— George Bernard Shaw
Wielka, czerwona kula migocze na niebie, zwiastując kres dnia. Ulica za ulicą, niczym fala powodzi ciemność zaczyna wdzierać się do starego Londynu. Słońce jakby w rozpaczy chowa się ostrożnie za horyzontem, zostawiając bezbronnych śmiertelników i ich królestwo za sobą. Mijają sekundy, minuty, cienie zaczynają obejmować swoją powierzchnią każdy zakątek miasta. I jak za sprawą jakiejś magii, lampy wybuchają światłem jedna po drugiej, jak domino, a neony rażą swoją agresywnością. Angielskie taksówki ustawiają się w kolejce przed sygnalizacją świetlną. Czerwień z czernią biorą we władanie stolicę, i zapada noc.
Wampir: Maskarada
Londyn
City of London, noc z 5 na 6 marca, rok 2000.
Aksamitne zasłony falują na wietrze, odsłaniając stojącą na balkonie istotę, władczo opierającą dłonie o poręcz. Był to mężczyzna wysoki i równocześnie przeraźliwie szczupły, a spięte w kuc, sięgające ramion rude włosy dodawały mu dziwnie niepokojącej aury. Stał nieruchomy niczym posąg z marmuru, blady i gładki. Jego rozpięta, lniana koszula wyrywała się we wszystkie strony targana wiatrem, a tajemnicza iluzja sprawiała że włosy nie wydawały się być ani trochę poruszane podmuchami. Gdy w zalanym mrokiem apartamencie rozległ się cichy odgłos, istota ta odwróciła się ku jego źródłu tak przeraźliwie szybko, że wydawało się to nierealne. Blask księżyca oświetlił podłużną twarz o prostych, lecz jednocześnie szlachetnych rysach. Gdzieś w oddali krzyknął kruk, a po chwili spłoszone zwierze odleciało z dala od tej nienaturalnej sceny. Dźwięki przerodziły się w odgłosy powolnych, stawianych od niechcenia kroków. Oczy wampira błysnęły drapieżnie w blasku zagubionych świateł docierających tu z City. Jedno lśniło zielenią, drugie z kolei brązem. Kolejna postać kroczyła po ciemnym pokoju obdarzając swojego kompana spojrzeniem kochanka, któremu znudziło się już to samo łóżko. Wokół rozchodził się zapach czegoś, co sprawiało że wnętrzności rudowłosego posągu płonęły w pragnieniu, a ciało zaczynało poruszać się i reagować automatycznie. Sprytne oczy krwiopijcy momentalnie wypatrzyły dwóch, najwyżej osiemnastoletnich chłopców o pulchnych buziach, kręconych włoskach i czystych, zadbanych ubraniach nieśmiale podążających za swym nowym przyjacielem po omacku. Byli tacy młodzi, tacy świeży, tacy smaczni.
Twarz Saszy, mężczyzny który właśnie przybył, której nazwanie przystojną brzmiałoby jak litościwy komplement, mówiła wyraźnie - bon apetit. Nim stojący na balkonie Jean zdążył cokolwiek powiedzieć, jego towarzysz rozmył się bez słowa w ciemności, zostawiając głodnego wilka w towarzystwie dwóch niewinnych owieczek.
Wiele pięter niżej, wśród anonimowych tłumów, ochydnego brudu i smrodu zanieczyszczonego powietrza, na Saszę czekała mała, czarna taksówka. Kierowca, Hugh, był starym sługą wampira, jednym z niewielu użytecznych śmiertelników zamieszkujących Londyn. W zasadzie jakby się zastanowić nad tym co robił przez ostatnie pół roku, kiedy to woził swego pana i jego ofiary, można by go porównać do przewoźnika dusz ze Styksu. Niestety, krwiopijca zwykł wymieniać swoje sługi mniej więcej co pół roku, i po to właśnie wybierał się z taksiarzem na jego ostatni kurs.
...ta, kurwa.
W zupełnie innej części miasta, tam gdzie brytyjski akcent rdzennych angoli zasłyszany na ulicy mógł oznaczać tylko zbliżającą się Policję, pewien tępy chujek pędził na oślep przed siebie, dysząc ze zmęczenia.
Obija się o ściany, wpada w kałuże i zaraz prawie się nie potknie! Jęczy ze strachu, oglądając się za siebie! Jęk staje się piskiem gdy z oczu zaczynają lecieć mu łzy. Nogi ma niczym z gumy, ale nie odważy się stanąć. Biegnie ostatkami sił, nie patrząc na brudne od błota ubranie. Zamyka oczy, czując jak serce wyrywa mu się z piersi! To koniec, upada na ziemię ale strach nie pozwala mu pisnąć. Co to było, ten stwór, do cholery?
Śmiech. Szarmancki, leniwy śmiech. Nikogo nie widać, ale każdy powiew wiatru, każdy gwałtowny dźwięk sprawia że serce chce uciec mu przez gardło. Hałas! Ale to tylko kot. Powietrze wokół wypełnia odór kału, a leżąca w plamie własnych odchodów człowiek nie może powstrzymać się już od łkania.
Nawet nie dostrzega pary czerwonych szkiełek odbijających światło, których właściciel czai się uczepiony dachu pobliskiego garażu.
Tak zaczyna się ta historia, jak najbardziej typowo, podobnie do tysięcy innych - zabijaniem.







Znacie tą sytuację kiedy rozum sam odrzuca logiczne rozwiązanie? Na przykład kiedy jesteś w gościnie u obcego, poleconego przez znajomego fotografa, który może bardzo pomóc w twojej karierze modela, a ceną byłaby mała - jedynie zrobienie lodzika. Wchodzisz do toalety przepłukać gardło, a tam w wannie leży zmasakrowane ciało twojego starego przyjaciela, którego znasz już od wielu lat. Myślisz sobie - to jakaś ściema, ja podejdę a on wrzeszcząc rzuci się na mnie a potem wszyscy będziemy się z tego śmiać.