastowała z włosami i w efekcie przypominał jej kogoś, kto bardzo nie lubił słońca. Całości dopełniało ubranie, dziwne połączenie szarego i białego materiału, oraz czarnego metalu i srebra w kształcie żeber i czaszki. Pewnie na kimś innym wyglądałoby to dziwacznie i śmiesznie- on wyglądał, jakby się w tym urodził.
-Witaj. Jestem Darkning. Nie wstawaj-powstrzymał ją widząc, że się podnosi.
Usiadł naprzeciwko niej. Napełniła kieliszki winem, które Gert zawsze miał w pobliżu. Wbiła wzrok w Darkninga, sącząc powoli wino.
-Oczywiście, jestem zaszczycona. Bez ciebie miasto by zginęło. Ale chciałabym wiedzieć, kim jesteś i jaki jest powód twojej wizyty.
-Zależy w jakim ujęciu pytasz... Jestem jednym z Mrocznej Trójcy, pojawiłem się tu jako wsparcie dla Sojuszu i twój nauczyciel... i początkowo obrońca - wyjaśnił. - To tak najogólniej.
Nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwała, ale na razie to jej wystarczyło.
-A Mroczna Trójca?
-Trzy potężne istoty posiadające dużą ilość negatywnej energii.
Uniosła lekko brwi.
-A czym jest Sojusz?
-Mroczna Trójca, Świetlista Trójca, Gwardia Wszechchaosu, Straż i Pojęcia.
-Coś jak..bogowie? -spytała, upijając kolejny łyk.
-Poniekąd.- kiwnął lekko głową.
-A to, co zaatakowało miasto? I dlaczego?
-Skaza... to pojecie obdarzone świadomością i wolą. Wyczuło okazje i chce zmienić ten świat, w "swój" świat.
-Cudownie-mruknęła Ananke -Czemu akurat mną chcesz się opiekować?
-Bóstwa wysłały nam trochę pomocy pod postacią mocy. Ty otrzymałaś moc od bogini równowagi.
- Czemu akurat ja?- wbiła w niego wzrok, dalej jednak była opanowana.
-Widać, jesteś właściwą osobą do tego zadania - uśmiechnął się lekko.
Zamilkła na chwilę i obracała w palcach pusty już kieliszek.
-Więc co teraz?
- Nauczysz się wykorzystywać swoją moc i pomożesz reszcie wybrańców pozbyć się Skazy.
Zadała pytanie, które męczyło ją od kilku minut i szczerze mówiąc, bała się odpowiedzi.
- Co z Ramim?
- Będzie dla niego bezpieczniej pozostać tutaj - odparł Darkning
Wiedziała, że taka odpowiedź padnie. Poczuła ucisk w sercu.
-Wolałabym się z nim nie rozstawać...albo przynajmniej odstawić go do rodziców-odrzekła, mając nadzieję, że jej głos dalej jest wyprany z emocji.
- Wedle uznania, możesz rodziców przesiedlić tutaj- Darkning wzruszył ramionami.
- Z innego kontynentu?
- Tutaj przy odrobinie szczęścia będziesz władczynią. Kim oni są TAM?
-Nie wiem, nie mamy z nimi kontaktu od lat- starała się opanować grymas, który zwykle towarzyszył mówieniu o rodzicach.
- Możemy się przekonać, po drodze nauczę cię wykorzystywania mocy.
Miała inny wybór? Kochali Ramiego, na pewno się nim zaopiekują. Evangelinę też im odda w opiekę.
- Załatw swoje sprawy do końca tutaj i możemy ruszać. W razie czego, będziemy w stanie teleportować się z powrotem, ale nie sadzę, by Skaza planowała jakiś atak w tym państwie przez najbliższy czas.
Podniosła się, niepokojąc się wyniku rozmowy z Ramim.
-Zechcesz iść za mną?-zwróciła się do Darkninga.
-Prowadź. Załatwmy wszystko szybko.
Szybko udała się do pokoju po zbroję i miecze, po czym udała się do brata. Znalazła go w bawialni, razem z Evą. Usiadła na fotelu i wszystko im spokojne wyjaśniła. Słuchali jej w całkowitym milczeniu.
-Nie chcę tego robić, ale to konieczne. Nie chcę, by stała się wam krzywda.
Siedzieli tak chwilę i anielica przygotowała się na godzinną kłótnie i płacze. Obydwoje jednak zerwali się i zaczęli biegać w poszukiwaniu najpotrzebniejszych rzeczy. Evangelina nawet ucałowała ją w policzek i wróciła do wywracania pokoju. Ananke posłała Darkningowi zdziwione spojrzenie, a ten lekko się tylko uśmiechnął.
Po drodze rozmawiali o dobudowie państwa.
- Zarządź naprawy, mianuj swojego zastępcę, wzmóż szkolenie magów. Takie podejście polecam.
Uniosła prawą brew,
-Darkning, u nas nie ma magów.
- Czyli macie Źródła - mruknął. Potarł brwi, wzdychając. - Ściągnę kogoś, kto się zajmie znajdywaniem i szkoleniem ich na magów.
-Źródła?
- Istoty obdarzone naturalną zdolnością korzystania z magii. Jeśli na jakimś terenie ich nie ma, to moc ma tendencje do szukania ujścia w czułych na nią ludziach.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
-Ciekawe. Więc do dzieła.
- Hmm... mam właściwą osobę pod ręką - stwierdził Darkning.
Otworzył portal, z którego po chwili wyłonił się mężczyzna koło trzydziestki w ciemnoniebieskiej szacie z czarnymi zdobieniami z metalu. Na palcach miał metalowy stelaż przypominający płaskie skupisko szpikulców.
-To jest Philisterias. Może się w sumie zająć państwem w czasie twojej nieobecności, jeśli chcesz.
-Byłabym ogromnie wdzięczna-ukłoniła mu się z szacunkiem.
- Przedstaw go komu trzeba i ruszajmy - polecił Darkning.
Poprowadziła ich do budynku niedaleko pałacu, gdzie urzędował Orthan i Latimer.
-Przedstawię cię doradcy i generałowie, to godni zaufania ludzie. Wspólnie utrzymacie państwo w ryzach.
Phil skinął głową.
- Nie jestem tu stałym bywalcem - zauważył. - Wypadałoby poza tym, byś osobiście wyjaśniła im, że będę zajmował stanowisko zarządcy tego państwa na czas twej nieobecności. Wypadałoby też podać cel podróży- i najlepiej, by był to ważny powód.
- Możemy poinformować ich, że idziemy po jeszcze jednego Wybrańca-dodał Darkning- technicznej rzecz biorąc, będzie to prawdą, bo sadzę, że spotkamy go przy okazji.
-Jeśli uważasz to za najrozsądniejszy wybór, mistrzu-odparła bez śladu ironii.
Gdy dotarli na miejsce, starała się wszystko jak najlepiej wyjaśnić. Tak samo jak ona uznali, że przyda się jeszcze jedna osoba do zaprowadzenia porządku. Orthan, Latimer i Phil szybko przeszli do spraw technicznych, więc gdy Ananke i Darkning już odchodzili, dolatywały ją strzępki pytań o raporty i inne papiery.
Od razu ruszyli w drogę. Ktoś znalazł dla nich piękne, mocne konie- po jednym dla każdego. Poza Evangeliną, którą Rami wziął przed siebie.
Podróż przebiegała spokojnie, każdy dzień był podobny. Podczas postoju anielica i Darkning podziwiali coraz to nowsze zabawy dzieci, mniej czy bardziej głupie. Przede wszystkim uczył ją, jak rozporządzać energią, którą poczuła w mieście. Jak rozłożyć ją równomiernie i jak zwiększyć jej natężenie w konkretnej partii ciała, by na chwilę ją wzmocnić. Lubiła te treningi, lubiła czuć tą dziwną energię i podporządkowywać ją swojej woli. Zaczynała nawet lubić Darkninga, mimo jego specyficznego obycia. W gruncie rzeczy, byli do siebie podobni.
Ostatnio zmieniony środa, 24 sierpnia 2011, 10:54 przez aggah, łącznie zmieniany 1 raz.
(...) jedno jest pewne: bogów żadne prawa nie interesują. Nie ma czegoś takiego jak prawo. Jak dobro. Jak zło. Jest tylko władza i słabość.
Tan'elKoth, Ostrze Tyshalle'a
Tan'elKoth, Ostrze Tyshalle'a
-
- Bosman
- Posty: 2312
- Rejestracja: sobota, 17 grudnia 2005, 17:15
- Numer GG: 2248735
- Lokalizacja: z Wrocławskiej Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Miglasia:
Azyl
Amber spała jak kamień... do pewnego momentu, gdy poderwała się z łóżka jak oparzona. Poczuła jakby coś chciało po nią sięgnąć i chwycić.
Odruchowo się przemieniła, by zwyczajnie starać się z tym walczyć. Instynkt nakazywał jej się bronić. Szukała źródła tego wrażenia.
Zniknęło po chwili. Rozpłynęło się. Carmen spojrzała na Amber. - Coś nie tak? - zapytała.
Wilkołaczyca węszyła i nasłuchiwała. W postaci bestii miała zmysły prawie tak samo dobre jak wilk. - Coś tu było - warknęła z niewzruszoną pewnością.
Carmen zmrużyła oczy. - Czekaj - powiedziała i dotknęła jej czoła. - Szlag... - przymknęła oczy na chwilę. - Wysłałam ostrzeżenie do opiekunów. Najwyraźniej Skaza zaatakowała poprzez sny...
Głuche warczenie znów wezbrało w piersi wilczycy. - Uciekła? - spytała patrząc na Carmen. Kobieta wychwyciła coś, czego Amber nie była w stanie wyłapać.
- Nie zbliżyła się do ciebie fizycznie, pozostaje w swoim.. świecie. Tylko, ze gdy śpisz najwyraźniej zbliżasz się do jej świata mentalnie - odparła kobieta. - Śpij dalej... zbadam to zjawisko - powiedziała.
Amber poruszyła nosem. Prychnęła, kichnęła i wróciła do postaci ludzkiej. Westchnęła. Położyła się z powrotem w łóżku.
Dalsza część nocy przebiegła bez zakłóceń.
Rano Carmen siedziała na podłodze z rękami skrzyżowanymi na wysokości piersi i dłońmi na przeciwnych ramionach. Otworzyła oczy gdy Amber się obudziła.
- No.. - odetchnęła. - Teraz ja muszę się wyspać.. to byłą mecząca noc... acz owocna.
Jak na rzucone hasło Amber wciągnęła kobietę do łóżka. - Przynieść ci jedzenie? - spytała.
Carmen się zaśmiała. - Nie... ale pójdź po jedzenie dla siebie, jak wrócisz to już będę spać... - ziewnęła.
Raneta:
Wyspa Świątynna
- Teleportacja… kolejna zaleta tego, że oczyściliśmy plac – powiedział Rezz, gdy Kaisstrom zorientował się, gdzie stoi. Zapamiętał w sumie tylko szum, i okrążający go stożek śniegu, który zniknął równie szybko, jak się pojawił…
- Transport w ułamkach sekund. W nocy „oznaczyłem” to miejsce, mogę się tu z tobą teleportować kiedy tylko uznamy to za potrzebne. Ponieważ zostałeś lekko ranny podczas starcia zdecydowałem, że podróż konwencjonalnymi metodami będzie kiepskim pomysłem – wyjaśnił.
- Dobra robota, utłukłeś dwa Horusy za jednym zamachem i nie było to specjalnie łatwe zadanie. Ludzie ze wsi też to raczej zapamiętają… tymczasem połóż się spać. Rewitalizator do rana przywróci ci pełną sprawność – zapewnił Ostaganin, poklepując smoka po plecach.
[---]
Po przebudzeniu Kaisstrom stwierdził, że pada deszcz ze śniegiem… aczkolwiek nie sięga do niego. Rezznafen siedział pod kolumnami, obserwując niebo i podtrzymując jakąś magiczną „tarczę” nad smokiem.
- Dzień może i nie najpiękniejszy… ale to dobra okazja, by poćwiczyć kontrolę pogody. Dasz radę oczyścić niebo z chmur? A może wzmocnić deszcz? – zapytał, wstając ze schodów i usuwając tarczę znad Kaisstroma. Zimny opad docierający już do smoka orzeźwił go szybko, aczkolwiek Kaisstrom stwierdził, ze ten chłód jest jakby… przyjemny?
Thlann:
Szary Las
Thelia uniosła brew, słysząc propozycję Io.
- Jeśli chcesz… - powiedziała. – Ja nie przepadam za surowizną, więc zdobycz będzie całą twoja – uśmiechnęła się delikatnie, po czym rozejrzała na boki.
- To miejsce nie jest w pełni wolne od mocy Skazy. Zachowaj ostrożność podczas polowania, możliwe, że nie jesteś tu jedynym drapieżnikiem – ostrzegła go nim wyruszył.
[---]
Zadziwiające jest ile krwi potrafiła mieć w sobie ta istota. Io dostrzegł potężna zwałę mięśni, połączonych ze sobą czymś w rodzaju wrzodów lub narośli. Już zastanawiał się jak zaatakować istotę o takim rozmiarze, w końcu nie na co dzień walczył z czterometrowymi olbrzymami, ale problem ten rozwiązał się sam - na polanę wkroczyła Thelia.
Istota momentalnie zorientowała się w sytuacji, wyczuwając obecność kobiety i ruszyła do ataku. Dłoń Theli wypełniło światło, formując powoli strumień, którzy rozpiłował jej napastnika na dwoje w niecałą sekundę. Ziemia za istotą była czerwona od krwi, a plama wokół truchła rozszerzała się szybko. Brudnoczerwona krew lała się z przeciętych żył strumieniami i wsiąkała w glebę…
- To by było na tyle – mruknęła kobieta. Rozejrzała się wokół, jakby szukając jeszcze innych istot Skazy, po czym udała się z powrotem w miejsce, w którym miała czekać na Io, pozostawiając niezrodzonego samego… może nawet nie zorientowała się o jego obecności, zaabsorbowana szukaniem istot Skazy?
Astaria:
Ziemie Unii
Jedno ze wzgórz zafalowało i zaczęło się rozmywać. Iglasty las wyparował jak kamfora, pozostawiając puste wzgórze… a wzgórze poruszyło się i podniosło. Sotor gwizdnął tylko.
- Pomyliłem się w oczekiwaniach, one nie była duża… ona jest cholernie duża, tylko potrafi się maskować – stwierdził i wzruszył ramionami. – Ot błąd w sztuce – zaśmiał się, obracając do magów.
- No, to jest Phobos - wskazał kciukiem tytana za nim. . Kto pierwszy chce sprawdzić, czy jego magia coś tu wskóra? – zapytał.
Phobos, jak nazwał go Sotor, miał spokojnie ze trzysta pięćdziesiąt metrów wysokości i drugie tyle szerokości w „barkach” o ile można było tak nazwać układ Ściegien i narośli łączących ramiona z korpusem. Wyglądał jak kawał animowanej ziemi, ale było to tylko złudzenie optyczne. Składał się z osobliwie wyglądających mięśni. Na centralnej części ciała błyszczały cztery punkciki o niejasnym zastosowaniu. Istota miała dwa potężne ramiona i korpus osadzony na czymś w rodzaju ślimaczego ciała.
Istota zaburczała, orientując się w obecności magów. Obróciła się w ich stronę. Sotor obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.
- No to jak, panowie i panie? Ktoś sitem zajmie, czy my mamy uwalić to bydlę? – stanął koło Amandy, uśmiechając się. Zachowywał się, jakby był na pikniku i narastające wstrząsy towarzyszące ruchowi Phobosa jakoś go nie ruszały…
Lirion:
Błękitna Przystań
- Twoja rola nie zmieni się tak bardzo, jak myślisz. Do tej pory pilnowałaś, by statki nie wpadły na skały… teraz będziesz pilnować by ludzie nie byli niepokojeni przez istoty takie jak ta – sługi Skazy… Mogę dać ci trochę czasu na oswojenie się z tym, ale – Dren obejrzał się na morze. – Skaza-wola stojąca za tą istotą, jak i za wieloma jej podobnymi, nie śpi… zaatakuje ponownie. Będziesz musiała być gotowa, gdy to nastąpi – powiedział anioł i pozostawił elfy przemyśleniom. Uśmiechnął się lekko. – Pozostanę na straży, jeśli będziecie mieć problem z zaśnięciem to skorzystajcie z mikstury, którą wam dałem… - powiedział, by skinąć im głową na pożegnanie powrócić na swoje miejsce wśród skał.
[---]
Nastał świt. Dren pozostał na swym stanowisku. Jedyna, co zdradzało, ze anioł nie zasnął, to fakt, że rozprostowywał skrzydła średnio raz na godzinę. Dopiero koło południa ruszył się w stronę domu Iluvii, by zapukać do drzwi. Nadszedł czas, by porozmawiać z eflką…
Obrzeża Theram
Pustkowia
- Siedmiu mężczyzn – mruknął Darkning, zatrzymując się. – Dwóch na trakcie, jeden z prawej za skałami. Ma kuszę. Jest na cos chory, bo charczy jak przydepnięta ropucha. Dwóch z lewej w rowie. Mają sieć. Ostatni dwaj są koło tych na trakcie za zawalonym drzewem. Rzezimieszki polujące na niewielkie karawany, a zarazem twoje pierwsze zadanie. Jeden z nich został już opętany przez Skazę, tylko jeszcze tego nie wie. Gdy zorientuje się z kim ma do czynienia przemieni się. Ja zostanę koło dzieci i uchronię je przed atakiem w razie czego… twoim zadaniem będzie zabić ich wszystkich nim opętany przez skazę się przemieni. Między orientacją, a kompletna metamorfozą będzie około jedenastu, może dwunastu sekund. Pamiętaj, że możesz ciąć na dystans, gdy napełnisz Miecz mocą – zakończył.
- Podejmujesz wyzwanie, czy ja mam ich skosić? Zauważę tylko, że sąd i egzekucja leżą w zakresie twoich obowiązków jako Wybrańca Harmony – dodał, po czym stworzył w dłoni kulę energii, która szybko zamieniła się w płaską, przejrzystą powierzchnię, w której Ananke szybko zobaczyła dokładne lokacje całej siódemki zbirów.
Azyl
Amber spała jak kamień... do pewnego momentu, gdy poderwała się z łóżka jak oparzona. Poczuła jakby coś chciało po nią sięgnąć i chwycić.
Odruchowo się przemieniła, by zwyczajnie starać się z tym walczyć. Instynkt nakazywał jej się bronić. Szukała źródła tego wrażenia.
Zniknęło po chwili. Rozpłynęło się. Carmen spojrzała na Amber. - Coś nie tak? - zapytała.
Wilkołaczyca węszyła i nasłuchiwała. W postaci bestii miała zmysły prawie tak samo dobre jak wilk. - Coś tu było - warknęła z niewzruszoną pewnością.
Carmen zmrużyła oczy. - Czekaj - powiedziała i dotknęła jej czoła. - Szlag... - przymknęła oczy na chwilę. - Wysłałam ostrzeżenie do opiekunów. Najwyraźniej Skaza zaatakowała poprzez sny...
Głuche warczenie znów wezbrało w piersi wilczycy. - Uciekła? - spytała patrząc na Carmen. Kobieta wychwyciła coś, czego Amber nie była w stanie wyłapać.
- Nie zbliżyła się do ciebie fizycznie, pozostaje w swoim.. świecie. Tylko, ze gdy śpisz najwyraźniej zbliżasz się do jej świata mentalnie - odparła kobieta. - Śpij dalej... zbadam to zjawisko - powiedziała.
Amber poruszyła nosem. Prychnęła, kichnęła i wróciła do postaci ludzkiej. Westchnęła. Położyła się z powrotem w łóżku.
Dalsza część nocy przebiegła bez zakłóceń.
Rano Carmen siedziała na podłodze z rękami skrzyżowanymi na wysokości piersi i dłońmi na przeciwnych ramionach. Otworzyła oczy gdy Amber się obudziła.
- No.. - odetchnęła. - Teraz ja muszę się wyspać.. to byłą mecząca noc... acz owocna.
Jak na rzucone hasło Amber wciągnęła kobietę do łóżka. - Przynieść ci jedzenie? - spytała.
Carmen się zaśmiała. - Nie... ale pójdź po jedzenie dla siebie, jak wrócisz to już będę spać... - ziewnęła.
Raneta:
Wyspa Świątynna
- Teleportacja… kolejna zaleta tego, że oczyściliśmy plac – powiedział Rezz, gdy Kaisstrom zorientował się, gdzie stoi. Zapamiętał w sumie tylko szum, i okrążający go stożek śniegu, który zniknął równie szybko, jak się pojawił…
- Transport w ułamkach sekund. W nocy „oznaczyłem” to miejsce, mogę się tu z tobą teleportować kiedy tylko uznamy to za potrzebne. Ponieważ zostałeś lekko ranny podczas starcia zdecydowałem, że podróż konwencjonalnymi metodami będzie kiepskim pomysłem – wyjaśnił.
- Dobra robota, utłukłeś dwa Horusy za jednym zamachem i nie było to specjalnie łatwe zadanie. Ludzie ze wsi też to raczej zapamiętają… tymczasem połóż się spać. Rewitalizator do rana przywróci ci pełną sprawność – zapewnił Ostaganin, poklepując smoka po plecach.
[---]
Po przebudzeniu Kaisstrom stwierdził, że pada deszcz ze śniegiem… aczkolwiek nie sięga do niego. Rezznafen siedział pod kolumnami, obserwując niebo i podtrzymując jakąś magiczną „tarczę” nad smokiem.
- Dzień może i nie najpiękniejszy… ale to dobra okazja, by poćwiczyć kontrolę pogody. Dasz radę oczyścić niebo z chmur? A może wzmocnić deszcz? – zapytał, wstając ze schodów i usuwając tarczę znad Kaisstroma. Zimny opad docierający już do smoka orzeźwił go szybko, aczkolwiek Kaisstrom stwierdził, ze ten chłód jest jakby… przyjemny?
Thlann:
Szary Las
Thelia uniosła brew, słysząc propozycję Io.
- Jeśli chcesz… - powiedziała. – Ja nie przepadam za surowizną, więc zdobycz będzie całą twoja – uśmiechnęła się delikatnie, po czym rozejrzała na boki.
- To miejsce nie jest w pełni wolne od mocy Skazy. Zachowaj ostrożność podczas polowania, możliwe, że nie jesteś tu jedynym drapieżnikiem – ostrzegła go nim wyruszył.
[---]
Zadziwiające jest ile krwi potrafiła mieć w sobie ta istota. Io dostrzegł potężna zwałę mięśni, połączonych ze sobą czymś w rodzaju wrzodów lub narośli. Już zastanawiał się jak zaatakować istotę o takim rozmiarze, w końcu nie na co dzień walczył z czterometrowymi olbrzymami, ale problem ten rozwiązał się sam - na polanę wkroczyła Thelia.
Istota momentalnie zorientowała się w sytuacji, wyczuwając obecność kobiety i ruszyła do ataku. Dłoń Theli wypełniło światło, formując powoli strumień, którzy rozpiłował jej napastnika na dwoje w niecałą sekundę. Ziemia za istotą była czerwona od krwi, a plama wokół truchła rozszerzała się szybko. Brudnoczerwona krew lała się z przeciętych żył strumieniami i wsiąkała w glebę…
- To by było na tyle – mruknęła kobieta. Rozejrzała się wokół, jakby szukając jeszcze innych istot Skazy, po czym udała się z powrotem w miejsce, w którym miała czekać na Io, pozostawiając niezrodzonego samego… może nawet nie zorientowała się o jego obecności, zaabsorbowana szukaniem istot Skazy?
Astaria:
Ziemie Unii
Jedno ze wzgórz zafalowało i zaczęło się rozmywać. Iglasty las wyparował jak kamfora, pozostawiając puste wzgórze… a wzgórze poruszyło się i podniosło. Sotor gwizdnął tylko.
- Pomyliłem się w oczekiwaniach, one nie była duża… ona jest cholernie duża, tylko potrafi się maskować – stwierdził i wzruszył ramionami. – Ot błąd w sztuce – zaśmiał się, obracając do magów.
- No, to jest Phobos - wskazał kciukiem tytana za nim. . Kto pierwszy chce sprawdzić, czy jego magia coś tu wskóra? – zapytał.
Phobos, jak nazwał go Sotor, miał spokojnie ze trzysta pięćdziesiąt metrów wysokości i drugie tyle szerokości w „barkach” o ile można było tak nazwać układ Ściegien i narośli łączących ramiona z korpusem. Wyglądał jak kawał animowanej ziemi, ale było to tylko złudzenie optyczne. Składał się z osobliwie wyglądających mięśni. Na centralnej części ciała błyszczały cztery punkciki o niejasnym zastosowaniu. Istota miała dwa potężne ramiona i korpus osadzony na czymś w rodzaju ślimaczego ciała.
Istota zaburczała, orientując się w obecności magów. Obróciła się w ich stronę. Sotor obrzucił ją obojętnym spojrzeniem.
- No to jak, panowie i panie? Ktoś sitem zajmie, czy my mamy uwalić to bydlę? – stanął koło Amandy, uśmiechając się. Zachowywał się, jakby był na pikniku i narastające wstrząsy towarzyszące ruchowi Phobosa jakoś go nie ruszały…
Lirion:
Błękitna Przystań
- Twoja rola nie zmieni się tak bardzo, jak myślisz. Do tej pory pilnowałaś, by statki nie wpadły na skały… teraz będziesz pilnować by ludzie nie byli niepokojeni przez istoty takie jak ta – sługi Skazy… Mogę dać ci trochę czasu na oswojenie się z tym, ale – Dren obejrzał się na morze. – Skaza-wola stojąca za tą istotą, jak i za wieloma jej podobnymi, nie śpi… zaatakuje ponownie. Będziesz musiała być gotowa, gdy to nastąpi – powiedział anioł i pozostawił elfy przemyśleniom. Uśmiechnął się lekko. – Pozostanę na straży, jeśli będziecie mieć problem z zaśnięciem to skorzystajcie z mikstury, którą wam dałem… - powiedział, by skinąć im głową na pożegnanie powrócić na swoje miejsce wśród skał.
[---]
Nastał świt. Dren pozostał na swym stanowisku. Jedyna, co zdradzało, ze anioł nie zasnął, to fakt, że rozprostowywał skrzydła średnio raz na godzinę. Dopiero koło południa ruszył się w stronę domu Iluvii, by zapukać do drzwi. Nadszedł czas, by porozmawiać z eflką…
Obrzeża Theram
Pustkowia
- Siedmiu mężczyzn – mruknął Darkning, zatrzymując się. – Dwóch na trakcie, jeden z prawej za skałami. Ma kuszę. Jest na cos chory, bo charczy jak przydepnięta ropucha. Dwóch z lewej w rowie. Mają sieć. Ostatni dwaj są koło tych na trakcie za zawalonym drzewem. Rzezimieszki polujące na niewielkie karawany, a zarazem twoje pierwsze zadanie. Jeden z nich został już opętany przez Skazę, tylko jeszcze tego nie wie. Gdy zorientuje się z kim ma do czynienia przemieni się. Ja zostanę koło dzieci i uchronię je przed atakiem w razie czego… twoim zadaniem będzie zabić ich wszystkich nim opętany przez skazę się przemieni. Między orientacją, a kompletna metamorfozą będzie około jedenastu, może dwunastu sekund. Pamiętaj, że możesz ciąć na dystans, gdy napełnisz Miecz mocą – zakończył.
- Podejmujesz wyzwanie, czy ja mam ich skosić? Zauważę tylko, że sąd i egzekucja leżą w zakresie twoich obowiązków jako Wybrańca Harmony – dodał, po czym stworzył w dłoni kulę energii, która szybko zamieniła się w płaską, przejrzystą powierzchnię, w której Ananke szybko zobaczyła dokładne lokacje całej siódemki zbirów.
UWAGA -ZŁOŚLIWY MG!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
Mr.Z pisze posta
Miałeś to w upie? Nie miej tego w d*pie!
-
- Tawerniana Wilczyca
- Posty: 2370
- Rejestracja: czwartek, 22 czerwca 2006, 16:47
- Lokalizacja: ze 113-tej warstwy Otchłani
- Kontakt:
Re: Świat Pasem: Czas Orłów i Kruków
Amber
Amber przykryła Carmen i po chwili pocałowała ją. Potem chciała iść po coś do jedzenia. Jej żołądek odzywał się dość dobitnie i głośno
Barman zdziwił się nieco, widząc Amber. W tym miejscu barmanem był elf niewiele starszy od Amber. - Witaj. Czego sobie życzysz? – zapytał, gdy dziewczyna podeszła.
- Śniadanie - bąknęła dziewczyna. Nie była pewna jak to wytłumaczyć... Może mówiła coś nie tak? Jeszcze nigdy sama nie zamawiała jedzenia. - Carmen śpi - dodała.
- No dobrze, ale na śniadanie można zamówić wiele rzeczy... - zaśmiał się elf. - Hmm... może coś zaproponuje? - zapytał, uśmiechając się.
- To śniadanie nie jest po prostu śniadaniem? - zdziwiła się.
Barman się zaśmiał.
- Ludzie lubią różnorodność. Carmen ci o tym nie wspominała? - zapytał.
- No mówiła, ale ja nie wiem co można mieć na śniadanie - mruknęła zakłopotana.
- Śniadanie lekkie, czy sute? - zapytał barman.
- No jestem głodna. Ja mogę zjeść bardzo dużo - zapewniła.
- Więc suto... za parę minut dostarczymy śniadanie do pokoju - zapewnił barman.
- Nie obudzi to Carmen? - spytała z pewną obawą.
- Zapukamy cicho do drzwi, otworzysz służącej, ona wniesie i pozostawi cię z jedzeniem, zawsze możesz zjeść w drugim pokoju , albo na balkonie, tam też jest stolik - zauważył barman.
- Mhm... Dobrze - powiedziała. Taki układ jej w sumie pasował.
- No, to zaraz wydam odpowiednie polecenia. - Elf skłonił się lekko i poszedł na zaplecze na moment. Pojawił się po parudziesięciu sekundach. - Już. Możesz wracać do pokoju.
Dopiero po chwili Amber skojarzyła, że powinna podziękować. Potem wróciła do pokoju.
Barman skinął uprzejmie głową. Śniadanie dotarło szybko. Składało się z połowy bochenka chleba skrojonego w niezbyt grube kromki posmarowane masłem. Do tego ser żółty, wędliny, pomidory, ogórki, cztery jaja na miękko i gotowana kiełbasa z dziczyzny z czosnkiem. Służka poinstruowała szybko Amber jak je się jajka na miękko i czemu leżą w gorącej misce z wodą.
Jajka na miękko bardzo zaintrygowały dziewczynę, więc postanowiła w pierwszej kolejności nimi się zająć by sprawdzić jak takie coś smakuje. Znała smak surowych jajek i jajecznicy. Ciekawa była tego. Niestety jajka na miękko były chyba jedną z trudniejszych do zjedzenia potraw. Łatwo było sprawić by rzeczone jajko zaczęło przeciekać...
Dziewczyna pomogła nieco Amber z pierwszym, widząc jej niezdarne poczynania, a potem się zwinęła nie mogąc powstrzymać śmiechu.
Amber jakoś dała sobie radę z resztą jajek. Cała reszta śniadania zniknęła jak każde śniadanie do tej pory. Zeszła ponownie na dół by oddać naczynia. Nie były jej potrzebne.
Gdy wróciła do pokoju Carmen dalej spała. Przez sen wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż normalnie...
Wilkołaczyca podeszła by ją powęszyć. Nie chciała jej zbudzić, po prostu śpiąca Carmen była tak niecodziennym widokiem, że Amber po prostu musiała zaspokoić ciekawość. Nauczyła się postrzegać energię, więc korzystała z tej zdolności jak z dodatkowego zmysłu.
Carmen najwyraźniej nic się nie śniło i spała spokojnie... ale dla Amber byłą wręcz nie do wyczucia. Jakby schowała wszystko co mogła...
Dziewczynę zdziwiło to niezmiernie. Nie chciała budzić Carmen. Kobieta i tak rzadko spała wedle tego co wiedziała Amber, więc dziewczyna nie zamierzała tego jeszcze skracać. Postanowiła zająć się czymś żeby się nie nudzić. Położyła się wygodnie na miękkim dywaniku i skoncentrowała się na energii, która w niej była. Zastanawiała się co mogłaby z tą swoją energią jeszcze zrobić. Już udało jej się poprawić możliwości swoich mięśni. A może uda jej się sprawić, że będzie dla przeciwnika twardsza, trudniejsza do zranienia?
Po paru godzinach prób Amber dała radę wzmocnić swoje kości energią. Wtedy usłyszała, że Carmen się wierci...
Wilkołaczyca się poderwała ze swojego miejsca. Miała zbyt żywo w pamięci to co się działo dzisiaj rano z nią, by podejść do wiercenia się Carmen na spokojnie. Tym bardziej, że Carmen rzadko spała. Amber miała w mózgu ustawiony tryb paranoi...
Carmen westchnęła cicho. Chyba coś jej się śniło. Amber zauważyła, że z oczu pociekły jej łzy...
Zdezorientowana Amber zrobiła pierwsze co jej w takiej sytuacji przyszło do wilczego łebka - pocałowała Carmen, delikatnie. Nie była pewna skąd te łzy, ale pamiętała jak piekły ją oczy, gdy się strasznie źle czuła po śmierci watahy... Nie miała pojęcia co było przyczyną w przypadku Carmen, ale dziewczyna chciała ją pocieszyć, uspokoić, dać ciepło...
Carmen westchnęła tylko i zagrzebała się w pościeli.
Amber znów niuchała chwilę i nasłuchiwała. Starała się też wyczuć jakąś nietypową energię. To co się teraz działo ją niepokoiło. Nie była pewna jak interpretować to co się działo z Carmen.
Kobieta spała jeszcze parę godzin i obudziła się, by przeciągnąć i uśmiechnąć.
- No... od razu lepiej - przetarła oczy i spojrzała w okno. - Oj... zaspałam - bąknęła.
Amber wykorzystała okazję, że kobieta się obudziła i przytuliła się do niej.
Carmen uniosła brwi, a potem objęła Amber.
- Coś nie tak? - bąknęła.
- Coś ci się śniło? - spytała z troską w głosie.
- E? - Carmen znów uniosła brwi. - Nic specjalnego, pewnie jakieś głupoty, nie pamiętam - bąknęła.
- Widziałam łzy... I kręciłaś się przez sen - powiedziała szczerze.
Carmen westchnęła.
- Nie jestem pewna co mi się śniło... naprawdę płakałam? - zapytała. Brzmiała na nieco zawiedzioną.
Odpowiedziało jej krótkie skinienie ze strony dziewczyny.
- Nie chciałam cię budzić... - bąknęła.
Carmen potarła brwi.
- Mogłabym nauczyć cię samej ukrywania swojej aury. Wtedy udałabym się do kogoś... porozmawiać chwilę - powiedziała. - Upewnię się co do tego co mi się śniło...
Skinęła głową w odpowiedzi. Puściła w końcu Carmen. Była gotowa do nauki... i to pomimo tego, że w ciągu dnia nie jadła obiadu zajęta wpierw wzmacnianiem swoich kości, a potem czuwaniem przy Carmen.
- Dobra... sprawa jest prosta. Zamknij oczy i spróbuj poczuć moc wokół siebie - poleciła kobieta.
- Gdy to ci się uda spróbuj ja schować do wnętrza ciała i tam zatrzymać.
Koncentracja malowała się na twarzy dziewczyny, gdy ta starała się wykonać polecenie Carmen.
Udało się jej skupić energię wewnątrz ciała. Carmen dyktowała co robić dalej...
- Chwyć trochę energii i pozbaw ją koloru - powiedziała.
I to zadanie okazało się dość łatwe. Carmen skinęła głową.
- Teraz ostatnia sprawa... powlecz swoje ciało bezbarwną energią - poleciła.
To było najtrudniejsze... aczkolwiek nie przekroczyło możliwości Amber.
Carmen obeszła dziewczynę parę razy wokół i uśmiechnęła się.
- Dobra robota... to wystarczy na czas jak zniknę. Będę z powrotem w dwie godziny... pamiętaj o posiłkach... może pospaceruj po mieście? - zaproponowała.
- Uuuu, dziś mało zjadłam - bąknęła dziewczyna przypominając sobie o pustym żołądku. - Wpierw sprawdzałam czy dam radę wzmocnić kości, a potem siedziałam przy tobie - stwierdziła. Ale przypomniawszy sobie o jedzeniu zrobiła się głodna. Przełknęła ślinę.
- Pójdź do barmana i poproś o obiad... poproś o specjalne żeberka - uśmiechnęła się.
- Specjalne żeberka? - myśl o jedzeniu sprawiła, że Amber ruszyła na dół zastanawiając się o co może chodzić.
Carmen wtedy otworzyła portal i przeszła przezeń, zamykając za sobą.
Na dole barman przywitał się z Amber skinieniem głowy i uśmiechem.
Odpowiedział mu szeroki uśmiech dziewczyny.
- Carmen powiedziała, że mam poprosić o "specjalne żeberka" - powiedziała. Wciąż nie wiedziała co to ma oznaczać. Ludzie dziwnie nazywali swoje potrawy.
- A, oczywiście - odparł Barman. – Zostaną dostarczone do pokoju za dziesięć minut - zapewnił barman, szczerząc się.
- Co to właściwie jest? - spytała przy okazji bycia na dole.
- Specjalność naszego kucharza - odparł barman. - Żeberka panierowane ze specjalnym rodzajem oleju, do tego sałatka z białym serem i pomidorami.
- O! Aha - Amber się uśmiechnęła i wróciła do swojego pokoju by odczekać te 10 minut na jedzenie.
Jedzenie dotarło o czasie i Amber dostała na prawdę królewska porcję...
Jedzenie zostało przez nią pochłonięte. Odbiła sobie tych kilka godzin o pustym żołądku. Potem odniosła naczynia i zastanawiała się co mogłaby zrobić w czasie nieobecności Carmen. Wyjrzała z gospody na zewnątrz zastanawiając się czy nie wybrać się na samodzielny spacer.
W mieście ludzie niejednokrotnie oglądali się na nią... w pewnym momencie jednak Amber poczuła jakby... napięcie. Instynkt podpowiadał jej by była gotowa.
Skoncentrowała się. Ufała instynktowi, więc zdała się teraz na niego. Wytężyła zmysły szukając źródła dziwnych odczuć.
Góra... niebezpieczeństwo nadejdzie z góry.
Dziewczyna obejrzała się w górę gotowa walczyć lub uciekać. Uruchomiła nawet postrzeganie energii by dać sobie czas na podjęcie ewentualnych akcji.
Coś dużego leciało z góry. Miało dwie pary błoniastych skrzydeł... śmierdziało Skazą. Amber dokładnie czułą ten smród...
- SMOK! - krzyknął ktoś na pół miasta. To mężczyzna w wieży obserwacyjnej. Zaklęciem wskazał cel... Amber już widziała, z której strony nadleci...
Amber zmieniła postać na wilczą, by zyskać na szybkości. Ruszyła poza miasto najszybciej jak umiała. Zakładała, że smok jest tutaj po nią, więc poleci za nią. Chciała uniknąć ofiar w ludziach.
Dotarła na skraj miasta, gdy ujrzała potężny kształt wyłaniający się zza pobliskich wzgórz...
Smok był olbrzymi, Amber przełknęła ślinę widząc z jakim przeciwnikiem przyjdzie jej się zmierzyć... Aż stuliła uszy po sobie. Zmieniła formę na bestię. Miała poważne obawy, że może sobie z tak wielkim przeciwnikiem nie poradzić. Była gotowa do reagowania na działania stwora - choćby jej reakcja miała polegać na wianiu ile sił w łapach... Miała nikłą nadzieję, że tak jak poprzednio spotkane stwory i ten będzie raczej głupi. A najlepiej jeśli był równie głupi co wielki. Bo inaczej Amber widziała się w charakterze placka wgniecionego w ziemię...
Smok spojrzał na Amber, załopotał skrzydłami i zamachnął się na nią ogonem.
Amber podjęła próbę uniknięcia ataku. To był jej cel główny. Gdyby przy okazji udało jej się chwycić smoka i wspiąć na jego grzbiet to może by zdołała coś zrobić... Ale przede wszystkim uniknąć ataku.
Wilkołaczyca odbiła się od pobliskiego drzewa i wylądowała na ogonie, który chwilę wstecz uderzył o ziemię. Smok burknął coś, zaskoczony.
Wilkołaczyca chciała trzymając się mocno szponami wspiąć się po ogonie. Gdyby udało się uszkodzić któryś mięsień przy skrzydłach smok zostałby sprowadzony do parteru, no i gdyby znalazła się na grzbiecie gadzina nie mogła by szorować w locie grzbietem po ziemi, bo sama by sobie krzywdę zrobiła.
Wspinaczka była oporna... smok wzbił się wyżej, machając ogonem na boki, chcąc strząsnąć uporczywego pasażera na gapę... Gdy po raz kolejny spojrzał an swój ogon nie dostrzegł tam Amber. Zaczął rozglądać się po okolicy, wisząc nad ziemią...
Tymczasem Amber wdrapała się na jego plecy.
Wciąż trzymając się jak najmocniej spróbowała się przemieścić do skrzydła. Carmen nauczyła ją korzystać z mocy zła do wzmacniania ciosów celem Amber było więc pozbawienie smoka skrzydła - czy to przez jego obcięcie w miejscu gdzie były mięśnie, czy też w gorszym wypadku uszkodzenie mięśnia i naderwanie błony.
Dotarła na miejsce, smok tymczasem osiadł na ziemi, warcząc donośnie.
Po parunastu sekundach smok warknął i chciał się wzbić do lotu... i wtedy Amber uderzyła. Cios był tak potężny, że wbił staw skrzydłowy do wnętrza ciała istoty, łamiąc jej żebra. Smok zaryczał, ziejąc ogniem i padł na ziemię bez ducha.
Amber uderzyła więc czym prędzej w kark istoty szponami ładując moc w łapy i szpony. Zamierzała wykorzystać fakt, że smok jest nieprzytomny. Przerwanie rdzenia kręgowego lub rozpłatanie tętnicy w szyi to zwykle najskuteczniejsze metody zabijania. Tak w każdym razie wynikało z wiedzy dziewczyny.
Rozległ się głośny trzask... łeb drgnął, a przez ciało przebiegł dreszcz.
Smok już nie żył, a jego paszczy zaczęła sączyć się śmierdząca Skazą ciecz.
Bestia warknęła. Zeskoczyła z łba smoka omijając ciecz, nie chciała w nią wdepnąć. Zastanawiała się jak się tego pozbyć. Smród był dla wilkołaczycy nie do zniesienia, wypadałoby posprzątać jakoś po tej całej sieczce...
Ciecz nie wsiąkała w ziemię... wyglądało na to, ze smok w jakiś sposób wypił wydzielinę i ona przejęła nad nim kontrolę... była niemal przezroczysta, gdy pozostawała poza ciałem smoka, jakby maskowała się poza organizmem.
Sypnęła na ciecz ziemią zastanawiając się jak ona się zachowa. Zastanawiała się czy mocą zła udałoby jej się usunąć ją stąd... Na przykład jakoś spalić? Chociaż Amber nigdy nie widziała palącej się cieczy, ale może moc uzyskana od bóstwa byłaby w stanie czegoś takiego dokonać?
Sypniecie ziemią nic nie dało, ciecz zachowywała się jak olej i wyglądała jak woda. Mogła spróbować potraktować ją energią...
Podjęła więc taką próbę. Obecność tej cieczy działała jej po prostu na nerwy. Jeśli smok to wypił i oszalał i to ta ciecz tak cuchnęła Skazą, to należało ją usunąć zupełnie. Póki co lepszego pomysłu niż neutralizacja energią Amber nie miała.
Ciecz przewodziła energie świetnie, spaliła się zostawiając mały zwęglony ślad...
Wilkołaczyca zaczęła niuchać i sprawdzać postrzeganiem energii czy zostały jakieś resztki tego świństwa, które ona byłaby w stanie wykryć. Chciała być dokładna. Jeśli nie to mogła wracać do miasta...
Nie pozostały, jednak Amber miała wrażenie, ze dalej czuje jego delikatną woń...
Niuchała uważnie szukając źródła. Dopuściła nawet możliwość, że draństwo znajduje się w jej futrze. Nie zamierzała odpuścić. Musiała to odszukać. Dla bezpieczeństwa...
wędrówka poprowadziła ją do lasku i niewielkiego jeziora... wodopoju. Koło niego widać było ślady jakby coś dużego kotłowało się po okolicy.
Źródło śmierdziało Skazą jak jasna cholera.
Warczenie wezbrało w jej gardle. Podjęła próbę odkażenia go w ten sam sposób co ostatnio.
Nie było to trudne, wypaliła wydzielinę szybko i smród zniknął. Na szczęście nie wyglądało na to, by jakaś inna istota zdołała zostać zakażona...
Jeszcze przez chwilę węszyła starannie upewniając się czy nic już nie śmierdzi jej Skazą. Jeśli nie, mogła wracać do miasta.
Wyglądało na to, że miejsce już jest czyste. Gdy wróciła do tawerny spotkała przed nią Carmen. Wyglądała na spokojną. Uśmiechnęła sie widząc Amber.
- Nie ma mnie chwilę, a ty już dokonujesz heroicznych czynów - zaśmiała się.
Na twarzy dziewczyny gościł wyraz zdziwienia.
- Heroicznych? - zdziwiła się. - Masz na myśli smoka? Zagrażał miastu... Wypił skażoną wodę. Udało mi się oczyścić źródło - powiedziała.
- No i świetnie sobie poradziłaś beze mnie. To dobre wieści... - powiedziała Carmen, ściskając Amber.
- Dobra... niech ja spojrzę, czego się nauczyłaś nowego - obserwowała Amber chwilę.
- W sumie... spróbuj wymyślić nową umiejętność... sama - zaproponowała kobieta. - Chodźmy na plac treningowy.
- Wymyślić? To można wymyślać takie rzeczy? - zdziwiła się.
- Ty możesz.. masz moc i ogranicza cie tylko twoja własna kreatywność... oczywiście niektóre rzeczy trudno osiągnąć określonymi metodami... ale od tego masz mnie - Carmen mrugnęła do Amber.
- No dobrze... Można spróbować - powiedziała gotowa iść za Carmen.
Dotarły na plac po raz kolejny. naukowcy z lokalnej gildii tymczasem poszli przebadać ciało smoka.
- Od czego mam zacząć? Znaczy... Jak się wymyśla nowe zdolności? - spytała.
- Pomyśl co by ci się przydało. Jaka zdolność? - zapytała Carmen.
- Chciałabym móc osłonić się... Na przykład przed ogniem smoka - bąknęła przypominając sobie smocze zionięcie
- Bariera energetyczna.. możesz zamienić moc w tarczę, która uchroni cię przed magią - odparła Carmen.
- I jak to zrobić? Przemieścić energię przed siebie? - spytała.
Raczej stworzyć osłonę wokół siebie, by mieć ochronę od każdej strony - zaproponowała Carmen.
Amber postarała się wyobrazić jakby to mogło wyglądać. Zaczęła kombinować z przesuwaniem energii. Chciała z niej utworzyć wokół siebie bańkę, która ochroniłaby ją przed inną energią.
Po czwartej próbie Amber wreszcie uzyskała zamierzony cel.. ale czarna energia zasłaniała jej widok...
- Musisz zastosować mniej energii - wyjaśniła Carmen. - Zaczyna się materializować.
- Mniej? A nie dostanę wtedy? - bąknęła.
- Energię możesz dodawać w miarę jak bezie zużywana - zauważyła Carmen.
Dziewczyna skupiła się na zmniejszeniu ilości energii w utworzonej wokół niej tarczy ochronnej.
Udało się jej po chwili. Bariera była szarawa, niemal zupełnie przezroczysta.
- Tak to ma wyglądać? - spytała Amber.
- No - Carmen skinęła głową twierdząco i się uśmiechnęła. - Masz osłonę, widzisz otoczenie... jest jak trzeba.
Amber pochłonęła więc energię, która tworzyła tarczę. Odetchnęła. - Po walce ze smokiem zrobiłam się głodna - bąknęła.
- No to wracajmy do tawerny - powiedziała Carmen. - Może znów zamówimy deser? - zaproponowała.
Energiczne kiwanie głową i fakt, że Amber aż sama znalazła drogę do gospody musiały wystarczyć za potwierdzenie. Uwielbiała desery! A przy takim spożytkowaniu energii nie groziła jej nadwaga...
Ruszyły wiec do tawerny i zamówiły jedzenie, wieczorem Carmen w oczekiwaniu na deser westchnęła cicho.
- Byłam odwiedzić Darkninga - powiedziała.
- Założyciel Mrocznej Trójcy - rzuciła Amber. Pamiętała to co opowiadała jej Carmen. Dziewczyna spojrzała na Carmen z zaciekawieniem. - Dowiedziałaś się tego co chciałaś się dowiedzieć? - spytała.
- Ta - kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Ma podopieczną - wybrankę Harmony. Obejrzałam ja sobie, rozmawiałam chwilę z Darkningiem i wróciłam - powiedziała kobieta.
Para bursztynowych oczu wpatrywała się intensywnie w Carmen. - Twój sen... To było coś poważnego? - spytała z troską.
- Nie... po prostu obawy - skrzywiła się lekko. - Wiesz... twoja obecność strasznie mnie rozmiękczyła - mrugnęła do Amber.
- Rozmiękczyła? - dziewczyna z zaciekawienie przekrzywiła głowę.
Carmen westchnęła przeciągle.
- Jak by to powiedzieć, byś zrozumiała... Ludzie czasem stają się mniej czuli, mniej podatni na emocje... "twardnieją" - powiedziała Carmen. - No ja też "stwardniałam".
- Nie wyglądasz na osobę nieczułą na emocje - powiedziała Amber.
- No patrz, a byłam. Powiem ci, ze było mi tak wygodniej - westchnęła. - Teraz robię się o niego zazdrosna...
Trybiki w wilczym łebku pracowały na wzmożonych obrotach. - O Darkninga? - spytała Amber, gdy nagle ją oświeciło.
- Tak - kobieta się zaśmiała.
- O Darkninga - powtórzyła i westchnęła.
- Jest twoim mężczyzną? - spytała.
- Hm... no właśnie tego nie jestem do końca pewna... oboje mieliśmy już różnych.. partnerów. Nigdy nam to nie przeszkadzało, teraz wreszcie mi zaczęło - bąknęła.
- Dlaczego zaczęło ci to przeszkadzać? - spytała wciąż z tą miną zdezorientowanego psiaka na twarzy. Przywykła do świata wilków, gdzie wszystko wyglądało nieco inaczej.
- Nabrałam bardziej... emocjonalnego podejścia... - Carmen westchnęła. - Psia krew, gdyby ktoś mi parę tygodni temu zacytował co powiem, to wyśmiałabym go - mruknęła i westchnęła. - Dobra, nieważne. Mamy ważniejsze zmartwienia -
Przez chwilę na twarzy Amber gościło zamyślenie. Zniknęło po chwili, a bursztynowe oczy znów spojrzały na Carmen. Dziewczyna przytuliła kobietę. Tak po prostu.
- Będę musiała go po tym wszystkim porwać na jakieś wakacje... dawno nie miał wakacji... - powiedziała kobieta, obejmując Amber.
- Ty nie myślałaś o poszukaniu sobie kogoś, kogo mogłabyś pokochać?
Amber trochę oklapła.
- Jestem wilkołakiem, nie mam watahy, nie jestem alfą - bąknęła. Przełknęła ślinę nieco nerwowo. Przez ostatnie dni starała się jakoś zapełnić pustkę w sercu, która tak bardzo jej dokuczała. Jedyne możliwości jakie znalazła to była Carmen, którą traktowała jak swoją watahę i wciąż narastająca nienawiść do istot Skazy...
Carmen myślała chwilę.
- Wiesz, ze możesz przekazać fragment swej mocy innym? - zapytała.
- Hm? - zdziwiła się Amber. Ani nie wiedziała niczego takiego, ani nie wiedziała kto by to mógł być. - Po co? Komu? - wyraziła na głos swoje myśli.
- By stworzyć sobie liczniejszą watahę, dla której byłabyś Alfą - odparła Carmen.
Ożywienie Amber, które przed chwilą okazała uleciało wraz z jej westchnieniem - Nie ma tu wilkołaków. Nie znalazłam żadnego gdy szukałam... Zemszczę się na Skazie i wtedy poszukam dokładniej. Może gdzieś jakieś tu jeszcze żyją - bąknęła.
- Możemy poszukać teraz - odparła Carmen i przeciągnęła się. - Choćby natychmiast.
- Teraz? - Amber miała poważne wątpliwości czy to ma sens. Chyba, że wilkołaki jakoś ukryłyby się przed jej zmysłami.
- Zależy czy chcesz - odparła kobieta.
- Możemy też po prostu założyć watahę złożona z innych istot... - zaproponowała Carmen.
- Nie znam się na innych istotach - bąknęła. - Już ludzie są dla mnie skomplikowani - dodała. - Ale najważniejsze jest by się zemścić - odezwała się nagle gwałtowniej i agresywniej. Nie mogła teraz myśleć o tym co będzie kiedyś, jeśli miała zniszczyć Skazę za to co ta zrobiła z jej watahą, z jej rodziną. Zaszczękała zębami.
- Dobra... jak dobrze pójdzie to jutro będziemy mogli wreszcie zaatakować skazę... my znaczy Opiekunowie i Wybrańcy - powiedziała kobieta i westchnęła.
- Zaatakować? Jak? Ja ledwo sobie ze smokiem dałam radę... - bąknęła. Amber bardzo dobrze pamiętała jak bardzo się przestraszyła smoka.
- Jak to: "ledwo"? - mruknęła Carmen. - Nie byłaś nawet draśnięta..
- Był olbrzymi... - bąknęła. - Przestraszyłam się... - dziewczyna wyglądała na mocno skonfundowaną.
- I zatłukłaś go w parędziesiąt sekund - dodała Carmen, uśmiechając się półgębkiem.
- Bo zagrażał miastu - bąknęła. Amber spiekła raka. Wstydziła się tego, że tak bardzo się bała smoka, z którym walczyła.
- No ale zrobiłaś go sama bez cudzej pomocy - stwierdziła Carmen. - Ale sporo zależy od tego czego dowie się Darkning...
Amber otrząsnęła się pozbywając się tego nieprzyjemnego wrażenia wstydu.
- Powiedziałaś mu? - rzuciła nagle zmieniając temat.
- Co? - zapytała Carmen.
- Że jesteś zazdrosna - palnęła Amber. - Zależy ci na nim przecież... Czy mu to powiedziałaś jak tam byłaś? - wyjaśniła.
- Nie... ale nie czas na to - powiedziała Carmen. - Zostawmy ten temat - westchnęła cicho.
Carmen została parę razy tknięta palcem.
- Co? - bąknęła, patrząc na Amber z kwaśna miną, acz po oczach można było poznać, że jest rozbawiona.
- Chciałam sprawdzić czy masz łaskotki - stwierdziła całkowicie niewinnie Amber.
- Taaa... - Carmen się uśmiechnęła. - Jasne... dobra z innej beczki, pamiętasz jak przez sen coś próbowało po ciebie sięgnąć? - zapytała Carmen.
Dziewczyna się wzdrygnęła.
- Tak - kłapnęła zębami.
- Trzech Wybrańców zostało wciągniętych przez Skazę do innego świata. Opiekunowie do nich dotarli i pokierowali nimi. Koniec końców wydostali się z powrotem. Darkning myśli, jak poprowadzić kontratak. W razie czego byłabyś chętna do takowego?
W odpowiedzi Amber się przemieniła i wyszczerzyła kły z głuchym warczeniem wzbierającym w piersi.
- No to trzeba poczekać do jutra, wtedy będą wieści... uspokój się i kładź. Jak chcesz walczyć to musisz być wyspana - powiedziała Carmen.
Już w ludzkiej postaci Amber westchnęła. Odwołała kombinezon by położyć się do łóżka. Znów się odezwała.
- Dlaczego to łóżko jest takie wielkie? Ludzie aż tak dużego posłania potrzebują? - spytała. Poprzednie było jednak sporo mniejsze. Amber dopiero teraz sobie przypomniała o tym.
- Ludzie lubią mieć dużo miejsca. To gwarantuje swobodę - odparła kobieta, siadając koło Amber. - No i jest dość miejsca dla mnie i ciebie - uśmiechnęła się.
- Dwa razy widziałam żebyś spała - mruknęła.
- Ale zawsze koło ciebie siedzę - zauważyła kobieta.
Amber się uniosła i krytycznie spojrzała na ilość miejsca zajmowanego przez Carmen.
- Musiałabym spać taaaak - Amber rozłożyła ręce szeroko i rozrzuciła nogi na boki - by zając nieco ponad połowę miejsca tutaj razem z tobą.
- Nikt ci nie zakazuje - Carmen się zaśmiała i pogładziła Amber po włosach.
Bez słowa dziewczyna podsunęła swoje ucho pod dłoń Carmen. Bez względu na postać uwielbiała drapanie za uchem. Skoro pojawił się pretekst...
Carmen podrapał ją za uchem.
- No dobra, teraz spać mi tu ładnie, bo jutro masz być wypoczęta - powiedziała kobieta.
- Jestem wilkołakiem... Dzisiaj się nie zmęczyłam jakoś bardzo - wzruszyła ramionami. Mimo to zakopała się znów w pościeli i chwyciła poduszkę tak by się do niej przytulić. Podjęła próbę zaśnięcia, kręcąc się co jakiś czas.
Carmen uśmiechnęła się i poczekała aż dziewczyna zaśnie, potem sama przymknęła oczy i zaczęła drzemać...
Amber przykryła Carmen i po chwili pocałowała ją. Potem chciała iść po coś do jedzenia. Jej żołądek odzywał się dość dobitnie i głośno
Barman zdziwił się nieco, widząc Amber. W tym miejscu barmanem był elf niewiele starszy od Amber. - Witaj. Czego sobie życzysz? – zapytał, gdy dziewczyna podeszła.
- Śniadanie - bąknęła dziewczyna. Nie była pewna jak to wytłumaczyć... Może mówiła coś nie tak? Jeszcze nigdy sama nie zamawiała jedzenia. - Carmen śpi - dodała.
- No dobrze, ale na śniadanie można zamówić wiele rzeczy... - zaśmiał się elf. - Hmm... może coś zaproponuje? - zapytał, uśmiechając się.
- To śniadanie nie jest po prostu śniadaniem? - zdziwiła się.
Barman się zaśmiał.
- Ludzie lubią różnorodność. Carmen ci o tym nie wspominała? - zapytał.
- No mówiła, ale ja nie wiem co można mieć na śniadanie - mruknęła zakłopotana.
- Śniadanie lekkie, czy sute? - zapytał barman.
- No jestem głodna. Ja mogę zjeść bardzo dużo - zapewniła.
- Więc suto... za parę minut dostarczymy śniadanie do pokoju - zapewnił barman.
- Nie obudzi to Carmen? - spytała z pewną obawą.
- Zapukamy cicho do drzwi, otworzysz służącej, ona wniesie i pozostawi cię z jedzeniem, zawsze możesz zjeść w drugim pokoju , albo na balkonie, tam też jest stolik - zauważył barman.
- Mhm... Dobrze - powiedziała. Taki układ jej w sumie pasował.
- No, to zaraz wydam odpowiednie polecenia. - Elf skłonił się lekko i poszedł na zaplecze na moment. Pojawił się po parudziesięciu sekundach. - Już. Możesz wracać do pokoju.
Dopiero po chwili Amber skojarzyła, że powinna podziękować. Potem wróciła do pokoju.
Barman skinął uprzejmie głową. Śniadanie dotarło szybko. Składało się z połowy bochenka chleba skrojonego w niezbyt grube kromki posmarowane masłem. Do tego ser żółty, wędliny, pomidory, ogórki, cztery jaja na miękko i gotowana kiełbasa z dziczyzny z czosnkiem. Służka poinstruowała szybko Amber jak je się jajka na miękko i czemu leżą w gorącej misce z wodą.
Jajka na miękko bardzo zaintrygowały dziewczynę, więc postanowiła w pierwszej kolejności nimi się zająć by sprawdzić jak takie coś smakuje. Znała smak surowych jajek i jajecznicy. Ciekawa była tego. Niestety jajka na miękko były chyba jedną z trudniejszych do zjedzenia potraw. Łatwo było sprawić by rzeczone jajko zaczęło przeciekać...
Dziewczyna pomogła nieco Amber z pierwszym, widząc jej niezdarne poczynania, a potem się zwinęła nie mogąc powstrzymać śmiechu.
Amber jakoś dała sobie radę z resztą jajek. Cała reszta śniadania zniknęła jak każde śniadanie do tej pory. Zeszła ponownie na dół by oddać naczynia. Nie były jej potrzebne.
Gdy wróciła do pokoju Carmen dalej spała. Przez sen wyglądała jeszcze bardziej uroczo niż normalnie...
Wilkołaczyca podeszła by ją powęszyć. Nie chciała jej zbudzić, po prostu śpiąca Carmen była tak niecodziennym widokiem, że Amber po prostu musiała zaspokoić ciekawość. Nauczyła się postrzegać energię, więc korzystała z tej zdolności jak z dodatkowego zmysłu.
Carmen najwyraźniej nic się nie śniło i spała spokojnie... ale dla Amber byłą wręcz nie do wyczucia. Jakby schowała wszystko co mogła...
Dziewczynę zdziwiło to niezmiernie. Nie chciała budzić Carmen. Kobieta i tak rzadko spała wedle tego co wiedziała Amber, więc dziewczyna nie zamierzała tego jeszcze skracać. Postanowiła zająć się czymś żeby się nie nudzić. Położyła się wygodnie na miękkim dywaniku i skoncentrowała się na energii, która w niej była. Zastanawiała się co mogłaby z tą swoją energią jeszcze zrobić. Już udało jej się poprawić możliwości swoich mięśni. A może uda jej się sprawić, że będzie dla przeciwnika twardsza, trudniejsza do zranienia?
Po paru godzinach prób Amber dała radę wzmocnić swoje kości energią. Wtedy usłyszała, że Carmen się wierci...
Wilkołaczyca się poderwała ze swojego miejsca. Miała zbyt żywo w pamięci to co się działo dzisiaj rano z nią, by podejść do wiercenia się Carmen na spokojnie. Tym bardziej, że Carmen rzadko spała. Amber miała w mózgu ustawiony tryb paranoi...
Carmen westchnęła cicho. Chyba coś jej się śniło. Amber zauważyła, że z oczu pociekły jej łzy...
Zdezorientowana Amber zrobiła pierwsze co jej w takiej sytuacji przyszło do wilczego łebka - pocałowała Carmen, delikatnie. Nie była pewna skąd te łzy, ale pamiętała jak piekły ją oczy, gdy się strasznie źle czuła po śmierci watahy... Nie miała pojęcia co było przyczyną w przypadku Carmen, ale dziewczyna chciała ją pocieszyć, uspokoić, dać ciepło...
Carmen westchnęła tylko i zagrzebała się w pościeli.
Amber znów niuchała chwilę i nasłuchiwała. Starała się też wyczuć jakąś nietypową energię. To co się teraz działo ją niepokoiło. Nie była pewna jak interpretować to co się działo z Carmen.
Kobieta spała jeszcze parę godzin i obudziła się, by przeciągnąć i uśmiechnąć.
- No... od razu lepiej - przetarła oczy i spojrzała w okno. - Oj... zaspałam - bąknęła.
Amber wykorzystała okazję, że kobieta się obudziła i przytuliła się do niej.
Carmen uniosła brwi, a potem objęła Amber.
- Coś nie tak? - bąknęła.
- Coś ci się śniło? - spytała z troską w głosie.
- E? - Carmen znów uniosła brwi. - Nic specjalnego, pewnie jakieś głupoty, nie pamiętam - bąknęła.
- Widziałam łzy... I kręciłaś się przez sen - powiedziała szczerze.
Carmen westchnęła.
- Nie jestem pewna co mi się śniło... naprawdę płakałam? - zapytała. Brzmiała na nieco zawiedzioną.
Odpowiedziało jej krótkie skinienie ze strony dziewczyny.
- Nie chciałam cię budzić... - bąknęła.
Carmen potarła brwi.
- Mogłabym nauczyć cię samej ukrywania swojej aury. Wtedy udałabym się do kogoś... porozmawiać chwilę - powiedziała. - Upewnię się co do tego co mi się śniło...
Skinęła głową w odpowiedzi. Puściła w końcu Carmen. Była gotowa do nauki... i to pomimo tego, że w ciągu dnia nie jadła obiadu zajęta wpierw wzmacnianiem swoich kości, a potem czuwaniem przy Carmen.
- Dobra... sprawa jest prosta. Zamknij oczy i spróbuj poczuć moc wokół siebie - poleciła kobieta.
- Gdy to ci się uda spróbuj ja schować do wnętrza ciała i tam zatrzymać.
Koncentracja malowała się na twarzy dziewczyny, gdy ta starała się wykonać polecenie Carmen.
Udało się jej skupić energię wewnątrz ciała. Carmen dyktowała co robić dalej...
- Chwyć trochę energii i pozbaw ją koloru - powiedziała.
I to zadanie okazało się dość łatwe. Carmen skinęła głową.
- Teraz ostatnia sprawa... powlecz swoje ciało bezbarwną energią - poleciła.
To było najtrudniejsze... aczkolwiek nie przekroczyło możliwości Amber.
Carmen obeszła dziewczynę parę razy wokół i uśmiechnęła się.
- Dobra robota... to wystarczy na czas jak zniknę. Będę z powrotem w dwie godziny... pamiętaj o posiłkach... może pospaceruj po mieście? - zaproponowała.
- Uuuu, dziś mało zjadłam - bąknęła dziewczyna przypominając sobie o pustym żołądku. - Wpierw sprawdzałam czy dam radę wzmocnić kości, a potem siedziałam przy tobie - stwierdziła. Ale przypomniawszy sobie o jedzeniu zrobiła się głodna. Przełknęła ślinę.
- Pójdź do barmana i poproś o obiad... poproś o specjalne żeberka - uśmiechnęła się.
- Specjalne żeberka? - myśl o jedzeniu sprawiła, że Amber ruszyła na dół zastanawiając się o co może chodzić.
Carmen wtedy otworzyła portal i przeszła przezeń, zamykając za sobą.
Na dole barman przywitał się z Amber skinieniem głowy i uśmiechem.
Odpowiedział mu szeroki uśmiech dziewczyny.
- Carmen powiedziała, że mam poprosić o "specjalne żeberka" - powiedziała. Wciąż nie wiedziała co to ma oznaczać. Ludzie dziwnie nazywali swoje potrawy.
- A, oczywiście - odparł Barman. – Zostaną dostarczone do pokoju za dziesięć minut - zapewnił barman, szczerząc się.
- Co to właściwie jest? - spytała przy okazji bycia na dole.
- Specjalność naszego kucharza - odparł barman. - Żeberka panierowane ze specjalnym rodzajem oleju, do tego sałatka z białym serem i pomidorami.
- O! Aha - Amber się uśmiechnęła i wróciła do swojego pokoju by odczekać te 10 minut na jedzenie.
Jedzenie dotarło o czasie i Amber dostała na prawdę królewska porcję...
Jedzenie zostało przez nią pochłonięte. Odbiła sobie tych kilka godzin o pustym żołądku. Potem odniosła naczynia i zastanawiała się co mogłaby zrobić w czasie nieobecności Carmen. Wyjrzała z gospody na zewnątrz zastanawiając się czy nie wybrać się na samodzielny spacer.
W mieście ludzie niejednokrotnie oglądali się na nią... w pewnym momencie jednak Amber poczuła jakby... napięcie. Instynkt podpowiadał jej by była gotowa.
Skoncentrowała się. Ufała instynktowi, więc zdała się teraz na niego. Wytężyła zmysły szukając źródła dziwnych odczuć.
Góra... niebezpieczeństwo nadejdzie z góry.
Dziewczyna obejrzała się w górę gotowa walczyć lub uciekać. Uruchomiła nawet postrzeganie energii by dać sobie czas na podjęcie ewentualnych akcji.
Coś dużego leciało z góry. Miało dwie pary błoniastych skrzydeł... śmierdziało Skazą. Amber dokładnie czułą ten smród...
- SMOK! - krzyknął ktoś na pół miasta. To mężczyzna w wieży obserwacyjnej. Zaklęciem wskazał cel... Amber już widziała, z której strony nadleci...
Amber zmieniła postać na wilczą, by zyskać na szybkości. Ruszyła poza miasto najszybciej jak umiała. Zakładała, że smok jest tutaj po nią, więc poleci za nią. Chciała uniknąć ofiar w ludziach.
Dotarła na skraj miasta, gdy ujrzała potężny kształt wyłaniający się zza pobliskich wzgórz...
Smok był olbrzymi, Amber przełknęła ślinę widząc z jakim przeciwnikiem przyjdzie jej się zmierzyć... Aż stuliła uszy po sobie. Zmieniła formę na bestię. Miała poważne obawy, że może sobie z tak wielkim przeciwnikiem nie poradzić. Była gotowa do reagowania na działania stwora - choćby jej reakcja miała polegać na wianiu ile sił w łapach... Miała nikłą nadzieję, że tak jak poprzednio spotkane stwory i ten będzie raczej głupi. A najlepiej jeśli był równie głupi co wielki. Bo inaczej Amber widziała się w charakterze placka wgniecionego w ziemię...
Smok spojrzał na Amber, załopotał skrzydłami i zamachnął się na nią ogonem.
Amber podjęła próbę uniknięcia ataku. To był jej cel główny. Gdyby przy okazji udało jej się chwycić smoka i wspiąć na jego grzbiet to może by zdołała coś zrobić... Ale przede wszystkim uniknąć ataku.
Wilkołaczyca odbiła się od pobliskiego drzewa i wylądowała na ogonie, który chwilę wstecz uderzył o ziemię. Smok burknął coś, zaskoczony.
Wilkołaczyca chciała trzymając się mocno szponami wspiąć się po ogonie. Gdyby udało się uszkodzić któryś mięsień przy skrzydłach smok zostałby sprowadzony do parteru, no i gdyby znalazła się na grzbiecie gadzina nie mogła by szorować w locie grzbietem po ziemi, bo sama by sobie krzywdę zrobiła.
Wspinaczka była oporna... smok wzbił się wyżej, machając ogonem na boki, chcąc strząsnąć uporczywego pasażera na gapę... Gdy po raz kolejny spojrzał an swój ogon nie dostrzegł tam Amber. Zaczął rozglądać się po okolicy, wisząc nad ziemią...
Tymczasem Amber wdrapała się na jego plecy.
Wciąż trzymając się jak najmocniej spróbowała się przemieścić do skrzydła. Carmen nauczyła ją korzystać z mocy zła do wzmacniania ciosów celem Amber było więc pozbawienie smoka skrzydła - czy to przez jego obcięcie w miejscu gdzie były mięśnie, czy też w gorszym wypadku uszkodzenie mięśnia i naderwanie błony.
Dotarła na miejsce, smok tymczasem osiadł na ziemi, warcząc donośnie.
Po parunastu sekundach smok warknął i chciał się wzbić do lotu... i wtedy Amber uderzyła. Cios był tak potężny, że wbił staw skrzydłowy do wnętrza ciała istoty, łamiąc jej żebra. Smok zaryczał, ziejąc ogniem i padł na ziemię bez ducha.
Amber uderzyła więc czym prędzej w kark istoty szponami ładując moc w łapy i szpony. Zamierzała wykorzystać fakt, że smok jest nieprzytomny. Przerwanie rdzenia kręgowego lub rozpłatanie tętnicy w szyi to zwykle najskuteczniejsze metody zabijania. Tak w każdym razie wynikało z wiedzy dziewczyny.
Rozległ się głośny trzask... łeb drgnął, a przez ciało przebiegł dreszcz.
Smok już nie żył, a jego paszczy zaczęła sączyć się śmierdząca Skazą ciecz.
Bestia warknęła. Zeskoczyła z łba smoka omijając ciecz, nie chciała w nią wdepnąć. Zastanawiała się jak się tego pozbyć. Smród był dla wilkołaczycy nie do zniesienia, wypadałoby posprzątać jakoś po tej całej sieczce...
Ciecz nie wsiąkała w ziemię... wyglądało na to, ze smok w jakiś sposób wypił wydzielinę i ona przejęła nad nim kontrolę... była niemal przezroczysta, gdy pozostawała poza ciałem smoka, jakby maskowała się poza organizmem.
Sypnęła na ciecz ziemią zastanawiając się jak ona się zachowa. Zastanawiała się czy mocą zła udałoby jej się usunąć ją stąd... Na przykład jakoś spalić? Chociaż Amber nigdy nie widziała palącej się cieczy, ale może moc uzyskana od bóstwa byłaby w stanie czegoś takiego dokonać?
Sypniecie ziemią nic nie dało, ciecz zachowywała się jak olej i wyglądała jak woda. Mogła spróbować potraktować ją energią...
Podjęła więc taką próbę. Obecność tej cieczy działała jej po prostu na nerwy. Jeśli smok to wypił i oszalał i to ta ciecz tak cuchnęła Skazą, to należało ją usunąć zupełnie. Póki co lepszego pomysłu niż neutralizacja energią Amber nie miała.
Ciecz przewodziła energie świetnie, spaliła się zostawiając mały zwęglony ślad...
Wilkołaczyca zaczęła niuchać i sprawdzać postrzeganiem energii czy zostały jakieś resztki tego świństwa, które ona byłaby w stanie wykryć. Chciała być dokładna. Jeśli nie to mogła wracać do miasta...
Nie pozostały, jednak Amber miała wrażenie, ze dalej czuje jego delikatną woń...
Niuchała uważnie szukając źródła. Dopuściła nawet możliwość, że draństwo znajduje się w jej futrze. Nie zamierzała odpuścić. Musiała to odszukać. Dla bezpieczeństwa...
wędrówka poprowadziła ją do lasku i niewielkiego jeziora... wodopoju. Koło niego widać było ślady jakby coś dużego kotłowało się po okolicy.
Źródło śmierdziało Skazą jak jasna cholera.
Warczenie wezbrało w jej gardle. Podjęła próbę odkażenia go w ten sam sposób co ostatnio.
Nie było to trudne, wypaliła wydzielinę szybko i smród zniknął. Na szczęście nie wyglądało na to, by jakaś inna istota zdołała zostać zakażona...
Jeszcze przez chwilę węszyła starannie upewniając się czy nic już nie śmierdzi jej Skazą. Jeśli nie, mogła wracać do miasta.
Wyglądało na to, że miejsce już jest czyste. Gdy wróciła do tawerny spotkała przed nią Carmen. Wyglądała na spokojną. Uśmiechnęła sie widząc Amber.
- Nie ma mnie chwilę, a ty już dokonujesz heroicznych czynów - zaśmiała się.
Na twarzy dziewczyny gościł wyraz zdziwienia.
- Heroicznych? - zdziwiła się. - Masz na myśli smoka? Zagrażał miastu... Wypił skażoną wodę. Udało mi się oczyścić źródło - powiedziała.
- No i świetnie sobie poradziłaś beze mnie. To dobre wieści... - powiedziała Carmen, ściskając Amber.
- Dobra... niech ja spojrzę, czego się nauczyłaś nowego - obserwowała Amber chwilę.
- W sumie... spróbuj wymyślić nową umiejętność... sama - zaproponowała kobieta. - Chodźmy na plac treningowy.
- Wymyślić? To można wymyślać takie rzeczy? - zdziwiła się.
- Ty możesz.. masz moc i ogranicza cie tylko twoja własna kreatywność... oczywiście niektóre rzeczy trudno osiągnąć określonymi metodami... ale od tego masz mnie - Carmen mrugnęła do Amber.
- No dobrze... Można spróbować - powiedziała gotowa iść za Carmen.
Dotarły na plac po raz kolejny. naukowcy z lokalnej gildii tymczasem poszli przebadać ciało smoka.
- Od czego mam zacząć? Znaczy... Jak się wymyśla nowe zdolności? - spytała.
- Pomyśl co by ci się przydało. Jaka zdolność? - zapytała Carmen.
- Chciałabym móc osłonić się... Na przykład przed ogniem smoka - bąknęła przypominając sobie smocze zionięcie
- Bariera energetyczna.. możesz zamienić moc w tarczę, która uchroni cię przed magią - odparła Carmen.
- I jak to zrobić? Przemieścić energię przed siebie? - spytała.
Raczej stworzyć osłonę wokół siebie, by mieć ochronę od każdej strony - zaproponowała Carmen.
Amber postarała się wyobrazić jakby to mogło wyglądać. Zaczęła kombinować z przesuwaniem energii. Chciała z niej utworzyć wokół siebie bańkę, która ochroniłaby ją przed inną energią.
Po czwartej próbie Amber wreszcie uzyskała zamierzony cel.. ale czarna energia zasłaniała jej widok...
- Musisz zastosować mniej energii - wyjaśniła Carmen. - Zaczyna się materializować.
- Mniej? A nie dostanę wtedy? - bąknęła.
- Energię możesz dodawać w miarę jak bezie zużywana - zauważyła Carmen.
Dziewczyna skupiła się na zmniejszeniu ilości energii w utworzonej wokół niej tarczy ochronnej.
Udało się jej po chwili. Bariera była szarawa, niemal zupełnie przezroczysta.
- Tak to ma wyglądać? - spytała Amber.
- No - Carmen skinęła głową twierdząco i się uśmiechnęła. - Masz osłonę, widzisz otoczenie... jest jak trzeba.
Amber pochłonęła więc energię, która tworzyła tarczę. Odetchnęła. - Po walce ze smokiem zrobiłam się głodna - bąknęła.
- No to wracajmy do tawerny - powiedziała Carmen. - Może znów zamówimy deser? - zaproponowała.
Energiczne kiwanie głową i fakt, że Amber aż sama znalazła drogę do gospody musiały wystarczyć za potwierdzenie. Uwielbiała desery! A przy takim spożytkowaniu energii nie groziła jej nadwaga...
Ruszyły wiec do tawerny i zamówiły jedzenie, wieczorem Carmen w oczekiwaniu na deser westchnęła cicho.
- Byłam odwiedzić Darkninga - powiedziała.
- Założyciel Mrocznej Trójcy - rzuciła Amber. Pamiętała to co opowiadała jej Carmen. Dziewczyna spojrzała na Carmen z zaciekawieniem. - Dowiedziałaś się tego co chciałaś się dowiedzieć? - spytała.
- Ta - kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Ma podopieczną - wybrankę Harmony. Obejrzałam ja sobie, rozmawiałam chwilę z Darkningiem i wróciłam - powiedziała kobieta.
Para bursztynowych oczu wpatrywała się intensywnie w Carmen. - Twój sen... To było coś poważnego? - spytała z troską.
- Nie... po prostu obawy - skrzywiła się lekko. - Wiesz... twoja obecność strasznie mnie rozmiękczyła - mrugnęła do Amber.
- Rozmiękczyła? - dziewczyna z zaciekawienie przekrzywiła głowę.
Carmen westchnęła przeciągle.
- Jak by to powiedzieć, byś zrozumiała... Ludzie czasem stają się mniej czuli, mniej podatni na emocje... "twardnieją" - powiedziała Carmen. - No ja też "stwardniałam".
- Nie wyglądasz na osobę nieczułą na emocje - powiedziała Amber.
- No patrz, a byłam. Powiem ci, ze było mi tak wygodniej - westchnęła. - Teraz robię się o niego zazdrosna...
Trybiki w wilczym łebku pracowały na wzmożonych obrotach. - O Darkninga? - spytała Amber, gdy nagle ją oświeciło.
- Tak - kobieta się zaśmiała.
- O Darkninga - powtórzyła i westchnęła.
- Jest twoim mężczyzną? - spytała.
- Hm... no właśnie tego nie jestem do końca pewna... oboje mieliśmy już różnych.. partnerów. Nigdy nam to nie przeszkadzało, teraz wreszcie mi zaczęło - bąknęła.
- Dlaczego zaczęło ci to przeszkadzać? - spytała wciąż z tą miną zdezorientowanego psiaka na twarzy. Przywykła do świata wilków, gdzie wszystko wyglądało nieco inaczej.
- Nabrałam bardziej... emocjonalnego podejścia... - Carmen westchnęła. - Psia krew, gdyby ktoś mi parę tygodni temu zacytował co powiem, to wyśmiałabym go - mruknęła i westchnęła. - Dobra, nieważne. Mamy ważniejsze zmartwienia -
Przez chwilę na twarzy Amber gościło zamyślenie. Zniknęło po chwili, a bursztynowe oczy znów spojrzały na Carmen. Dziewczyna przytuliła kobietę. Tak po prostu.
- Będę musiała go po tym wszystkim porwać na jakieś wakacje... dawno nie miał wakacji... - powiedziała kobieta, obejmując Amber.
- Ty nie myślałaś o poszukaniu sobie kogoś, kogo mogłabyś pokochać?
Amber trochę oklapła.
- Jestem wilkołakiem, nie mam watahy, nie jestem alfą - bąknęła. Przełknęła ślinę nieco nerwowo. Przez ostatnie dni starała się jakoś zapełnić pustkę w sercu, która tak bardzo jej dokuczała. Jedyne możliwości jakie znalazła to była Carmen, którą traktowała jak swoją watahę i wciąż narastająca nienawiść do istot Skazy...
Carmen myślała chwilę.
- Wiesz, ze możesz przekazać fragment swej mocy innym? - zapytała.
- Hm? - zdziwiła się Amber. Ani nie wiedziała niczego takiego, ani nie wiedziała kto by to mógł być. - Po co? Komu? - wyraziła na głos swoje myśli.
- By stworzyć sobie liczniejszą watahę, dla której byłabyś Alfą - odparła Carmen.
Ożywienie Amber, które przed chwilą okazała uleciało wraz z jej westchnieniem - Nie ma tu wilkołaków. Nie znalazłam żadnego gdy szukałam... Zemszczę się na Skazie i wtedy poszukam dokładniej. Może gdzieś jakieś tu jeszcze żyją - bąknęła.
- Możemy poszukać teraz - odparła Carmen i przeciągnęła się. - Choćby natychmiast.
- Teraz? - Amber miała poważne wątpliwości czy to ma sens. Chyba, że wilkołaki jakoś ukryłyby się przed jej zmysłami.
- Zależy czy chcesz - odparła kobieta.
- Możemy też po prostu założyć watahę złożona z innych istot... - zaproponowała Carmen.
- Nie znam się na innych istotach - bąknęła. - Już ludzie są dla mnie skomplikowani - dodała. - Ale najważniejsze jest by się zemścić - odezwała się nagle gwałtowniej i agresywniej. Nie mogła teraz myśleć o tym co będzie kiedyś, jeśli miała zniszczyć Skazę za to co ta zrobiła z jej watahą, z jej rodziną. Zaszczękała zębami.
- Dobra... jak dobrze pójdzie to jutro będziemy mogli wreszcie zaatakować skazę... my znaczy Opiekunowie i Wybrańcy - powiedziała kobieta i westchnęła.
- Zaatakować? Jak? Ja ledwo sobie ze smokiem dałam radę... - bąknęła. Amber bardzo dobrze pamiętała jak bardzo się przestraszyła smoka.
- Jak to: "ledwo"? - mruknęła Carmen. - Nie byłaś nawet draśnięta..
- Był olbrzymi... - bąknęła. - Przestraszyłam się... - dziewczyna wyglądała na mocno skonfundowaną.
- I zatłukłaś go w parędziesiąt sekund - dodała Carmen, uśmiechając się półgębkiem.
- Bo zagrażał miastu - bąknęła. Amber spiekła raka. Wstydziła się tego, że tak bardzo się bała smoka, z którym walczyła.
- No ale zrobiłaś go sama bez cudzej pomocy - stwierdziła Carmen. - Ale sporo zależy od tego czego dowie się Darkning...
Amber otrząsnęła się pozbywając się tego nieprzyjemnego wrażenia wstydu.
- Powiedziałaś mu? - rzuciła nagle zmieniając temat.
- Co? - zapytała Carmen.
- Że jesteś zazdrosna - palnęła Amber. - Zależy ci na nim przecież... Czy mu to powiedziałaś jak tam byłaś? - wyjaśniła.
- Nie... ale nie czas na to - powiedziała Carmen. - Zostawmy ten temat - westchnęła cicho.
Carmen została parę razy tknięta palcem.
- Co? - bąknęła, patrząc na Amber z kwaśna miną, acz po oczach można było poznać, że jest rozbawiona.
- Chciałam sprawdzić czy masz łaskotki - stwierdziła całkowicie niewinnie Amber.
- Taaa... - Carmen się uśmiechnęła. - Jasne... dobra z innej beczki, pamiętasz jak przez sen coś próbowało po ciebie sięgnąć? - zapytała Carmen.
Dziewczyna się wzdrygnęła.
- Tak - kłapnęła zębami.
- Trzech Wybrańców zostało wciągniętych przez Skazę do innego świata. Opiekunowie do nich dotarli i pokierowali nimi. Koniec końców wydostali się z powrotem. Darkning myśli, jak poprowadzić kontratak. W razie czego byłabyś chętna do takowego?
W odpowiedzi Amber się przemieniła i wyszczerzyła kły z głuchym warczeniem wzbierającym w piersi.
- No to trzeba poczekać do jutra, wtedy będą wieści... uspokój się i kładź. Jak chcesz walczyć to musisz być wyspana - powiedziała Carmen.
Już w ludzkiej postaci Amber westchnęła. Odwołała kombinezon by położyć się do łóżka. Znów się odezwała.
- Dlaczego to łóżko jest takie wielkie? Ludzie aż tak dużego posłania potrzebują? - spytała. Poprzednie było jednak sporo mniejsze. Amber dopiero teraz sobie przypomniała o tym.
- Ludzie lubią mieć dużo miejsca. To gwarantuje swobodę - odparła kobieta, siadając koło Amber. - No i jest dość miejsca dla mnie i ciebie - uśmiechnęła się.
- Dwa razy widziałam żebyś spała - mruknęła.
- Ale zawsze koło ciebie siedzę - zauważyła kobieta.
Amber się uniosła i krytycznie spojrzała na ilość miejsca zajmowanego przez Carmen.
- Musiałabym spać taaaak - Amber rozłożyła ręce szeroko i rozrzuciła nogi na boki - by zając nieco ponad połowę miejsca tutaj razem z tobą.
- Nikt ci nie zakazuje - Carmen się zaśmiała i pogładziła Amber po włosach.
Bez słowa dziewczyna podsunęła swoje ucho pod dłoń Carmen. Bez względu na postać uwielbiała drapanie za uchem. Skoro pojawił się pretekst...
Carmen podrapał ją za uchem.
- No dobra, teraz spać mi tu ładnie, bo jutro masz być wypoczęta - powiedziała kobieta.
- Jestem wilkołakiem... Dzisiaj się nie zmęczyłam jakoś bardzo - wzruszyła ramionami. Mimo to zakopała się znów w pościeli i chwyciła poduszkę tak by się do niej przytulić. Podjęła próbę zaśnięcia, kręcąc się co jakiś czas.
Carmen uśmiechnęła się i poczekała aż dziewczyna zaśnie, potem sama przymknęła oczy i zaczęła drzemać...