[Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
Ponieważ pasażer zagadał do kobiety, uznała, że wypada odpowiedzieć. Oczywiście nie powinna była tego robić odchodząc, ani stojąc odwrócona plecami do rozmówcy, więc zatrzymała się i odwróciła przodem do niego. Uśmiechnęła się lekko na myśl o Vanisie, co było nawet dobrze widziane w obecnej sytuacji.
- Dziękuję. Nie wiem czy jestem dla niego wyjątkowa, ale raczej potraktował mnie wyjątkowo. - powiedziała i uśmiechnęła się ciepło, po czym dodała - W pozytywnym znaczeniu.
Gdy Beka weszła do kokpitu i usiadła w fotelu pilota, sprawdziła szybko wszystkie wskaźniki, a następnie odpaliła silniki. Starała się nie trząść statkiem podczas startu, aby dać pasażerowi pewne poczucie komfortu.
Kilka minut później wydostała się z pola grawitacyjnego planety i zmierzała do celu podróży. Pilotowanie statku nieco ją uspokoiło i bywały momenty, że zapominała o tym, jak ciężkie może się okazać jej zadanie i jaką wartość będzie miał sukces.
Ponieważ pasażer zagadał do kobiety, uznała, że wypada odpowiedzieć. Oczywiście nie powinna była tego robić odchodząc, ani stojąc odwrócona plecami do rozmówcy, więc zatrzymała się i odwróciła przodem do niego. Uśmiechnęła się lekko na myśl o Vanisie, co było nawet dobrze widziane w obecnej sytuacji.
- Dziękuję. Nie wiem czy jestem dla niego wyjątkowa, ale raczej potraktował mnie wyjątkowo. - powiedziała i uśmiechnęła się ciepło, po czym dodała - W pozytywnym znaczeniu.
Gdy Beka weszła do kokpitu i usiadła w fotelu pilota, sprawdziła szybko wszystkie wskaźniki, a następnie odpaliła silniki. Starała się nie trząść statkiem podczas startu, aby dać pasażerowi pewne poczucie komfortu.
Kilka minut później wydostała się z pola grawitacyjnego planety i zmierzała do celu podróży. Pilotowanie statku nieco ją uspokoiło i bywały momenty, że zapominała o tym, jak ciężkie może się okazać jej zadanie i jaką wartość będzie miał sukces.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Mat
- Posty: 448
- Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
- Numer GG: 10328396
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Marcus Gladius
Cios w głowę skutecznie odrzucił i zatrzymał cios Marcusa. Stojący nad nim przeciwnik, mimo rany w goleniu, nie sprawiał wrażenia na przejętego raną. Nie chcą tracić tak cennego czasu, Marcus przeturlał się po za zasięg rąk przeciwnika. Wciąż szumiało mu w głowie, ale nie na tyle, aby go unieszkodliwić.
Kątem oka zobaczył jak nieznajomy ładnie pozbywa się napastnika. "Na pewno komandos, może to go szukałem". Gladius skupił się jednak na jego kiepskiej sytuacji. Pistolet leżał poza jego zasięgiem jak i napastnika. Nie zwlekając dłużej spróbował zerwać się z ziemi.
Sorry za krótki post, ale bez Weirda mam wąskie pole do popisu.
Cios w głowę skutecznie odrzucił i zatrzymał cios Marcusa. Stojący nad nim przeciwnik, mimo rany w goleniu, nie sprawiał wrażenia na przejętego raną. Nie chcą tracić tak cennego czasu, Marcus przeturlał się po za zasięg rąk przeciwnika. Wciąż szumiało mu w głowie, ale nie na tyle, aby go unieszkodliwić.
Kątem oka zobaczył jak nieznajomy ładnie pozbywa się napastnika. "Na pewno komandos, może to go szukałem". Gladius skupił się jednak na jego kiepskiej sytuacji. Pistolet leżał poza jego zasięgiem jak i napastnika. Nie zwlekając dłużej spróbował zerwać się z ziemi.
Sorry za krótki post, ale bez Weirda mam wąskie pole do popisu.
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Na dolnych poziomach Ula, poniżej Miasta Sług, jak nazywano rozciągający się do wysokości blisko stu metrów nad ziemią, wielopiętrowy slums o niezamieszkanych najniższych poziomach, nie było miejsca na ozdoby inne niż symbole religijne, toteż plakat zachował się blisko sześćdziesiąt lat, przez wymarłe biologicznie, zurbanizowane i zindustrializowane środowisko do którego nigdy nie dochodziło światło. Był pamiątką ostatniej ogólnoplanetarnej konskrypcji z ostatniego przypuszczonego ataku na planetę. Biorąc pod uwagę ile to czasu, pokoleniu pracującemu przekazywali relacje o niej tylko dziadkowie, którzy mogli wtedy służyć. Tutaj człowiek szybciej dojrzewał i młodo umierał, średnia długość życia stanowiła pięćdziesiąt lat. Nikt nie mógł nigdy zadbać o odpowiednie warunki pracy czy sanitarne dla kilkunastomilionowej społeczności podziemnych robotników tego Ula, jednego z trzech innych na planecie czy w ogóle któregokolwiek z podobnie skonstruowanych miast-Uli na milionie innych planet. Nikomu to też nie było potrzebne.
W tym opustoszałym pasażu jednej z głównych arterii, ulic tej podziemnej części miasta nie było jednak robotników od przynajmniej dziesięciu lat. Nie od kiedy jeden z gangów zawłaszczył sobie ten teren. Arbites zastanawiali się, jak jeden i w dodatku tak potężny gang, mimo dekady egzystencji mógł dać o sobie znać dopiero przed miesiącami, tak im jak i reszcie kryminalnej społeczności trzęsącej podobnymi miejscami. Obszar blisko dwóch hektarów, wysokości dziesięciu pięter był niezamieszkały i nikt z robotników nie miał odwagi zameldować o tym.
A może nie zdołał, biorąc pod uwagę śmierć naczelnika tej sekcji przed ponad dziewięcioma laty.
Dwoje ubranych na czarno stróży porządku z podległej Arbites elitarnej grupy Enforcers zajmującej się patrolowań tego typu okolic zajęła pozycja po obu stronach plakatu, zabezpieczając większość długości korytarza, choć mimo wyposażenia w kamizelki kuloodporne i uzbrojeni w karabiny automatyczne wzoru cadiańskiego nie czuli się pewnie. Trzeci, tak samo wyposażony podszedł do plakatu i jedną ręką sięgnął od góry między pokryty sadzą plakat a ścianę, w miejsce gdzie wiele lat temu puścił nieco klej. Tak jak oczekiwał, znalazł tam wyrwany kawałek gazety z powierzchni. To trudny do przemycenia i drogi towar, jako że nie była robotnicza a z powierzchni. Rozwinął papier i oświetlił ultrafioletem z wielofunkcyjnego urządzenia przypominającego latarkę. Tak jak podejrzewał, uwidoczniły się plamy na odpowiednich literach artykułu o zarządzeniach gubernatora. Drugą ręką poprawił mikrofon komunikatora dalekiego zasięgu.
- Macie to? Jest?
- Faulke. - odczytał z gazety strażnik.
Simon & Marcus
Oficer doskoczył do Marcusa gdy ten próbował się odsunąć. Chwycił go za włosy i podniósł, zaś Gladius krzyknął z bólu, choć i tak nikt nie mógł tego usłyszeć. W odpowiedzi trzasnął go prosto w nos, niewątpliwie łamiąc go, po twarzy napastnika pociekła krew. Ten wbrew wszystkiemu tylko uśmiechnął i rzucił Marcusem w stronę krawędzi platformy, kapitan upadł i prześlizgnął się po rozlanym smarze tuż na krawędź. Napastnik podszedł szykując się do kopnięcia, które ostatecznie pośle jego ofiarę na dół, nie dbając najwyraźniej czy ktoś to wykryje.
Simon Albriecht zobaczył całą sytuację i natychmiast zareagował, w ostatniej niemal chwili wyszarpując z kabury pistolet laserowy i trafiając go dwukrotnie w pierś, w płuco, ujrzał światło przez dziurę w mundurze i człowieku.
Wbrew wszystkiemu oficer nie zawył z bólu, choć cofnął się w panice szukając osłony, mimo iż postrzelenie powinno go zabić albo zmusić do wicia się z bólu. Albriecht wykorzystał moment na zabicie celnym strzałem między oczy leżącego przed nim żołnierza i podbiegł za najbliższe skrzynie załadunkowe, uzyskując osłonę ze strony drugiego Gwardzisty przebywającego w lądowniku. Marcus nie zastanawiał się nad tym, wykorzystał okazję i rzucił się w stronę własnego pistoletu laserowego. Oficer wyskoczył za nim, chwytając go za nogę i przewracając. Simon miał wroga jak na widelcu, jednak nim oddał strzał w głowę został potężnie trafiony w plecy kolbą karabinu. Normalny człowiek mógłby się ugiąć, jednak komandos wykonał przewrót w przód nim drugi cios, który miał roztrzaskać mu kręgosłup, trafił. Obrócił się, chcąc wykończyć Gwardzistę szybkim strzałem ten jednak szybko pochwycił jego nadgarstek i laserowa wiązka została posłana w niebo, obaj mężczyźni weszli zaś w zwarcie na ziemi.
Podobnie było u Marcusa, który kopnął z całej siły własnego napastnika, jeszcze bardziej rozkwaszając jego nos, gdy krew prysła i zabawiła na czerwono jego tatuaż. Ten jednak nie ustąpił, szarpnął potężnie starszym mężczyzną, ciągnąc go twarzą po ziemi. Po chwili Marcus został ponownie podniesiony za mundur, zaś wrogi oficer pochylił się nad nim prezentując z bliska opiłowane na siekacze i ozdobione metalem zęby. Teraz, ze zmasakrowaną twarzą, robił paskudne wrażenie. Zanim kapitan zdążył go uderzyć lub przerwać chwyt, oponent potężnie i silnie... wgryzł się w jego obojczyk i szyję, szarpiąc ciało aż do kości w niemal konwulsyjnym, zwierzęcym ruchu. Oficer nie mógł przerwać krzyku, ból był niewyobrażalny, czuł że zęby dochodzą do kości i kruszą ją.
Tłukł wroga po omacku, próbował chwycić broń, stracił nadzieję i sądził że zginie tutaj, aż natrafił na wojskowy nóż w cholewie wierzgającego na nim wroga. Próbował silnie wyszarpnąć zaklinowany nóż.
Albriecht łokciem trafił oponenta w szczękę, w śmiałym posunięciu odpuszczając pistolet, nie dopuszczając do ograniczenia swej manewrowości. Gdy przeciwnik próbował wycelować, obalił go kopniakiem w twarz, przeskoczył nad nim i podniósł upuszczony karabin laserowy, w perfekcyjnie wymierzonym ruchu obracając się i wytrącając nową bronią pistolet przeciwnikowi z ręki. Kolejne wymierzone uderzenie rozbiło czaszkę wroga, strzał w serce dla pewności załatwił sprawę. Przez chwilę rozważał obezwładnienie żołnierza w celu późniejszego przesłuchania. Jednak tatuaż ich dowódcy najlepiej świadczył, iż nic by to nie dało. Poza tym musiał pomóc nowoprzybyłemu, kim by nie był. Podbiegł i ujrzał szamoczących się walczących, chciał wypalić, ale bał się że strzał przejdzie przez ciało wroga i trafi jego ofiarę.
Nóż wreszcie poszedł, Marcus z całą swą siłą zatopił go w tyle głowy wroga. Ostrze przeszło przez potylicę i ścianę gardła, prezentując się niczym metalowy jęzor obok szeregu ostrych zębów także ozdobionych metalem. Oficer w jednej chwili wyrwał się i zagulgotał, świadomość go momentalnie opuszczała, na twarz kapitana zaś polała się struga czarnej, zakażonej krwi wymieszanej z odrażającą śliną. Próbował zrzucić umierającego przeciwnika, gdy ten nagle, z unieruchomioną groteskowo na ostrzu głową, spróbował wbić palce w wyrwaną w ciele Marcusa ranę. Zrobiłby to, zapewne miażdżąc fragment tętnicy, której cały czas szukał, jednak strzał karabinu laserowego trzymanego przez Kasrkina w nieruchomy czerep niemal niezabijalnego wroga uratował Marcusa, bezwładne ciał padło sztywno obok mężczyzny.
Valkyria bez oznaczeń, ta z sąsiedniej platformy, z której nikt nie wysiadł ani do której nikt nie wsiadł, czyniąca harmider i jazgot silników, wystartowała z powrotem w stronę okrętu by nie powrócić...
Beka Ryder
Obecność krążownika na orbicie nie była dla Beki problemem, przy licznych wahadłowcach kursujących w obie strony pojedynczy obiekt, znacznie oddalony od krążownika, gdy pojawi się na sonarach patrolowych zostanie zignorowany przez załogę jako błąd odczytu albo problem patrolowców, wyposażonych w optyczne, termiczne a nawet magnetyczne metody odnajdywania okrętów, jednak na tyle ograniczone (zwłaszcza wobec aktualnie dostępnych technologii kamuflujących, nierzadko bazujących na zakazanej w użyciu doskonałej technologii kamuflującej rasy, do której przynależał jej pasażer), że patrolujący musieli liczyć głównie na szczęście i nawet niektórzy kupcy przemieszczający się między planetami instalowali odpowiednie systemy dla unikania zgłoszeń startu by uniknąć opłat. Było to w pewnym stopniu, wszak patrolowcy napotkawszy nierejestrowaną jednostkę najpierw otwierali ogień, którego znaczną siłę posiadali, później zadawali pytania tym co przeżyją.
Po opuszczeniu planety i blisko dwóch godzinach lotu jej własny, zaawansowany sonar pokładowy odkrył inny obiekt, wielkości lekkiego krążownika, behemota jak na te warunki przestrzeni, w zasięgu dwóch godzin, niemal po drodze. Było to dziwne, zwłaszcza że Flota powinna w takim wypadku wiedzieć o tym i zająć się tę kwestią, natomiast wiadome było, że żaden okręt Imperialny poza tym krążownikiem nie miał mijać planety przy użyciu konwencjonalnego napędu, przynajmniej w ciągu nadchodzącej terrańskiej doby...
To mógł być... wrak. A to oznaczało spore niebezpieczeństwo, gdyż eksplozja któregokolwiek głównego systemu okrętu tej klasy zniszczyłaby jej jednostkę z odległości setek kilometrów.
Volcatius
Rycerz wpadł przez pomieszczenia techników do wielkiego hangaru, gdzie w dwóch rzędach wszerz stało około pięćdziesięciu lądowników i dalej w wydzielonym miejscu samotny Thunderhawk, który jako jedyny posiadał własne pole ochrony przed efektami podróży w Osnowie i mógł mieć serwitorów-pilotów. Wiedząc, że przeciwnicy od razu go namierzą cieplnie, ruszył w tamtą stronę, biegnąc pod jednym rzędem lądowników, których nazwy nie pamiętał. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie skorzystać z kapsuł Dreadclaw, które mogły ponownie wystartować, stwierdził jednak że ani dziewczynka, ani nawigator nie przeżyliby lądowania przeznaczonego dla Astartes prosto do strefy walki.
Spod płazu jednego z lądowników wyskoczył za Marine'a komandos ze strzelbą bojową i posłał potężny pocisk w plecy Volcatiusa. Pancerz wytrzymał, choć Kronikarz niemal się przewrócił. Domyślał się już jaką taktykę obiorę wrogowie i nie odwracając się rzucił przeciwnikiem przy pomocy psioniki w swoją stronę. Poczuł trafienie w naramiennik, gdy niewidoczny acz wyczuwany pod Thunderhawkiem snajper trafił go. Reszta pozostała w ukryciu i nie kontynuowała ataku, widząc jak bezpośrednie natarcie pechowego komandosa zakończyło się bezlitosnym przyciągnięciem go do stóp Volcatiusa i przebiciem khopeshem.
Volcatius zaczął biec, wiedząc że choć wiązki laserowe broni jego oponentów mogą przebić pancerz energetyczny, snajper jest zdecydowanie najgroźniejszy. Widząc desperacki acz konsekwentnie realizowany plan Astartes, komandosi zajęli pozycje pod lądownikami, ostrzeliwując go z broni laserowej zza płozów na których stały lądowniki. Poczuł jakby rozżarzone do białości żelazne gwoździe ktoś wbił mu w bok, przynajmniej trzy, cztery. Snajper wychylił się i trafił Volcatiusa prosto w wizjer, oko na hełmie, powodując że jego głowa odskoczyła i niemal padł, stracił na moment zupełnie orientację gdy drugi wizjer i wszystkie systemy jego hełmu zwariowały, zaś długi pisk ostrzegawczy wbił się do jego uszu nakazując mu poszukać osłony. Oddzielił się jednak od wzroku i słuchu i kierując jedynie swym paranormalnym zmysłem, mimo licznych drobnych ran od lasera spowodowanych chwilą otumanienia, wyciągnął przed siebie dłoń z pistoletem i z odległości piętnastu metrów oddał strzał do przeciwnika, który schylił się za płozą Thunderhawka. Błękitna kula plazmy, oświetliwszy swym przelotem ciemne pomieszczenie niebieską poświatą, gładko przetopiła fragment, w który trafiła i anihilowała szyję, głowę i fragment piersi snajpera nim zdołał się zorientować, że został trafiony. Resztka spalonego ciała i broń padły z brzękiem.
Porzucić osłonę! Porzucić osłonę! Wycofujemy się! usłyszał myśli sierżanta Volcatius. Nie zamierzał jednak dopuścić do przegrupowania się. Był pomiędzy jednym z nich a wyjściami, pozostali dwaj zaś także nie byli daleko. Kumulując swój gniew i wściekłość posłał wiązkę energii w najdalszego komandosa, i przerwał jego sprint do drzwi gdy wizualna manifestacja przesłanej energii elektrycznej zetknęła się z jego pancerzem. Nastąpiło zwarcie, elektryczne systemy pancerza wybuchały przez opór i żołnierz w środku został usmażony żywcem. Wyczuwając, że jego towarzysz przeskakuje nad jego ciałem i dalej ucieka, posłał kolejną wiązkę plazmy która zakończyła żywot szturmowca.
Obrócił się ku ostatniemu, dowódcy, akurat gdy ten z wrzaskiem pełnym pierwotnego lęku jak i nienawiści skoczył na Marine'a z wojskowym nożem w jednym reku i szablą energetyczną w drugim, przebijając drugą bronią prawe przedramię kronikarza, pierwszą zaś próbując przebić osłabiony wizjer jego hełmu. Impet skoku i osłabienie zarówno samego Volcatiusa, jak i serwosystemów jego pancerza sprawiło, że Marine wreszcie się przewalił, przeciwnik na nim atakował raz po raz. W końcu Astartes, zebrawszy w sobie całą siłę, uderzeniem drugiej ręki z której wypuścił khopesz uderzył go w pierś posyłając na dwa metry w tył i na podłogę. Podniósł się równocześnie z przeciwnikiem, broń pod wpływem psionicznego wezwania swego pana sama powędrowała mu do dłoni. Przeciwnik znów natarł, skoordynowanie tym razem, zasypując górującego nad nim Marine'a gradem ciosów obu broni, które zamienił w ręku by nóż był groźny dla drugiej, przebitej już ręki jego nemezis. Nie chciał, by Astartes mógł blokować ciosy karwaszem.
Komandos atakował raz za razem, jednak mimo ran i nawet walcząc jednorącz Volcatius uzyskał przewagę nad wrogiem, jego doskonałe zdolności szermiercze i dziesięciolecia doświadczeń oraz nadludzki refleks przeważyły nad wściekłością szturmowca. Przeszedł do ataku, wyprowadzając niespodziewany, potężny cios z góry, zdolny przepołowić wroga. Komandos skrzyżował swe ostrza nad głową, wiedząc, że nie zdoła odskoczyć i zakleszczył ostrze Marine'a. Wtedy Volcatius ranną ręką wyprowadził cios w pierś sierżanta, łamiąc swą siłą do wewnątrz płytę pancerza na piersi sierżanta i posłał go na siedem metrów w tył, powodując iż mężczyzna wypuścił szablę i grzmotnął plecami o lądownik, jeszcze bardziej niszcząc pancerz, który musiał połamać mu żebra, mostek i utrudniać oddychanie...
Volcatius rozejrzał się, żaden z jego wrogów nie był już zdolny do walki ani ucieczki.
Oto stał, ranny ale zwycięski, zdobył sterburtowy hangar. Zaczął widzieć na drugie oko, choć wizjer był chyba permamentnie uszkodzony, tak jak spękana była jego rękawica od ostatniego ciosu. Biorąc pod uwagę, czego dokonał, i tak mógł tylko złożyć dziękczynną modlitwę do Imperatora...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Mat
- Posty: 448
- Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
- Numer GG: 10328396
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht i Marcus Gladius
Simon podbiegł szybko do leżącego na ziemi przybysza. Z daleka nie potrafił ocenić w jakim znajduje się stanie, a coś mu mówiło, że jeśli nie zainterweniuje to życie nieoczekiwanego sojusznika może się szybko skończyć. Zdecydowanie za szybko. Zamierzał pomóc biedakowi jeśli będzie mógł. Sprzymierzeniec w jego sytuacji był na wagę złota.
Po chwili dotarł do leżącego towarzysza i pochylił się nad nim.
- Co się stało? Możesz mówić? - Musiał uzyskać podstawowe informacje na temat rannego mężczyzny.
Marcus otworzył oczy. Szarpiący ból rozlewał się po całym ciele, epicentrum zaś mieściło się w okolicach obojczyka. "Ja pier****, z czym walczyliśmy że samymi zębami rozgryzł mi kość"? Ból pozwolił mu się jednak skupić. Zobaczył towarzysza walki podbiegającego do niego z dość nie wyraźną miną. Podstawowe pytanie pomogło Gladiusowi się skupić, aby odpowiedzieć.
- Mogę. Ten którego przed chwilą zabiłeś próbował mnie zjeść, ale tak ogólnie nic mi nie jest- Odpowiedział sarkastycznie mimo całej sytuacji. Zobaczył kątem oka, jak Valkyria leniwie podnosi się i odlatuje. " Że też nie mógł parę minut szybciej, pomoc by się przydała".
- No to dobrze trzymaj się jakoś... A tak swoją drogą jestem Simon Albriecht i dzięki za pomoc... Uuu... - Tylko na tyle było stać Simona, gdy bliżej przyjrzał się ranie towarzysza.
-Brakowało mi słów pocieszenia... Jestem Marcus Gladius miło mi cię poznać w ten kwiecisty i radosny dzień- Powiedział po czym skierował wzrok na ranę. - Nie wiem jak ty, ale ja nie noszę przy sobie zestawu małego chirurga. Jeśli możesz zjedź na dół, siedzą tam żołnierze grają w karty. Jeśli bedziemy mieli szczęście, w co wątpię, powinni tam nadal siedzieć - Powiedział po czym wziął głęboki oddech zwieńczony jego jękiem. - Nie wiem jak długo zostanę przytomny. Jeśli zemdleję skontaktuj się z Faulke, tu masz mój przekaźnik...
- A więc przysyła Cię Faulke? Dobrze jest spotkać bratnią duszę w takich okolicznościach...
- Tak, go zatrzymały ważne sprawy. Gdybym wiedział, że tak to się skończy, nigdy bym się tu nie wybrał.
Simon zaśmiał się.
- Nie da się ukryć, iż zaistniała sytuacja raczej nie sprzyja zawiązywaniu nowych znajomości a raczej ich... - Spojrzał wymownie na trupa - Kończeniu...
Marcus podążył za wzrokiem Simona. Trafnie stwierdzenie trzeba przyznać. Trup leżał nie winnie na ziemi, nie sprawiając wrażenia tak morderczego jak za życia.
- Wiesz co, mam nadzieje że nie masz nic przeciwko lekkiemu zabiegowi. Weź nóż z jego głowy i najlepiej jego pistolet leży gdzieś tam - Tu machnął dłonią w stronę skrzyń- i zabierz je, nie pokazuj tym na dole. Nóż natomiast wykorzystaj do wycięcia tego tatuażu na ramieniu, może się przydać. Pistolet podnieś przez tkaninę potrzebujemy dowodów i odcisków.
- Masz rację to się może przydać... Zajmę się tym a ty wytrzymaj jeszcze chwilę... Za moment się tobą zajmę...
Simon wstał i zabrał się do pracy. Musiał się spieszyć - jego towarzysz nie zdoła wytrzymać tak długo.
Simon podbiegł szybko do leżącego na ziemi przybysza. Z daleka nie potrafił ocenić w jakim znajduje się stanie, a coś mu mówiło, że jeśli nie zainterweniuje to życie nieoczekiwanego sojusznika może się szybko skończyć. Zdecydowanie za szybko. Zamierzał pomóc biedakowi jeśli będzie mógł. Sprzymierzeniec w jego sytuacji był na wagę złota.
Po chwili dotarł do leżącego towarzysza i pochylił się nad nim.
- Co się stało? Możesz mówić? - Musiał uzyskać podstawowe informacje na temat rannego mężczyzny.
Marcus otworzył oczy. Szarpiący ból rozlewał się po całym ciele, epicentrum zaś mieściło się w okolicach obojczyka. "Ja pier****, z czym walczyliśmy że samymi zębami rozgryzł mi kość"? Ból pozwolił mu się jednak skupić. Zobaczył towarzysza walki podbiegającego do niego z dość nie wyraźną miną. Podstawowe pytanie pomogło Gladiusowi się skupić, aby odpowiedzieć.
- Mogę. Ten którego przed chwilą zabiłeś próbował mnie zjeść, ale tak ogólnie nic mi nie jest- Odpowiedział sarkastycznie mimo całej sytuacji. Zobaczył kątem oka, jak Valkyria leniwie podnosi się i odlatuje. " Że też nie mógł parę minut szybciej, pomoc by się przydała".
- No to dobrze trzymaj się jakoś... A tak swoją drogą jestem Simon Albriecht i dzięki za pomoc... Uuu... - Tylko na tyle było stać Simona, gdy bliżej przyjrzał się ranie towarzysza.
-Brakowało mi słów pocieszenia... Jestem Marcus Gladius miło mi cię poznać w ten kwiecisty i radosny dzień- Powiedział po czym skierował wzrok na ranę. - Nie wiem jak ty, ale ja nie noszę przy sobie zestawu małego chirurga. Jeśli możesz zjedź na dół, siedzą tam żołnierze grają w karty. Jeśli bedziemy mieli szczęście, w co wątpię, powinni tam nadal siedzieć - Powiedział po czym wziął głęboki oddech zwieńczony jego jękiem. - Nie wiem jak długo zostanę przytomny. Jeśli zemdleję skontaktuj się z Faulke, tu masz mój przekaźnik...
- A więc przysyła Cię Faulke? Dobrze jest spotkać bratnią duszę w takich okolicznościach...
- Tak, go zatrzymały ważne sprawy. Gdybym wiedział, że tak to się skończy, nigdy bym się tu nie wybrał.
Simon zaśmiał się.
- Nie da się ukryć, iż zaistniała sytuacja raczej nie sprzyja zawiązywaniu nowych znajomości a raczej ich... - Spojrzał wymownie na trupa - Kończeniu...
Marcus podążył za wzrokiem Simona. Trafnie stwierdzenie trzeba przyznać. Trup leżał nie winnie na ziemi, nie sprawiając wrażenia tak morderczego jak za życia.
- Wiesz co, mam nadzieje że nie masz nic przeciwko lekkiemu zabiegowi. Weź nóż z jego głowy i najlepiej jego pistolet leży gdzieś tam - Tu machnął dłonią w stronę skrzyń- i zabierz je, nie pokazuj tym na dole. Nóż natomiast wykorzystaj do wycięcia tego tatuażu na ramieniu, może się przydać. Pistolet podnieś przez tkaninę potrzebujemy dowodów i odcisków.
- Masz rację to się może przydać... Zajmę się tym a ty wytrzymaj jeszcze chwilę... Za moment się tobą zajmę...
Simon wstał i zabrał się do pracy. Musiał się spieszyć - jego towarzysz nie zdoła wytrzymać tak długo.
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Simon zastanowił się, czy przekazać swoje podejrzenia odnośnie stanu rany kapitanowi, zdecydował jednak, że będzie po temu lepsza okazja. Wstał i ruszył do lądownika z zamiarem wydobycia spod jednego z foteli (wszak wahadłowiec projektowany był z myślą o transporcie oficerów) Awaryjny Zestaw Medyczny, będący o wiele więcej niż zwykłą apteczką.
Komandos wszedł przez tylną rampę, starając się nie patrzeć na twarze swoich niedoszłych towarzyszy broni. Nie znał ich i nie był mu obcy widok śmierci, jednak to nie była żołnierska śmierć. Mocowali się ze skomplikowanym mechanizmem pasów, gdy wszedł uzbrojony gwardzista. Nie udało im się oswobodzić, o czym świadczyły nie tylko grymasy bólu, ale także trzydziestocentymetrowej średnicy otwory w okolicach mostka i serca...
Wyszarpnął z mocowania pod miejscem ochroniarza sporą, ważącą przynajmniej dziesięć kilogramów metalową walizkę. Upewnił się, że jest hermetycznie zamknięta i zabrał ze sobą, wracając do rannego. Ułożył ją obok i otworzył, z niemałym trudem zrywając zawleczki zabezpieczające. Usłyszał cichy syk, otwierając ją. Wewnątrz znalazł na wierzchu opakowanych w różnych metalowych pojemnikach i puszkach, schowanych do opakowanych próżniowo w dziwną, półmatową folię podstawowy spis wszystkich medykamentów z zastosowaniem i datę - leki miały sześć lat, co oznaczało że nieotwarte, dzięki systemowi chłodzącemu wewnątrz walizki, zasilanemu przez podłączenie do akumulatora wahadłowca byłyby jeszcze zdatne ponad dekadę.
Sięgnął po parę sterylnych rękawiczek przyczepionych do pokrywy walizki i założywszy je, wyciągnął czysty nóż dwufunkcyjny, zawierający ostrze skalpela i wymienne nożyce. Przygotował strzykawkę ze środkiem przeciwbólowym i wykonał zastrzyk na szyi Marcusa po stronie przeciwnej do rany, aż ten sapnął z bólu. Po niespełna pół minuty jednak ból rozchodzący się z rany ustąpił niemal zupełnie.
Simon nie czytał listy, doskonale znał większość potrzebnych środków. Przemył ranę na ile zdołał przy pomocy aerozolu zawierającego cząsteczki wiążące mikroorganizmy, choć wiedział, że to nie wystarczy. Na końcu zmieszał zawartość dwóch słoików w piankę leczniczą w jednym z czystych pojemników i zaczął ją preparować, odpakowując przy okazji przedmiot przypominający gliniastą gąbkę. Nasączył ją dokładnie płynem i nałożył na ranę kapitana, formując tak by pokrywała ją całą, na to zaś nałożył opatrunek i zabandażował. Potem zabezpieczył resztę środków i zamknął w walizce, wierząc że przydadzą się szybciej niż za dekadę i warto zabrać to ze sobą. Wziął się za wycięcie tatuażu nożem i pobranie materiałów śledczych, gdy Marcus wstał już z jego pomocą i podszedł do krawędzi, rozglądając się w poszukiwaniu gwardzistów, których mijał w drodze tutaj. N
ikogo nie było w pobliżu przypominającej wieżę platformy lądowniczej, zapewne wezwani zostali przez jakiegoś oficera floty do pomocy przy rozładunku czegoś. Gladius zaczął się zastanawiać, w co się wpakował... Nie było już jednak możliwości odwrotu - pierwsze strzały padły, a jego od dłuższego czasu już kilka osób widziało razem z Faulke i na pewno byli zarejestrowani razem przez kamery, do których wróg mógł mieć dostęp. Zdołali przeniknąć do armii, kimkolwiek byli. Stwierdził, że nieroztropnym byłoby udać się do medyków armii, zwłaszcza, że musiałby się rozdzielić z komandosem i byłby unieruchomiony i bezbronny. Zgłoszenie tego ataku zanim zostanie odkryty oznaczało także rozdzielenie, udanie się na przesłuchanie przez Arbites i diabli wiedzą co i gdzie jeszcze... i z kim.
Do priorytetów należało poinformowanie Gerarda o zaistniałej sytuacji. Zwłaszcza, że chwilowo pozostał sam.
Volcatius
Marine obejrzał się i zobaczył, że nawigator wchodzi, lekko nieco się zataczając, ale pewnie i w miarę stabilnie, mimo błędnego wzroku o jego trzeźwości świadczył fakt, iż szeptał uspokajająco do dziewczynki trzymanej zdrową ręką. Jej głowę przyciskał do własnej piersi, chcąc jej oszczędzić widoku masakry urządzonej przez kronikarza.
Komandos wierzgnął i chciał coś powiedzieć, zapewne skląć Volcatiusa, jednak nie mając dość powietrza nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Marine obawiał się, czy nie uderzył zbyt mocno, wyglądało jednak na to, że jego życiu nic nie grozi i jedynie męczyć się będzie dopóki nikt go nie uwolni z pancerza. Akurat Volcatius nie miał nic przeciwko narzuconemu milczeniu żołnierza.
Wniósł jeńca na pokład Thunderhawka, rozmyślając o przebiegu całej tej tragicznej w skutkach misji. Zawiedli, wiedział, że szanse dostania się na Terrę w obecnym stanie są minimalne, musiał jednak zadbać o własne przeżycie aby ją wypełnić - wiadomość dla samego Imperatora była tajna i nawet Shivryda jej nie znał.
Przypomniał sobie wydarzenia na chwilę przed ucieczką... i dowódcę operacji, kapitana Nahmiana Jaeda Thera, który przygotowywał operacje w najdrobniejszych szczegółach, zakładając nawet ekstremalne sytuacje, nieważne jak nieprawdopodobne, byle misja się powiodła.
Z takiego powodu złożył petycję do Primarchy, osobiście go prosząc, sam, również jako psionik, nie tak potężny jak Kronikarz ale zaznajomiony niektórymi technikami i rytuałami ograniczającymi elastyczność, lecz wzmacniającymi konkretne zdolności... jak komunikat telepatyczny.
Pamiętał go dokładnie, jego kapitana, jego dowódcę, jego brata... A oni go zostawili.
Volcatius odpędził od siebie tę myśl, wkroczywszy po rampie, którą opuścił psionicznie, usłyszał głos, który sprawił iż uwierzył, że naprawdę mogą uciec stąd żywi.
- Jak mogę służyć? - zapytał serwitor medyczny czekający na rozkazy w centralnym przedziale pasażerskim, przed przedziałem medycznym z niskim i szerokim blatem operacyjnym przeznaczonym dla Astartes. Jeden rzut oka później Volcatius wiedział też, że obydwaj serwitorzy-piloci także są sprawni.
- Spokojnie, maleńka... - usłyszał tuż zza siebie szept nawigatora, lustrującego wnętrze Thunderhawka spojrzeniem, jakby był pogrążony w delirium - Nie bój się, będzie dobrze. Najwyraźniej Imperator przygotował dla ciebie wielkie przeznaczenie...
Jillian de Vill
Schodząc po rampie lądownika już na jednej z przypominających niewysokie wieże platformie w zmilitaryzowanym, niewielkim obszarze miasta-ula Jillian przypomniała sobie dokładnie przebieg odbytej przed sześcioma godzinami rozmowy. Jej rozkazy były, jak zwykle, dosyć nieprecyzyjne a jej zadanie wymagało zebrania dodatkowych informacji od mieszkańców miasta. Nawet jej zleceniodawca na odprawie był bardzo lakoniczny w tej kwestii, zapewne dlatego że Ordo Hereticus nie posiadało wielu informacji o zagrożeniu.
Pamiętała poprzedniego dnia jak została wezwana do gabinetu urzędnika Administratorum w części pasażerskiej okrętu. Korzystając z faktu, iż pomieszczenia zajmowane przez tę odnogę Imperialnych struktur zarządzania nie mogą być przez nikogo z zewnątrz kontrolowane, przebywał tam incognito, tylko za wiedzą kilku ważniejszych oficerów okrętowych, kapitana i nawigatora.
Wiedziała wcześniej kim jest, po znakach zbyt subtelnych dla innych, jak zapach kadzidła czy obecność od czasu do czasu okupującego pokój w bloku więziennym dla zdobycia informacji.
Nie była zdziwiona, kiedy wchodząc do kwadratowego, przypominającego ekskluzywny apartament gabinetu ujrzała na całej ścianie o krawędzi podstawy około pięciu metrów duży, charakterystyczny znak:
Wisiał,wyszyty na na drogim materiale, niczym fresk, kontrastując z bordową ścianą i będąc przynajmniej równie ekskluzywnym towarem jak biurko z prawdziwego drewna, nie syntetycznym materiałów. Równie jak przepych, uderzyć miała skromność urządzenia pomieszczenia - poza tymi elementami, dwoma krzesłami, lampą na suficie na środku pomieszczenia, stolikiem z kilkoma karafkami różnych alkoholi i pistoletem bolterowym oraz biblioteczce z nieposiadającymi tytułów tomami nic w tym miejscu nie było.
Zaś dla każdego zaproszonego znak miał pokazać, z kim ma do czynienia.
Nie była zaskoczona obecnością Inkwizytora, wiedziała, iż ktoś podlegający bezpośrednio Adeptus Terra musi być tu obecny, by w odpowiednim momencie wydać jej odpowiednie rozkazy. Jedynym, co do którego mogła mieć podejrzenia, był rzekomy członek Administratorum.
Gdy weszła przez zwykłe przejście okrętowe, przypominające nieco automatyczny właz, łysy mężczyzna, na oko w kwiecie wieku, w domyśle zapewne po siedemdziesiątce, siedział w prostym ubiorze reprezentacyjnym Ordo Hereticus i pisał coś, co ciekawe ręcznie, bez użycia sprzętu elektronicznego, zwykłym długopisem. Spostrzegłszy ją natychmiast zbadał jej sylwetkę i twarz sztucznymi oczyma i uśmiechnął się.
Haelias Neffidin, imię, jakiego używał jako agent Administratorum, nie musiało być fałszywe, jednak pragmatyczny Inkwizytor nie zamierzał zdradzać żadnego innego miana, toteż zmuszona była powiązać jego twarz z tym właśnie. mianem.
Nie zaprosił jej także by usiadła. Okręt właśnie wchodził na orbitę planety, na której zapewne przyjdzie jej działać, stąd miała otrzymać pospiesznie rozkazy i przygotować sprzęt, tak, aby nikt na pokładzie nie miał nawet czasu domyśleć się, jaki jest jej cel. Na okręcie o załodze liczącej ponad dwanaście tysięcy osób i z siedmiokrotnie liczniejszymi pasażerami nie było trudno o infiltrację wroga.
- Witam. Przykro mi, że nie mogę zaoferować zaoferować Ci, abyś usiadła i napiła się wina - bezpośrednie zwroty z pominięciem reguł grzecznościowych były normą w stosunku do osób jej pokroju - ale nie mamy zbyt wiele czasu.
Wprawdzie Jillian spodziewała się usłyszeć "podejdź proszę", ale mężczyzna mile ją zaskoczył, zachowując dobre wychowanie i okazując jej nieco szacunku, jako że wstał, podszedł do niej i wręczył plik dokumentów.
- Twoja tożsamość to Veronika Eizenszeit, prawdziwa agentka Administratorum mająca zbadać wydajność działał rządu lokalnego gubernatora i jego sprawność w administrowaniu i zarządzaniu zasobami planety w Jego imieniu. Ostatnio miała tu miejsce wielka katastrofa w sektorze robotniczym, poza tym kwitnie przestępczość i niepokoje społeczene a Gwardia nie ma zajęcia i morale żołnierzy spada. Zacznie ona działać najwcześniej za czterdzieści osiem godzin, dość szybko byś na powierzchni planety przyjęła inną tożsamość. Zdjęcie i profil psychologiczny są w kopercie, reszta służy tylko do potwierdzenia odbierającemu Cię na powierzchni oficerowi jako dowód... przydziału i rozkazów.
Jillian posłusznie odebrała kopertę, wiedząc, że przy doborze ekwipunku do całej misji, która widocznie może potrwać miesiącami, będzie mogła brać pod uwagę dużą, metalową walizkę Admnistratorum, której nikt nie skontroluje. To bardzo ułatwi zabranie większości sprzętu...
- Rozkaz jest tyle precyzyjny, co niedokładny. W półświatku stolicy znalazła się tajemnicza osobistość, stawiająca w szachu zarówno największe gangi jak i skorumpowanych urzędników utrzymywanych dla względnej kontroli, gdyż te organizacje także są zyskowne gdy nie szaleją. Gorzej, że Adeptus Arbites od dekady nie mogą pochwycić jego, jego współpracowników ani zdobyć informacji o jego celach, a te są najwidoczniej ambitne i bardzo niebezpieczne. Jego pseudonim, określenie to Jorax... a to co go wyróżnia, to że pojawił się trzy miesiące temu i błyskiem zdobył swoją pozycję. Może to zbieg okoliczności, a może celowy zabieg... marketingowy, ale nieuchwytny przywódca takiej organizacji, Jorax, niepochwycony działał na tej planecie blisko dwieście lat temu. Dlatego podejrzewamy przemyt narkotyków, w tym odmładzającego Filiaesis, albo coś związanego z moją obecnością - przynależność do zakazanego kultu i sprzyjanie wrogom, kontakty z heretykami i zdrajcami z Oka.
Zakończył odprawę, a ona upewniła się, że jej nadnaturalna pamięć zarejestrowała każdy istotny szczegół. Nie mówił nic więcej, tylko patrzył na nią wymownie, udała się zatem do wyjścia, wiedząc, że nie wymaga się od niej by w takiej sytuacji cokolwiek mówiła - albo raczej wymaga się, aby nie mówiła nic. Później będzie miała dosyć pola do manewru by utkać pajęczynę kłamstw.
- Jeszcze jeden szczegół. - rzucił, gdy była już blisko wejścia. Poczekał, aż Jillian się odwróci i dokończył:
- Arbites umorzyli śledztwo dawno, jeden z ich agentów operacyjnych prowadzi je, o ile wiem... na własną rękę. Nie pomogą ci i pytanie ich o tę sprawę z pozycji autorytetu sprawi zapewne, że omówią współpracy lub zatają szczegóły. Być może on na to wpłynął. Może wynika to z ich niezdolności sprostania kryminaliście. I ze strachu. Jeżeli będziesz szukać osoby na bieżąco z tematem, zorientuj się gdzie znajdziesz Gerrarda Faulke. To wszystko.
Wspomnienia niedawnej rozmowy przerwał jej oficer zaopatrzenia zapewne, w lokalnym wojskowym mundurze wzoru cadiańskiego z wyróżniającą go czapką oficerską, grafitowoszarą jak reszta stroju. Był lekko niedogolony i sprawiał wrażenie znudzonego, ale przenikliwe spojrzenie, które rozpoznała po jego podejrzliwym i badawczym wzroku, oraz radosnym i fałszywym, wyuczonym uśmiechu zdradzały, że zostaw tu umyślnie ustawiony... jakby któryś z jego zwierzchników chciał mieć przy pomocy swych ludzi oko na charakterystyczne osoby pojawiające się na planecie.
- Witam, kontrola pasażerów floty, czy mógłbym prosić pani godność i dokumenty identyfikacyjne? - zapytał, choć wiedziała, że ograniczy się to tylko do zaznaczenia jej obecności i puszczenia wolno. Zapewne ograniczy się to do oznaczenia jej obecności... i może to oznaczać dwie agentki Administratorum. Nie szkodzi, mogą to uznać za błąd, a przynajmniej nie zdołają tego dość szybko zweryfikować by wyparowała. Przed windą prowadzącą do platformy miał czekać jej kierowca, także oficer, który ma jej wskazać dowolny punkt na terenie części zmilitaryzowanej, skontaktować ją z kim zechce i podwieźć gdzieś jednorazowo, gdyby zaszła potrzeba. Nie byłoby trudno wyprowadzić ich w pole, ale musiała uważać, gdyż od początku była obserwowana...
Simon zastanowił się, czy przekazać swoje podejrzenia odnośnie stanu rany kapitanowi, zdecydował jednak, że będzie po temu lepsza okazja. Wstał i ruszył do lądownika z zamiarem wydobycia spod jednego z foteli (wszak wahadłowiec projektowany był z myślą o transporcie oficerów) Awaryjny Zestaw Medyczny, będący o wiele więcej niż zwykłą apteczką.
Komandos wszedł przez tylną rampę, starając się nie patrzeć na twarze swoich niedoszłych towarzyszy broni. Nie znał ich i nie był mu obcy widok śmierci, jednak to nie była żołnierska śmierć. Mocowali się ze skomplikowanym mechanizmem pasów, gdy wszedł uzbrojony gwardzista. Nie udało im się oswobodzić, o czym świadczyły nie tylko grymasy bólu, ale także trzydziestocentymetrowej średnicy otwory w okolicach mostka i serca...
Wyszarpnął z mocowania pod miejscem ochroniarza sporą, ważącą przynajmniej dziesięć kilogramów metalową walizkę. Upewnił się, że jest hermetycznie zamknięta i zabrał ze sobą, wracając do rannego. Ułożył ją obok i otworzył, z niemałym trudem zrywając zawleczki zabezpieczające. Usłyszał cichy syk, otwierając ją. Wewnątrz znalazł na wierzchu opakowanych w różnych metalowych pojemnikach i puszkach, schowanych do opakowanych próżniowo w dziwną, półmatową folię podstawowy spis wszystkich medykamentów z zastosowaniem i datę - leki miały sześć lat, co oznaczało że nieotwarte, dzięki systemowi chłodzącemu wewnątrz walizki, zasilanemu przez podłączenie do akumulatora wahadłowca byłyby jeszcze zdatne ponad dekadę.
Sięgnął po parę sterylnych rękawiczek przyczepionych do pokrywy walizki i założywszy je, wyciągnął czysty nóż dwufunkcyjny, zawierający ostrze skalpela i wymienne nożyce. Przygotował strzykawkę ze środkiem przeciwbólowym i wykonał zastrzyk na szyi Marcusa po stronie przeciwnej do rany, aż ten sapnął z bólu. Po niespełna pół minuty jednak ból rozchodzący się z rany ustąpił niemal zupełnie.
Simon nie czytał listy, doskonale znał większość potrzebnych środków. Przemył ranę na ile zdołał przy pomocy aerozolu zawierającego cząsteczki wiążące mikroorganizmy, choć wiedział, że to nie wystarczy. Na końcu zmieszał zawartość dwóch słoików w piankę leczniczą w jednym z czystych pojemników i zaczął ją preparować, odpakowując przy okazji przedmiot przypominający gliniastą gąbkę. Nasączył ją dokładnie płynem i nałożył na ranę kapitana, formując tak by pokrywała ją całą, na to zaś nałożył opatrunek i zabandażował. Potem zabezpieczył resztę środków i zamknął w walizce, wierząc że przydadzą się szybciej niż za dekadę i warto zabrać to ze sobą. Wziął się za wycięcie tatuażu nożem i pobranie materiałów śledczych, gdy Marcus wstał już z jego pomocą i podszedł do krawędzi, rozglądając się w poszukiwaniu gwardzistów, których mijał w drodze tutaj. N
ikogo nie było w pobliżu przypominającej wieżę platformy lądowniczej, zapewne wezwani zostali przez jakiegoś oficera floty do pomocy przy rozładunku czegoś. Gladius zaczął się zastanawiać, w co się wpakował... Nie było już jednak możliwości odwrotu - pierwsze strzały padły, a jego od dłuższego czasu już kilka osób widziało razem z Faulke i na pewno byli zarejestrowani razem przez kamery, do których wróg mógł mieć dostęp. Zdołali przeniknąć do armii, kimkolwiek byli. Stwierdził, że nieroztropnym byłoby udać się do medyków armii, zwłaszcza, że musiałby się rozdzielić z komandosem i byłby unieruchomiony i bezbronny. Zgłoszenie tego ataku zanim zostanie odkryty oznaczało także rozdzielenie, udanie się na przesłuchanie przez Arbites i diabli wiedzą co i gdzie jeszcze... i z kim.
Do priorytetów należało poinformowanie Gerarda o zaistniałej sytuacji. Zwłaszcza, że chwilowo pozostał sam.
Volcatius
Marine obejrzał się i zobaczył, że nawigator wchodzi, lekko nieco się zataczając, ale pewnie i w miarę stabilnie, mimo błędnego wzroku o jego trzeźwości świadczył fakt, iż szeptał uspokajająco do dziewczynki trzymanej zdrową ręką. Jej głowę przyciskał do własnej piersi, chcąc jej oszczędzić widoku masakry urządzonej przez kronikarza.
Komandos wierzgnął i chciał coś powiedzieć, zapewne skląć Volcatiusa, jednak nie mając dość powietrza nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. Marine obawiał się, czy nie uderzył zbyt mocno, wyglądało jednak na to, że jego życiu nic nie grozi i jedynie męczyć się będzie dopóki nikt go nie uwolni z pancerza. Akurat Volcatius nie miał nic przeciwko narzuconemu milczeniu żołnierza.
Wniósł jeńca na pokład Thunderhawka, rozmyślając o przebiegu całej tej tragicznej w skutkach misji. Zawiedli, wiedział, że szanse dostania się na Terrę w obecnym stanie są minimalne, musiał jednak zadbać o własne przeżycie aby ją wypełnić - wiadomość dla samego Imperatora była tajna i nawet Shivryda jej nie znał.
Przypomniał sobie wydarzenia na chwilę przed ucieczką... i dowódcę operacji, kapitana Nahmiana Jaeda Thera, który przygotowywał operacje w najdrobniejszych szczegółach, zakładając nawet ekstremalne sytuacje, nieważne jak nieprawdopodobne, byle misja się powiodła.
Z takiego powodu złożył petycję do Primarchy, osobiście go prosząc, sam, również jako psionik, nie tak potężny jak Kronikarz ale zaznajomiony niektórymi technikami i rytuałami ograniczającymi elastyczność, lecz wzmacniającymi konkretne zdolności... jak komunikat telepatyczny.
Pamiętał go dokładnie, jego kapitana, jego dowódcę, jego brata... A oni go zostawili.
Volcatius odpędził od siebie tę myśl, wkroczywszy po rampie, którą opuścił psionicznie, usłyszał głos, który sprawił iż uwierzył, że naprawdę mogą uciec stąd żywi.
- Jak mogę służyć? - zapytał serwitor medyczny czekający na rozkazy w centralnym przedziale pasażerskim, przed przedziałem medycznym z niskim i szerokim blatem operacyjnym przeznaczonym dla Astartes. Jeden rzut oka później Volcatius wiedział też, że obydwaj serwitorzy-piloci także są sprawni.
- Spokojnie, maleńka... - usłyszał tuż zza siebie szept nawigatora, lustrującego wnętrze Thunderhawka spojrzeniem, jakby był pogrążony w delirium - Nie bój się, będzie dobrze. Najwyraźniej Imperator przygotował dla ciebie wielkie przeznaczenie...
Jillian de Vill
Schodząc po rampie lądownika już na jednej z przypominających niewysokie wieże platformie w zmilitaryzowanym, niewielkim obszarze miasta-ula Jillian przypomniała sobie dokładnie przebieg odbytej przed sześcioma godzinami rozmowy. Jej rozkazy były, jak zwykle, dosyć nieprecyzyjne a jej zadanie wymagało zebrania dodatkowych informacji od mieszkańców miasta. Nawet jej zleceniodawca na odprawie był bardzo lakoniczny w tej kwestii, zapewne dlatego że Ordo Hereticus nie posiadało wielu informacji o zagrożeniu.
Pamiętała poprzedniego dnia jak została wezwana do gabinetu urzędnika Administratorum w części pasażerskiej okrętu. Korzystając z faktu, iż pomieszczenia zajmowane przez tę odnogę Imperialnych struktur zarządzania nie mogą być przez nikogo z zewnątrz kontrolowane, przebywał tam incognito, tylko za wiedzą kilku ważniejszych oficerów okrętowych, kapitana i nawigatora.
Wiedziała wcześniej kim jest, po znakach zbyt subtelnych dla innych, jak zapach kadzidła czy obecność od czasu do czasu okupującego pokój w bloku więziennym dla zdobycia informacji.
Nie była zdziwiona, kiedy wchodząc do kwadratowego, przypominającego ekskluzywny apartament gabinetu ujrzała na całej ścianie o krawędzi podstawy około pięciu metrów duży, charakterystyczny znak:
Wisiał,wyszyty na na drogim materiale, niczym fresk, kontrastując z bordową ścianą i będąc przynajmniej równie ekskluzywnym towarem jak biurko z prawdziwego drewna, nie syntetycznym materiałów. Równie jak przepych, uderzyć miała skromność urządzenia pomieszczenia - poza tymi elementami, dwoma krzesłami, lampą na suficie na środku pomieszczenia, stolikiem z kilkoma karafkami różnych alkoholi i pistoletem bolterowym oraz biblioteczce z nieposiadającymi tytułów tomami nic w tym miejscu nie było.
Zaś dla każdego zaproszonego znak miał pokazać, z kim ma do czynienia.
Nie była zaskoczona obecnością Inkwizytora, wiedziała, iż ktoś podlegający bezpośrednio Adeptus Terra musi być tu obecny, by w odpowiednim momencie wydać jej odpowiednie rozkazy. Jedynym, co do którego mogła mieć podejrzenia, był rzekomy członek Administratorum.
Gdy weszła przez zwykłe przejście okrętowe, przypominające nieco automatyczny właz, łysy mężczyzna, na oko w kwiecie wieku, w domyśle zapewne po siedemdziesiątce, siedział w prostym ubiorze reprezentacyjnym Ordo Hereticus i pisał coś, co ciekawe ręcznie, bez użycia sprzętu elektronicznego, zwykłym długopisem. Spostrzegłszy ją natychmiast zbadał jej sylwetkę i twarz sztucznymi oczyma i uśmiechnął się.
Haelias Neffidin, imię, jakiego używał jako agent Administratorum, nie musiało być fałszywe, jednak pragmatyczny Inkwizytor nie zamierzał zdradzać żadnego innego miana, toteż zmuszona była powiązać jego twarz z tym właśnie. mianem.
Nie zaprosił jej także by usiadła. Okręt właśnie wchodził na orbitę planety, na której zapewne przyjdzie jej działać, stąd miała otrzymać pospiesznie rozkazy i przygotować sprzęt, tak, aby nikt na pokładzie nie miał nawet czasu domyśleć się, jaki jest jej cel. Na okręcie o załodze liczącej ponad dwanaście tysięcy osób i z siedmiokrotnie liczniejszymi pasażerami nie było trudno o infiltrację wroga.
- Witam. Przykro mi, że nie mogę zaoferować zaoferować Ci, abyś usiadła i napiła się wina - bezpośrednie zwroty z pominięciem reguł grzecznościowych były normą w stosunku do osób jej pokroju - ale nie mamy zbyt wiele czasu.
Wprawdzie Jillian spodziewała się usłyszeć "podejdź proszę", ale mężczyzna mile ją zaskoczył, zachowując dobre wychowanie i okazując jej nieco szacunku, jako że wstał, podszedł do niej i wręczył plik dokumentów.
- Twoja tożsamość to Veronika Eizenszeit, prawdziwa agentka Administratorum mająca zbadać wydajność działał rządu lokalnego gubernatora i jego sprawność w administrowaniu i zarządzaniu zasobami planety w Jego imieniu. Ostatnio miała tu miejsce wielka katastrofa w sektorze robotniczym, poza tym kwitnie przestępczość i niepokoje społeczene a Gwardia nie ma zajęcia i morale żołnierzy spada. Zacznie ona działać najwcześniej za czterdzieści osiem godzin, dość szybko byś na powierzchni planety przyjęła inną tożsamość. Zdjęcie i profil psychologiczny są w kopercie, reszta służy tylko do potwierdzenia odbierającemu Cię na powierzchni oficerowi jako dowód... przydziału i rozkazów.
Jillian posłusznie odebrała kopertę, wiedząc, że przy doborze ekwipunku do całej misji, która widocznie może potrwać miesiącami, będzie mogła brać pod uwagę dużą, metalową walizkę Admnistratorum, której nikt nie skontroluje. To bardzo ułatwi zabranie większości sprzętu...
- Rozkaz jest tyle precyzyjny, co niedokładny. W półświatku stolicy znalazła się tajemnicza osobistość, stawiająca w szachu zarówno największe gangi jak i skorumpowanych urzędników utrzymywanych dla względnej kontroli, gdyż te organizacje także są zyskowne gdy nie szaleją. Gorzej, że Adeptus Arbites od dekady nie mogą pochwycić jego, jego współpracowników ani zdobyć informacji o jego celach, a te są najwidoczniej ambitne i bardzo niebezpieczne. Jego pseudonim, określenie to Jorax... a to co go wyróżnia, to że pojawił się trzy miesiące temu i błyskiem zdobył swoją pozycję. Może to zbieg okoliczności, a może celowy zabieg... marketingowy, ale nieuchwytny przywódca takiej organizacji, Jorax, niepochwycony działał na tej planecie blisko dwieście lat temu. Dlatego podejrzewamy przemyt narkotyków, w tym odmładzającego Filiaesis, albo coś związanego z moją obecnością - przynależność do zakazanego kultu i sprzyjanie wrogom, kontakty z heretykami i zdrajcami z Oka.
Zakończył odprawę, a ona upewniła się, że jej nadnaturalna pamięć zarejestrowała każdy istotny szczegół. Nie mówił nic więcej, tylko patrzył na nią wymownie, udała się zatem do wyjścia, wiedząc, że nie wymaga się od niej by w takiej sytuacji cokolwiek mówiła - albo raczej wymaga się, aby nie mówiła nic. Później będzie miała dosyć pola do manewru by utkać pajęczynę kłamstw.
- Jeszcze jeden szczegół. - rzucił, gdy była już blisko wejścia. Poczekał, aż Jillian się odwróci i dokończył:
- Arbites umorzyli śledztwo dawno, jeden z ich agentów operacyjnych prowadzi je, o ile wiem... na własną rękę. Nie pomogą ci i pytanie ich o tę sprawę z pozycji autorytetu sprawi zapewne, że omówią współpracy lub zatają szczegóły. Być może on na to wpłynął. Może wynika to z ich niezdolności sprostania kryminaliście. I ze strachu. Jeżeli będziesz szukać osoby na bieżąco z tematem, zorientuj się gdzie znajdziesz Gerrarda Faulke. To wszystko.
Wspomnienia niedawnej rozmowy przerwał jej oficer zaopatrzenia zapewne, w lokalnym wojskowym mundurze wzoru cadiańskiego z wyróżniającą go czapką oficerską, grafitowoszarą jak reszta stroju. Był lekko niedogolony i sprawiał wrażenie znudzonego, ale przenikliwe spojrzenie, które rozpoznała po jego podejrzliwym i badawczym wzroku, oraz radosnym i fałszywym, wyuczonym uśmiechu zdradzały, że zostaw tu umyślnie ustawiony... jakby któryś z jego zwierzchników chciał mieć przy pomocy swych ludzi oko na charakterystyczne osoby pojawiające się na planecie.
- Witam, kontrola pasażerów floty, czy mógłbym prosić pani godność i dokumenty identyfikacyjne? - zapytał, choć wiedziała, że ograniczy się to tylko do zaznaczenia jej obecności i puszczenia wolno. Zapewne ograniczy się to do oznaczenia jej obecności... i może to oznaczać dwie agentki Administratorum. Nie szkodzi, mogą to uznać za błąd, a przynajmniej nie zdołają tego dość szybko zweryfikować by wyparowała. Przed windą prowadzącą do platformy miał czekać jej kierowca, także oficer, który ma jej wskazać dowolny punkt na terenie części zmilitaryzowanej, skontaktować ją z kim zechce i podwieźć gdzieś jednorazowo, gdyby zaszła potrzeba. Nie byłoby trudno wyprowadzić ich w pole, ale musiała uważać, gdyż od początku była obserwowana...
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Szczur Lądowy
- Posty: 16
- Rejestracja: piątek, 15 stycznia 2010, 17:11
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius
Kronikarz odetchnął z wyraźną ulgą i ciężkim krokiem ruszył w stronę przedziału medycznego. Jego ciężkie kroki odbijały się przeszywającym echem stalowych buciorów uderzających o metalową podłogę lądownika. Kiedy olbrzym znalazł się przy servitorze medycznym, pochylił się i delikatnie odłożył połamanego gwardzistę na wielki stół.
- Zajmiesz się tym człowiekiem, ale za chwilę. Nawigator Shivirida potrzebuje pomocy w pierwszej kolejności. Musisz zatamować jego krwawienie i.... sam lepiej wiesz co robić.
Doszedł do wniosku, że nie ma sensu pouczać o poszczególnych czynnościach kogoś kogo całym życiem było leczenie chorych i rannych. Patrząc na niemal bezduszną twarz servitora ujął swój hełm dłońmi zakutymi w potężnych rękawicach i powoli zsunął go ze swojej głowy. Jednocześnie obrócił się w stronę swoich towarzyszy i z lekkim zdziwieniem pomrugał oczami. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do panującego pół mroku. Nie licząc żarzącej się białym światłem lampy, która była zamontowana nad stołem medycznym z oczywistych przyczyn, w lądowniku panował charakterystyczny półmrok, podtrzymywany w przewadze nad całkowitą ciemnością jedynie przez słabe, lampki o czerwonej barwie, rozmieszczone na całej długości pojazdu. Systemy jego hełmu, chociaż były uszkodzone do tego stopnia, że widział tylko na jedno oko, do tej pory rozjaśniały mu otoczenie do tego stopnia, że czuł się tutaj jak w dzień.
- Shivirida... chodź tu zanim padniesz z wycieńczenia. Kiedy dojdziesz do siebie, opowiesz mi dokładnie co się wydarzyło.
Marine złapał się na tym, że jego słowa zabrzmiały jak rozkaz, jednak nie widział w tym niczego złego, jakby nie patrzeć, w otoczeniu trzech ograniczonych umysłowo pół maszyn pół trupów, dziecka, umierającego członka załogi i jeńca był chyba najodpowiedniejszą osobą do przejęcia dowodzenia. Odchodząc od stołu operacyjnego, odrzucił swój hełm na jeden z foteli. Po drodze przejął od nawigatora małą dziewczynkę i podnosząc ją z ziemi tak jakby sięgał po lalkę, usadził ją na w miarę wygodnie wyglądającym fotelu. Posyłając jej lekki uśmiech wyraził więcej niż mógłby w tej chwili przekazać jej słowami. Starał się być miły jak tylko mógł, wydawało mu się nawet, że z natury jest miłą istotą, ale co jak co, instynkty ojcowskie były cechą której nie posiadał nawet w najmniejszym stopniu. Zanim dotarł do servopilotów, zapewnił im wszystkim względne bezpieczeństwo poprzez zamknięcie włazu tą samą metodą którą go otworzył, nawet się przy tym nie zatrzymując.
- Startujcie natychmiast i obierzcie kurs na najbliższą zamieszkałą planetę. Musimy jak najszybciej opuścić okręt... spróbujcie wylądować we względnie bezpiecznym miejscu.
Wydając polecenie sam siadł w jednym z siedzisk przeznaczonych dla Astrates, znacznie większym niż te w przedziale pasażerskim i na tyle szerokim, że bardziej przypominało potężny tron niż zwyczajny fotel. Czekając na start chwilowo odłączył się od otaczających go wydarzeń i skupił swoje myśli na tylko jednej rzeczy. Ciele kapitana Nahmiana. Usiłował odnaleźć je wszystkimi zmysłami skrytymi przed normalnym człowiekiem, wytężając swój umysł i zdając się na łaskę Imperatora, który mógł wesprzeć go w poszukiwaniach. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił, i nie był pewien czy powinien. Usiłując przebić się przez kłębiące się myśli wszystkich żywych istot na okręcie, przez mącące osnowę agonalne jęki samego okrętu, którego duch cierpiał czując swój zbliżający się nieuchronnie koniec. Chciał przebić się przez ową plątaninę wprost do mózgu martwego kapitana, w którym jak miał nadzieję mogły błyskać jeszcze pojedyncze neurony. Chciał dotrzeć do resztek świadomości w jego martwym ciele, resztek jego duszy, woli i umysłu, które z pewnością kierowały się teraz przy niebiosom. Mogło mu się udać, chociaż nie musiało, wiedział, że w przeszłości psionicy i magowie dokonywali nie takich wyczynów, z tym, że w większości... byli to potępieni przez ludzkość szarlatani okrzyknięci mianem nekromantów. Cel był jednak ważniejszy niż czyjakolwiek opinia, tym bardziej, że wszyscy, którzy mogliby ją wygłosić, obecnie byli martwi. W głowie Volcatiusa bezustannie rozbrzmiewało jedno, niemal wykrzykiwane przez jego umysł pytanie.
- Jak brzmiała wiadomość, bracie Nahmian?
______________________________________________________________________________________________
Jillian de Ville aka Veronika Eizenszeit
Bagaże z ubraniami zostaną dostarczone na miejsce. Słowa odbijały się echem od bębenków, dobrze, miała ze sobą kwitek, włożony do portfela, umieszczony w podręcznym bagażu. Jedną tylko walizkę chciała wziąć ze sobą... Jeden tylko, nic pozornie nie znaczący niby-kufer, lśniący metalicznie z wyciąganą rączką, unoszony własnym napędem, z pozoru lekki, aczkolwiek ciężki, dziwna była jego natura. Polubiła tą rzecz, była praktyczna i wyglądała dobrze, pasowała do spódnicy, czysta symfonia kształtów i barw.
Walizka gładko sunęła tuż nad powierzchnią podłogi z cichym szumem, niedosłyszalnym wśród tego całego zgiełku... Eizenszeit, co to u licha za nazwisko?... Zajmowała swoją głowę myślami, które pozwalały jej na poruszanie się, wzdychanie i przeczesywanie kosmyków, jak Veronika Eizenszeit, która była zniecierpliwiona i wyniosła, zmierzająca do miejsca przeznaczenia. W końcu miała ważne rzeczy na głowie, na takim stanowisku zjedzenie lunchu stawało się istną katorgą rzeczowości i stosowności. Zaśmiała się w myślach, kierując poważne spojrzenie lazurowych oczu na windę, czekał tam. Nie mówiąc wiele, musiała wyglądać odpowiednio, Veronika, Vera, Niki, biorąca na poważnie swą pracę, po takim rejsie wcisnięta w białą koszulę z długim kołnierzem - zawijał się do tyłu, niczym płetwa upstrzona błękitnymi żyłkami nano-urządzeń, lśniącymi w sztucznym oświetleniu - nic nadzwyczajnego i spódnicę ołówkową o grafitowej barwie. Guziki upstrzone w srebrne esy-floresy, do tego buty, na wysokim obcasie, sięgające kolan, mocne, aczkolwiek urzekające swą delikatnością, na każdym bucie niebieska kokarda, krzyczały - patrzcie na te nogi, całkiem słusznie zresztą. Panel komunikacyjny na lewym przedramieniu, gustowny, czarny ze srebrnymi cekinami, dotykowy, kodowany, cudo, które współgrało ze słuchawką i mikrofonem, która stawały się ledwie zarysem służbowości dopiętym swym błyszczącym, misternym obliczem do jej ucha. Zwolniła kroku, powinien wyjść jej na spotkanie, pewna, że ją zauważył, skinęła głową...
Oceniła go pobieżnie, sposób chodzenia, ubiór, rysy twarzy, ewentualne modyfikacje, które posiadał bądź mógł posiadać. Posłała mu chłodny uśmiech, który wygiął w łuk zabarwione na perłowy róż usta. Blond jest wrażliwy, dlatego odpycha i przyciąga, mogła uchodzić za naturalną blondynkę, brwi również były jasne, a rzęsy widocznie pomalowane. Pozwoliła mu się odprowadzić do pojazdu, nie racząc go słowem, wystarczyło spojrzenie, ponadto było już późno, trzeba podjąć jakieś działania.
Zażyczyła sobie by zawiózł ją do apartamentu, w którym była zameldowana, w końcu na przyjazd „kontroli” wszystko było dopięte na ostatni guzik miesiące przed. Ta dbałość o urzędników ją rozczulała, gdy bezmyślnie wpatrywała się w światła i cienie miasta-ula. Iskra zdeptanej ciekawości koiła jej nerwy, nerwy, które oznajmiały, że być może nie jest gotowa, że coś się nie powiedzie. Bzdura. Misje zawsze muszą się powodzić, polityka była, jak żyjący organizm, najwyżej któryś organ obumierał, zaraz zostawał zastąpiony sprawnym. Spojrzała na oficera w roli szofera, uśmiechnęła się, nie potrzebowała jego pomocy, na tyle by dać mu to odczuć, to jej pomagało, właściwie już czuła się Veroniką... Żywotna, aczkolwiek głupiutka Jillian odeszła w niepamięć. Poczuła nagle chłód na skórze, a przynajmniej takie miała wrażenie.
- Zajmiesz się tym człowiekiem, ale za chwilę. Nawigator Shivirida potrzebuje pomocy w pierwszej kolejności. Musisz zatamować jego krwawienie i.... sam lepiej wiesz co robić.
Doszedł do wniosku, że nie ma sensu pouczać o poszczególnych czynnościach kogoś kogo całym życiem było leczenie chorych i rannych. Patrząc na niemal bezduszną twarz servitora ujął swój hełm dłońmi zakutymi w potężnych rękawicach i powoli zsunął go ze swojej głowy. Jednocześnie obrócił się w stronę swoich towarzyszy i z lekkim zdziwieniem pomrugał oczami. Jego oczy szybko przyzwyczaiły się do panującego pół mroku. Nie licząc żarzącej się białym światłem lampy, która była zamontowana nad stołem medycznym z oczywistych przyczyn, w lądowniku panował charakterystyczny półmrok, podtrzymywany w przewadze nad całkowitą ciemnością jedynie przez słabe, lampki o czerwonej barwie, rozmieszczone na całej długości pojazdu. Systemy jego hełmu, chociaż były uszkodzone do tego stopnia, że widział tylko na jedno oko, do tej pory rozjaśniały mu otoczenie do tego stopnia, że czuł się tutaj jak w dzień.
- Shivirida... chodź tu zanim padniesz z wycieńczenia. Kiedy dojdziesz do siebie, opowiesz mi dokładnie co się wydarzyło.
Marine złapał się na tym, że jego słowa zabrzmiały jak rozkaz, jednak nie widział w tym niczego złego, jakby nie patrzeć, w otoczeniu trzech ograniczonych umysłowo pół maszyn pół trupów, dziecka, umierającego członka załogi i jeńca był chyba najodpowiedniejszą osobą do przejęcia dowodzenia. Odchodząc od stołu operacyjnego, odrzucił swój hełm na jeden z foteli. Po drodze przejął od nawigatora małą dziewczynkę i podnosząc ją z ziemi tak jakby sięgał po lalkę, usadził ją na w miarę wygodnie wyglądającym fotelu. Posyłając jej lekki uśmiech wyraził więcej niż mógłby w tej chwili przekazać jej słowami. Starał się być miły jak tylko mógł, wydawało mu się nawet, że z natury jest miłą istotą, ale co jak co, instynkty ojcowskie były cechą której nie posiadał nawet w najmniejszym stopniu. Zanim dotarł do servopilotów, zapewnił im wszystkim względne bezpieczeństwo poprzez zamknięcie włazu tą samą metodą którą go otworzył, nawet się przy tym nie zatrzymując.
- Startujcie natychmiast i obierzcie kurs na najbliższą zamieszkałą planetę. Musimy jak najszybciej opuścić okręt... spróbujcie wylądować we względnie bezpiecznym miejscu.
Wydając polecenie sam siadł w jednym z siedzisk przeznaczonych dla Astrates, znacznie większym niż te w przedziale pasażerskim i na tyle szerokim, że bardziej przypominało potężny tron niż zwyczajny fotel. Czekając na start chwilowo odłączył się od otaczających go wydarzeń i skupił swoje myśli na tylko jednej rzeczy. Ciele kapitana Nahmiana. Usiłował odnaleźć je wszystkimi zmysłami skrytymi przed normalnym człowiekiem, wytężając swój umysł i zdając się na łaskę Imperatora, który mógł wesprzeć go w poszukiwaniach. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił, i nie był pewien czy powinien. Usiłując przebić się przez kłębiące się myśli wszystkich żywych istot na okręcie, przez mącące osnowę agonalne jęki samego okrętu, którego duch cierpiał czując swój zbliżający się nieuchronnie koniec. Chciał przebić się przez ową plątaninę wprost do mózgu martwego kapitana, w którym jak miał nadzieję mogły błyskać jeszcze pojedyncze neurony. Chciał dotrzeć do resztek świadomości w jego martwym ciele, resztek jego duszy, woli i umysłu, które z pewnością kierowały się teraz przy niebiosom. Mogło mu się udać, chociaż nie musiało, wiedział, że w przeszłości psionicy i magowie dokonywali nie takich wyczynów, z tym, że w większości... byli to potępieni przez ludzkość szarlatani okrzyknięci mianem nekromantów. Cel był jednak ważniejszy niż czyjakolwiek opinia, tym bardziej, że wszyscy, którzy mogliby ją wygłosić, obecnie byli martwi. W głowie Volcatiusa bezustannie rozbrzmiewało jedno, niemal wykrzykiwane przez jego umysł pytanie.
- Jak brzmiała wiadomość, bracie Nahmian?
______________________________________________________________________________________________
Jillian de Ville aka Veronika Eizenszeit
Bagaże z ubraniami zostaną dostarczone na miejsce. Słowa odbijały się echem od bębenków, dobrze, miała ze sobą kwitek, włożony do portfela, umieszczony w podręcznym bagażu. Jedną tylko walizkę chciała wziąć ze sobą... Jeden tylko, nic pozornie nie znaczący niby-kufer, lśniący metalicznie z wyciąganą rączką, unoszony własnym napędem, z pozoru lekki, aczkolwiek ciężki, dziwna była jego natura. Polubiła tą rzecz, była praktyczna i wyglądała dobrze, pasowała do spódnicy, czysta symfonia kształtów i barw.
Walizka gładko sunęła tuż nad powierzchnią podłogi z cichym szumem, niedosłyszalnym wśród tego całego zgiełku... Eizenszeit, co to u licha za nazwisko?... Zajmowała swoją głowę myślami, które pozwalały jej na poruszanie się, wzdychanie i przeczesywanie kosmyków, jak Veronika Eizenszeit, która była zniecierpliwiona i wyniosła, zmierzająca do miejsca przeznaczenia. W końcu miała ważne rzeczy na głowie, na takim stanowisku zjedzenie lunchu stawało się istną katorgą rzeczowości i stosowności. Zaśmiała się w myślach, kierując poważne spojrzenie lazurowych oczu na windę, czekał tam. Nie mówiąc wiele, musiała wyglądać odpowiednio, Veronika, Vera, Niki, biorąca na poważnie swą pracę, po takim rejsie wcisnięta w białą koszulę z długim kołnierzem - zawijał się do tyłu, niczym płetwa upstrzona błękitnymi żyłkami nano-urządzeń, lśniącymi w sztucznym oświetleniu - nic nadzwyczajnego i spódnicę ołówkową o grafitowej barwie. Guziki upstrzone w srebrne esy-floresy, do tego buty, na wysokim obcasie, sięgające kolan, mocne, aczkolwiek urzekające swą delikatnością, na każdym bucie niebieska kokarda, krzyczały - patrzcie na te nogi, całkiem słusznie zresztą. Panel komunikacyjny na lewym przedramieniu, gustowny, czarny ze srebrnymi cekinami, dotykowy, kodowany, cudo, które współgrało ze słuchawką i mikrofonem, która stawały się ledwie zarysem służbowości dopiętym swym błyszczącym, misternym obliczem do jej ucha. Zwolniła kroku, powinien wyjść jej na spotkanie, pewna, że ją zauważył, skinęła głową...
Oceniła go pobieżnie, sposób chodzenia, ubiór, rysy twarzy, ewentualne modyfikacje, które posiadał bądź mógł posiadać. Posłała mu chłodny uśmiech, który wygiął w łuk zabarwione na perłowy róż usta. Blond jest wrażliwy, dlatego odpycha i przyciąga, mogła uchodzić za naturalną blondynkę, brwi również były jasne, a rzęsy widocznie pomalowane. Pozwoliła mu się odprowadzić do pojazdu, nie racząc go słowem, wystarczyło spojrzenie, ponadto było już późno, trzeba podjąć jakieś działania.
Zażyczyła sobie by zawiózł ją do apartamentu, w którym była zameldowana, w końcu na przyjazd „kontroli” wszystko było dopięte na ostatni guzik miesiące przed. Ta dbałość o urzędników ją rozczulała, gdy bezmyślnie wpatrywała się w światła i cienie miasta-ula. Iskra zdeptanej ciekawości koiła jej nerwy, nerwy, które oznajmiały, że być może nie jest gotowa, że coś się nie powiedzie. Bzdura. Misje zawsze muszą się powodzić, polityka była, jak żyjący organizm, najwyżej któryś organ obumierał, zaraz zostawał zastąpiony sprawnym. Spojrzała na oficera w roli szofera, uśmiechnęła się, nie potrzebowała jego pomocy, na tyle by dać mu to odczuć, to jej pomagało, właściwie już czuła się Veroniką... Żywotna, aczkolwiek głupiutka Jillian odeszła w niepamięć. Poczuła nagle chłód na skórze, a przynajmniej takie miała wrażenie.
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Simon Albriecht i Marcus Gladius
Gdy Simon ukończył wreszcie zbieranie materiałów podszedł do krawędzi i stanął przy Marcusie. Z roztargnieniem spojrzał w dal.
- Nie ma co, w niezłe gówno żeśmy się wjebali... Jak tam rana?
Marcus od dłuższego czasu stał przy krawędzi myśląc w jakiego to gówno się wkopali. Simon po zebraniu potrzebnych dowodów i śladów podszedł do niego.
-Znając życie, w takie z jakiego nie wyjdziemy sami. Musimy powiadomić Faulke, choć nie wiem czy bezpiecznie będzie dzwonić z mojego komunikatora.
- Ech... Sądzę, że nie mamy większego wyboru... Potrzebujemy pomocy, nie łudziłbym się, że to koniec...
- Chwila. czy ty nie posiadasz komunikatora, albo ktoś z twoich martwych towarzyszy? Jeśli nie to chyba da się nadać przekaz ze statku.
Simon rozważył słowa Marcusa.
- Owszem można by... Aczkolwiek moim zdaniem lepiej zacząć od użycia twojego przekaźnika. I tak nie mamy nic do stracenia... A poza tym - Simon uśmiechnął się - Ty jesteś oficjalnym dowódcą. Dzwoń - Niemal wepchnął z Marcusowi jego nadajnik z powrotem w dłoń.
Marcus spojrzał z niechęcią na komunikator. Nie lubił informować o złych rzeczach. Włączył nadajnik po czym wybrał Faulke. Sygnał oczekiwania, rozbrzmiał z głośnika nadajnika.
- Odbiornik czasowo wyłączony. Wybierz 1, aby pozostawić wiadomość głosową... - rozpoczął instruktażowy monolog wyjątkowo drętwy, kobiecy głos.
- Hmm no cóż to tyle jeśli chodzi o kontakt z szefem. Wiadomości nie będziemy zostawiać jeszcze ktoś przechwyci. To co jedziemy windą na dół?
- Ech... Nie możemy tutaj wiecznie siedzieć... Pewnie niedługo wrócą ich kumple. Musimy stąd spadać. Możesz chodzić sam? - Raczej tak, ale jakichś skoków czy fikołków już nie wykonam- zakończył po czym popatrzył po pobojowisku. -Możemy pozbierać broń i amunicję, może się przydać.
Marcus przeszedł się po polu walki, zbierając karabin laserowy, dwa magazynki do niego, pistolet laserowy Aquili i nóż wojskowy. Włożył pistolet do kabury i rozejrzał się raz jeszcze w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Nagle go olśniło.
-Co ty na to aby zmienić mundury? - Zapytał.
Simon również się nieco dozbroił. Zrezygnował z dużego karabinu laserowego, jednak zdecydował się na nóż do rzucania i pistolet automatyczny.
- Nie głupi pomysł... Mimo iż nie są pierwszej jakości nie będziemy się tak rzucać w oczy... Dopóki nie podejdziemy do kogoś wystarczająco blisko, powinno być ok. Dobra Marcus czas ruszyć dupę. Przebieraj się. Nie mam zamiaru robić za komitet powitalny dla kolejnych...
Marcus szybko przebrał się po czym skierował się do windy. Teraz musieli się pośpieszyć, coś mu mówiło że Faulke może być w niebezpieczeństwie. Zobaczył jak Simon ruszył za nim. Weszli razem do klatki windy po czym ruszyli na dół.
Winda zjechała niezbyt pośpiesznie, obaj mężczyźni odczuwali napięcie, ale przez kratę zabezpieczającą windę przemysłową widzieli, że po okolicy przewija się masa załadunkowych, pilotów, techników i gwardzistów, nie wyglądało jednak na to, aby ktoś na nich czekał. Winda zatrzymała się i mogli wyjść. Na razie chyba nic im nie groziło...
Nie czekając na zaproszenie Marcus wyszedł z windy po czym odezwał się do Simona:
- Musimy trochę podejść do samochodu, zostawiłem go z dala od lądowiska.
- Ok - Komandos wyszedł za swoim towarzyszem -Spokojnie Marcus. Żadnych gwałtownych ruchów. Zachowujmy się jak gdyby nigdy nic. Dopóki nie wzbudzamy podejrzeń, jesteśmy bezpieczni...
Mężczyźni przeżyli kilka nerwowych chwil, przechodząc jak gdyby nigdy nic jedną z alejek wierzchniej platformy do zabudowanego parkingu dla oficerów. Mijali kilkanaście nie zwracających na nich uwagi poza salutującymi żołnierzami Gwardii. Ominęli też wartowników i wyglądało na to, że nikt ich nie zamierza zaczepić. Wprawdzie byli nawykli do stresu w warunkach bojowych, teraz jednak zaatakować mógł każdy i ulżyło im, gdy podeszli do zaparkowanego samochodu Faulke'a. Tunel prowadzący niżej do jednej z głównych asfaltowych arterii komunikacyjnych, po krótkiej jeździe prowadził do punktu kontrolnego, gdzie miał czekać Arbitrator. Na razie byli sami, nie mieli także ogona.
- No dobra chwilowo jesteśmy bezpieczni. Raczej mnie zastanawia czego oni mogli od nas chcieć, w szczególności od ciebie. Mimo że mieliśmy ze sobą pracować nic o tobie nie wiedziałem, natomiast oni...
Simon wsiadł do samochodu na miejsce pasażera.
- Wiesz jak jest... Czasem mimo największej ostrożności wróg wie o nas więcej niż najlepszy sojusznik... Takie są prawa wojny. Infiltracja to najlepsza metoda walki...
Widząc wsiadającego Simona, Marcus gwałtownie ruszył, wiedział że muszą się śpieszyć.
Gdy Simon ukończył wreszcie zbieranie materiałów podszedł do krawędzi i stanął przy Marcusie. Z roztargnieniem spojrzał w dal.
- Nie ma co, w niezłe gówno żeśmy się wjebali... Jak tam rana?
Marcus od dłuższego czasu stał przy krawędzi myśląc w jakiego to gówno się wkopali. Simon po zebraniu potrzebnych dowodów i śladów podszedł do niego.
-Znając życie, w takie z jakiego nie wyjdziemy sami. Musimy powiadomić Faulke, choć nie wiem czy bezpiecznie będzie dzwonić z mojego komunikatora.
- Ech... Sądzę, że nie mamy większego wyboru... Potrzebujemy pomocy, nie łudziłbym się, że to koniec...
- Chwila. czy ty nie posiadasz komunikatora, albo ktoś z twoich martwych towarzyszy? Jeśli nie to chyba da się nadać przekaz ze statku.
Simon rozważył słowa Marcusa.
- Owszem można by... Aczkolwiek moim zdaniem lepiej zacząć od użycia twojego przekaźnika. I tak nie mamy nic do stracenia... A poza tym - Simon uśmiechnął się - Ty jesteś oficjalnym dowódcą. Dzwoń - Niemal wepchnął z Marcusowi jego nadajnik z powrotem w dłoń.
Marcus spojrzał z niechęcią na komunikator. Nie lubił informować o złych rzeczach. Włączył nadajnik po czym wybrał Faulke. Sygnał oczekiwania, rozbrzmiał z głośnika nadajnika.
- Odbiornik czasowo wyłączony. Wybierz 1, aby pozostawić wiadomość głosową... - rozpoczął instruktażowy monolog wyjątkowo drętwy, kobiecy głos.
- Hmm no cóż to tyle jeśli chodzi o kontakt z szefem. Wiadomości nie będziemy zostawiać jeszcze ktoś przechwyci. To co jedziemy windą na dół?
- Ech... Nie możemy tutaj wiecznie siedzieć... Pewnie niedługo wrócą ich kumple. Musimy stąd spadać. Możesz chodzić sam? - Raczej tak, ale jakichś skoków czy fikołków już nie wykonam- zakończył po czym popatrzył po pobojowisku. -Możemy pozbierać broń i amunicję, może się przydać.
Marcus przeszedł się po polu walki, zbierając karabin laserowy, dwa magazynki do niego, pistolet laserowy Aquili i nóż wojskowy. Włożył pistolet do kabury i rozejrzał się raz jeszcze w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Nagle go olśniło.
-Co ty na to aby zmienić mundury? - Zapytał.
Simon również się nieco dozbroił. Zrezygnował z dużego karabinu laserowego, jednak zdecydował się na nóż do rzucania i pistolet automatyczny.
- Nie głupi pomysł... Mimo iż nie są pierwszej jakości nie będziemy się tak rzucać w oczy... Dopóki nie podejdziemy do kogoś wystarczająco blisko, powinno być ok. Dobra Marcus czas ruszyć dupę. Przebieraj się. Nie mam zamiaru robić za komitet powitalny dla kolejnych...
Marcus szybko przebrał się po czym skierował się do windy. Teraz musieli się pośpieszyć, coś mu mówiło że Faulke może być w niebezpieczeństwie. Zobaczył jak Simon ruszył za nim. Weszli razem do klatki windy po czym ruszyli na dół.
Winda zjechała niezbyt pośpiesznie, obaj mężczyźni odczuwali napięcie, ale przez kratę zabezpieczającą windę przemysłową widzieli, że po okolicy przewija się masa załadunkowych, pilotów, techników i gwardzistów, nie wyglądało jednak na to, aby ktoś na nich czekał. Winda zatrzymała się i mogli wyjść. Na razie chyba nic im nie groziło...
Nie czekając na zaproszenie Marcus wyszedł z windy po czym odezwał się do Simona:
- Musimy trochę podejść do samochodu, zostawiłem go z dala od lądowiska.
- Ok - Komandos wyszedł za swoim towarzyszem -Spokojnie Marcus. Żadnych gwałtownych ruchów. Zachowujmy się jak gdyby nigdy nic. Dopóki nie wzbudzamy podejrzeń, jesteśmy bezpieczni...
Mężczyźni przeżyli kilka nerwowych chwil, przechodząc jak gdyby nigdy nic jedną z alejek wierzchniej platformy do zabudowanego parkingu dla oficerów. Mijali kilkanaście nie zwracających na nich uwagi poza salutującymi żołnierzami Gwardii. Ominęli też wartowników i wyglądało na to, że nikt ich nie zamierza zaczepić. Wprawdzie byli nawykli do stresu w warunkach bojowych, teraz jednak zaatakować mógł każdy i ulżyło im, gdy podeszli do zaparkowanego samochodu Faulke'a. Tunel prowadzący niżej do jednej z głównych asfaltowych arterii komunikacyjnych, po krótkiej jeździe prowadził do punktu kontrolnego, gdzie miał czekać Arbitrator. Na razie byli sami, nie mieli także ogona.
- No dobra chwilowo jesteśmy bezpieczni. Raczej mnie zastanawia czego oni mogli od nas chcieć, w szczególności od ciebie. Mimo że mieliśmy ze sobą pracować nic o tobie nie wiedziałem, natomiast oni...
Simon wsiadł do samochodu na miejsce pasażera.
- Wiesz jak jest... Czasem mimo największej ostrożności wróg wie o nas więcej niż najlepszy sojusznik... Takie są prawa wojny. Infiltracja to najlepsza metoda walki...
Widząc wsiadającego Simona, Marcus gwałtownie ruszył, wiedział że muszą się śpieszyć.
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius
- Żyję, by służyć. - wyrecytował mechanicznie serwitor medyczny, słysząc pierwszy rozkaz Volcatiusa i nie odwracając nawet głowy lewą ręką przyciągnął zamocowany na mechanicznym, powyginanym w kulistych łożyskach metalowym pręcie szeroki panel ze środkami medycznymi. Gdy Shyvrida skinął Marine'owi głową wpatrując się w pustkę ten zaczął się zastanawiać, czy uznałby w ogóle nawigatora za przytomnego i poczytalnego gdyby nie to, że posłusznie poczłapał do serwitora, który usadził go w krześle medycznym i zaaplikował z automatycznej strzykawki sporą dawkę środka przeciwbólowego powyżej rany, następnie wziął się za przemycie całości, podłączenie aparatury ze sztuczną krwią aplikującą odpowiedni typ po diagnozie antygenowej dokonywanej przez igłę doprowadzającą. Po zatamowaniu serwitor precyzyjnymi narzędziami z kamerą sprzężoną bezpośrednio z jego mózgiem zajął się działaniem w nielicznych miejscach pod utwardzoną pianką usztywniającą nałożoną na ranę.
Nawigator w pochyłym siedzeniu odpłynął w obłoki Morfeusza, ale wyglądało na to, że przeżyje, choć Volcatius wiedział, że serwitor zmienia w ręce mechanicznie strukturę i rozłożenie nerwów i dróg krwionośnych, przygotowując ramię do obumarcia i amputacji.
Marine zajął się usadzeniem dziewczynki i próbą uspokojenia jej uśmiechem. Nie wyglądała na ani trochę uspokojoną, ale choć wyraźnie bała się go, nie patrzyła już na niego z taką nieufnością. Ciężko mu było tylko określić czy to efekty przerażenia obecnością śmiercionośnego zakutego w pancerz energetyczny kolosa czy faktem, że wyniósł ją z okrętu z niebezpieczeństwa. Choć nie wiedział, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z źródła niebezpieczeństwa. Nie miał pojęcia, sam nie pamiętał zbyt wiele ze swego życia zanim został wyniesiony do rangi syna Imperatora, a co dopiero swego dzieciństwa, nie mógł określić jej świadomości. Stwierdziwszy, że może potem będzie spokojniejsza zajął się naglącymi kwestiami.
Zanim dotarł do serwopilotów, zapewnił im wszystkim względne bezpieczeństwo poprzez zamknięcie włazu tą samą metodą którą go otworzył, nawet się przy tym nie zatrzymując.
- Startujcie natychmiast i obierzcie kurs na najbliższą zamieszkałą planetę. Musimy jak najszybciej opuścić okręt... spróbujcie wylądować we względnie bezpiecznym miejscu.
Kabina pilotów była prawie zupełnie pogrążona w ciemności, oświetlana tylko licznymi lampkami sygnalizującymi stan kanonierki. Pomocniczy serwitor siedział nieruchomo, czekając na impuls myślowy od głównego pilota, także serwitora jak się Volatiusowi wydawało. Przez chwilę serwopilot siedział nieruchomo, nie reagując, co zaczęło napawać kronikarza niezdrowymi myślami, po kilku sekundach jednak jego ręce zaczęły pracować w skoordynowany sposób nad przyrządami, tak jak i pomocniczego. Najwyraźniej były sprawne. Przynajmniej tak się wydawało. Wiedział, że na razie musi to wystarczyć, może Shivryda będzie mógł zrobić więcej potem.
Ignorując ledwie słyszalne stękanie unieruchomionego na stole we własnym pancerzu szturmowca, zasiadł w jednym z miejsc przeznaczonych dla Astartes. Volcatius skupił się na nekromantycznych praktykach. Jako purytanin legionu nie potępiał, ale tym bardziej nie pochwalał ani nie dołączył do grupy opracowującej nienaukowe, kabalistyczne niemal rytuały pomagające w większym stopniu kontrolować Osnowę, poprzez Faustowskie doznania wręcz dążące do odkrycia symboli mających nie wiadomo dlaczego znaczenie dla przemian dokonywanych przez Osnowę. Ahriman i liczna grupa znali nawet techniki nekromantyczne - on sam znał liczne rytuały, jak każdy kronikarz jego Legionu, jedynego Legionu o takich tendencjach - jednak nigdy nie dotyczyło to tak odbiegających od klasycznego zastosowania jak wypytywanie zmarłych, których duszom należał się już spokój, które miały odejść w pokoju do jego ojca. Żałował, że nie usłuchał Ahrimana na jednej z licznych rozmów z jego przyjacielem i mentorem dotyczących tego, jak to cel uświęca środki. Sam to wyznawał, ale nie nieograniczenie. Teraz wiedział, że jego mentor i przyjaciel, starszy brat miał rację.
Odczuł silny ból, nie dotyczący sfery materialnej jego umysłu. Nie widział, jak to czynią nawigatorzy, wyczuwał jednak że cały okręt jest jakby zarażony chorobą tłumiącą zupełnie dojście jasności z zewnątrz, Osnowa wydała mu się ciemna, pełna drapieżników krążących tuż poza zasięgiem jego zmysłów. Coś musiało się z nim stać, musiał nadwyrężyć swoje zdolności, Osnowa, dawniej przypominająca klarowny, oświetlony Ocean, czysty, w którym on słyszał, wydała mu się gęstą, brudną, lepką i mętną cieczą, pełną zarazy i rozkłądu, o drapieżnikach tuż poza zasięgiem wzroku.
Dawniej tak nie było.
Uznał, że to jego słabość, skupił się, wiedząc, że jego misja jest kluczowa. I wtedy... przerwał.
Otworzył ciężko oddychając oczy, wiedział, że ciśnienie miał trzykrotnie wyższe niż zazwyczaj, jego organizm rozgrzał się do temperatury niemal sześćdziesięciu stopni, waurunków, w których normalny psionik, nie Astartes, poniósłby dawno śmierć. To było straszne doświadczenie, a przez rany zupełnie zapominał początku teog wszystkiego. Kapitan Nahmian wszedł na pokład pancernika Księżycowych Wilków z ich dużego, nieznanego Tysiącowi Synów zgrupowania liczącego dwanaście okrętów. Nie wrócił. Zaczął się ostrzał od zgrupowania, które utworzyło blokadę nad zaatakowaną planetą, której oni pomogli w drodze na Terrę, uzyskawszy sygnał, że jest zaatak...
Księżycowe Wilki ostrzelały ich. Utworzyli blokadę.
Byli tam. Lokalne siły obronne nie dały rady Xenos, zielonoskórym, chociaż ponad dwieście lat nie byli problemem. Teraz zieloni masakrowali populację głównego Ula, jedynego który pozostał po trzech tygodniach.
Lokalne siły musiały doznać od kogoś zakłady.
Księżycowe Wilki tam były.
A Tysiąc Synów zboczył z drogi z ważną misją, by pomóc.
Zasadzka.
Podwójna zdrada.
Jakakolwiek nie byłaby wiadomość, To zgrupowanie musiało o tym wiedzieć. Nie znał dowódcy zgrupowania, który po akcji ratunkowej, odmówiwszy przerwania blokady zaprosił Nahmiana na pokład w celu omówienia zdarzeń na planecie.
Oni mogli nawet nie być z Księżycowych Wilków.
Volcatius szybko połączył te fakty, uznał to jednak za jedną z wielu wersji. Dopiero teraz dotarło do niego, że to może być prawda, wskutek tego, czego doznał w Osnowie.
A teraz Nahmian, jedyny znający treść wiadomości, był tak daleko... Zapewne nawet przez zaburzenia skoku przez Osnowę do przestrzeni, był już inny terrański miesiąc.
Nagle kronikarz wzdrygnął się i oślepł na swoje prawdziwe oczy, wbrew sobie słysząc komunikat, głos, który szukał jego, błyskawiczny, nie zdołał go nawet rozpoznać. Głos, który jednak mógł należeć do tylko jednej osoby i być odpowiedzią na tylko jedno, niezadane pytanie, który zwalił ciało kronikarza w prawdziwej przestrzeni z nóg, powodując zawroty głowy, które wraz ze ślepotą i głuchotą trwać miały kilka minut...
- HORUS ZDRADZIŁ!!!
Jillian de Vill
- Oczywiście, jak pani sobie życzy. - odpowiedział tak uprzejmie jak umiał oficer, oznaczenia na czapce, którą kulturalnie zdjął przy rozmowie z kobietą, świadczyły iż należał do pierwszego pułku bevronisiańskiego, znaczy tej planety. Weszli obydwoje do windy i później pokonali niedługą drogę do zejścia do parkingu z najwyższych poziomów w sekcji zmilitaryzowanej, tutaj nie było zbyt wielu żołnierzy, wokół kręciło się tylko kilku oficerów i pilotów, którzy wydawali się pokazowo wręcz pochłonięci swymi obowiązkami, jakby przypadkiem wykorzystując sprawność wyładunkową okrętu do pokazania ich działań agentce Administratorum, nie wiedząc, że Veronika, że Jillian nią nie jest. Przez całą drogę do samochodu oficer opowiadał o jakichś pierdołach, jedyną ciekawą rzeczą, którą dodał, był fakt iż należał, jak już się zorientowała, do pierwszej jednostki planetarnej podlegającej bezpośrednio gubernatorowi, ciekawa tradycja, którą najwyraźniej wykorzystano. Otworzył jej drzwi by usiadła z tyłu, spakował też jej walizkę do bagażnika, czyniąc jakiś niezobowiązujący komplement dotyczący jej znacznej siły, skoro nosiła coś takiego.
Cała podróż upłynęła na pieprzeniu bzdur i niezobowiązującej rozmowie, która zaczęła się od zleconego mu przez gubernatora opisywaniu niby w naturalny sposób miasta i jego instytucji, nie omieszkał dodać jak sprawnie działających Elliama Chriderica, Resident Majoris planety, dożywotnio od kiedy została odzyskana niemal dziesięć tysięcy lat temu. Przypomniał też, iż odległymi korzeniami gubernatorska rodzina wywodzi się od jednego z bohaterskich dowódców tamtych sił ekspedycyjnych Imperium, zwykłych żołnierzy odzyskujących z rąk obcych planetę we współpracy z Zakonem Astartes, Mrocznych Aniołów. Cała ta gadka, jakkolwiek mało prawdopodobna, miała też zrobić wrażenie na urzędniczce, choć Jillian skrawkami podświadomości wiedziała lepiej, że to najpewniej prawdziwsze niż sam oficer przypuszczał. W każdym razie nazwa Mroczne Anioły była jej dalece lepiej znana. Przypomniał też, że gubernator zyskał swą zaszczytną funkcję za męstwo w walce i zwycięstwo militarne w wojnie przeciw renegackim siłom przed pięćdziesięcioma laty.
Nic też nie wspomniał o niedawnej tragedii, o której słyszała na okręcie.
Później rozmowa przeszła na niemal równie bezsensowne tematy osobiste, prowadzona już bardziej do niechcenia, również niemal przypadkiem prawie i wyłącznie pytającego oficera. Wreszcie, po dosyć męczącej godzinie, dotarli do najekskluzywniejszego apartamentowca w Ulu, choć nie najwyższy bo ledwie trzydziestopiętrowy ponad platformę, na której się znajdował, był w centrum Ula, co stawiało go relatywnie wysoko. Tutaj "okręgi" były relatywnie płaskie i kolejne, coraz niższe pierścienie zabudowy Ula. Nie mógł być zbyt wysoki przez tradycję majestatu - za jego ekskluzywność odpowiadało nie tylko mleczne szkło i adamantytowa struktura wszelkich metalicznych elementów czy liczne złote wykończenia, stanowiące razem więcej złota niż u wszystkich jubilerów na planecie (choć złoto nie było cennym minerałem, ze względów tradycyjnych ograniczone jest jego wydobycie i wysoka jego wartość), najważniejsze było położenie i tylko położenie. Szybko zapomniała o przekazanym jej z kluczami przez oficera numerze apartamentu 177 czy o tym, że na miejscu są instrukcje kontaktu przez komunikator z recepcją, zapomniała że w restauracji apartamentowca spotka się z nią jutrzejszego południa reprezentant gubernatora.
Często widziała, to co ujrzała tym razem, jednak nigdy tak wielki, tak majestatyczny, wobec którego nawet jej świątynia była zwyczajnym widokiem. Na Terrze nigdy nie dane jej było opuścić świątyni ani zobaczyć żadnego z cudów architektonicznych planety-kolebki ludzkości, która była jedną wielką świątynią z Pałacem Imperatora na Kaukazie. Jedyne widziała na nielicznych planetach, na których dane jej było już działać.
Luksusowy, pełen przepychu apartamentowiec był żadnym widokiem w porównaniu z pałacem gubernatora, namiestnika Imperatora.
Marcus Gladius & Simon Albriecht
Żołnierze - oficerowie jechali samochodem Arbitratora w milczeniu, jak zazwyczaj znosili stres. Pełni niewypowiedzianych obaw nie byli pewni, czy szykować broń, czy zestaw medyczny. Wjechali w kilometrowej długości tunel będący dystansem zabezpieczenia od punktu kontrolnego i widzieli już wyjazd do jednej z głównych arterii komunikacyjnych, 10 poziomów od powierzchni, jak zwykle. Wyjazd był zazwyczaj otwarty, zwolnili nieco, by nie rozwalić samochodu przy podskoku na wimpach i wyjechali powoli, patrząc natychmiast na posterunek tuż po lewej, za wjazdem.
To co zobaczyli przeszło ich oczekiwania.
Faulke, wciąż w swym operacyjnym stroju Arbitratora wpadł od lewej na szybę samochodu, ręce miał unieruchomione kajdankami od tyłu, przycisnął usta do szpary uchylonej szyby.
- Marcus, oni są wszędzie, zostałem aresztowany! Jedź do apartamentu otwórz sejf, kluczyki są pod siedzeniem pasażera, ostrzeż pozostałych, znajdźcie moje nagranie z materiałami śledztwa i znajdźcie Joraxa! On za tym stoi, Arbites nie chcą śledź...
W tym momencie szarpnięty w skoordynowanym chwycie przez gwardzistę został przewrócony o kolano i przygwożdżony do ziemi przez żołnierza, którego już nie tak dawno Marcus widział po raz pierwszy przyjeżdżając tutaj. Przyszpilił jego gardło karabinem laserowym trzymanym w poprzek oburącz.
- Mam cię, gnoju! Już mi nie uciekniesz!
Dwóch innych błyskiem zajęło pozycje po drugiej stronie, mierząc Arbitratorowi w twarz.
Do samochodu zaś podszedł spokojnie człowiek znanej im obydwu rangi, nader pasujący do sytuacji...
- Przepraszam za zamieszanie panowie, ten tutaj człowiek to skorumpowany Arbitrator... dostaliśmy wiadomość od Aritratoratu, że Gerrad Faulke jest oskarżony o zamordowanie Alberta Jadolpha, Arbitratora Primusa... a sukinsyny rzadko oskarżają swoich, więc muszą mieć dobre dowody. Ach, przepraszam, gdzie moje maniery. - zasalutował kapitanowi.
- Erl Frethur, drugi pluton komisariatu. - przedstawił się. - Możecie panowie spokojnie...
- Sire, jeżeli mógłbym. - wtrącił się podchodząc dowódca posterunku, z którym Gerrard i Marcus rozmawiali wcześniej. - Ten człowiek był tu z Arbitratorem.
Komisarz spojrzał na gwardzistę i zmierzył wzrokiem Marcusa i Simona.
- Sam? - zapytał.
- Nie, sire. Czy mamy dokonać zatrzymania?
- Nie trzeba. - uniósł dłoń by przerwać gwardziście. - Nie przepadam za Arbites, ich działka, a przede wszystkim nie mamy uprawnień... - opuścił rękę, dając do zrozumienia żołnierzowi, by zajął się pojmanym "przestępcą".
- Wybaczy pan, sire, ale mam pewne obowiązki, jak widać. - dodał komisarz. - Szerokiej drogi, o ile to możliwe w ciasnych dziurach tej kreciej planety. - dodał, subtelnie dając do zrozumienia, że nie chce aby Marcus ani Simon w ogóle się odzywali, na wypadek gdyby było tu jakieś urządzenie do rejestrowania głosu. Dlaczego, mogli tylko zgadywać, gdy odwrócił się, czekając aż Gwardziści podniosą Faulke'a i odprowadzą go w stronę posterunku na "przedimprezę", tradycję stosowaną często przez komisarzy przesłuchania kogokolwiek pojmą przed przekazaniem osoby dalej, dla uzyskania informacji dla własnych korzyści.
Gladius i Albriecht zostali w samochodzie, sami.
- Żyję, by służyć. - wyrecytował mechanicznie serwitor medyczny, słysząc pierwszy rozkaz Volcatiusa i nie odwracając nawet głowy lewą ręką przyciągnął zamocowany na mechanicznym, powyginanym w kulistych łożyskach metalowym pręcie szeroki panel ze środkami medycznymi. Gdy Shyvrida skinął Marine'owi głową wpatrując się w pustkę ten zaczął się zastanawiać, czy uznałby w ogóle nawigatora za przytomnego i poczytalnego gdyby nie to, że posłusznie poczłapał do serwitora, który usadził go w krześle medycznym i zaaplikował z automatycznej strzykawki sporą dawkę środka przeciwbólowego powyżej rany, następnie wziął się za przemycie całości, podłączenie aparatury ze sztuczną krwią aplikującą odpowiedni typ po diagnozie antygenowej dokonywanej przez igłę doprowadzającą. Po zatamowaniu serwitor precyzyjnymi narzędziami z kamerą sprzężoną bezpośrednio z jego mózgiem zajął się działaniem w nielicznych miejscach pod utwardzoną pianką usztywniającą nałożoną na ranę.
Nawigator w pochyłym siedzeniu odpłynął w obłoki Morfeusza, ale wyglądało na to, że przeżyje, choć Volcatius wiedział, że serwitor zmienia w ręce mechanicznie strukturę i rozłożenie nerwów i dróg krwionośnych, przygotowując ramię do obumarcia i amputacji.
Marine zajął się usadzeniem dziewczynki i próbą uspokojenia jej uśmiechem. Nie wyglądała na ani trochę uspokojoną, ale choć wyraźnie bała się go, nie patrzyła już na niego z taką nieufnością. Ciężko mu było tylko określić czy to efekty przerażenia obecnością śmiercionośnego zakutego w pancerz energetyczny kolosa czy faktem, że wyniósł ją z okrętu z niebezpieczeństwa. Choć nie wiedział, czy w ogóle zdawała sobie sprawę z źródła niebezpieczeństwa. Nie miał pojęcia, sam nie pamiętał zbyt wiele ze swego życia zanim został wyniesiony do rangi syna Imperatora, a co dopiero swego dzieciństwa, nie mógł określić jej świadomości. Stwierdziwszy, że może potem będzie spokojniejsza zajął się naglącymi kwestiami.
Zanim dotarł do serwopilotów, zapewnił im wszystkim względne bezpieczeństwo poprzez zamknięcie włazu tą samą metodą którą go otworzył, nawet się przy tym nie zatrzymując.
- Startujcie natychmiast i obierzcie kurs na najbliższą zamieszkałą planetę. Musimy jak najszybciej opuścić okręt... spróbujcie wylądować we względnie bezpiecznym miejscu.
Kabina pilotów była prawie zupełnie pogrążona w ciemności, oświetlana tylko licznymi lampkami sygnalizującymi stan kanonierki. Pomocniczy serwitor siedział nieruchomo, czekając na impuls myślowy od głównego pilota, także serwitora jak się Volatiusowi wydawało. Przez chwilę serwopilot siedział nieruchomo, nie reagując, co zaczęło napawać kronikarza niezdrowymi myślami, po kilku sekundach jednak jego ręce zaczęły pracować w skoordynowany sposób nad przyrządami, tak jak i pomocniczego. Najwyraźniej były sprawne. Przynajmniej tak się wydawało. Wiedział, że na razie musi to wystarczyć, może Shivryda będzie mógł zrobić więcej potem.
Ignorując ledwie słyszalne stękanie unieruchomionego na stole we własnym pancerzu szturmowca, zasiadł w jednym z miejsc przeznaczonych dla Astartes. Volcatius skupił się na nekromantycznych praktykach. Jako purytanin legionu nie potępiał, ale tym bardziej nie pochwalał ani nie dołączył do grupy opracowującej nienaukowe, kabalistyczne niemal rytuały pomagające w większym stopniu kontrolować Osnowę, poprzez Faustowskie doznania wręcz dążące do odkrycia symboli mających nie wiadomo dlaczego znaczenie dla przemian dokonywanych przez Osnowę. Ahriman i liczna grupa znali nawet techniki nekromantyczne - on sam znał liczne rytuały, jak każdy kronikarz jego Legionu, jedynego Legionu o takich tendencjach - jednak nigdy nie dotyczyło to tak odbiegających od klasycznego zastosowania jak wypytywanie zmarłych, których duszom należał się już spokój, które miały odejść w pokoju do jego ojca. Żałował, że nie usłuchał Ahrimana na jednej z licznych rozmów z jego przyjacielem i mentorem dotyczących tego, jak to cel uświęca środki. Sam to wyznawał, ale nie nieograniczenie. Teraz wiedział, że jego mentor i przyjaciel, starszy brat miał rację.
Odczuł silny ból, nie dotyczący sfery materialnej jego umysłu. Nie widział, jak to czynią nawigatorzy, wyczuwał jednak że cały okręt jest jakby zarażony chorobą tłumiącą zupełnie dojście jasności z zewnątrz, Osnowa wydała mu się ciemna, pełna drapieżników krążących tuż poza zasięgiem jego zmysłów. Coś musiało się z nim stać, musiał nadwyrężyć swoje zdolności, Osnowa, dawniej przypominająca klarowny, oświetlony Ocean, czysty, w którym on słyszał, wydała mu się gęstą, brudną, lepką i mętną cieczą, pełną zarazy i rozkłądu, o drapieżnikach tuż poza zasięgiem wzroku.
Dawniej tak nie było.
Uznał, że to jego słabość, skupił się, wiedząc, że jego misja jest kluczowa. I wtedy... przerwał.
Otworzył ciężko oddychając oczy, wiedział, że ciśnienie miał trzykrotnie wyższe niż zazwyczaj, jego organizm rozgrzał się do temperatury niemal sześćdziesięciu stopni, waurunków, w których normalny psionik, nie Astartes, poniósłby dawno śmierć. To było straszne doświadczenie, a przez rany zupełnie zapominał początku teog wszystkiego. Kapitan Nahmian wszedł na pokład pancernika Księżycowych Wilków z ich dużego, nieznanego Tysiącowi Synów zgrupowania liczącego dwanaście okrętów. Nie wrócił. Zaczął się ostrzał od zgrupowania, które utworzyło blokadę nad zaatakowaną planetą, której oni pomogli w drodze na Terrę, uzyskawszy sygnał, że jest zaatak...
Księżycowe Wilki ostrzelały ich. Utworzyli blokadę.
Byli tam. Lokalne siły obronne nie dały rady Xenos, zielonoskórym, chociaż ponad dwieście lat nie byli problemem. Teraz zieloni masakrowali populację głównego Ula, jedynego który pozostał po trzech tygodniach.
Lokalne siły musiały doznać od kogoś zakłady.
Księżycowe Wilki tam były.
A Tysiąc Synów zboczył z drogi z ważną misją, by pomóc.
Zasadzka.
Podwójna zdrada.
Jakakolwiek nie byłaby wiadomość, To zgrupowanie musiało o tym wiedzieć. Nie znał dowódcy zgrupowania, który po akcji ratunkowej, odmówiwszy przerwania blokady zaprosił Nahmiana na pokład w celu omówienia zdarzeń na planecie.
Oni mogli nawet nie być z Księżycowych Wilków.
Volcatius szybko połączył te fakty, uznał to jednak za jedną z wielu wersji. Dopiero teraz dotarło do niego, że to może być prawda, wskutek tego, czego doznał w Osnowie.
A teraz Nahmian, jedyny znający treść wiadomości, był tak daleko... Zapewne nawet przez zaburzenia skoku przez Osnowę do przestrzeni, był już inny terrański miesiąc.
Nagle kronikarz wzdrygnął się i oślepł na swoje prawdziwe oczy, wbrew sobie słysząc komunikat, głos, który szukał jego, błyskawiczny, nie zdołał go nawet rozpoznać. Głos, który jednak mógł należeć do tylko jednej osoby i być odpowiedzią na tylko jedno, niezadane pytanie, który zwalił ciało kronikarza w prawdziwej przestrzeni z nóg, powodując zawroty głowy, które wraz ze ślepotą i głuchotą trwać miały kilka minut...
- HORUS ZDRADZIŁ!!!
Jillian de Vill
- Oczywiście, jak pani sobie życzy. - odpowiedział tak uprzejmie jak umiał oficer, oznaczenia na czapce, którą kulturalnie zdjął przy rozmowie z kobietą, świadczyły iż należał do pierwszego pułku bevronisiańskiego, znaczy tej planety. Weszli obydwoje do windy i później pokonali niedługą drogę do zejścia do parkingu z najwyższych poziomów w sekcji zmilitaryzowanej, tutaj nie było zbyt wielu żołnierzy, wokół kręciło się tylko kilku oficerów i pilotów, którzy wydawali się pokazowo wręcz pochłonięci swymi obowiązkami, jakby przypadkiem wykorzystując sprawność wyładunkową okrętu do pokazania ich działań agentce Administratorum, nie wiedząc, że Veronika, że Jillian nią nie jest. Przez całą drogę do samochodu oficer opowiadał o jakichś pierdołach, jedyną ciekawą rzeczą, którą dodał, był fakt iż należał, jak już się zorientowała, do pierwszej jednostki planetarnej podlegającej bezpośrednio gubernatorowi, ciekawa tradycja, którą najwyraźniej wykorzystano. Otworzył jej drzwi by usiadła z tyłu, spakował też jej walizkę do bagażnika, czyniąc jakiś niezobowiązujący komplement dotyczący jej znacznej siły, skoro nosiła coś takiego.
Cała podróż upłynęła na pieprzeniu bzdur i niezobowiązującej rozmowie, która zaczęła się od zleconego mu przez gubernatora opisywaniu niby w naturalny sposób miasta i jego instytucji, nie omieszkał dodać jak sprawnie działających Elliama Chriderica, Resident Majoris planety, dożywotnio od kiedy została odzyskana niemal dziesięć tysięcy lat temu. Przypomniał też, iż odległymi korzeniami gubernatorska rodzina wywodzi się od jednego z bohaterskich dowódców tamtych sił ekspedycyjnych Imperium, zwykłych żołnierzy odzyskujących z rąk obcych planetę we współpracy z Zakonem Astartes, Mrocznych Aniołów. Cała ta gadka, jakkolwiek mało prawdopodobna, miała też zrobić wrażenie na urzędniczce, choć Jillian skrawkami podświadomości wiedziała lepiej, że to najpewniej prawdziwsze niż sam oficer przypuszczał. W każdym razie nazwa Mroczne Anioły była jej dalece lepiej znana. Przypomniał też, że gubernator zyskał swą zaszczytną funkcję za męstwo w walce i zwycięstwo militarne w wojnie przeciw renegackim siłom przed pięćdziesięcioma laty.
Nic też nie wspomniał o niedawnej tragedii, o której słyszała na okręcie.
Później rozmowa przeszła na niemal równie bezsensowne tematy osobiste, prowadzona już bardziej do niechcenia, również niemal przypadkiem prawie i wyłącznie pytającego oficera. Wreszcie, po dosyć męczącej godzinie, dotarli do najekskluzywniejszego apartamentowca w Ulu, choć nie najwyższy bo ledwie trzydziestopiętrowy ponad platformę, na której się znajdował, był w centrum Ula, co stawiało go relatywnie wysoko. Tutaj "okręgi" były relatywnie płaskie i kolejne, coraz niższe pierścienie zabudowy Ula. Nie mógł być zbyt wysoki przez tradycję majestatu - za jego ekskluzywność odpowiadało nie tylko mleczne szkło i adamantytowa struktura wszelkich metalicznych elementów czy liczne złote wykończenia, stanowiące razem więcej złota niż u wszystkich jubilerów na planecie (choć złoto nie było cennym minerałem, ze względów tradycyjnych ograniczone jest jego wydobycie i wysoka jego wartość), najważniejsze było położenie i tylko położenie. Szybko zapomniała o przekazanym jej z kluczami przez oficera numerze apartamentu 177 czy o tym, że na miejscu są instrukcje kontaktu przez komunikator z recepcją, zapomniała że w restauracji apartamentowca spotka się z nią jutrzejszego południa reprezentant gubernatora.
Często widziała, to co ujrzała tym razem, jednak nigdy tak wielki, tak majestatyczny, wobec którego nawet jej świątynia była zwyczajnym widokiem. Na Terrze nigdy nie dane jej było opuścić świątyni ani zobaczyć żadnego z cudów architektonicznych planety-kolebki ludzkości, która była jedną wielką świątynią z Pałacem Imperatora na Kaukazie. Jedyne widziała na nielicznych planetach, na których dane jej było już działać.
Luksusowy, pełen przepychu apartamentowiec był żadnym widokiem w porównaniu z pałacem gubernatora, namiestnika Imperatora.
Marcus Gladius & Simon Albriecht
Żołnierze - oficerowie jechali samochodem Arbitratora w milczeniu, jak zazwyczaj znosili stres. Pełni niewypowiedzianych obaw nie byli pewni, czy szykować broń, czy zestaw medyczny. Wjechali w kilometrowej długości tunel będący dystansem zabezpieczenia od punktu kontrolnego i widzieli już wyjazd do jednej z głównych arterii komunikacyjnych, 10 poziomów od powierzchni, jak zwykle. Wyjazd był zazwyczaj otwarty, zwolnili nieco, by nie rozwalić samochodu przy podskoku na wimpach i wyjechali powoli, patrząc natychmiast na posterunek tuż po lewej, za wjazdem.
To co zobaczyli przeszło ich oczekiwania.
Faulke, wciąż w swym operacyjnym stroju Arbitratora wpadł od lewej na szybę samochodu, ręce miał unieruchomione kajdankami od tyłu, przycisnął usta do szpary uchylonej szyby.
- Marcus, oni są wszędzie, zostałem aresztowany! Jedź do apartamentu otwórz sejf, kluczyki są pod siedzeniem pasażera, ostrzeż pozostałych, znajdźcie moje nagranie z materiałami śledztwa i znajdźcie Joraxa! On za tym stoi, Arbites nie chcą śledź...
W tym momencie szarpnięty w skoordynowanym chwycie przez gwardzistę został przewrócony o kolano i przygwożdżony do ziemi przez żołnierza, którego już nie tak dawno Marcus widział po raz pierwszy przyjeżdżając tutaj. Przyszpilił jego gardło karabinem laserowym trzymanym w poprzek oburącz.
- Mam cię, gnoju! Już mi nie uciekniesz!
Dwóch innych błyskiem zajęło pozycje po drugiej stronie, mierząc Arbitratorowi w twarz.
Do samochodu zaś podszedł spokojnie człowiek znanej im obydwu rangi, nader pasujący do sytuacji...
- Przepraszam za zamieszanie panowie, ten tutaj człowiek to skorumpowany Arbitrator... dostaliśmy wiadomość od Aritratoratu, że Gerrad Faulke jest oskarżony o zamordowanie Alberta Jadolpha, Arbitratora Primusa... a sukinsyny rzadko oskarżają swoich, więc muszą mieć dobre dowody. Ach, przepraszam, gdzie moje maniery. - zasalutował kapitanowi.
- Erl Frethur, drugi pluton komisariatu. - przedstawił się. - Możecie panowie spokojnie...
- Sire, jeżeli mógłbym. - wtrącił się podchodząc dowódca posterunku, z którym Gerrard i Marcus rozmawiali wcześniej. - Ten człowiek był tu z Arbitratorem.
Komisarz spojrzał na gwardzistę i zmierzył wzrokiem Marcusa i Simona.
- Sam? - zapytał.
- Nie, sire. Czy mamy dokonać zatrzymania?
- Nie trzeba. - uniósł dłoń by przerwać gwardziście. - Nie przepadam za Arbites, ich działka, a przede wszystkim nie mamy uprawnień... - opuścił rękę, dając do zrozumienia żołnierzowi, by zajął się pojmanym "przestępcą".
- Wybaczy pan, sire, ale mam pewne obowiązki, jak widać. - dodał komisarz. - Szerokiej drogi, o ile to możliwe w ciasnych dziurach tej kreciej planety. - dodał, subtelnie dając do zrozumienia, że nie chce aby Marcus ani Simon w ogóle się odzywali, na wypadek gdyby było tu jakieś urządzenie do rejestrowania głosu. Dlaczego, mogli tylko zgadywać, gdy odwrócił się, czekając aż Gwardziści podniosą Faulke'a i odprowadzą go w stronę posterunku na "przedimprezę", tradycję stosowaną często przez komisarzy przesłuchania kogokolwiek pojmą przed przekazaniem osoby dalej, dla uzyskania informacji dla własnych korzyści.
Gladius i Albriecht zostali w samochodzie, sami.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka
Nie zastanawiajac sie zbytnio pilotka postanowiła wyminac wrak w miare szerokim łukiem. Odpaliła silniki manewrowe zmieniajac dzieki nim kurs. Będą leciec jakies kilkanascie minut dłuzej niz bylo planowane. To nie powinno wpłynac negatywnie na osiagniecie celu misji, a pozwoli jej zachowac pewne bezpieczenstwo.
Postanowiła tez nie przeszkadzac swojemu pasarzerowi - pozniej mu powie, chyba ze cos mialo by sie stac i zajdzie taka potrzeba.
Podlatujac nieco blizej Beka wykryla dwa niewielkie statki zacumowane przy wraku. One były juz nowszej produkcji. Wygladało na to, ze ktos liczył na jakies skarby... Ona tez taka była i w normalnych okolicznosciach chetnie by sie zatrzymała, ale tym razem miała wazniejszą sprawe na głowie.
Wymineła wrak i poleciała dalej.
Nie zastanawiajac sie zbytnio pilotka postanowiła wyminac wrak w miare szerokim łukiem. Odpaliła silniki manewrowe zmieniajac dzieki nim kurs. Będą leciec jakies kilkanascie minut dłuzej niz bylo planowane. To nie powinno wpłynac negatywnie na osiagniecie celu misji, a pozwoli jej zachowac pewne bezpieczenstwo.
Postanowiła tez nie przeszkadzac swojemu pasarzerowi - pozniej mu powie, chyba ze cos mialo by sie stac i zajdzie taka potrzeba.
Podlatujac nieco blizej Beka wykryla dwa niewielkie statki zacumowane przy wraku. One były juz nowszej produkcji. Wygladało na to, ze ktos liczył na jakies skarby... Ona tez taka była i w normalnych okolicznosciach chetnie by sie zatrzymała, ale tym razem miała wazniejszą sprawe na głowie.
Wymineła wrak i poleciała dalej.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Mat
- Posty: 448
- Rejestracja: poniedziałek, 4 lutego 2008, 17:42
- Numer GG: 10328396
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Marcu Gladius & Simon Albriecht ( necron1501& Sirion & MG)
Wiadomość z szokowała Marcusa jak i sytuacja zaistniała na parkingu. Odprowadził wzrokiem gwardzistów i komisarza. Popatrzył na Simona ponurym wzrokiem.
-To, co robimy?- Zapytał
- Wiesz, co?.. Nie wiem... Myślałem, że wcześniej mieliśmy przejebane... Ale teraz... - Zamyślił się - Znasz kogokolwiek, z kim moglibyśmy się skontaktować i wypytać o całą sytuację?
-Gdy Faulke mnie zrekrutował, przedstawił mi dwóch kapitanów, którzy mieli robić to, co my. Moglibyśmy się z nimi skontaktować o ile ich nie zgarnęli. Byli bliskimi znajomymi Faulke.
- Dobrze... To już coś... Chyba powinniśmy zacząć od sugestii Faulke... Trzeba znaleźć te materiały, może potem coś się rozwiąże... A potem czas na kontakt z resztą..
Simon wyciągnij te kluczyki spod fotela, jedziemy do apartamentu- powiedział Marcus, po czym zaczął wycofywać.
- Ok... - Simon poszperał pod fotelem i odnalazł poszukiwane przez niego klucze - Daleko? Nie wiem jak Ty, ale ja nie marzę o niczym innym jak spokojnie rozwalić się na łóżku i odpocząć... Ale chyba nie będzie mi to dane...
Gladius wyjechał z terenu wojskowego, od razu przyśpieszając. Wymijał kolejne pojazdy, myśląc, co znajdzie w sejfie. Cała sytuacja nie wyglądała kolorowo.
- Będziemy tam jechać około godziny kimnij się, obudzę cię.
- Dzięki... Jestem twoim dłużnikiem... - Simon zamknął oczy, powoli zatracając kontakt z rzeczywistością...
1 godzina później
Marcus rozejrzał się po okolicy. Nie widział nic podejrzanego, ale znając życie i tak wpakują się w niezłe gówno. "Pomyśleć, że wszedłem w to, bo mi się nudziło". Minął teren budynku, parkując 100 metrów dalej. Spojrzał do tyłu i z niewinnym uśmieszkiem ryknął:
-Wstawać żołnierzu, na glebę 50 pompek!!!!
Simon otworzył oczy i prawie zerwał się z miejsca, uderzając głową o przednią szybę...
- Bardzo kurwa śmieszne.... - Powiedział rozmasowując sobie czoło - Przypuszczam, że w końcu dojechaliśmy... Auu....
Dobra pobudka to podstawa dobrej zabawy- ciągnął Marcus nie zmieniając miny- dojechaliśmy, hotel jest tam- tu Gladius machnął ręką w kierunku budynku- mam nadzieję, że wyspany, coś czuję, że będzie się działo.- To mówiąc wyszedł z samochodu.
Simon wciąż rozmasowując czoło wyszedł z pojazdu.
- Wow... Imponujące... Sądzisz, że będziemy mogli się tutaj zatrzymać na dłużej? - Zapytał z nadzieją w głosie.
-Nie licz na to. Znając życie jedna noc kosztuje tyle, ile mi płacą na miesiąc. Gladius ruszył w stronę budynku. Po krótkim spacerku doszli do drzwi hotelu. Otworzył je. Marcus w napięciu wchodził do pięknego wieżowca, tak jak wcześniej tego dnia z Faulke'm wszedł teraz z Simonem do windy i wybrał odpowiednie piętro. Obaj żołnierze odczekali, aż pokonają znaczną liczbę pięter, po czym wyszli z niej z ulgą, iż nie zatrzymano jej po drodze. Obaj szybkim krokiem ruszyli w stronę apartamentu Arbitratora. Zatrzymali się przez drzwiami i chcieli już wejść, gdy nagle z apartamentu poczuli mdły, nieco słodki odór.
Simon wyciągnął pistolet, w który zaopatrzył się wcześniej.
- Czujesz to? Cokolwiek to jest nie podoba mi się... Musimy być ostrożni - Powoli zbliżył się do drzwi i chwycił za klamkę - Gotowy?
Marcus wyciągnął pistolet, stając plecami do ściany. Spojrzał na Simona i powiedział: -Gotowy-
Marcus kroczył za Simonem gotów na trupa i mordercę. Tym razem nie miał zamiaru dać się położyć i pogryźć.
Szturmowiec i kapitan za nim po cichu weszli do pomieszczenia zastając bałagan, jakiego świadkiem był za pierwszym razem Marcus - masa porozrzucanych papierów, stojak z bronią pod ścianą, niepościelone wyro silnie kontrastujące z nowoczesnym, pięknym przeszklonym apartamentem pełnym adamantowych wykończeń i w pełni wyposażonym. Jak widzieli, nawet szyby były pancerne. To jednak nie wystarczyło.
Dwóch kapitanów, z którymi Marcus rozmawiał tego samego dnia, kTórych ledwie poznał, leżało na podłodze, jeden ześlizgnął się z kanapy, na której siedział w chwili śmierci, jakiś dokument wciąż ściskany był przez jego dłoń, kula zrobiła ślad od czoła aż do międzymózgowia trafiając nieco powyżej linii oczu. Drugi, starszy, skrył się za biurkiem Arbitratora, chcąc zapewne dostać się do drzwi. Tuż poza zasięgiem wzroku, musiał momentalnie skoczyć przez otwarty salon apartamentu w stronę głównych drzwi. Obecnie leżał rozłożony przed nimi na wznak, pocisk przebił jego płucu i żebro, powodując zapewne kilkunastuminutową i bolesną śmierć, musiał aż chwycić klamkę i tylko na tyle starczyło mu sił, biorąc pod uwagę rozprysk krwi aż na drzwi pocisk był wysokokalibrowy i utkwił w nim, choć fragment rdzenia, oderwany od głównej części przebił na wylot tors mężczyzny i wbił się od wewnątrz w drzwi.
Pancerne szkło miało tylko dwa ślady, nie strzałów i przebicia, gdyż co najwyżej by się zbiło, a przetopienia. Simon znał specjalne procedury snajperów atakujących swoje cele z dystansu kilku kilometrów, zapewne tutaj z innego wieżowca, traktujące jak najkrócej emitowaną i w konsekwencji jak najkrótszą i najtrudniejszą do zauważenia wiązką lasera wysokiej temperatury do przetopienia szkła, która w tysięcznych sekundy później przez zsynchronizowany cyngiel posłała pocisk - po koniecznych obliczeniach i korektach - prosto w wytopiony, nieco za duży otwór.
Nie sposób było ustalić, skąd dokładnie strzelali zamachowcy, ofiary ruszały się na chwilę przed śmiercią i po trafieniu, zaś naprzeciwko apartamentu usytuowane były trzy wieżowce, w odległości dwóch, trzech i sześciu kilometrów. Każdy był niezwykle trudnym punktem strzeleckim, ale każdy był też potencjalnym.
Ktokolwiek to zrobił, dysponował najlepszym sprzętem i był bardziej niż wyszkolony.
Apartament Arbitratora był cichy, jeżeli nie liczyć szumu chłodziarki. Niedługo zjawią się tu Arbites, a wy właśnie zostawiliście odciski palców.
Simon stanął w drzwiach jak wryty.
- Snajper... Można się było tego spodziewać... - Powiedział cicho do Marcusa - Musimy być ostrożni, osoba, która oddała strzały może nadal obserwować ten pokój... Trzeba ograniczyć nieco widoczność.
Marcus zatrzymał się za Simonem, przyglądając sie pobojowisku. Na pewno muszą dostać się do tych papierów, w czym niestety snajper mógł skutecznie przeszkodzić. Rozejrzał się sie po pokoju w poszukiwaniu osłon.
Rozejrzał się po pokoju. Szukał sposobu, aby zrobić nieco zamieszania w pomieszczeniu i dać im, choć chwilkę na działanie. W końcu dostrzegł szansę - kontrola grzewcza. Jeden strzał. Spore zamieszanie. To było to, czego potrzebowali na tą chwilę. Wycelował i wystrzelił z pistoletu...
Ciągły promień wysokotemperaturowego lasera bojowego migiem przetopił ścianę niczym masło i przedostał się do rur przewodzących, powodując zapalenie gazu, niewielki stukot czy wybuch w samej kontrolce, która wyprysła ze ściany niczym ładunek do wyważania drzwi, z miejsca gdzie się znajdowała szybko wydobywał się ciemny, gęsty, czadzący dym.
Podążając za wzrokiem Simona zobaczył kontrolę grzewczą. Huku i dymu to narobi na pewno wiele. "Dobrze mieć towarzysza".
Strzał wywołał słaby wybuch, i dym. Nie marnując czasu, Marcus rzucił się żurawiem za najbliższą, solidną osłonę, która mogłaby wytrzymać pocisk z karabinu snajperskiego.
-Rusz się Simon, założę się, że domyślił się, co się stało, i za chwilę zareaguje.
Simon rzucił się biegiem za towarzyszem i przylgnął plecami do kolejnej osłony. Zamierzał poczekać teraz aż dym rozprzestrzeni się nieco w pomieszczeniu.
- Musimy działać szybko. Widziałeś tą kartkę, która znajduje się w ręce jednego z trupów? To jest nasz cel...
- Przydałoby się też zdobyć dokumenty z biurka, ale nie wiem czy starczy nam dymu. Po drugie trzeba pamiętać o sejfie. To jak robimy, rozdzielamy się? Ja mogę iść do sejfu, bo znam kod.
- No ok..., Więc kartka i biurko jest moje... Pamiętaj, jak dym zacznie opadać wycofujemy się. Natychmiast - Odczekał chwilę - Teraz to nasza szansa - I wybiegł zza osłony w stronę trupa. Gladius zaczął biegnąć w stronę kolejnej oslony, kierując się do sejfu. Marcus dobiegł do sejfu kuląc się, starając się być jak najmniejszym celem. Wiedział, że dużo mu to nie da, ale zawsze. Dym nadal unosił się w powietrzu, lecz zaczynał się rozwiewać. Wstukał kod na panelu od sejfu, słysząc przyjemny syk.
Simon szybkim ruchem wyciągnął kartkę z dłoni trupa. Nie było czasu na czytanie - musiał się spieszyć. Od razu pobiegł do biurka i zaczął szperać w jego wnętrzu w poszukiwaniu czegoś przydatnego... Akurat, gdy komandos zaczął szperać, usłyszał coś jakby brzdąknięcie przed sobą. Podniósł głowę i patrzył prosto na metalowy pocisk precyzyjny karabinu co najmniej kalibru 8,11mm x 12. Słowem potwora. Utkwiony gdzieś w ósmej z dziesięciu płyt z tworzywa składających się na pancerną szybę. Najwidoczniej strzelec nie chciał zdradzać pozycji laserem. Cudem ledwie, zapewne przez kąt, pod jakim musiał strzelać, szyba przetrwałą uderzenie zamiast przeszyć mózg komandosa. Serce Simona biło jak oszalałe... Gdyby nie ta szyba, chwilę temu dołączyłby do leżących trupów. Po raz kolejny poczuł adrenalinę, która towarzyszyła mu ciągle na polu walki. Jednak wiedział, że dalsze przeszukiwanie nie ma sensu. Następnym razem może nie mieć tyle szczęścia.
- Marcus odwrót! Nie możemy dłużej ryzykować! Musimy się zadowolić tym co mamy!
Nie czekając na reakcję towarzysza ruszył biegiem w stronę wyjścia.
Marcus obejrzał się słysząc dziwny odgłos za sobą. Zobaczył wbity pocisk w szybę tuż przed twarzą Albriechta. Gdyby szyba była ciut cieńsza, Simon miałby z mózgu papkę. Widząc jednak, że nic mu nie jest, odwrócił się w stronę sejfu i wyciągnął wszystko, po czym włożył do kieszeni. Marcus obrócił się o 180 stopni i ruszył biegiem w stronę drzwi. Skulony przebiegał od osłony do osłony, starając się pozostawać w ruchu lub być jak najmniejszym celem. Teraz snajper na pewno użyje lasera widząc wcześniejsze niepowodzenie.
- Simon, masz to, po co przybyliśmy? Nie chce ryzykować dupy, gdy nic z tego nie mamy!
Marcus i Simon dobiegli w tym samym momencie do drzwi. Brak ostrzału mógł sugerować że snajper sie zmył, ale nie chcieli tego sprawdzać. Wypadli z pokoju zamykając za sobą drzwi, po czym dobiegli do windy. Czerwony ekrany dotykowy z napisem "press button" zapewnił chwilowy spokój, przynajmniej podczas jazdy. Pochowali broń do kabury, poprawili ubrania, aby nie wyglądać na kogoś, kto uciekał spod ostrzału. Wyszli z windy i od razu skierowali się do wyjścia. Przechodząc przez jedno z imponujących, głównych wejść apartamentowca dosłownie minęli się z grupą trzech mężczyzn i kobiety, wszystkich ubranych elegancko i w płaszczach. Było w tej grupie coś dziwnego, może fakt, gdzie przebywali, może fakt, iż milczeli cały czas, nienaturalne Było też to, że mężczyźni przeszli przodem. W drzwiach kobieta się zatrzymała na chwilę, z bliska przyglądając się bardzo dokładnie Simonowi, który chciał ją minąć i wyjść. Wtedy zauważył, że płaszcz pięknej brunetki o przenikliwych, zielonych oczach wydawał się nieco zbyt duży... i był niemal pewny, że ma ona na sobie pod płaszczem kamizelkę kuloodporną. Marcus już wyszedł, Simon zaś widząc spojrzenie kobiety, snując liczne pomysły na temat tego kim ona -i jej towarzysze mogą być i dlaczego zatrzymała się tuż obok niego przypatrując się musiał zdecydować, zignorować ją i iść dalej, zatrzymać się i odpowiedzieć spojrzeniem... a może czas sięgnąć po broń.
Odwzajemnił spojrzenie. Lata przebywania na polu walki i ciągłe obcowanie ze śmiercią, sprawiało że jego wzrok był hardy i zdecydowany. I jednoznacznie wskazywał na to, iż nie jest człowiekiem, który łatwo się poddaje. Jednak nie zwolnił i zignorował ją, uśmiechając się jedynie kącikiem ust. Postanowił przejść obok, zachowując jednak całkowitą czujność, będąc przygotowany na błyskawiczne wyjęcie broni, w razie potrzeby. Przeszedł, czując jej spojrzenie na plecach. Nie wiedział, czy należeli do jakiegoś renegackiego kultu, syndykatu przestępczego czy Arbites. Kobieta chciała chyba sięgnąć po broń i był na to przygotowany, o czym przeświadczyło ją spojrzenie szturmowca. Odprowadziła dwóch oficerów wzrokiem aż doszli do samochodu, po czym weszła do wieżowca.
Marcus spojrzał zdziwiony na Simona: - Co cię zatrzymało? Musimy szybko ruszać, jeśli odnajdą, zwłoki będziemy w dupie- powiedział, po czym ruszył do samochodu.
- Nic nic, już idę... Chcę jak najszybciej opuścić ten rejon... - Idąc dyskretnie rozglądał się wkoło. Gdzieś w tej okolicy znajduje się znakomicie wyszkolony snajper. Wiedział, że nie odetchnie, póki nie straci z oczu tego budynku.
Obaj weszli do samochodu i odetchnęli z wyraźną ulgą. - Musimy pojechać w jakieś bezpieczne ale za to tłoczne miejsce aby nas nie wykończyli. Co powiesz na jakąś dyskotekę lub bar? Tam też pogadamy i obejrzymy dokumenty.
- Dyskoteka odpada moim zdaniem. Nie lubię tłoków, sprawiają, że człowiek nie wie czego się spodziewać nigdy... Prędzej bar. Aczkolwiek moim zdaniem powinniśmy znaleźć jakiś hotel i wynająć jakiś pokój, aby w spokoju przeanalizować to co udało nam się zdobyć. Ważne jest, aby nikt nam nie przeszkadzał...
-Tyle widziałeś, co spotkało moich znajomych, mimo że wiedział o nich tylko ja i Faulke. Wynajęcie pokoju łączy się z pojawieniem się w Internecie. A tego nie chcemy. Tylko mnie nie zastrzel, nie mam nic wspólnego z ich śmiercią.
- W sumie masz rację... Ale możemy zarejestrować się pod zmienionymi nazwiskami i nie zabawimy tam długo. Będziemy znacznie bezpieczniejsi tam, niż w miejscu publicznym. Spokojnie, raczej nie będziemy tak łatwym celem jak tamci.
- Dobra znam takie jedno miejsce, na uboczu miasta. Nikt nie zadaje zbędnych pytań, w miarę bezpiecznie. To będzie jakieś 7-8 godzin jazdy, więc możesz się kimnąć. Tam pojedziemy- postanowił, po czym ruszył samochodem.
Wiadomość z szokowała Marcusa jak i sytuacja zaistniała na parkingu. Odprowadził wzrokiem gwardzistów i komisarza. Popatrzył na Simona ponurym wzrokiem.
-To, co robimy?- Zapytał
- Wiesz, co?.. Nie wiem... Myślałem, że wcześniej mieliśmy przejebane... Ale teraz... - Zamyślił się - Znasz kogokolwiek, z kim moglibyśmy się skontaktować i wypytać o całą sytuację?
-Gdy Faulke mnie zrekrutował, przedstawił mi dwóch kapitanów, którzy mieli robić to, co my. Moglibyśmy się z nimi skontaktować o ile ich nie zgarnęli. Byli bliskimi znajomymi Faulke.
- Dobrze... To już coś... Chyba powinniśmy zacząć od sugestii Faulke... Trzeba znaleźć te materiały, może potem coś się rozwiąże... A potem czas na kontakt z resztą..
Simon wyciągnij te kluczyki spod fotela, jedziemy do apartamentu- powiedział Marcus, po czym zaczął wycofywać.
- Ok... - Simon poszperał pod fotelem i odnalazł poszukiwane przez niego klucze - Daleko? Nie wiem jak Ty, ale ja nie marzę o niczym innym jak spokojnie rozwalić się na łóżku i odpocząć... Ale chyba nie będzie mi to dane...
Gladius wyjechał z terenu wojskowego, od razu przyśpieszając. Wymijał kolejne pojazdy, myśląc, co znajdzie w sejfie. Cała sytuacja nie wyglądała kolorowo.
- Będziemy tam jechać około godziny kimnij się, obudzę cię.
- Dzięki... Jestem twoim dłużnikiem... - Simon zamknął oczy, powoli zatracając kontakt z rzeczywistością...
1 godzina później
Marcus rozejrzał się po okolicy. Nie widział nic podejrzanego, ale znając życie i tak wpakują się w niezłe gówno. "Pomyśleć, że wszedłem w to, bo mi się nudziło". Minął teren budynku, parkując 100 metrów dalej. Spojrzał do tyłu i z niewinnym uśmieszkiem ryknął:
-Wstawać żołnierzu, na glebę 50 pompek!!!!
Simon otworzył oczy i prawie zerwał się z miejsca, uderzając głową o przednią szybę...
- Bardzo kurwa śmieszne.... - Powiedział rozmasowując sobie czoło - Przypuszczam, że w końcu dojechaliśmy... Auu....
Dobra pobudka to podstawa dobrej zabawy- ciągnął Marcus nie zmieniając miny- dojechaliśmy, hotel jest tam- tu Gladius machnął ręką w kierunku budynku- mam nadzieję, że wyspany, coś czuję, że będzie się działo.- To mówiąc wyszedł z samochodu.
Simon wciąż rozmasowując czoło wyszedł z pojazdu.
- Wow... Imponujące... Sądzisz, że będziemy mogli się tutaj zatrzymać na dłużej? - Zapytał z nadzieją w głosie.
-Nie licz na to. Znając życie jedna noc kosztuje tyle, ile mi płacą na miesiąc. Gladius ruszył w stronę budynku. Po krótkim spacerku doszli do drzwi hotelu. Otworzył je. Marcus w napięciu wchodził do pięknego wieżowca, tak jak wcześniej tego dnia z Faulke'm wszedł teraz z Simonem do windy i wybrał odpowiednie piętro. Obaj żołnierze odczekali, aż pokonają znaczną liczbę pięter, po czym wyszli z niej z ulgą, iż nie zatrzymano jej po drodze. Obaj szybkim krokiem ruszyli w stronę apartamentu Arbitratora. Zatrzymali się przez drzwiami i chcieli już wejść, gdy nagle z apartamentu poczuli mdły, nieco słodki odór.
Simon wyciągnął pistolet, w który zaopatrzył się wcześniej.
- Czujesz to? Cokolwiek to jest nie podoba mi się... Musimy być ostrożni - Powoli zbliżył się do drzwi i chwycił za klamkę - Gotowy?
Marcus wyciągnął pistolet, stając plecami do ściany. Spojrzał na Simona i powiedział: -Gotowy-
Marcus kroczył za Simonem gotów na trupa i mordercę. Tym razem nie miał zamiaru dać się położyć i pogryźć.
Szturmowiec i kapitan za nim po cichu weszli do pomieszczenia zastając bałagan, jakiego świadkiem był za pierwszym razem Marcus - masa porozrzucanych papierów, stojak z bronią pod ścianą, niepościelone wyro silnie kontrastujące z nowoczesnym, pięknym przeszklonym apartamentem pełnym adamantowych wykończeń i w pełni wyposażonym. Jak widzieli, nawet szyby były pancerne. To jednak nie wystarczyło.
Dwóch kapitanów, z którymi Marcus rozmawiał tego samego dnia, kTórych ledwie poznał, leżało na podłodze, jeden ześlizgnął się z kanapy, na której siedział w chwili śmierci, jakiś dokument wciąż ściskany był przez jego dłoń, kula zrobiła ślad od czoła aż do międzymózgowia trafiając nieco powyżej linii oczu. Drugi, starszy, skrył się za biurkiem Arbitratora, chcąc zapewne dostać się do drzwi. Tuż poza zasięgiem wzroku, musiał momentalnie skoczyć przez otwarty salon apartamentu w stronę głównych drzwi. Obecnie leżał rozłożony przed nimi na wznak, pocisk przebił jego płucu i żebro, powodując zapewne kilkunastuminutową i bolesną śmierć, musiał aż chwycić klamkę i tylko na tyle starczyło mu sił, biorąc pod uwagę rozprysk krwi aż na drzwi pocisk był wysokokalibrowy i utkwił w nim, choć fragment rdzenia, oderwany od głównej części przebił na wylot tors mężczyzny i wbił się od wewnątrz w drzwi.
Pancerne szkło miało tylko dwa ślady, nie strzałów i przebicia, gdyż co najwyżej by się zbiło, a przetopienia. Simon znał specjalne procedury snajperów atakujących swoje cele z dystansu kilku kilometrów, zapewne tutaj z innego wieżowca, traktujące jak najkrócej emitowaną i w konsekwencji jak najkrótszą i najtrudniejszą do zauważenia wiązką lasera wysokiej temperatury do przetopienia szkła, która w tysięcznych sekundy później przez zsynchronizowany cyngiel posłała pocisk - po koniecznych obliczeniach i korektach - prosto w wytopiony, nieco za duży otwór.
Nie sposób było ustalić, skąd dokładnie strzelali zamachowcy, ofiary ruszały się na chwilę przed śmiercią i po trafieniu, zaś naprzeciwko apartamentu usytuowane były trzy wieżowce, w odległości dwóch, trzech i sześciu kilometrów. Każdy był niezwykle trudnym punktem strzeleckim, ale każdy był też potencjalnym.
Ktokolwiek to zrobił, dysponował najlepszym sprzętem i był bardziej niż wyszkolony.
Apartament Arbitratora był cichy, jeżeli nie liczyć szumu chłodziarki. Niedługo zjawią się tu Arbites, a wy właśnie zostawiliście odciski palców.
Simon stanął w drzwiach jak wryty.
- Snajper... Można się było tego spodziewać... - Powiedział cicho do Marcusa - Musimy być ostrożni, osoba, która oddała strzały może nadal obserwować ten pokój... Trzeba ograniczyć nieco widoczność.
Marcus zatrzymał się za Simonem, przyglądając sie pobojowisku. Na pewno muszą dostać się do tych papierów, w czym niestety snajper mógł skutecznie przeszkodzić. Rozejrzał się sie po pokoju w poszukiwaniu osłon.
Rozejrzał się po pokoju. Szukał sposobu, aby zrobić nieco zamieszania w pomieszczeniu i dać im, choć chwilkę na działanie. W końcu dostrzegł szansę - kontrola grzewcza. Jeden strzał. Spore zamieszanie. To było to, czego potrzebowali na tą chwilę. Wycelował i wystrzelił z pistoletu...
Ciągły promień wysokotemperaturowego lasera bojowego migiem przetopił ścianę niczym masło i przedostał się do rur przewodzących, powodując zapalenie gazu, niewielki stukot czy wybuch w samej kontrolce, która wyprysła ze ściany niczym ładunek do wyważania drzwi, z miejsca gdzie się znajdowała szybko wydobywał się ciemny, gęsty, czadzący dym.
Podążając za wzrokiem Simona zobaczył kontrolę grzewczą. Huku i dymu to narobi na pewno wiele. "Dobrze mieć towarzysza".
Strzał wywołał słaby wybuch, i dym. Nie marnując czasu, Marcus rzucił się żurawiem za najbliższą, solidną osłonę, która mogłaby wytrzymać pocisk z karabinu snajperskiego.
-Rusz się Simon, założę się, że domyślił się, co się stało, i za chwilę zareaguje.
Simon rzucił się biegiem za towarzyszem i przylgnął plecami do kolejnej osłony. Zamierzał poczekać teraz aż dym rozprzestrzeni się nieco w pomieszczeniu.
- Musimy działać szybko. Widziałeś tą kartkę, która znajduje się w ręce jednego z trupów? To jest nasz cel...
- Przydałoby się też zdobyć dokumenty z biurka, ale nie wiem czy starczy nam dymu. Po drugie trzeba pamiętać o sejfie. To jak robimy, rozdzielamy się? Ja mogę iść do sejfu, bo znam kod.
- No ok..., Więc kartka i biurko jest moje... Pamiętaj, jak dym zacznie opadać wycofujemy się. Natychmiast - Odczekał chwilę - Teraz to nasza szansa - I wybiegł zza osłony w stronę trupa. Gladius zaczął biegnąć w stronę kolejnej oslony, kierując się do sejfu. Marcus dobiegł do sejfu kuląc się, starając się być jak najmniejszym celem. Wiedział, że dużo mu to nie da, ale zawsze. Dym nadal unosił się w powietrzu, lecz zaczynał się rozwiewać. Wstukał kod na panelu od sejfu, słysząc przyjemny syk.
Simon szybkim ruchem wyciągnął kartkę z dłoni trupa. Nie było czasu na czytanie - musiał się spieszyć. Od razu pobiegł do biurka i zaczął szperać w jego wnętrzu w poszukiwaniu czegoś przydatnego... Akurat, gdy komandos zaczął szperać, usłyszał coś jakby brzdąknięcie przed sobą. Podniósł głowę i patrzył prosto na metalowy pocisk precyzyjny karabinu co najmniej kalibru 8,11mm x 12. Słowem potwora. Utkwiony gdzieś w ósmej z dziesięciu płyt z tworzywa składających się na pancerną szybę. Najwidoczniej strzelec nie chciał zdradzać pozycji laserem. Cudem ledwie, zapewne przez kąt, pod jakim musiał strzelać, szyba przetrwałą uderzenie zamiast przeszyć mózg komandosa. Serce Simona biło jak oszalałe... Gdyby nie ta szyba, chwilę temu dołączyłby do leżących trupów. Po raz kolejny poczuł adrenalinę, która towarzyszyła mu ciągle na polu walki. Jednak wiedział, że dalsze przeszukiwanie nie ma sensu. Następnym razem może nie mieć tyle szczęścia.
- Marcus odwrót! Nie możemy dłużej ryzykować! Musimy się zadowolić tym co mamy!
Nie czekając na reakcję towarzysza ruszył biegiem w stronę wyjścia.
Marcus obejrzał się słysząc dziwny odgłos za sobą. Zobaczył wbity pocisk w szybę tuż przed twarzą Albriechta. Gdyby szyba była ciut cieńsza, Simon miałby z mózgu papkę. Widząc jednak, że nic mu nie jest, odwrócił się w stronę sejfu i wyciągnął wszystko, po czym włożył do kieszeni. Marcus obrócił się o 180 stopni i ruszył biegiem w stronę drzwi. Skulony przebiegał od osłony do osłony, starając się pozostawać w ruchu lub być jak najmniejszym celem. Teraz snajper na pewno użyje lasera widząc wcześniejsze niepowodzenie.
- Simon, masz to, po co przybyliśmy? Nie chce ryzykować dupy, gdy nic z tego nie mamy!
Marcus i Simon dobiegli w tym samym momencie do drzwi. Brak ostrzału mógł sugerować że snajper sie zmył, ale nie chcieli tego sprawdzać. Wypadli z pokoju zamykając za sobą drzwi, po czym dobiegli do windy. Czerwony ekrany dotykowy z napisem "press button" zapewnił chwilowy spokój, przynajmniej podczas jazdy. Pochowali broń do kabury, poprawili ubrania, aby nie wyglądać na kogoś, kto uciekał spod ostrzału. Wyszli z windy i od razu skierowali się do wyjścia. Przechodząc przez jedno z imponujących, głównych wejść apartamentowca dosłownie minęli się z grupą trzech mężczyzn i kobiety, wszystkich ubranych elegancko i w płaszczach. Było w tej grupie coś dziwnego, może fakt, gdzie przebywali, może fakt, iż milczeli cały czas, nienaturalne Było też to, że mężczyźni przeszli przodem. W drzwiach kobieta się zatrzymała na chwilę, z bliska przyglądając się bardzo dokładnie Simonowi, który chciał ją minąć i wyjść. Wtedy zauważył, że płaszcz pięknej brunetki o przenikliwych, zielonych oczach wydawał się nieco zbyt duży... i był niemal pewny, że ma ona na sobie pod płaszczem kamizelkę kuloodporną. Marcus już wyszedł, Simon zaś widząc spojrzenie kobiety, snując liczne pomysły na temat tego kim ona -i jej towarzysze mogą być i dlaczego zatrzymała się tuż obok niego przypatrując się musiał zdecydować, zignorować ją i iść dalej, zatrzymać się i odpowiedzieć spojrzeniem... a może czas sięgnąć po broń.
Odwzajemnił spojrzenie. Lata przebywania na polu walki i ciągłe obcowanie ze śmiercią, sprawiało że jego wzrok był hardy i zdecydowany. I jednoznacznie wskazywał na to, iż nie jest człowiekiem, który łatwo się poddaje. Jednak nie zwolnił i zignorował ją, uśmiechając się jedynie kącikiem ust. Postanowił przejść obok, zachowując jednak całkowitą czujność, będąc przygotowany na błyskawiczne wyjęcie broni, w razie potrzeby. Przeszedł, czując jej spojrzenie na plecach. Nie wiedział, czy należeli do jakiegoś renegackiego kultu, syndykatu przestępczego czy Arbites. Kobieta chciała chyba sięgnąć po broń i był na to przygotowany, o czym przeświadczyło ją spojrzenie szturmowca. Odprowadziła dwóch oficerów wzrokiem aż doszli do samochodu, po czym weszła do wieżowca.
Marcus spojrzał zdziwiony na Simona: - Co cię zatrzymało? Musimy szybko ruszać, jeśli odnajdą, zwłoki będziemy w dupie- powiedział, po czym ruszył do samochodu.
- Nic nic, już idę... Chcę jak najszybciej opuścić ten rejon... - Idąc dyskretnie rozglądał się wkoło. Gdzieś w tej okolicy znajduje się znakomicie wyszkolony snajper. Wiedział, że nie odetchnie, póki nie straci z oczu tego budynku.
Obaj weszli do samochodu i odetchnęli z wyraźną ulgą. - Musimy pojechać w jakieś bezpieczne ale za to tłoczne miejsce aby nas nie wykończyli. Co powiesz na jakąś dyskotekę lub bar? Tam też pogadamy i obejrzymy dokumenty.
- Dyskoteka odpada moim zdaniem. Nie lubię tłoków, sprawiają, że człowiek nie wie czego się spodziewać nigdy... Prędzej bar. Aczkolwiek moim zdaniem powinniśmy znaleźć jakiś hotel i wynająć jakiś pokój, aby w spokoju przeanalizować to co udało nam się zdobyć. Ważne jest, aby nikt nam nie przeszkadzał...
-Tyle widziałeś, co spotkało moich znajomych, mimo że wiedział o nich tylko ja i Faulke. Wynajęcie pokoju łączy się z pojawieniem się w Internecie. A tego nie chcemy. Tylko mnie nie zastrzel, nie mam nic wspólnego z ich śmiercią.
- W sumie masz rację... Ale możemy zarejestrować się pod zmienionymi nazwiskami i nie zabawimy tam długo. Będziemy znacznie bezpieczniejsi tam, niż w miejscu publicznym. Spokojnie, raczej nie będziemy tak łatwym celem jak tamci.
- Dobra znam takie jedno miejsce, na uboczu miasta. Nikt nie zadaje zbędnych pytań, w miarę bezpiecznie. To będzie jakieś 7-8 godzin jazdy, więc możesz się kimnąć. Tam pojedziemy- postanowił, po czym ruszył samochodem.
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
Przemytniczka ze spokojem realizowała prostą, oczywistą decyzję, wytoczywszy błyskiem w pamięci nowy, względnie bezpieczny nawet w razie nieoczekiwanej eksplozji kurs i w koordynatach przyjętego do wycentrowanego na gwieździe tego systemu układzie współrzędnych (który niestety nie sprawdzał się w większej skali, ale był idealny do nawigacji w takich warunkach) jej jednostka zaczęła skręcać.
Wtedy najwidoczniej śledzący ją znaleźli się w odkrywających ich koordynatach.
Kilka systemów wykrywania równocześnie wskazało, że dwa myśliwce Imperialnej Marynarki ukryte były w chmurze radioaktywnych i emitujących wszelkiego rodzaju zakłócenia szczątków unoszących się w polu grawitacyjnym samego okrętu, na włączonych silnikach i z załączonym systemem kamuflażu. Beka nie sądziła, aby Marynarka jakiekolwiek jednostki wyposażała w systemy maskujące, chyba że sił specjalnych. Jednak podwójny odczyt sześćdziesięciometrowych ciężkich przechwytywaczy klasy Fury, które wystartowały błyskiem za jej jednostką, mówiło samo za siebie.
Fury były jednostkami szybkimi jak na myśliwce Floty i Beka wiedziała, że choć jest w stanie im bezproblemowo uciec, zdecydowanie większy problem stanowiło to, że znajdowała się i miałą się znajdować przez najbliższą minutę w systemie namierzania rakiet myśliwców. Podwójnie sprzężone działa laserowe były nie dość celne, by się ich obawiała, jednak każdy miał zapewne od czterech do kilkunastu rakiet, z czego jej jednostka mogła przyjąć co najmniej trzy, może pięć licząc z przekierowaniem działania generatora z silników do zaawansowanego systemu tarczy okrętu... A zupełnie bez nie miała wątpliwości, że jeden by wystarczył. Musiała szybko przeszukać swe myśli w poszukiwaniu sposobu ominięcia zagrożenia, zwłaszcza że piloci okazali się na tyle wrażliwi na ludzką krzywdę, by w ogóle nawiązać kontakt przed odpaleniem pocisków.
- Niezidentyfikowana jednostka, zgłoś się, zawróć, poddaj się i zachowaj dystans kontrolny albo otworzymy ogień. - wychrypiał lekko podniszczonym przez alkohol głosem trzydziestolatka komunikator, wychwyciwszy sygnał na wszystkich częstotliwościach.
- Tu Iskra 2, jesteśmy poza zasięgiem łączności, Darnard. - stwierdził z kolei głos młodej kobiety, o wiele wyraźniej odbierany przez pojedynczy system wychwytywania kodowanych sygnałów, zapewne z kilkusekundowym opóźnieniem, przynajmniej wnioskując, że rozmowa miała odbyć się tylko między pilotami.
Co gorsza, nagle z jednego z pokładów startowych kolosalnego krążownika, na którego powierzchni w różnych kluczowych miejscach Beka mogłaby przysiąc że może zauważyć łodzie desantowe, niegroźne dla niej, przeznaczone do dostarczani oddziałów na pokłady takich jednostek, wyleciała dziwna, dużych rozmiarów kanonierka o sprawności manewrowej myśliwca i z prędkością przynajmniej Fury, o wiele przed nią, zaczęła chyba przypadkowo uciekać w kierunku siódmej planety układu (choć oznaczało to przy największej prędkości dwie-trzy godziny lotu) przez przynajmniej czterema przechwytywaczami...
Volcatius
Volcatius rozmyślał, pogrążony niemal w stanie półsnu, gdy nagle obudził go głos. Ze świata materialnego.
- Widzicie, bracie Kronikarzu, mamy sprzeczne odczyty. Potrzebuję konsultacji. - powiedział ku zaskoczeniu i niemal przerażeniu kronikarza jeden z serwitorów, ten który odczekał przed startem a obecnie wyprowadzał maszynę po zdalnym uruchomieniu mechanizmu otwarcia pokryw pokładów startowych.
Odwrócił na moment głowę do Astartesa by ten zobaczył, że to jednak Lexmechanik. Co było w danej sytuacji nader dziwne.
- Mamy dwie planety o radiacjach charakterystycznych dla oznak cywilizacji, ale nad jedną, drugą w układzie, orbituje krążownik, nie jest to drugi z grupy. O ile nie ma sprzeciwu, uciekamy w stronę siód... - przerwał, gdy całą jednostką zatrząsł wybuch na pokładzie startowym, rakieta wystrzelona z myśliwca nieznanej Volcatiusowi konstrukcji eksplodowała w hangarze.
(jeżeli chcesz, możesz nie odpisywać, ale liczyłbym na konfę tak do dialogu... jak i zdarzeń )
Brat Calvin
Caleb otworzył oczy na półmrok pokoju przypominającego rozmiarami i urządzeniem celę. Metaliczne ściany czerwieniały, poddając się rdzy mimo stosowanych przez niego preparatów własnej produkcji - zapewne dlatego, że spędził tu dopiero pół roku, zaś kolonia więzienna Bevronis VII rdzewiała w strefie nieco tylko sterraformowanej atmosfery błyskiem - i to od niemal dwustu lat. Dawniej malutki kompleks dziś miał blisko pięćdziesiąt hektarów powierzchni, licząc w poziomie razem z podziemnymi obszarami hutniczymi. Adept Biologicus, obecnie w znoszonej, syntetycznej tunice w kolorze piasku i identycznych spodniach zsunął się z łózka prosto do odprowadzających nadmiar ciepła wojskowych butów, ze skarpet już dawno zrezygnował w gorącym i zawilgotniałym kompleksie. Jemu ani filtry nie był potrzebne, ani reumatyzm nie groził, współczuł jednak batalionowi niemal tysiąca strażników i połowie tej liczby personelu pomocniczego, takiego jak on.
Omiótł wzrokiem metalową pryczę, metalowe biurko, metalową framugę okna o szybie z przezroczystego metalu, metalową żaluzję oraz metalową piętrową szafkę będącą w zasadzie szkieletowym stelażem wyłożonym zapiskami, słoikami z próbkami i materiałami biologicznymi oraz jego przedmiotami osobistymi, w tym bronią. Zatrzymał się na chwilę przy oknie, wyglądając i korzystając z groteskowego widoku z północnej wieży kolonii-fortecy na brzegu krzemowego, poprzecinanego żyłkami skał metamorficznych klifu, przy którym gotowała się kipiejąc wysokimi na kilkanaście metrów gejzerami mieszanina pierwotna żrących i kwasowych substancji o dużej gęstości i straszliwej temperaturze, wiecznie jak dla człowieka w stanie wzajemnych reakcji gdy prądy geotermalne spod ziemi wtryskiwały kolejne substraty niezależnie od siebie w różnych miejscach a część parowała lub tworzyła stałe związki. Dla Caleba widok był o tyle niezwykły, że z takiej właśnie pierwotnej zupy powstało życie na świętej Terrze i, jak nie od dziś było wiadomo, w większości galaktyki.
A u niego wszystko było metaliczne i wszystko równo rdzewiało lub wchodziło w rakcję z atmosferą i powietrzem o kwasowym odczynie.
Dalsze uderzenia w metaliczne drzwi ponagliły go, wyszedł z pokoju i przeszedł przez dwukrotnie większy gabinet. Pod ścianami stały podobne stelażowe regały, z jednej strony z odczynnikami i gotowymi preparatami, z drugiej z formami życia, materiałem genetycznym i próbkami krwi i innych wydzielin niemal 8000 jeńców. Efekt był taki, że próbki znajdowały się także na centralnie ustawionym stole z aparaturą, a część była w strategicznych miejscach na podłodze. Zarządca przepraszał za to Caleba gdy ten tu przybył po raz pierwszy, twierdząc, że nie ma większego pomieszczenia, Caleb wiedział jednak lepiej, że jego własny gabinet przewyższał to. Jednak hierarchia była hierarchią i bezproblemowo się dostosował. Zaczęło mu zwisać czy musi uważać na cenne dywany czy na próbki odchodów więźniów z kopalni.
Otworzył wreszcie drzwi i ujrzał odzianego w szary kombinezon chroniący przed atmosferą strażnika więziennego, uzbrojonego w strzelbę bojową i jak zawsze z hełmem na głowie i w kamizelce kuloodpornej. Jedyny element, który zawsze mieli nie w stanie bojowej gotowości, to gogle.
- Paczka, wielebny doktorku. - wręczył mu mniej-więcej wielkości walizki chłodziarkę, będącą pierwszym niepordzewiałym metalowym komponentem jaki widział od tygodnia poza bronią. Miała długość może kości udowej, naprawdę niewielka. Podziękował, uważając za dziwne, że wszyscy strażnicy go widzieli, znają lub rozpoznają, on jednak nawet z dodatkowym blokiem danych pamięci nie mógł i nie widział konieczności ogarnięcia tysiąca osób, chociaż stwierdzić musiał, że przez cały ten czas zwiedził co najwyżej trzecią część kompleksu. Nie tylko dlatego, że nie wszędzie go wpuszczano, zwyczajnie miejsce było ogromne i zawile zbudowane, aby zminimalizować szanse udanego buntu więźniów i umożliwić w razie czego strażnikom obronę, tak od strony kopalń, jak i z nieba. Stąd forteca.
Caleb ruszył do środka i ułożył walizkę na biurku w pokoju, siadając. Zapalił nieco mdłe, niezdrowo blade światło i otworzył nieblokowaną walizeczkę. Odchylił górną część z sykiem świadczącym o wyrównaniu ciśnień. W górnej części nie było wolnej przestrzeni, jedynie skuteczna chłodnica, dolna zaś skrywała pojemnik zamknięty ciśnieniowo, na nim leżała koperta, na wierzchu której napisane było:
Odpakuj, gdy zgadniesz, co znajduje się w dolnej części, przebadaj. Albo gdy nie będziesz miał pomysłu od dłuższego czasu. To niezwykle istotna część Twojej edukacji, i każdy musi przez to przejść.
Ja musiałem.
Z troską i dumą,
Genetor Rigmoth
Caleb szybko otworzył drugą część walizki, odłożywszy na moment kopertę, wiedząc, że nawet jeżeli zdecyduje się na wskroś uwagom genetora otworzyć ją wcześniej, nie zaszkodzi wpierw obejrzeć obiektu. Rozwarł dwie powłoki małego kontenera.
To co wypadło wyglądało jak szpon osadzony w czubku palca, już bez krwi, o niezdrowej ciemnosczerwonej barwie włókien mięśniowych. Sam szpon miał długość prawie całego kontenera, grubo ponad stopę.
Co najciekawsze, to że na pierwszy rzut oka nie wiedział, czy to kość, czy to inny wytwór naturalny, czy metal, zwłaszcza, że niektóre ścięgna wyglądały podobnie do przewodów. Nie byłoby to dziwne, gdy nie niezwykłe podobieństwo.
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Później.
Przemytniczka ze spokojem realizowała prostą, oczywistą decyzję, wytoczywszy błyskiem w pamięci nowy, względnie bezpieczny nawet w razie nieoczekiwanej eksplozji kurs i w koordynatach przyjętego do wycentrowanego na gwieździe tego systemu układzie współrzędnych (który niestety nie sprawdzał się w większej skali, ale był idealny do nawigacji w takich warunkach) jej jednostka zaczęła skręcać.
Wtedy najwidoczniej śledzący ją znaleźli się w odkrywających ich koordynatach.
Kilka systemów wykrywania równocześnie wskazało, że dwa myśliwce Imperialnej Marynarki ukryte były w chmurze radioaktywnych i emitujących wszelkiego rodzaju zakłócenia szczątków unoszących się w polu grawitacyjnym samego okrętu, na włączonych silnikach i z załączonym systemem kamuflażu. Beka nie sądziła, aby Marynarka jakiekolwiek jednostki wyposażała w systemy maskujące, chyba że sił specjalnych. Jednak podwójny odczyt sześćdziesięciometrowych ciężkich przechwytywaczy klasy Fury, które wystartowały błyskiem za jej jednostką, mówiło samo za siebie.
Fury były jednostkami szybkimi jak na myśliwce Floty i Beka wiedziała, że choć jest w stanie im bezproblemowo uciec, zdecydowanie większy problem stanowiło to, że znajdowała się i miałą się znajdować przez najbliższą minutę w systemie namierzania rakiet myśliwców. Podwójnie sprzężone działa laserowe były nie dość celne, by się ich obawiała, jednak każdy miał zapewne od czterech do kilkunastu rakiet, z czego jej jednostka mogła przyjąć co najmniej trzy, może pięć licząc z przekierowaniem działania generatora z silników do zaawansowanego systemu tarczy okrętu... A zupełnie bez nie miała wątpliwości, że jeden by wystarczył. Musiała szybko przeszukać swe myśli w poszukiwaniu sposobu ominięcia zagrożenia, zwłaszcza że piloci okazali się na tyle wrażliwi na ludzką krzywdę, by w ogóle nawiązać kontakt przed odpaleniem pocisków.
- Niezidentyfikowana jednostka, zgłoś się, zawróć, poddaj się i zachowaj dystans kontrolny albo otworzymy ogień. - wychrypiał lekko podniszczonym przez alkohol głosem trzydziestolatka komunikator, wychwyciwszy sygnał na wszystkich częstotliwościach.
- Tu Iskra 2, jesteśmy poza zasięgiem łączności, Darnard. - stwierdził z kolei głos młodej kobiety, o wiele wyraźniej odbierany przez pojedynczy system wychwytywania kodowanych sygnałów, zapewne z kilkusekundowym opóźnieniem, przynajmniej wnioskując, że rozmowa miała odbyć się tylko między pilotami.
Co gorsza, nagle z jednego z pokładów startowych kolosalnego krążownika, na którego powierzchni w różnych kluczowych miejscach Beka mogłaby przysiąc że może zauważyć łodzie desantowe, niegroźne dla niej, przeznaczone do dostarczani oddziałów na pokłady takich jednostek, wyleciała dziwna, dużych rozmiarów kanonierka o sprawności manewrowej myśliwca i z prędkością przynajmniej Fury, o wiele przed nią, zaczęła chyba przypadkowo uciekać w kierunku siódmej planety układu (choć oznaczało to przy największej prędkości dwie-trzy godziny lotu) przez przynajmniej czterema przechwytywaczami...
Volcatius
Volcatius rozmyślał, pogrążony niemal w stanie półsnu, gdy nagle obudził go głos. Ze świata materialnego.
- Widzicie, bracie Kronikarzu, mamy sprzeczne odczyty. Potrzebuję konsultacji. - powiedział ku zaskoczeniu i niemal przerażeniu kronikarza jeden z serwitorów, ten który odczekał przed startem a obecnie wyprowadzał maszynę po zdalnym uruchomieniu mechanizmu otwarcia pokryw pokładów startowych.
Odwrócił na moment głowę do Astartesa by ten zobaczył, że to jednak Lexmechanik. Co było w danej sytuacji nader dziwne.
- Mamy dwie planety o radiacjach charakterystycznych dla oznak cywilizacji, ale nad jedną, drugą w układzie, orbituje krążownik, nie jest to drugi z grupy. O ile nie ma sprzeciwu, uciekamy w stronę siód... - przerwał, gdy całą jednostką zatrząsł wybuch na pokładzie startowym, rakieta wystrzelona z myśliwca nieznanej Volcatiusowi konstrukcji eksplodowała w hangarze.
(jeżeli chcesz, możesz nie odpisywać, ale liczyłbym na konfę tak do dialogu... jak i zdarzeń )
Brat Calvin
Caleb otworzył oczy na półmrok pokoju przypominającego rozmiarami i urządzeniem celę. Metaliczne ściany czerwieniały, poddając się rdzy mimo stosowanych przez niego preparatów własnej produkcji - zapewne dlatego, że spędził tu dopiero pół roku, zaś kolonia więzienna Bevronis VII rdzewiała w strefie nieco tylko sterraformowanej atmosfery błyskiem - i to od niemal dwustu lat. Dawniej malutki kompleks dziś miał blisko pięćdziesiąt hektarów powierzchni, licząc w poziomie razem z podziemnymi obszarami hutniczymi. Adept Biologicus, obecnie w znoszonej, syntetycznej tunice w kolorze piasku i identycznych spodniach zsunął się z łózka prosto do odprowadzających nadmiar ciepła wojskowych butów, ze skarpet już dawno zrezygnował w gorącym i zawilgotniałym kompleksie. Jemu ani filtry nie był potrzebne, ani reumatyzm nie groził, współczuł jednak batalionowi niemal tysiąca strażników i połowie tej liczby personelu pomocniczego, takiego jak on.
Omiótł wzrokiem metalową pryczę, metalowe biurko, metalową framugę okna o szybie z przezroczystego metalu, metalową żaluzję oraz metalową piętrową szafkę będącą w zasadzie szkieletowym stelażem wyłożonym zapiskami, słoikami z próbkami i materiałami biologicznymi oraz jego przedmiotami osobistymi, w tym bronią. Zatrzymał się na chwilę przy oknie, wyglądając i korzystając z groteskowego widoku z północnej wieży kolonii-fortecy na brzegu krzemowego, poprzecinanego żyłkami skał metamorficznych klifu, przy którym gotowała się kipiejąc wysokimi na kilkanaście metrów gejzerami mieszanina pierwotna żrących i kwasowych substancji o dużej gęstości i straszliwej temperaturze, wiecznie jak dla człowieka w stanie wzajemnych reakcji gdy prądy geotermalne spod ziemi wtryskiwały kolejne substraty niezależnie od siebie w różnych miejscach a część parowała lub tworzyła stałe związki. Dla Caleba widok był o tyle niezwykły, że z takiej właśnie pierwotnej zupy powstało życie na świętej Terrze i, jak nie od dziś było wiadomo, w większości galaktyki.
A u niego wszystko było metaliczne i wszystko równo rdzewiało lub wchodziło w rakcję z atmosferą i powietrzem o kwasowym odczynie.
Dalsze uderzenia w metaliczne drzwi ponagliły go, wyszedł z pokoju i przeszedł przez dwukrotnie większy gabinet. Pod ścianami stały podobne stelażowe regały, z jednej strony z odczynnikami i gotowymi preparatami, z drugiej z formami życia, materiałem genetycznym i próbkami krwi i innych wydzielin niemal 8000 jeńców. Efekt był taki, że próbki znajdowały się także na centralnie ustawionym stole z aparaturą, a część była w strategicznych miejscach na podłodze. Zarządca przepraszał za to Caleba gdy ten tu przybył po raz pierwszy, twierdząc, że nie ma większego pomieszczenia, Caleb wiedział jednak lepiej, że jego własny gabinet przewyższał to. Jednak hierarchia była hierarchią i bezproblemowo się dostosował. Zaczęło mu zwisać czy musi uważać na cenne dywany czy na próbki odchodów więźniów z kopalni.
Otworzył wreszcie drzwi i ujrzał odzianego w szary kombinezon chroniący przed atmosferą strażnika więziennego, uzbrojonego w strzelbę bojową i jak zawsze z hełmem na głowie i w kamizelce kuloodpornej. Jedyny element, który zawsze mieli nie w stanie bojowej gotowości, to gogle.
- Paczka, wielebny doktorku. - wręczył mu mniej-więcej wielkości walizki chłodziarkę, będącą pierwszym niepordzewiałym metalowym komponentem jaki widział od tygodnia poza bronią. Miała długość może kości udowej, naprawdę niewielka. Podziękował, uważając za dziwne, że wszyscy strażnicy go widzieli, znają lub rozpoznają, on jednak nawet z dodatkowym blokiem danych pamięci nie mógł i nie widział konieczności ogarnięcia tysiąca osób, chociaż stwierdzić musiał, że przez cały ten czas zwiedził co najwyżej trzecią część kompleksu. Nie tylko dlatego, że nie wszędzie go wpuszczano, zwyczajnie miejsce było ogromne i zawile zbudowane, aby zminimalizować szanse udanego buntu więźniów i umożliwić w razie czego strażnikom obronę, tak od strony kopalń, jak i z nieba. Stąd forteca.
Caleb ruszył do środka i ułożył walizkę na biurku w pokoju, siadając. Zapalił nieco mdłe, niezdrowo blade światło i otworzył nieblokowaną walizeczkę. Odchylił górną część z sykiem świadczącym o wyrównaniu ciśnień. W górnej części nie było wolnej przestrzeni, jedynie skuteczna chłodnica, dolna zaś skrywała pojemnik zamknięty ciśnieniowo, na nim leżała koperta, na wierzchu której napisane było:
Odpakuj, gdy zgadniesz, co znajduje się w dolnej części, przebadaj. Albo gdy nie będziesz miał pomysłu od dłuższego czasu. To niezwykle istotna część Twojej edukacji, i każdy musi przez to przejść.
Ja musiałem.
Z troską i dumą,
Genetor Rigmoth
Caleb szybko otworzył drugą część walizki, odłożywszy na moment kopertę, wiedząc, że nawet jeżeli zdecyduje się na wskroś uwagom genetora otworzyć ją wcześniej, nie zaszkodzi wpierw obejrzeć obiektu. Rozwarł dwie powłoki małego kontenera.
To co wypadło wyglądało jak szpon osadzony w czubku palca, już bez krwi, o niezdrowej ciemnosczerwonej barwie włókien mięśniowych. Sam szpon miał długość prawie całego kontenera, grubo ponad stopę.
Co najciekawsze, to że na pierwszy rzut oka nie wiedział, czy to kość, czy to inny wytwór naturalny, czy metal, zwłaszcza, że niektóre ścięgna wyglądały podobnie do przewodów. Nie byłoby to dziwne, gdy nie niezwykłe podobieństwo.
Simon Albriecht & Marcus Gladius
Później.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
-
- Szczur Lądowy
- Posty: 17
- Rejestracja: środa, 3 lutego 2010, 23:25
- Lokalizacja: Twierdza Kamiennego Dzbana
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Brat Calvin, Adeptus Mechanicus z Divisio Biologis, znany dawniej jako Caleb Angaz
Przyglądał się ciekawie szponowi rejestrując na twardym dysku w swojej łepetynie kolejne obrazy. Wyostrzony wzrok notował fakturę, powierzchnię obiektu… wszystko. Już prawie wiedział jaki ten szpon będzie w dotyku. Tyle wystarczyło, póki co. Zamknął walizeczkę i spojrzał na półkę. Wzrok ślizgał się po próbówkach, małych karteczkach z notkami, zebranymi na stosik różnymi drobiazgami, czarnym matowym pistolecie laserowym (własnoręcznego wzoru i roboty z pewnymi modyfikacjami), kolejnych próbkach (tym razem w płaskich pojemniczkach z naklejkami) oraz Imperator raczy wiedzieć czym jeszcze. Zajrzał jeszcze na dół, tam gdzie chował skrzyneczkę z narzędziami, chłodziarkę, swój wyprawowy plecak z karnie złożoną szatą oraz głownią od kostura w środku.
-Gdzie jesteś…? – Caleb szepnął pytanie w stronę szafki.
W końcu znalazł to, czego potrzebował. Ostrożnie zdjął zestaw wymazów z jam ustnych paru strażników, którzy ostatnio uskarżali się na jakieś dziwne plamki wyskakujące In na dziąsłach, zdjął kilka papierzysk, które były wynikami badań, a które obecnie przysłaniały jego największy skarb: Kunsztowny dataslate umieszczony w adamantowym futerale wzorowanym na książkę. Jego mentor dał mu go z okazji ukończenia nowicjatu i stanowił najlepsze narzędzie pracy, jakie kiedykolwiek sobie mógł wymarzyć. Obudowa chroniła prawie przed każdym rodzajem uszkodzenia drogocenny komputer z rozszerzoną pamięcią, programami obliczeniowymi oraz polowymi analizatorami chemicznymi i biologicznymi. Nie mówiąc już o tym, że na twardym dysku miał zapisaną całą encyklopedię, której właśnie teraz potrzebował.
Otworzył swoją „księgę mądrości” na oścież. Wyglądało to tak jakby w książkę wydrążono, tak jak to niezbyt zdyscyplinowani nowicjusze robili, aby mieć gdzie schować manierkę z trunkiem. Jedną stronę księgi zajmował ekran, drugą zaś twardy dysk oraz reszta wszelkiego ustrojstwa potrzebnego do działania. Caleb spojrzał na wyświetlacz, który odbijał obraz niczym lustro z wypolerowanego kawałka metalu. Zatrzymał się na chwilę patrząc w swoje odbicie. Pomimo 30 lat na karku dzięki cudom Adeptus Biologicus nadal wyglądał dwudziestolatka pełnego sił i wigoru… Tyle, że przez siedzenie w tym pierdlu przez pół roku nabawił się miny, która to wszystko świetnie ukrywała. Minę, którą sam nazwał „załatwiaczem”. Coś pomiędzy człowiekiem zmęczonym życiem, a takim, co to wszystko załatwi perfekcyjnie, byleby mu dać spokój. Czuł się jak mechanik pracujący na Świecie Kuźni… tyle że nie miał z kim wypić piwa i pograć w karty. Sylwetką jednak nie pasował do robola. Szczupły, wysoki, wyprostowany, umięśniony, ale nie przesadnie.
Brwi ściągnęły się, duży nos zmarszczył, pociągła twarz przybrała wyraz skupienia, a piwne oczy przymrużyły. Znowu dał się rozproszyć przez taką nieważną rzecz jak własny wygląd. Podrapał się po głowie, na której rosły ciemne, krótko przystrzyżone, gęste włosy. Pewnie znowu niedługo będzie je musiał znowu ściąć, pomimo iż jego organizm i nanoboty we krwi skutecznie pokazywały wszom, że Brat Calvin z Divisio Biologis jest nad wyraz niesmaczny.
Z cichym zaśpiewem przesunął palcem wzdłuż krawędzi lustrzanej powierzchni, uaktywniając runy zabezpieczające. Lustro zmatowiało i pociemniało. Po chwili miał przed sobą normalny wyświetlacz. Otworzyły się także gniazda na kable, czujniki, kilka diod oraz niewielkie ekraniki służące do badania próbek. Caleb namacał na nadgarstku zgrubienie skórne, po czym skurczył mięśnie w odpowiedniej kolejności, w wyniku, czego z pod zgrubienia wysunęła się wtyczka. Wyciągnął ją, a z ciała wysunął się jeszcze kabel. Podpiął się do data slate.
-No dobra… - zamknął książkę, aby komputer nie marnował swoich możliwości obliczeniowych na wyświetlanie tego na ekranie, w końcu wszystko wyświetlało mu się w głowie – Zdjęcia, nagranie… dobrze… porównaj z materiałami z encyklopedii z pod hasła...
Zastanowił się chwilę. Szpon prawdopodobnie nie pochodził od jakiegoś dzikiego stworzenia. Ilość gatunków w galaktyce była niezliczona, nie mówiąc o tym, że jeszcze ich wszystkich nie udokumentowano. Zastanowił się dłuższą chwilę nad słowami swojego mistrza. To na pewno nie to. To by było… zbyt proste, zbyt banalne? Czyżby mu chodziło, o…?
Caleb przełknął ślinę. Jego encyklopedia posiadała pewną… wiedzę, która nie powinna być dostępna dla zwykłych obywateli Imperium.
„Wprowadź hasło” – wyrecytował w myślach frazę „Jak trwoga to do Boga” w języku binarnym.
Hasło przyjęte. Teraz encyklopedia otworzyła mu przed sobą wiedzę, którą normalnie wolno mu było studiować tylko pod okiem Genetora Rigmotha.
„Kategoria Xenos. Porównaj nagranie z materiałami z pod haseł: „Tyranidzi”, „Tau – rasy sojusznicze” oraz „Mroczni Eldarzy – broń”.
Kiedy miał możliwość przeglądał zakazany dział encyklopedii, kiedy Mistrz tylko mu na to pozwalał, aby wiedzieć jak najwięcej, ale póki, co znał większość danych bardzo pobieżnie, aby w razie potrzeby wiedzieć, gdzie, czego szukać. Póki co starał się wypatrzeć, czy gdzieś na zdjęciach, rejestrach czy obrazach nie ma czegoś odpowiadającego otrzymanemu detalowi.
Adept czuł informacje przechodzące błyskiem w jego mózgu. Zgodnie z jego obawami, albo może nadziejami część podobnych informacji znalazła się wśród kategorii eldarskich korsarzy-piratów, nazwanych przez samych Eldarów w hochimperialisie po prostu mrocznymi.
Kategoria jednak prowadziła dalej ścieżką, tylko nazwa była wspólna. Przeszedł myślami do wszelkiej dostępnej mu wiedzy o Eldarach, rasie zajmującej w tajemnicy tak jego jak i jego mentora. Procesor przez Długi czas przeszukiwał bazę danych, wymieniając informacje pomiędzy jego niezwykłym umysłem a datslate'em. W końcu równolegle do wzroku, jak gdyby miał kolejne oczy niczym pająk, wyświetlił się w projekcji stworzonej przez jego umysł obraz ostrza wraz z kawałkiem materiału. Podświetlone zostały pewne fragmenty nie broni, a... drobinek organicznych. Bezpośrednio przy domniemanym złączeniu z palcem i stawem.
Skrzywił się. Tak jak przeczuwał. Wraz z wkroczeniem na wyższy poziom, będzie się musiał zajmować coraz to… bardziej niezwykłymi tematami niż przyziemne badanie fauny i flory.
Badanie xenos… w głębi duszy przeczuwał, że w końcu do tego dojdzie. Ale cóż… czasem praca dla „dobra ludzkości” wymaga zagłębiania się w nieprzyjemne tematy. Na raz przeszły mu przed oczami te wszystkie zakazy, kazania itp. Na temat kontaktów z obcymi, a potem to, co wyjawiał mu mentor.
Odrzucił te myśli i skupił się na szponie. Obiekt w końcu był bardzo ciekawym znaleziskiem, które pomijając Imperialne Credo, należałoby dokładniej zbadać. Zmrużył oczy.
Oby tylko się okazało, że to rzeczywiście wytwór obcych, a nie jakiegoś heretyckiego ścierwa. Zastanawiał się chwilę, po czym uznawszy, że zgadł, co to jest, wziął do jednej ręki „książkę” (odpiął się od niej), do drugiej walizeczkę i zaczął rozkładać różne przybory. Zgadnąć zgadł, więc teraz przebada. Sprawdził jeszcze tylko czy drzwi są zablokowane i czy nie ma na dzisiaj żadnej umówionej roboty. Na szczęście nie. Przed przystąpieniem roboty przelał jeszcze wydestylowaną z przypisanej mu aparatury gorzałkę do jednej z pustych butelek, które w razie konieczności miały posłużyć za „kaczki”. Destylat nie był do użytku własnego (biolog pomimo wzmocnionego organizmu nie chciał się truć produktem z tak kiepskiej destylarki), ale jako łapówka na wypadek jakiś trudności. Skończywszy porządki, wrócił do pokoju i wydobył z pod szafki skrzynkę z narzędziami, w której oprócz narzędzi miał też przybory służące przy czynnościach badawczych. Z pośród ciekawszych okazów wyróżniał się mono-nóż, wielkości i kształtem przypominającym maczetę, wyposażoną w otwieracz do piwa przy lejcu. Było to niezastąpione narzędzie do zdrapywania próbek, walki i amputowania kończyn.
W końcu kiedy wszelkie przygotowania zostały poczynione zabrał się do analizy.
Ułożył na chłodzącej, metalowej płycie do badań, która odprowadzała ciepło sprawiając wrażenie lodowatej w dotyku, choć Caleb wiedział że gdyby ją dotknąć mogłoby się to zakończyć natychmiastowym odmrożeniem kończyny. Kończył przygotowywać narzędzia, gdy odłożony na bok dataslate zasygnalizował koniec analizy. Będąc zdeterminowanym poznać dokładne wyniki, rzucił tylko okiem na porównanie ogólnej analizy z bazą danych.
Wyniki były oszałamiające.
Po pierwsze, wybrane, bardzo nieliczne fragmenty zachowanego materiału organicznego przy pazurze nie tylko były charakterystyczne dla organizmów, u których broń naturalna wyrasta ze szkieletu, ale co dziwniejsze u wybranych, mniej niż dwunastu milionowych wszystkich tych komórek znajdowały się fragmenty poczwórnej spirali DNA charakterystycznej tylko dla Eldarów z ras znanych ludzkości. Nie wiedział jednak, żeby humanoidalni Eldarowie, których można pomylić z nieskazitelnymi i wysokimi ludźmi mieli szpony czy pazury...
Co jeszcze dziwniejsze, niczym u Eldarów, szpon wykonany był ze związków węglowych ostatecznej postaci - pustego w środku diamentu. Tutaj jednak szpon od wewnątrz zawierał coś - komórki macierzyste, do ewentualnego rozwoju i regeneracji, co dziwniejsze, właściwości i wygląd metalu zawdzięczał zapewne... chmurze elektronów, niczym w metalu okalającej diament. Co było paradoksem, albo wręcz fenomenem na skalę pierwszego odkrycia psioników wśród rasy ludzkiej.
Szpon zachowywał strukturę i łączył właściwości zupełnie różnych materiałów, jego wiązania nie zachowywały podstawowych sił wynikających z oddziaływań w mikroskopowej skali i nie zachowywały minimalnej energii. Ze wszelkich znanych mu prawideł fizycznych, osiągnięcie takiego stanu wymagałoby ingerencji wybitnych naukowców z doskonałym sprzętem i stan ten trwałby ułamki sekund.
A o ile dataslate się nie mylił, przed nim leżało to, co nie powinno istnieć.
Brat Calvin nabrał powietrza i wypuścił je ze świstem.
-O cholera… - mruknął do siebie czytając jeszcze raz wynik analizy.
To mu dopiero majster niespodziankę sprawił. Opanował drżenie rąk. Zrobił parę ruchów jakby robił rozgrzewkę i zanucił sobie ulubioną melodię. To go zawsze uspokajało. Tak… to… to było coś. Podłączył się na chwil. Ściągnął do swojego dysku w głowie wyniki, a te na dysku data slate’a zabezpieczył specjalnym programem, kasującym te dane, chociaż przy jednej pomyłce przy wprowadzaniu hasła. Po chwili zastanowienia dołożył jeszcze kilka innych programów.
Westchnął. Teraz zabrał się do szczegółowej analizy. Może uda się odkryć jeszcze jakieś istotne fakty. Nie mogąc dalej opanować drżenia rąk, odmówił Modlitwę o Powodzeniu w Badaniach do Boga Maszyny. W końcu zabrał się do dalszej roboty. W głowie mu kotłowało się już parę hipotez, jednak kolejne odpadały, kiedy kojarzył sobie znane mu fakty i wyniki badań innych naukowców. Może uda się ustalić coś jeszcze.
Najpierw pobrał materiał genetyczny (komórki macierzyste oraz te ze strzępka na szponie) i dał do data slate, aby ten spróbował zrekonstruować wygląd istoty. To było główne zadanie póki co. Spróbował też odłamać kawałek szpona, aby przeprowadzić szereg testów, typu twardość, reakcję na kwas, zasady i parę innych pierdół, które zależały do standardowych protokołów badawczych. W najgorszym wypadku otworzy kopertę i zobaczy co też napisał tam do niego Genetor.
Kamień, Stal... i Beczka Krasnoludzkiego Ale!
No retreat! No surrender!
No retreat! No surrender!
-
- Bosman
- Posty: 1784
- Rejestracja: niedziela, 28 maja 2006, 19:31
- Numer GG: 0
- Lokalizacja: A co Cię to obchodzi? :P
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Beka Ryder
Kobieta nie była specjalnie zadowolona z zaistniałej sytuacji. Wrak interesował ją tyle co wyniki badań moczu jej głupiego brata, ale wyglądało na to że dla kogoś był ważniejszy. Pilnowali go i to trochę nadgorliwie. Beka chciała tylko przelecieć dookoła, ale Oni musieli się przyczepić.
Dwa myśliwce gwiezdne leciały teraz kursem przechwytującym nie dając jej specjalnie możliwości przelotu. Sytuacja się nieco skomplikowała, ale nie z takimi rzeczami pilotka już sobie radziła. Choć statki jej przeciwników mogły się wydawać przyduże - miały co najmniej po 50 metrów długości, nie były dostosowane do przechwycenia jednostki przemytniczej takiej jaką Ona latała. Były to statki bojowe, a nie patrolowe.
Beka wykonała odpowiedni zwrot - był to odwrót zgodnie z zaleceniami, które odebrała. W związku z tym uznano jej postępowanie za współpracę, nie podejrzewając iż Beka nawet przez chwilę nie zamierzała poddawać swojego statku.
Gdy już znalazła się w przewidywanej odległości od wraku, nie zatrzymała się jak jej sugerowali. Postąpiła wprost przeciwnie, przyspieszając do naprawdę znacznych, ale póki co jeszcze nie forsujących silniki, prędkości.
Piloci ścigających ją statków domyślili się, że Beka chce im uciec. Mimo to jeden zatrzymał się, nie chcąc oddalać się dalej niż pozwalał mu na to regulamin. Drugi statek udał się w pościg za nią, ale bez większego trudu udało jej się go wymanewrować i odskoczyć mu na dość sporą odległość.
Ponieważ oddalali się od punktu którego mieli strzec, dość szybko odpuścił. Przeciwnik wiedział już, że jej nie dogoni... a nawet jeśli, to nie będzie miał specjalnie możliwości przejęcia jej statku, czy wzięcia go na hol. Na szczęście nie tracił też amunicji na strzelanie do jej statku.
Zadowolona z siebie, ze szczerym uśmiechem na twarzy Beka leciała w kierunku ich celu. Trasa wiodła trochę dookoła, ale godzina opóźnienia nie powinna stanowić problemu, czy zagrożenia dla ich misji.
Kobieta nie była specjalnie zadowolona z zaistniałej sytuacji. Wrak interesował ją tyle co wyniki badań moczu jej głupiego brata, ale wyglądało na to że dla kogoś był ważniejszy. Pilnowali go i to trochę nadgorliwie. Beka chciała tylko przelecieć dookoła, ale Oni musieli się przyczepić.
Dwa myśliwce gwiezdne leciały teraz kursem przechwytującym nie dając jej specjalnie możliwości przelotu. Sytuacja się nieco skomplikowała, ale nie z takimi rzeczami pilotka już sobie radziła. Choć statki jej przeciwników mogły się wydawać przyduże - miały co najmniej po 50 metrów długości, nie były dostosowane do przechwycenia jednostki przemytniczej takiej jaką Ona latała. Były to statki bojowe, a nie patrolowe.
Beka wykonała odpowiedni zwrot - był to odwrót zgodnie z zaleceniami, które odebrała. W związku z tym uznano jej postępowanie za współpracę, nie podejrzewając iż Beka nawet przez chwilę nie zamierzała poddawać swojego statku.
Gdy już znalazła się w przewidywanej odległości od wraku, nie zatrzymała się jak jej sugerowali. Postąpiła wprost przeciwnie, przyspieszając do naprawdę znacznych, ale póki co jeszcze nie forsujących silniki, prędkości.
Piloci ścigających ją statków domyślili się, że Beka chce im uciec. Mimo to jeden zatrzymał się, nie chcąc oddalać się dalej niż pozwalał mu na to regulamin. Drugi statek udał się w pościg za nią, ale bez większego trudu udało jej się go wymanewrować i odskoczyć mu na dość sporą odległość.
Ponieważ oddalali się od punktu którego mieli strzec, dość szybko odpuścił. Przeciwnik wiedział już, że jej nie dogoni... a nawet jeśli, to nie będzie miał specjalnie możliwości przejęcia jej statku, czy wzięcia go na hol. Na szczęście nie tracił też amunicji na strzelanie do jej statku.
Zadowolona z siebie, ze szczerym uśmiechem na twarzy Beka leciała w kierunku ich celu. Trasa wiodła trochę dookoła, ale godzina opóźnienia nie powinna stanowić problemu, czy zagrożenia dla ich misji.
Ostatnio bardzo mało sesji się tu gra... ciekawe dlaczego?
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
Odnosi się wrażenie, że to forum wymiera
Ostatnio edytowano piątek, 30 luty 2012, 14:76 przez Mekow, łącznie edytowano 28 razy
-
- Marynarz
- Posty: 293
- Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
- Numer GG: 11883875
- Lokalizacja: Warszawa
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Marcus Gladius, Simon Albriecht & MG
Obaj mężczyźni zaparkowali w dosyć opustoszałym podziemnym parkingu o wymiarach może dwadzieścia na dwadzieścia metrów, bez wyznaczonych miejsc, z odpadkami przemysłowymi zalegającymi w kątach i wodą skapującą gdzieniegdzie z sufitu. Znalazł pobliską noclegownię głównie dzięki elektronicznej mapie arbitratora mapie z zaznaczonymi ciekawymi miejscami i, jak zaczynał podejrzewać, kryjówkami. Po zaparkowaniu przeszli korytarzem, z parkingu, jedyną drogą do nieoznaczonej sloganem spelunki i noclegowni. Zbliżając się do wejścia, które kiedyś było zautomatyzowanym mechanizmem zamykającym okno z wieżowca, stulecia temu zepsutym, zastanawiali się co i kogo spotkają w środku, co mógł robić tutaj arbitrator, jak zostaną odebrane ich mundury i czy nie warto przyszykować by broni. Co gorsza, kapitan znowu zaczął czuł silny ból w miejscu gdzie został raniony. Bez wskazówek, bez dużego zapasu amunicji, z jednym nieodczytanym zeznaniem, bez potwierdzenia niewinności Faulke'a, jeden ranny, z ograniczonymi środkami medycznymi i bez wsparcia armii, od której jeden i drugi całe życie zależeli, bez dalszych śladów stali przed wejściem do zabudowanego pomieszczenia niższych kondygnacji, tuż ponad siedliskiem biedy i przestępczości. Mając jeszcze chwilkę na rozmowę.
Marcus spojrzał na budynek, zastanawiając się jak długo posłuży im za schronienie. Z jednej strony wiedział, że będą tutaj bezpieczni, z drugiej, nie chciał tu spędzić więcej czasu niż to było konieczne. Usłyszał jak z boku Simon zaczyna się budzić. Do tego jeszcze ten ból ramienia. Miał nadzieję, że coś znajdą w środku, bo inaczej stanie się bezużyteczny. Wyszedł z samochodu wyciągając się. Zaczynał odczuwać brak snu, oraz przemęczenie. Zrobił kilka ćwiczeń, żeby rozruszać mięśnie, czekając na Albriechta. Po rutynowym rozciąganiu, sprawdził broń. Nie chciał w czasie strzelaniny, dowiedzieć się, że jest w czarnej i głębokiej dupie.
Simon powoli otworzył oczy. Wyglądało na to, że w końcu dotarli na miejsce. Rozciągnął się leniwie na siedzeniu pasażera i chwilę potem opuścił pojazd. Tego mu było trzeba - chwili odpoczynku, jako iż nie zaznał żadnych ran (w przeciwieństwie do swojego towarzysza) czuł się niczym nowo narodzony. Po chwili dołączył do Marcusa stojącego obok pojazdu.
- Jesteśmy wreszcie? - Zapytał sennym jeszcze głosem.
- A no jesteśmy - Odparł - Zastanawiam się, czy czeka na nas jakaś niespodzianka, po drugie czy wpadam z bronią, czy po cichu bez tych ciuchów.
- Załatwiłbym to zdecydowanie cicho. Jest nas tylko dwóch. Nie wiadomo ilu siedzi w środku. Wolałbym nie ryzykować kalkulacji w ciemno... Lepiej załatwić do dyskretnie. Wątpię, żeby się nami zainteresowali.
-No to pozostaje pytanie, skąd wykombinować inne ciuchy. Bo w tych dość wyraźnie rzucamy się w oczy...
- Nie ma na to rady... Teraz niczego raczej nie znajdziemy. Zadbamy o to później... Spróbujmy udawać dezerterów. Założę się, że jeśli jacyś żyją to chowają się właśnie w takich miejscach...
- No cóż, nic nie poradzimy. Wchodzimy. Przygotuj broń, bo nie wiadomo jak przyjaźni są tutejsi ludzie.
Obaj mężczyźni weszli do niewielkiego pomieszczenia, który kojarzył im się z niczym innym jak bunkrem albo fortyfikacją podziemną. Świeciło się kilka lamp naftowych, było aż jedno dojście elektryczności, do którego podłączony był kablem niewielki dataslate postawiony na jedynym stole pod ścianą przeciwległą do wejścia. Po obu stronach pomieszczenia o betonowych ścianach były wejścia do korytarzy, po których obydwu stronach znajdowały się kotary zapewne zastępujące drzwi. Niedogolony, łysy mężczyzna niewielkiej postury siedział na taborecie przy stole z dataslate'em, nie zwracając na was uwagi. Doprawdy, warunki były żałosne.
Simon rozejrzał się sceptycznie.
- Mogło być lepiej... Ale cóż, cieszmy się tym co mamy.
- Hmm urocze miejsce... Musimy pogadać z właścicielem, aby zająć jakiś pokój - To mówiąc podszedł do człowieka przy dataslacie - Gdzie znajdę zarządcę tego budynku?
- Jestem jego pełnomocnikiem. - Odburknął człowiek w niedopranej koszuli i za długich spodniach. Po chwili dopiero wyłączył coś w komputerze i podniósł na nich wzrok. - Słucham, czego chcecie?
- Chcielibyśmy się zakwaterować na bliżej nieokreślony czas. Czy byłby to problem, i ile musimy zapłacić?
- Sto kredytów na łebka od nocy. - Zapodał standardową cenę... Na standardowe warunki. - Żadnych pytań, nie wpierdoli wam się sprzątaczka do pokoju, jedzenia nie ma. Nie pobieramy nazwiska i nie chcemy dowodów tożsamości. - Wrócił wzrokiem do monitora, pouczywszy ludzi chyba niezbyt zaznajomionych z takimi miejscami.
- Musimy się zastanowić - Powiedział, po czym odciągnął Simona na bok. -Chyba go pojebało. Za takie warunki 100? Zbijamy cenę, bo kasy nam zabraknie, a kart i przelewów używać nie możemy.
- Można spróbować... Ale jakby był nieugięty nie upierajmy się przy swoim. Potrzebujemy tego pokoju. Kasa na nic się zda, jeśli nie będziemy wiedzieli co zrobić dalej.
- No dobra - Po czym znów do niego podeszli. - Czy nie dałoby się zejść z ceny? Dość drogo jakby nie patrzeć.
- Siedemdziesiąt pięć, ale jeżeli coś przeskrobiecie to chłopcy właściciela się wami zajmą. Płatne z góry. - Dodał, nie racząc ich jednym spojrzeniem.
- To dobra cena - Powiedział dyskretnie do towarzysza.
- Umowa stoi - Powiedział Marcus wyciągając pieniądze. Odliczył równo i wręcz je "recepcjonistce". - Którędy do pokojów?
Gość położył pieniądze i wstał, rozglądając się. Wyjął z kieszeni zmiętoszoną kartkę i zerknął na niestaranne zapiski.
- Idźcie tam w prawy korytarz do końca i po lewej, jest łóżko podwójne, dwa taborety, stolik, za kotarą. Jeżeli chcecie piwa albo pakietów żywnościowych, te drugie odradzam, zgłoście się do mnie, bo są w zamkniętej chłodni, a musimy oszczędzać paliwo do generatora który ją zasila. Klucza oczywiście nie ma. - Skomentował, mierząc teraz ich dokładniejszym spojrzeniem. Chyba chciał o coś zapytać, ale był dość sprytny by tego nie zrobić.
- Dzięki, na razie zrezygnujemy z piwa. Chodź Marcus idziemy - Powiedział krótko i ruszył wraz z towarzyszem w stronę wskazaną przez faceta.
Marcus podążył za Simonem. Albriecht kierował się do pokoju, co jakiś czas zatrzymując się aby sprawdzić czy dobrze idą. Po chwili doszli do pokoju. Za pomocą klucza otworzyli drzwi. Pokój prezentował się dość skromnie. Tak jak powiedział jedno łóżko, taborety, stolik. W koncie szafa na rzeczy.
Marcus podszedł do każdego z mebli sprawdzając czy nie ma tam żadnych niespodzianek. Wolał być zabezpieczony.
Simon tymczasem rozsiadł się niecierpliwie na taborecie. Ciekawość zżerała go od środka.
- No dobra. Zaczynamy seans?
Mimo wszystko, mebli nie było dość dużo ani nie były dość duże by prezentować jakiekolwiek zagrożenie poza rozpadnięciem się. Wszystkie były wykonane z materiałów syntetycznych, taka też tapeta pokrywała ściany co było zapewne jedynym zabezpieczeniem przed pleśnią. Pomijając wymienione przez ich najemcę umeblowanie, pomieszczenie było puste.
Po sprawdzeniu mebli, Marcus wyciągnął nagranie Faulke. Miał nadzieję, że będą w niej zawarte jakieś wskazówki. Czuł przemęczenie. Ponad 24 h na nogach nie robiło nic dobrego z człowiekiem.
Mężczyźni zajęli się uruchamianiem niewielkiego komputera z głośnikiem i elipsowatym wyświetlaczem, kiedy usłyszeli dosyć niepokojący odgłos - ktoś wszedł do środka, kilku, może trzech ludzi. Dwaj szli do przeciwległego korytarza, trzeci zaś zapytał recepcjonisty stanowczo.
- Czyj to wóz?
Marcus szybko wyciągnął nośnik z odtwarzacza, i spojrzał po Simonie.
- Szybko nas znaleźli.
- A ile zapłacisz za odpowiedź? - Zapytał znudzonym głosem recepcjonista.
Po chwili usłyszeli szamotaninę.
- Przyjmujesz tu Arbites, idioto?! - Wrzasnął pytający.
- N... Nie wiedziałem, znaczy, nie wyglądali na Arbites... - Słychać było jąkającego się z przerażenia recepcjonistę. Dwaj towarzysze nowoprzybyłego zaś wrócili się, słysząc wymianę zdań...
Simon stał się nieco podenerwowany.
- Co robimy?
- Jak to co? Zabijemy dupków, oglądamy, film, pijemy piwo, potem lulu. W tej kolejności - Powiedział, po czym wyciągnął broń i sprawdził czy jest naładowana.
- Wyjątkowo się z Tobą zgodzę - Uśmiechnął się i sprawdził swoją broń - To miejsce to idealne miejsce na pułapkę...
Usłyszeli przeładowanie broni maszynowej. Nie widzieli chyba jednak jakiegoś gestu, ponieważ jedna osoba szła w stronę ich pokoju. Tylko jedna para stóp w twardym obuwiu, może nawet wojskowym.
- Marcus chowaj się - Powiedział cicho - I bądź przygotowany zgotować temu kto się pojawi w wejściu dość gorące powitanie...
Simon schował się za łóżkiem.
Marcus podbiegł cicho do ściany przyklejając się do niej plecami.
Ktoś podszedł do załomu, prawie do kotary.
- Faulke? Wiem, że to ty, widziałem twój wóz. Warunki się zmieniły. Wychodź, nie musimy Cię zabijać.
Simon dał przyłożył palec do ust i dał znak Marcusowi, żeby zachował ciszę. Postanowili poczekać na rozwój sytuacji.
- Faulke, kurwa, wyjdź, bo wrzucę tam granat! Nie będę krzyczał na całe pomieszczenie! - Ostrzegł stojący za załomem ściany mężczyzna.
- Pierdol się! - Odkrzyknął Marcus.
Simon skrzywił się na reakcję towarzysza.
- Faulke został złapany... Może Ty nam powiesz o co tu chodzi do cholery?!
- Zaraz, zaraz... kim jesteście do cholery? Widziałem tam wóz Arbitratora i o czym wy... - nagle przerwał, jakby się nad czymś zastanawiając.
"Kurde, ale zacząłem znajomość nie ma co" Pomyślał, Marcus i krzyknął do przybysza:
- To może ty się najpierw przedstaw? Czemu mamy ci zaufać i twoim dwóm przydupasom?
- Bo mamy granaty. - Skomentował, rechocząc.
- Zawsze jakiś argument - Po czym cicho powiedział do Simona: - Co robimy?
- Jest jedno wyjście - pertraktacja... Faulke został aresztowany! - Krzyknął do mężczyzny - Nie wiemy o co chodzi!
- To się poddajcie. - Przerwał na chwilę, po czym kontynuował z namysłem - Nie macie wyjścia.
- On ma racje... Marcus jesteśmy w pułapce...
- No to się poddajemy.
- Świetnie. No to schowajcie bronie do kabur i pozwólcie mi wejść, pogawędzimy sobie. Nie muszę mówić, co moi kumple z wami zrobią, jeżeli rozprujecie mi klatę.
Simon posłusznie schował broń i wyszedł w kierunku wyjścia.
- Marcus tylko bez żadnych gwałtownych ruchów...
Marcus odkleił się od ściany jednocześnie chowając broń. -Dobra schowana. Możesz wchodzić.
Uzbrojony mężczyzna wszedł do środka pewnym krokiem, lustrując wzrokiem obu mężczyzn i z wyciągnięty przed siebie autopistolami zabezpieczając pomieszczenie, błyskiem wziął na cel każdej z broni innego z żołnierzy - Zda mi się, że to nie było takie trudne? - Zapytał, jakby dowcipnie, wcale się przy tym nie uśmiechał. Na razie nie spuszczał żadnego z celownika.
- Mama zawsze powtarzała, aby nie ufać nieznajomym. To może ty nam wyjaśnisz w jakie gówno wpadliśmy?
- Dokładnie... Też jestem tego ciekaw – Dodał Simon.
- Na pewno jesteście ostro popierdoleni, jeżeli autentycznie rozbrajacie się wobec nieznajomego tak nisko Podkopcza. - Wciąż mierzył obydwu nieufnym wzrokiem - Myślałem, że będziecie na tyle inteligentni by udawać... albo jesteście tak szajbnięci honorowi i żyjący zgodnie z mundurem, że nie radzicie sobie w tym gorszym świecie.
- Może... Ale sam musisz przyznać, że nie mieliśmy większego wyboru... Czasami w życiu trzeba zaryzykować, wiesz jak mówią - nie ma ryzyka, nie ma zabawy - Uśmiechnął się.
- Plwałbym na Ciebie, ale ładny masz mundur chłopczyku. Powiedz blondasku, w którą noc w armii Cię przejebali? Byłeś równie wychujany co teraz przeze mnie? Podobało ci się? - Nieznajomy skierował spojrzenie na Simona i bez widocznej przyczyny zaczął sypać inwektywami.
- Powiedzmy, że nie tacy jak Ty próbowali... I każdy był rozczarowany. Ale skoro pytasz czy łamanie kończyn potencjalnych gwałcicieli należy do moich hobby, to muszę Ci przyznać, że to jedna z najciekawszych rzeczy, jaką robiłem... A krzyk towarzyszący temu potrafi doprowadzić do prawdziwej ekstazy - Spojrzał hardo na mężczyznę.
- To fajnie. Nie pytam z kim się zadajesz - schował szybkim ruchem pistolety do kabur - ani co się obecnie dzieje w Gwardii, ale utwierdzasz mnie w przekonaniu, że warto było prysnąć. - Wyciągnął rękę do Simona, uśmiechając się krzywo - W Podkopczu nic ci się nie stanie, dopóki naprawdę się nie boisz.
Marcus spojrzał na faceta innym wzrokiem. Sądził że to kolejny oprych, ale ostro się pomylił. Ciekaw był co wyniknie z nowej znajomości.
Niepewnie i czujnie wyciągnął rękę w stronę towarzysza.
- A skoro to przedstawienie mamy za sobą... To może powiesz nam co się tu do cholery dzieje?
- Nie wiem, naprawdę. Mam tylko prezencik dla Faulke'a. - Z tymi słowy wyciągnął z kieszeni na piersi... Kartę, wyglądającą na tandetną i rozpowszechnioną wersję tarota. W zasadzie dwie karty, sklejone wewnętrznymi stronami. Na jednej widniał symbol śmierć, ponury żniwiarz, na drugiej zaś trębacza z anielskimi skrzydłami. - Adres informatora jest oczywiście wewnątrz. Mój też. A w ogóle, nazywam się Hod, jestem ten, który karze. Pozdrówcie ode mnie Arbitratora jak go spotkacie w piekle. Wierzę, że przejmujecie jego biznes.
- A pozdrowimy. I dzięki za kartę, na pewno się przyda - Po czym powiedział do Simona - Zostajemy tutaj, czy zmieniamy lokum?
- Zostańcie, nic wam tu nie grozi. Wpadliśmy tu przypadkiem, ale my zmienimy lokal. - Dodał obdartus, wzdychając. - Znowu.
- Najgorsze chyba za nami. Ja bym został. Czas rzucić nieco światła na całą sprawę
- Nie, że cię wypraszam czy coś, ale możesz nas zostawić samych? Musimy obgadać parę spraw.
- Już mówiłem, że zmieniamy lokal. Macie szczęście, że nie robię tego dla pieniędzy. I że jesteście od Faulke'a i że jesteście tu dzisiaj, bo do niedawna miałem go osobiście wypatroszyć, a od kilku lat chowam urazę do oficerów. - Poklepał Simona po ramieniu. - A ty nie daj się zabić przystojniaku. - Z tymi słowy stojąc spokojnie wyjął przygotowanego zawczasu skrętu, zapalniczkę, zapalił papierosa, zaciągnął się raz, wyrzucił od niechcenia niedopałek na podłogę i kaszląc wyszedł. Było to dziwne zachowanie przedłużające niebezpiecznie długo obecność w tym miejscu, ale w krokach ostatecznie żołnierze słyszeli, że całą trzyosobowa grupa wychodzi.
Kapitan uruchomił nagranie i po chwili doszły ich liczne trzaski spowodowane warunkami, w jakich materiał był nagrywany. Obraz był zupełnie czarny, chociaż wydawać by się mogło iż wcale nie stosowano tylko i wyłącznie trybu dźwiękowego przy nagrywaniu.
- To nagranie wykonywane jest do archiwów... Których przy odrobinie opatrzności Imperatora szlag nie trafi w ciągu miesiąca. Wątpliwe. - Zaczął zachrypiały, niski głos, w niczym nie przypominający głosu Faulke'a.
- Nazywam się Anzelm Kaas. Jestem współpracownikiem uważającego to nagranie za bardziej przydatne arbitratora Gerrarda Faulke'a. Mój zawód to... chyba płatny morderca. Schwytany, oskarżony, osądzony i skazany przez Faulke'a. A potem udzielił mi amnestii i zatrudnił za ciężką kasę. Ale od zeszłego miesiąca kasy nie biorę. Kasa po prostu nie ma znaczenia. Nagranie dedykuję skurwielowi, którego ścigami, efemerycznemu gangsterowi znanemu jako Jorax.
- Zaczniemy od bujd. Dwieście lat temu na planecie był jego pokroju nieuchwytny człowiek i to on wymyślił to imię. Początkowo Faulke sądził, że ten tutaj to zwykły obwieś albo szczeniak z przerostem ambicji. Niestety, pierwowzór znalazł godnego następcę. Nie wiemy nawet jak wygląda.
- Faulke nie tworzy tego nagrania, aby inni arbites nie mieli dowodów na to działanie. W końcu zeznania mordercy nie mogą posłużyć za dowód, o ile nie przyzna się on do winy. Bez względu na to, czy to przyznanie zmieniłoby wyrok śmierci. W każdym razie przechodząc do sedna - Jorax, jak tamten antyczny wręcz, pojawił się znikąd, nieznany większości szych i informatorów w półświatku. Nie wiemy wiele więcej o tym, co działo się przed dwoma stuleciami, nasza jednak ofiara najpewniej majątek zbiła na handlu bronią. Nie ma żadnych śladów jego kasy, żadnego konta, nic. Przyciskaliśmy kilku z gości, którzy handlowali z jego gangiem. Joraxa nikt nie widział, a kasa zawsze była albo w szeleszczących zielonych, albo częściej w rzadkich towarach, zwłaszcza egzotycznych księgach, żywym towarze czy wartościowych przedmiotach. Próbowaliśmy prześledzić opcje zbycia takich rzeczy, jednak szybko wyjaśniłem arbitesowi, że planeta jest zbyt skorumpowana by odsłonić sprawki jednego procenta bogaczy, którzy wywodzą się co do jednego z dawnych rodów wojskowych. Sam poszukiwany być może także.
- Jorax musiał szybko zbić kasę i rekrutować gangsterów. Nie wiemy dokładnie jak to się dzieje, jednak kontakty z resztą kryminału, także te z udziałem otwarcia ognia potwierdzają, że goście są doskonale wyszkoleni, uzbrojeni i działają skoordynowanie, a nie jak banda wyrostków z Podkopcza. Oczywiście, ciężko mówić cokolwiek pewnego w mieście liczącym dwieście milionów dusz, ale na Imperatora, to musieliby być zawodowi najemnicy, a aby przeżyć i zarobić na sprzęt musieliby zrobić coś, co da im reputację. Oni jednak pojawili się również znikąd, z siatką informatorów... Albo lojalnością wielu, nawet niezależnych. To tak jakby pewnego dnia obudzić się i zobaczyć, że wśród czołowych gangów pojawił się nowy, niepasujący opisem do innych, o znacznych majątku, zakonspirowaniu, sile bojowej i szkodliwości gospodarczej. Znikąd.
- Faulke twierdzi, że goście mogą pochodzić z Gwardii, z lokalnych regimentów. Ciężko to potwierdzić albo temu zaprzeczyć, ale zamierza sfałszować kilka pozwoleń i korzystając z wizyty krążownika floty za trzy tygodnie, ściągnąć kilku zaprzyjaźnionych oficerów i jakąś ochronę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, to może być ważne i dla śledztwa, i dla ochrony. Zwłaszcza, że ktoś w Arbites na samej górze zakazał mu prowadzenia śledztwa i umorzył, twierdząc, że duchy należy pozostawić imaginacji szaleńców. Teraz przechodzimy do najciekawszego.
- Chodzi chyba o nas – Rzucił Marcus w stronę Simona.
- Wykorzystałem moje kontakty do ściągnięcia informacji. Nawet z pałacu gubernatorskiego. Niedługo Arbites odkryją, że ktoś węszył na masową skalę, i gdy powiążą mnie z Faulke'm, obaj jesteśmy trupami. Pewnie niedługo go i tak spróbują zaaresztować, zobaczymy. Na razie lokalizacja jego mieszkania jest utajniona, ale gdyby ktoś się postarał z oficjalnym pozwoleniem i dostępem do systemu podsłuchiwania i namierzania sygnałów z komunikatorów, godzina, może dwie. W każdym razie, ponieważ dowody szlag musi trafić, dowiedzieliśmy się: od jakiegoś czasu pieniądze z Różnych biur wyciekają niczym gówno z zapchanej kanalizacji. Przyczyną nie jest jednak dobrobyt, tylko sponsoring. Nie wiadomo, ilu jest takich bogaczy. I teraz najlepsze: od dłuższego czasu na polecenie Różnych ludzi kasa spływa na różnych zamożnych działaczy gospodarczych. Oznacza to, że na dużą skalę kręci się obrót pieniędzmi publicznymi na działaczy publicznych. Czy administratorzy doków, główni nadzorcy wielkich hut albo kapitanowie statków kupieckich przypisanych do tej planety mogą być biegającymi po Podkopczu wyszkolonymi gangsterami? Nie sądzę. Czy któryś z nich zgłosił nieoczekiwany przypływ gotówki? Nie. Czy ktoś to nakazał? Czy to część planu? Nie wiemy. Ale tu druga część teorii dotycząca kwestii finansowych.
- Na dużą skalę muszą być też przekazywane pieniądze potajemnie. Faulke ma solidne podstawy by twierdzić, że spora grupa arbites została skorumpowana. Ja wiem, że w śród gorszych środowisk wyznaczono nagrodę za moją głowę. Ale wiem też coś jeszcze. Ostatnio na czarnym rynku zeszła za porządną cenę głowica taktyczna, przywieziona przez jakiegoś Rogue Tradera za nic mającego ustalenia z Imperium na planetę. Zeszła, bo ktoś ją ukradł wyżynając gang Flynycs. Zabawne było to, że anonimowy informator poinformował arbites. Na miejscu ponoć było pięćdziesiąt ciał, masa ładunków wybuchowych i jeden pusty kontener chłodzący. Cudo. Mam wrażenie, że wiem czyja to sprawka, zwłaszcza, że wszystkie ciała zidentyfikowano, jako leżących w kałużach własnej krwi gangsterów samego Flynycsa, którego nikt od tamtej pory nie widział. I gang przestał istnieć.
- Faulke próbował ustalić, gdzie i po co Jorax miałby chcieć zdetonować ładunek. Biorąc pod uwagę, że już trzech informatorów mnie zdradziło i tyle razy byliśmy wystawieni na ostrzał profesjonalnego snajpera, za cud mogę uznać, że żyjemy i w sumie chyba możemy korzystać tylko z własnego intelektu i broni. Raczej nie powstrzymamy go przed detonacją ładunku, grunt to od razu potem gościa odnaleźć. Jest jeszcze jedna osoba, Kiernan Raz, informator samego Faulke, który ponoć by nie zdradził i zna ruchy większości działaczy półświatka wygodnie mieszkając... Gdzieś. Musieliśmy umawiać się z nim przez różne płotki i niedługo, gdy nabierze pewności że nie chcemy go kropnąć, przyśle kogoś, jak zwykle przypadkiem, by dostarczyć adres miejsca gdzie obecnie rezyduje. To ważne. Powinien wiedzieć coś więcej a i sam Jorax być może się z nim jakoś konsultował. Faulke twierdzi, że jeżeli będzie trzeba to będzie groził najbardziej wpływowemu informatorowi w mieście, by potwierdzić: gdzie jest, kim jest i czy zgodnie z dotychczasowymi przypuszczeniami, jest przywódcą kryminalnego kultu wyznającego Mrocznych Bogów. Jeżeli tak, wtedy korupcja na taką skalę, nawet w armii, i takie wpływy, będą wymagały zmiany planów - dotychczas chciał po prostu znaleźć i zastrzelić Joraxa i patrzeć, jak siateczka się rozpada, jednak być może trzeba będzie powiadomić inkwizycję i gubernatora... - Podczas pauzy słychać, jak narrator bierze łyk... Czegoś - Nieprzypadkowo dokładnie w tej kolejności. Arbitrator twierdzi, że może nawet trzecia częśc stacjonujących regimentów jest pod wpływem skazy, więcej, jeżeli liczyć wpływy dowódców. Ta planeta jest ważnym punktem przerzutowym, zaopatrzeniowym i służącym do przegrupowań tuż za sektorem cadiańskim. Wobec raportów o nasileniu działalności korsarzy w tamtych sektorach i mojej własnej wiedzy wyniesionej z Legionów Karnych sektora, sprawa nie jest wesoła. Teraz pozostaje nam wrócić do mieszkania Faulke'a i czekać... Nie dać się sprzątnąć i siedzieć cicho aż, o zgrozo, gdzieś w tym mieście szaleniec odpali ładunek jądrowy. I zdobyć informację. Potem zobaczymy, co dalej. Kaas bez odbioru...
Obaj mężczyźni zaparkowali w dosyć opustoszałym podziemnym parkingu o wymiarach może dwadzieścia na dwadzieścia metrów, bez wyznaczonych miejsc, z odpadkami przemysłowymi zalegającymi w kątach i wodą skapującą gdzieniegdzie z sufitu. Znalazł pobliską noclegownię głównie dzięki elektronicznej mapie arbitratora mapie z zaznaczonymi ciekawymi miejscami i, jak zaczynał podejrzewać, kryjówkami. Po zaparkowaniu przeszli korytarzem, z parkingu, jedyną drogą do nieoznaczonej sloganem spelunki i noclegowni. Zbliżając się do wejścia, które kiedyś było zautomatyzowanym mechanizmem zamykającym okno z wieżowca, stulecia temu zepsutym, zastanawiali się co i kogo spotkają w środku, co mógł robić tutaj arbitrator, jak zostaną odebrane ich mundury i czy nie warto przyszykować by broni. Co gorsza, kapitan znowu zaczął czuł silny ból w miejscu gdzie został raniony. Bez wskazówek, bez dużego zapasu amunicji, z jednym nieodczytanym zeznaniem, bez potwierdzenia niewinności Faulke'a, jeden ranny, z ograniczonymi środkami medycznymi i bez wsparcia armii, od której jeden i drugi całe życie zależeli, bez dalszych śladów stali przed wejściem do zabudowanego pomieszczenia niższych kondygnacji, tuż ponad siedliskiem biedy i przestępczości. Mając jeszcze chwilkę na rozmowę.
Marcus spojrzał na budynek, zastanawiając się jak długo posłuży im za schronienie. Z jednej strony wiedział, że będą tutaj bezpieczni, z drugiej, nie chciał tu spędzić więcej czasu niż to było konieczne. Usłyszał jak z boku Simon zaczyna się budzić. Do tego jeszcze ten ból ramienia. Miał nadzieję, że coś znajdą w środku, bo inaczej stanie się bezużyteczny. Wyszedł z samochodu wyciągając się. Zaczynał odczuwać brak snu, oraz przemęczenie. Zrobił kilka ćwiczeń, żeby rozruszać mięśnie, czekając na Albriechta. Po rutynowym rozciąganiu, sprawdził broń. Nie chciał w czasie strzelaniny, dowiedzieć się, że jest w czarnej i głębokiej dupie.
Simon powoli otworzył oczy. Wyglądało na to, że w końcu dotarli na miejsce. Rozciągnął się leniwie na siedzeniu pasażera i chwilę potem opuścił pojazd. Tego mu było trzeba - chwili odpoczynku, jako iż nie zaznał żadnych ran (w przeciwieństwie do swojego towarzysza) czuł się niczym nowo narodzony. Po chwili dołączył do Marcusa stojącego obok pojazdu.
- Jesteśmy wreszcie? - Zapytał sennym jeszcze głosem.
- A no jesteśmy - Odparł - Zastanawiam się, czy czeka na nas jakaś niespodzianka, po drugie czy wpadam z bronią, czy po cichu bez tych ciuchów.
- Załatwiłbym to zdecydowanie cicho. Jest nas tylko dwóch. Nie wiadomo ilu siedzi w środku. Wolałbym nie ryzykować kalkulacji w ciemno... Lepiej załatwić do dyskretnie. Wątpię, żeby się nami zainteresowali.
-No to pozostaje pytanie, skąd wykombinować inne ciuchy. Bo w tych dość wyraźnie rzucamy się w oczy...
- Nie ma na to rady... Teraz niczego raczej nie znajdziemy. Zadbamy o to później... Spróbujmy udawać dezerterów. Założę się, że jeśli jacyś żyją to chowają się właśnie w takich miejscach...
- No cóż, nic nie poradzimy. Wchodzimy. Przygotuj broń, bo nie wiadomo jak przyjaźni są tutejsi ludzie.
Obaj mężczyźni weszli do niewielkiego pomieszczenia, który kojarzył im się z niczym innym jak bunkrem albo fortyfikacją podziemną. Świeciło się kilka lamp naftowych, było aż jedno dojście elektryczności, do którego podłączony był kablem niewielki dataslate postawiony na jedynym stole pod ścianą przeciwległą do wejścia. Po obu stronach pomieszczenia o betonowych ścianach były wejścia do korytarzy, po których obydwu stronach znajdowały się kotary zapewne zastępujące drzwi. Niedogolony, łysy mężczyzna niewielkiej postury siedział na taborecie przy stole z dataslate'em, nie zwracając na was uwagi. Doprawdy, warunki były żałosne.
Simon rozejrzał się sceptycznie.
- Mogło być lepiej... Ale cóż, cieszmy się tym co mamy.
- Hmm urocze miejsce... Musimy pogadać z właścicielem, aby zająć jakiś pokój - To mówiąc podszedł do człowieka przy dataslacie - Gdzie znajdę zarządcę tego budynku?
- Jestem jego pełnomocnikiem. - Odburknął człowiek w niedopranej koszuli i za długich spodniach. Po chwili dopiero wyłączył coś w komputerze i podniósł na nich wzrok. - Słucham, czego chcecie?
- Chcielibyśmy się zakwaterować na bliżej nieokreślony czas. Czy byłby to problem, i ile musimy zapłacić?
- Sto kredytów na łebka od nocy. - Zapodał standardową cenę... Na standardowe warunki. - Żadnych pytań, nie wpierdoli wam się sprzątaczka do pokoju, jedzenia nie ma. Nie pobieramy nazwiska i nie chcemy dowodów tożsamości. - Wrócił wzrokiem do monitora, pouczywszy ludzi chyba niezbyt zaznajomionych z takimi miejscami.
- Musimy się zastanowić - Powiedział, po czym odciągnął Simona na bok. -Chyba go pojebało. Za takie warunki 100? Zbijamy cenę, bo kasy nam zabraknie, a kart i przelewów używać nie możemy.
- Można spróbować... Ale jakby był nieugięty nie upierajmy się przy swoim. Potrzebujemy tego pokoju. Kasa na nic się zda, jeśli nie będziemy wiedzieli co zrobić dalej.
- No dobra - Po czym znów do niego podeszli. - Czy nie dałoby się zejść z ceny? Dość drogo jakby nie patrzeć.
- Siedemdziesiąt pięć, ale jeżeli coś przeskrobiecie to chłopcy właściciela się wami zajmą. Płatne z góry. - Dodał, nie racząc ich jednym spojrzeniem.
- To dobra cena - Powiedział dyskretnie do towarzysza.
- Umowa stoi - Powiedział Marcus wyciągając pieniądze. Odliczył równo i wręcz je "recepcjonistce". - Którędy do pokojów?
Gość położył pieniądze i wstał, rozglądając się. Wyjął z kieszeni zmiętoszoną kartkę i zerknął na niestaranne zapiski.
- Idźcie tam w prawy korytarz do końca i po lewej, jest łóżko podwójne, dwa taborety, stolik, za kotarą. Jeżeli chcecie piwa albo pakietów żywnościowych, te drugie odradzam, zgłoście się do mnie, bo są w zamkniętej chłodni, a musimy oszczędzać paliwo do generatora który ją zasila. Klucza oczywiście nie ma. - Skomentował, mierząc teraz ich dokładniejszym spojrzeniem. Chyba chciał o coś zapytać, ale był dość sprytny by tego nie zrobić.
- Dzięki, na razie zrezygnujemy z piwa. Chodź Marcus idziemy - Powiedział krótko i ruszył wraz z towarzyszem w stronę wskazaną przez faceta.
Marcus podążył za Simonem. Albriecht kierował się do pokoju, co jakiś czas zatrzymując się aby sprawdzić czy dobrze idą. Po chwili doszli do pokoju. Za pomocą klucza otworzyli drzwi. Pokój prezentował się dość skromnie. Tak jak powiedział jedno łóżko, taborety, stolik. W koncie szafa na rzeczy.
Marcus podszedł do każdego z mebli sprawdzając czy nie ma tam żadnych niespodzianek. Wolał być zabezpieczony.
Simon tymczasem rozsiadł się niecierpliwie na taborecie. Ciekawość zżerała go od środka.
- No dobra. Zaczynamy seans?
Mimo wszystko, mebli nie było dość dużo ani nie były dość duże by prezentować jakiekolwiek zagrożenie poza rozpadnięciem się. Wszystkie były wykonane z materiałów syntetycznych, taka też tapeta pokrywała ściany co było zapewne jedynym zabezpieczeniem przed pleśnią. Pomijając wymienione przez ich najemcę umeblowanie, pomieszczenie było puste.
Po sprawdzeniu mebli, Marcus wyciągnął nagranie Faulke. Miał nadzieję, że będą w niej zawarte jakieś wskazówki. Czuł przemęczenie. Ponad 24 h na nogach nie robiło nic dobrego z człowiekiem.
Mężczyźni zajęli się uruchamianiem niewielkiego komputera z głośnikiem i elipsowatym wyświetlaczem, kiedy usłyszeli dosyć niepokojący odgłos - ktoś wszedł do środka, kilku, może trzech ludzi. Dwaj szli do przeciwległego korytarza, trzeci zaś zapytał recepcjonisty stanowczo.
- Czyj to wóz?
Marcus szybko wyciągnął nośnik z odtwarzacza, i spojrzał po Simonie.
- Szybko nas znaleźli.
- A ile zapłacisz za odpowiedź? - Zapytał znudzonym głosem recepcjonista.
Po chwili usłyszeli szamotaninę.
- Przyjmujesz tu Arbites, idioto?! - Wrzasnął pytający.
- N... Nie wiedziałem, znaczy, nie wyglądali na Arbites... - Słychać było jąkającego się z przerażenia recepcjonistę. Dwaj towarzysze nowoprzybyłego zaś wrócili się, słysząc wymianę zdań...
Simon stał się nieco podenerwowany.
- Co robimy?
- Jak to co? Zabijemy dupków, oglądamy, film, pijemy piwo, potem lulu. W tej kolejności - Powiedział, po czym wyciągnął broń i sprawdził czy jest naładowana.
- Wyjątkowo się z Tobą zgodzę - Uśmiechnął się i sprawdził swoją broń - To miejsce to idealne miejsce na pułapkę...
Usłyszeli przeładowanie broni maszynowej. Nie widzieli chyba jednak jakiegoś gestu, ponieważ jedna osoba szła w stronę ich pokoju. Tylko jedna para stóp w twardym obuwiu, może nawet wojskowym.
- Marcus chowaj się - Powiedział cicho - I bądź przygotowany zgotować temu kto się pojawi w wejściu dość gorące powitanie...
Simon schował się za łóżkiem.
Marcus podbiegł cicho do ściany przyklejając się do niej plecami.
Ktoś podszedł do załomu, prawie do kotary.
- Faulke? Wiem, że to ty, widziałem twój wóz. Warunki się zmieniły. Wychodź, nie musimy Cię zabijać.
Simon dał przyłożył palec do ust i dał znak Marcusowi, żeby zachował ciszę. Postanowili poczekać na rozwój sytuacji.
- Faulke, kurwa, wyjdź, bo wrzucę tam granat! Nie będę krzyczał na całe pomieszczenie! - Ostrzegł stojący za załomem ściany mężczyzna.
- Pierdol się! - Odkrzyknął Marcus.
Simon skrzywił się na reakcję towarzysza.
- Faulke został złapany... Może Ty nam powiesz o co tu chodzi do cholery?!
- Zaraz, zaraz... kim jesteście do cholery? Widziałem tam wóz Arbitratora i o czym wy... - nagle przerwał, jakby się nad czymś zastanawiając.
"Kurde, ale zacząłem znajomość nie ma co" Pomyślał, Marcus i krzyknął do przybysza:
- To może ty się najpierw przedstaw? Czemu mamy ci zaufać i twoim dwóm przydupasom?
- Bo mamy granaty. - Skomentował, rechocząc.
- Zawsze jakiś argument - Po czym cicho powiedział do Simona: - Co robimy?
- Jest jedno wyjście - pertraktacja... Faulke został aresztowany! - Krzyknął do mężczyzny - Nie wiemy o co chodzi!
- To się poddajcie. - Przerwał na chwilę, po czym kontynuował z namysłem - Nie macie wyjścia.
- On ma racje... Marcus jesteśmy w pułapce...
- No to się poddajemy.
- Świetnie. No to schowajcie bronie do kabur i pozwólcie mi wejść, pogawędzimy sobie. Nie muszę mówić, co moi kumple z wami zrobią, jeżeli rozprujecie mi klatę.
Simon posłusznie schował broń i wyszedł w kierunku wyjścia.
- Marcus tylko bez żadnych gwałtownych ruchów...
Marcus odkleił się od ściany jednocześnie chowając broń. -Dobra schowana. Możesz wchodzić.
Uzbrojony mężczyzna wszedł do środka pewnym krokiem, lustrując wzrokiem obu mężczyzn i z wyciągnięty przed siebie autopistolami zabezpieczając pomieszczenie, błyskiem wziął na cel każdej z broni innego z żołnierzy - Zda mi się, że to nie było takie trudne? - Zapytał, jakby dowcipnie, wcale się przy tym nie uśmiechał. Na razie nie spuszczał żadnego z celownika.
- Mama zawsze powtarzała, aby nie ufać nieznajomym. To może ty nam wyjaśnisz w jakie gówno wpadliśmy?
- Dokładnie... Też jestem tego ciekaw – Dodał Simon.
- Na pewno jesteście ostro popierdoleni, jeżeli autentycznie rozbrajacie się wobec nieznajomego tak nisko Podkopcza. - Wciąż mierzył obydwu nieufnym wzrokiem - Myślałem, że będziecie na tyle inteligentni by udawać... albo jesteście tak szajbnięci honorowi i żyjący zgodnie z mundurem, że nie radzicie sobie w tym gorszym świecie.
- Może... Ale sam musisz przyznać, że nie mieliśmy większego wyboru... Czasami w życiu trzeba zaryzykować, wiesz jak mówią - nie ma ryzyka, nie ma zabawy - Uśmiechnął się.
- Plwałbym na Ciebie, ale ładny masz mundur chłopczyku. Powiedz blondasku, w którą noc w armii Cię przejebali? Byłeś równie wychujany co teraz przeze mnie? Podobało ci się? - Nieznajomy skierował spojrzenie na Simona i bez widocznej przyczyny zaczął sypać inwektywami.
- Powiedzmy, że nie tacy jak Ty próbowali... I każdy był rozczarowany. Ale skoro pytasz czy łamanie kończyn potencjalnych gwałcicieli należy do moich hobby, to muszę Ci przyznać, że to jedna z najciekawszych rzeczy, jaką robiłem... A krzyk towarzyszący temu potrafi doprowadzić do prawdziwej ekstazy - Spojrzał hardo na mężczyznę.
- To fajnie. Nie pytam z kim się zadajesz - schował szybkim ruchem pistolety do kabur - ani co się obecnie dzieje w Gwardii, ale utwierdzasz mnie w przekonaniu, że warto było prysnąć. - Wyciągnął rękę do Simona, uśmiechając się krzywo - W Podkopczu nic ci się nie stanie, dopóki naprawdę się nie boisz.
Marcus spojrzał na faceta innym wzrokiem. Sądził że to kolejny oprych, ale ostro się pomylił. Ciekaw był co wyniknie z nowej znajomości.
Niepewnie i czujnie wyciągnął rękę w stronę towarzysza.
- A skoro to przedstawienie mamy za sobą... To może powiesz nam co się tu do cholery dzieje?
- Nie wiem, naprawdę. Mam tylko prezencik dla Faulke'a. - Z tymi słowy wyciągnął z kieszeni na piersi... Kartę, wyglądającą na tandetną i rozpowszechnioną wersję tarota. W zasadzie dwie karty, sklejone wewnętrznymi stronami. Na jednej widniał symbol śmierć, ponury żniwiarz, na drugiej zaś trębacza z anielskimi skrzydłami. - Adres informatora jest oczywiście wewnątrz. Mój też. A w ogóle, nazywam się Hod, jestem ten, który karze. Pozdrówcie ode mnie Arbitratora jak go spotkacie w piekle. Wierzę, że przejmujecie jego biznes.
- A pozdrowimy. I dzięki za kartę, na pewno się przyda - Po czym powiedział do Simona - Zostajemy tutaj, czy zmieniamy lokum?
- Zostańcie, nic wam tu nie grozi. Wpadliśmy tu przypadkiem, ale my zmienimy lokal. - Dodał obdartus, wzdychając. - Znowu.
- Najgorsze chyba za nami. Ja bym został. Czas rzucić nieco światła na całą sprawę
- Nie, że cię wypraszam czy coś, ale możesz nas zostawić samych? Musimy obgadać parę spraw.
- Już mówiłem, że zmieniamy lokal. Macie szczęście, że nie robię tego dla pieniędzy. I że jesteście od Faulke'a i że jesteście tu dzisiaj, bo do niedawna miałem go osobiście wypatroszyć, a od kilku lat chowam urazę do oficerów. - Poklepał Simona po ramieniu. - A ty nie daj się zabić przystojniaku. - Z tymi słowy stojąc spokojnie wyjął przygotowanego zawczasu skrętu, zapalniczkę, zapalił papierosa, zaciągnął się raz, wyrzucił od niechcenia niedopałek na podłogę i kaszląc wyszedł. Było to dziwne zachowanie przedłużające niebezpiecznie długo obecność w tym miejscu, ale w krokach ostatecznie żołnierze słyszeli, że całą trzyosobowa grupa wychodzi.
Kapitan uruchomił nagranie i po chwili doszły ich liczne trzaski spowodowane warunkami, w jakich materiał był nagrywany. Obraz był zupełnie czarny, chociaż wydawać by się mogło iż wcale nie stosowano tylko i wyłącznie trybu dźwiękowego przy nagrywaniu.
- To nagranie wykonywane jest do archiwów... Których przy odrobinie opatrzności Imperatora szlag nie trafi w ciągu miesiąca. Wątpliwe. - Zaczął zachrypiały, niski głos, w niczym nie przypominający głosu Faulke'a.
- Nazywam się Anzelm Kaas. Jestem współpracownikiem uważającego to nagranie za bardziej przydatne arbitratora Gerrarda Faulke'a. Mój zawód to... chyba płatny morderca. Schwytany, oskarżony, osądzony i skazany przez Faulke'a. A potem udzielił mi amnestii i zatrudnił za ciężką kasę. Ale od zeszłego miesiąca kasy nie biorę. Kasa po prostu nie ma znaczenia. Nagranie dedykuję skurwielowi, którego ścigami, efemerycznemu gangsterowi znanemu jako Jorax.
- Zaczniemy od bujd. Dwieście lat temu na planecie był jego pokroju nieuchwytny człowiek i to on wymyślił to imię. Początkowo Faulke sądził, że ten tutaj to zwykły obwieś albo szczeniak z przerostem ambicji. Niestety, pierwowzór znalazł godnego następcę. Nie wiemy nawet jak wygląda.
- Faulke nie tworzy tego nagrania, aby inni arbites nie mieli dowodów na to działanie. W końcu zeznania mordercy nie mogą posłużyć za dowód, o ile nie przyzna się on do winy. Bez względu na to, czy to przyznanie zmieniłoby wyrok śmierci. W każdym razie przechodząc do sedna - Jorax, jak tamten antyczny wręcz, pojawił się znikąd, nieznany większości szych i informatorów w półświatku. Nie wiemy wiele więcej o tym, co działo się przed dwoma stuleciami, nasza jednak ofiara najpewniej majątek zbiła na handlu bronią. Nie ma żadnych śladów jego kasy, żadnego konta, nic. Przyciskaliśmy kilku z gości, którzy handlowali z jego gangiem. Joraxa nikt nie widział, a kasa zawsze była albo w szeleszczących zielonych, albo częściej w rzadkich towarach, zwłaszcza egzotycznych księgach, żywym towarze czy wartościowych przedmiotach. Próbowaliśmy prześledzić opcje zbycia takich rzeczy, jednak szybko wyjaśniłem arbitesowi, że planeta jest zbyt skorumpowana by odsłonić sprawki jednego procenta bogaczy, którzy wywodzą się co do jednego z dawnych rodów wojskowych. Sam poszukiwany być może także.
- Jorax musiał szybko zbić kasę i rekrutować gangsterów. Nie wiemy dokładnie jak to się dzieje, jednak kontakty z resztą kryminału, także te z udziałem otwarcia ognia potwierdzają, że goście są doskonale wyszkoleni, uzbrojeni i działają skoordynowanie, a nie jak banda wyrostków z Podkopcza. Oczywiście, ciężko mówić cokolwiek pewnego w mieście liczącym dwieście milionów dusz, ale na Imperatora, to musieliby być zawodowi najemnicy, a aby przeżyć i zarobić na sprzęt musieliby zrobić coś, co da im reputację. Oni jednak pojawili się również znikąd, z siatką informatorów... Albo lojalnością wielu, nawet niezależnych. To tak jakby pewnego dnia obudzić się i zobaczyć, że wśród czołowych gangów pojawił się nowy, niepasujący opisem do innych, o znacznych majątku, zakonspirowaniu, sile bojowej i szkodliwości gospodarczej. Znikąd.
- Faulke twierdzi, że goście mogą pochodzić z Gwardii, z lokalnych regimentów. Ciężko to potwierdzić albo temu zaprzeczyć, ale zamierza sfałszować kilka pozwoleń i korzystając z wizyty krążownika floty za trzy tygodnie, ściągnąć kilku zaprzyjaźnionych oficerów i jakąś ochronę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, to może być ważne i dla śledztwa, i dla ochrony. Zwłaszcza, że ktoś w Arbites na samej górze zakazał mu prowadzenia śledztwa i umorzył, twierdząc, że duchy należy pozostawić imaginacji szaleńców. Teraz przechodzimy do najciekawszego.
- Chodzi chyba o nas – Rzucił Marcus w stronę Simona.
- Wykorzystałem moje kontakty do ściągnięcia informacji. Nawet z pałacu gubernatorskiego. Niedługo Arbites odkryją, że ktoś węszył na masową skalę, i gdy powiążą mnie z Faulke'm, obaj jesteśmy trupami. Pewnie niedługo go i tak spróbują zaaresztować, zobaczymy. Na razie lokalizacja jego mieszkania jest utajniona, ale gdyby ktoś się postarał z oficjalnym pozwoleniem i dostępem do systemu podsłuchiwania i namierzania sygnałów z komunikatorów, godzina, może dwie. W każdym razie, ponieważ dowody szlag musi trafić, dowiedzieliśmy się: od jakiegoś czasu pieniądze z Różnych biur wyciekają niczym gówno z zapchanej kanalizacji. Przyczyną nie jest jednak dobrobyt, tylko sponsoring. Nie wiadomo, ilu jest takich bogaczy. I teraz najlepsze: od dłuższego czasu na polecenie Różnych ludzi kasa spływa na różnych zamożnych działaczy gospodarczych. Oznacza to, że na dużą skalę kręci się obrót pieniędzmi publicznymi na działaczy publicznych. Czy administratorzy doków, główni nadzorcy wielkich hut albo kapitanowie statków kupieckich przypisanych do tej planety mogą być biegającymi po Podkopczu wyszkolonymi gangsterami? Nie sądzę. Czy któryś z nich zgłosił nieoczekiwany przypływ gotówki? Nie. Czy ktoś to nakazał? Czy to część planu? Nie wiemy. Ale tu druga część teorii dotycząca kwestii finansowych.
- Na dużą skalę muszą być też przekazywane pieniądze potajemnie. Faulke ma solidne podstawy by twierdzić, że spora grupa arbites została skorumpowana. Ja wiem, że w śród gorszych środowisk wyznaczono nagrodę za moją głowę. Ale wiem też coś jeszcze. Ostatnio na czarnym rynku zeszła za porządną cenę głowica taktyczna, przywieziona przez jakiegoś Rogue Tradera za nic mającego ustalenia z Imperium na planetę. Zeszła, bo ktoś ją ukradł wyżynając gang Flynycs. Zabawne było to, że anonimowy informator poinformował arbites. Na miejscu ponoć było pięćdziesiąt ciał, masa ładunków wybuchowych i jeden pusty kontener chłodzący. Cudo. Mam wrażenie, że wiem czyja to sprawka, zwłaszcza, że wszystkie ciała zidentyfikowano, jako leżących w kałużach własnej krwi gangsterów samego Flynycsa, którego nikt od tamtej pory nie widział. I gang przestał istnieć.
- Faulke próbował ustalić, gdzie i po co Jorax miałby chcieć zdetonować ładunek. Biorąc pod uwagę, że już trzech informatorów mnie zdradziło i tyle razy byliśmy wystawieni na ostrzał profesjonalnego snajpera, za cud mogę uznać, że żyjemy i w sumie chyba możemy korzystać tylko z własnego intelektu i broni. Raczej nie powstrzymamy go przed detonacją ładunku, grunt to od razu potem gościa odnaleźć. Jest jeszcze jedna osoba, Kiernan Raz, informator samego Faulke, który ponoć by nie zdradził i zna ruchy większości działaczy półświatka wygodnie mieszkając... Gdzieś. Musieliśmy umawiać się z nim przez różne płotki i niedługo, gdy nabierze pewności że nie chcemy go kropnąć, przyśle kogoś, jak zwykle przypadkiem, by dostarczyć adres miejsca gdzie obecnie rezyduje. To ważne. Powinien wiedzieć coś więcej a i sam Jorax być może się z nim jakoś konsultował. Faulke twierdzi, że jeżeli będzie trzeba to będzie groził najbardziej wpływowemu informatorowi w mieście, by potwierdzić: gdzie jest, kim jest i czy zgodnie z dotychczasowymi przypuszczeniami, jest przywódcą kryminalnego kultu wyznającego Mrocznych Bogów. Jeżeli tak, wtedy korupcja na taką skalę, nawet w armii, i takie wpływy, będą wymagały zmiany planów - dotychczas chciał po prostu znaleźć i zastrzelić Joraxa i patrzeć, jak siateczka się rozpada, jednak być może trzeba będzie powiadomić inkwizycję i gubernatora... - Podczas pauzy słychać, jak narrator bierze łyk... Czegoś - Nieprzypadkowo dokładnie w tej kolejności. Arbitrator twierdzi, że może nawet trzecia częśc stacjonujących regimentów jest pod wpływem skazy, więcej, jeżeli liczyć wpływy dowódców. Ta planeta jest ważnym punktem przerzutowym, zaopatrzeniowym i służącym do przegrupowań tuż za sektorem cadiańskim. Wobec raportów o nasileniu działalności korsarzy w tamtych sektorach i mojej własnej wiedzy wyniesionej z Legionów Karnych sektora, sprawa nie jest wesoła. Teraz pozostaje nam wrócić do mieszkania Faulke'a i czekać... Nie dać się sprzątnąć i siedzieć cicho aż, o zgrozo, gdzieś w tym mieście szaleniec odpali ładunek jądrowy. I zdobyć informację. Potem zobaczymy, co dalej. Kaas bez odbioru...
“Better to fight for something, than live for nothing”
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
General George S. Patton
Fortis cadere, cedere non potest
-
- Szczur Lądowy
- Posty: 17
- Rejestracja: środa, 3 lutego 2010, 23:25
- Lokalizacja: Twierdza Kamiennego Dzbana
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Przyglądał się ciekawie szponowi rejestrując na twardym dysku w swojej łepetynie kolejne obrazy. Wyostrzony wzrok notował fakturę, powierzchnię obiektu… wszystko. Już prawie wiedział jaki ten szpon będzie w dotyku. Tyle wystarczyło, póki co. Zamknął walizeczkę i spojrzał na półkę. Wzrok ślizgał się po próbówkach, małych karteczkach z notkami, zebranymi na stosik różnymi drobiazgami, czarnym matowym pistolecie laserowym (własnoręcznego wzoru i roboty z pewnymi modyfikacjami), kolejnych próbkach (tym razem w płaskich pojemniczkach z naklejkami) oraz Imperator raczy wiedzieć czym jeszcze. Zajrzał jeszcze na dół, tam gdzie chował skrzyneczkę z narzędziami, chłodziarkę, swój wyprawowy plecak z karnie złożoną szatą oraz głownią od kostura w środku.
-Gdzie jesteś…? – Caleb szepnął pytanie w stronę szafki.
W końcu znalazł to, czego potrzebował. Ostrożnie zdjął zestaw wymazów z jam ustnych paru strażników, którzy ostatnio uskarżali się na jakieś dziwne plamki wyskakujące In na dziąsłach, zdjął kilka papierzysk, które były wynikami badań, a które obecnie przysłaniały jego największy skarb: Kunsztowny dataslate umieszczony w adamantowym futerale wzorowanym na książkę. Jego mentor dał mu go z okazji ukończenia nowicjatu i stanowił najlepsze narzędzie pracy, jakie kiedykolwiek sobie mógł wymarzyć. Obudowa chroniła prawie przed każdym rodzajem uszkodzenia drogocenny komputer z rozszerzoną pamięcią, programami obliczeniowymi oraz polowymi analizatorami chemicznymi i biologicznymi. Nie mówiąc już o tym, że na twardym dysku miał zapisaną całą encyklopedię, której właśnie teraz potrzebował.
Otworzył swoją „księgę mądrości” na oścież. Wyglądało to tak jakby w książkę wydrążono, tak jak to niezbyt zdyscyplinowani nowicjusze robili, aby mieć gdzie schować manierkę z trunkiem. Jedną stronę księgi zajmował ekran, drugą zaś twardy dysk oraz reszta wszelkiego ustrojstwa potrzebnego do działania. Caleb spojrzał na wyświetlacz, który odbijał obraz niczym lustro z wypolerowanego kawałka metalu. Zatrzymał się na chwilę patrząc w swoje odbicie. Pomimo 30 lat na karku dzięki cudom Adeptus Biologicus nadal wyglądał dwudziestolatka pełnego sił i wigoru… Tyle, że przez siedzenie w tym pierdlu przez pół roku nabawił się miny, która to wszystko świetnie ukrywała. Minę, którą sam nazwał „załatwiaczem”. Coś pomiędzy człowiekiem zmęczonym życiem, a takim, co to wszystko załatwi perfekcyjnie, byleby mu dać spokój. Czuł się jak mechanik pracujący na Świecie Kuźni… tyle że nie miał z kim wypić piwa i pograć w karty. Sylwetką jednak nie pasował do robola. Szczupły, wysoki, wyprostowany, umięśniony, ale nie przesadnie.
Brwi ściągnęły się, trochę za duży nos, jak na pociągłą twarz, zmarszczył, a piwne oczy przymrużyły. Znowu dał się rozproszyć przez taką nieważną rzecz jak własny wygląd. Podrapał się po głowie, na której rosły ciemne, krótko przystrzyżone, gęste włosy. Pewnie znowu niedługo będzie je musiał znowu ściąć, pomimo iż jego organizm i nanoboty we krwi skutecznie pokazywały wszom, że Brat Calvin z Divisio Biologis jest nad wyraz niesmaczny.
Z cichym zaśpiewem przesunął palcem wzdłuż krawędzi lustrzanej powierzchni, uaktywniając runy zabezpieczające. Lustro zmatowiało i pociemniało. Po chwili miał przed sobą normalny wyświetlacz. Otworzyły się także gniazda na kable, czujniki, kilka diod oraz niewielkie ekraniki służące do badania próbek. Caleb namacał na nadgarstku zgrubienie skórne, po czym skurczył mięśnie w odpowiedniej kolejności, w wyniku, czego z pod zgrubienia wysunęła się wtyczka. Wyciągnął ją, a z ciała wysunął się jeszcze kabel. Podpiął się do data slate.
-No dobra… - zamknął książkę, aby komputer nie marnował swoich możliwości obliczeniowych na wyświetlanie tego na ekranie, w końcu wszystko wyświetlało mu się w głowie – Zdjęcia, nagranie… dobrze… porównaj z materiałami z encyklopedii z pod hasła...
Zastanowił się chwilę. Szpon prawdopodobnie nie pochodził od jakiegoś dzikiego stworzenia. Ilość gatunków w galaktyce była niezliczona, nie mówiąc o tym, że jeszcze ich wszystkich nie udokumentowano. Zastanowił się dłuższą chwilę nad słowami swojego mistrza. To na pewno nie to. To by było… zbyt proste, zbyt banalne? Czyżby mu chodziło, o…?
Caleb przełknął ślinę. Jego encyklopedia posiadała pewną… wiedzę, która nie powinna być dostępna dla zwykłych obywateli Imperium.
„Wprowadź hasło” – wyrecytował w myślach frazę „Jak trwoga to do Boga” w języku binarnym.
Hasło przyjęte. Teraz encyklopedia otworzyła mu przed sobą wiedzę, którą normalnie wolno mu było studiować tylko pod okiem Genetora Rigmotha.
„Kategoria Xenos. Porównaj nagranie z materiałami z pod haseł: „Tyranidzi”, „Tau – rasy sojusznicze” oraz „Mroczni Eldarzy – broń”.
Kiedy miał możliwość przeglądał zakazany dział encyklopedii, kiedy Mistrz tylko mu na to pozwalał, aby wiedzieć jak najwięcej, ale póki, co znał większość danych bardzo pobieżnie, aby w razie potrzeby wiedzieć, gdzie, czego szukać. Póki co starał się wypatrzeć, czy gdzieś na zdjęciach, rejestrach czy obrazach nie ma czegoś odpowiadającego otrzymanemu detalowi.
Adept czuł informacje przechodzące błyskiem w jego mózgu. Zgodnie z jego obawami, albo może nadziejami część podobnych informacji znalazła się wśród kategorii eldarskich korsarzy-piratów, nazwanych przez samych Eldarów w hochimperialisie po prostu mrocznymi.
Kategoria jednak prowadziła dalej ścieżką, tylko nazwa była wspólna. Przeszedł myślami do wszelkiej dostępnej mu wiedzy o Eldarach, rasie zajmującej w tajemnicy tak jego jak i jego mentora. Procesor przez Długi czas przeszukiwał bazę danych, wymieniając informacje pomiędzy jego niezwykłym umysłem a datslate'em. W końcu równolegle do wzroku, jak gdyby miał kolejne oczy niczym pająk, wyświetlił się w projekcji stworzonej przez jego umysł obraz ostrza wraz z kawałkiem materiału. Podświetlone zostały pewne fragmenty nie broni, a... drobinek organicznych. Bezpośrednio przy domniemanym złączeniu z palcem i stawem.
Skrzywił się. Tak jak przeczuwał. Wraz z wkroczeniem na wyższy poziom, będzie się musiał zajmować coraz to… bardziej niezwykłymi tematami niż przyziemne badanie fauny i flory.
Badanie xenos… w głębi duszy przeczuwał, że w końcu do tego dojdzie. Ale cóż… czasem praca dla „dobra ludzkości” wymaga zagłębiania się w nieprzyjemne tematy. Na raz przeszły mu przed oczami te wszystkie zakazy, kazania itp. Na temat kontaktów z obcymi, a potem to, co wyjawiał mu mentor.
Odrzucił te myśli i skupił się na szponie. Obiekt w końcu był bardzo ciekawym znaleziskiem, które pomijając Imperialne Credo, należałoby dokładniej zbadać. Zmrużył oczy.
Oby tylko się okazało, że to rzeczywiście wytwór obcych, a nie jakiegoś heretyckiego ścierwa. Zastanawiał się chwilę, po czym uznawszy, że zgadł, co to jest, wziął do jednej ręki „książkę” (odpiął się od niej), do drugiej walizeczkę i zaczął rozkładać różne przybory. Zgadnąć zgadł, więc teraz przebada. Sprawdził jeszcze tylko czy drzwi są zablokowane i czy nie ma na dzisiaj żadnej umówionej roboty. Na szczęście nie. Przed przystąpieniem roboty przelał jeszcze wydestylowaną z przypisanej mu aparatury gorzałkę do jednej z pustych butelek, które w razie konieczności miały posłużyć za „kaczki”. Destylat nie był do użytku własnego (biolog pomimo wzmocnionego organizmu nie chciał się truć produktem z tak kiepskiej destylarki), ale jako łapówka na wypadek jakiś trudności. Skończywszy porządki, wrócił do pokoju i wydobył z pod szafki skrzynkę z narzędziami, w której oprócz narzędzi miał też przybory służące przy czynnościach badawczych. Z pośród ciekawszych okazów wyróżniał się mono-nóż, wielkości i kształtem przypominającym maczetę, wyposażoną w otwieracz do piwa przy lejcu. Było to niezastąpione narzędzie do zdrapywania próbek, walki i amputowania kończyn.
W końcu kiedy wszelkie przygotowania zostały poczynione zabrał się do analizy.
Ułożył na chłodzącej, metalowej płycie do badań, która odprowadzała ciepło sprawiając wrażenie lodowatej w dotyku, choć Caleb wiedział że gdyby ją dotknąć mogłoby się to zakończyć natychmiastowym odmrożeniem kończyny. Kończył przygotowywać narzędzia, gdy odłożony na bok dataslate zasygnalizował koniec analizy. Będąc zdeterminowanym poznać dokładne wyniki, rzucił tylko okiem na porównanie ogólnej analizy z bazą danych.
Wyniki były oszałamiające.
Po pierwsze, wybrane, bardzo nieliczne fragmenty zachowanego materiału organicznego przy pazurze nie tylko były charakterystyczne dla organizmów, u których broń naturalna wyrasta ze szkieletu, ale co dziwniejsze u wybranych, mniej niż dwunastu milionowych wszystkich tych komórek znajdowały się fragmenty poczwórnej spirali DNA charakterystycznej tylko dla Eldarów z ras znanych ludzkości. Nie wiedział jednak, żeby humanoidalni Eldarowie, których można pomylić z nieskazitelnymi i wysokimi ludźmi mieli szpony czy pazury...
Co jeszcze dziwniejsze, niczym u Eldarów, szpon wykonany był ze związków węglowych ostatecznej postaci - pustego w środku diamentu. Tutaj jednak szpon od wewnątrz zawierał coś - komórki macierzyste, do ewentualnego rozwoju i regeneracji, co dziwniejsze, właściwości i wygląd metalu zawdzięczał zapewne... chmurze elektronów, niczym w metalu okalającej diament. Co było paradoksem, albo wręcz fenomenem na skalę pierwszego odkrycia psioników wśród rasy ludzkiej.
Szpon zachowywał strukturę i łączył właściwości zupełnie różnych materiałów, jego wiązania nie zachowywały podstawowych sił wynikających z oddziaływań w mikroskopowej skali i nie zachowywały minimalnej energii. Ze wszelkich znanych mu prawideł fizycznych, osiągnięcie takiego stanu wymagałoby ingerencji wybitnych naukowców z doskonałym sprzętem i stan ten trwałby ułamki sekund.
A o ile dataslate się nie mylił, przed nim leżało to, co nie powinno istnieć.
Brat Calvin nabrał powietrza i wypuścił je ze świstem.
-O cholera… - mruknął do siebie czytając jeszcze raz wynik analizy.
To mu dopiero majster niespodziankę sprawił. Opanował drżenie rąk. Zrobił parę ruchów jakby robił rozgrzewkę i zanucił sobie ulubioną melodię. To go zawsze uspokajało. Tak… to… to było coś. Podłączył się na chwil. Ściągnął do swojego dysku w głowie wyniki, a te na dysku data slate’a zabezpieczył specjalnym programem, kasującym te dane, chociaż przy jednej pomyłce przy wprowadzaniu hasła. Po chwili zastanowienia dołożył jeszcze kilka innych programów.
Westchnął. Teraz zabrał się do szczegółowej analizy. Może uda się odkryć jeszcze jakieś istotne fakty. Nie mogąc dalej opanować drżenia rąk, odmówił Modlitwę o Powodzeniu w Badaniach do Boga Maszyny. W końcu zabrał się do dalszej roboty. W głowie mu kotłowało się już parę hipotez, jednak kolejne odpadały, kiedy kojarzył sobie znane mu fakty i wyniki gruntowych badań. Może uda się ustalić coś jeszcze.
Gdy tylko adept poddał analizę materiału genetycznego dataslate'owi i zaczął przygotowywać przybory do dalszych analiz, odczekał chwilę zastanawiając się nad kawą aż urządzenie poda przynajmniej zarys istoty. Datastlate niskim piskiem zasygnalizował zużycie pierwszego bufora pamięci przeznaczonego na dane genetyczne, przez co adept nabrał pewności - materiał pochodził od Eldara. Zerknął na ekran urządzenia widząc sylwetkę eldara o proporcjonalnej budowie i znacznej wysokości, ponad siedmiu i pół stopy z pojawiającymi się cechami płciowymi, elementami twarzy i zarysem mięśni i podświetlonego kośćca. To dużo potrwa biorąc pod uwagę poczwórną spiralę DNA eldaRów i niezwykłe złożenie ich kodu, jednak już teraz widział, iż Data-slate nie przewidział szponów, co nasuwało pewne wnioski...
Caleb zrobił zamyśloną minę. Może uda się jednak to przyspieszyć. Wyjął kilka innych dataslate’ów, na których trzymał dane więźniów oraz personelu. Zrobił szybko kopie zapasowe na kościach pamięci, zaś same urządzenia, podłączył do swojego własnego data-slate, aby ten użył ich pamięci. To powinno trochę przyspieszyć proces.
Hmmm… wynik oznacza, że nie jest to wytwór organizmu eldara.. albo wytworzono sztucznie u osobnika genetycznie pełnego. Zaprawdę intrygująca zagadka.
W całej tej sprawie było coś mocno śmierdzącego. Uczeń nigdy nie odtwarzał wyglądu Eldara z kodu genetycznego, przynajmniej nie bez nadzoru genetora, tym niemniej zafascynowany czekał na otrzymanie pełnego obrazu istoty. Kiedy urządzenie zajęło się generowaniem dokładnego rozkładu organów i omijaniem sekcji odpowiedzialnych za dane związane z odpornością, układem nerwowym, psychiką i innymi elementami niezwiązanymi bezpośrednio z wyglądem zewnętrznym, odwrócił się by poszukać wzrokiem wody królewskiej i precyzyjnej piły tarczowej o diamentowym ostrzu przeznaczonej specjalnie do badań kośćca. Zamiast tego coś innego przykuło jego uwagę.
Szpon leżący na płytce odprowadzającej ciepło drżał. Chyba samoistnie.
Szybko doskoczył do urządzenia sprawdzając czy to nie ono na pewno powoduje ten rezonans. Po chwili przełknął ślinę rozumiejąc, że to nie to. Spojrzał jeszcze raz na szpon, aż nagle uderzyła go pewna myśl, a raczej fakt, który dotąd przegapił. Eldarzy byli mistrzami w posługiwaniu się psioniką i wydzieraniu mocy z Osnowy. A jeżeli coś nie powinno istnieć i przekracza pojęcie ludzkie to może być tylko… Zmysły momentalnie mu się wyostrzyły. Sięgnął powoli po szczypce i wzrokiem szukał walizeczki. Szybko ją zlokalizował, dobył jej i szczypiec z zamiarem wsadzenia szpona z powrotem do skrzynki.
Gdy przygotował się do uchwycenia szponu, dostrzegł, że ten wpadł w rezonans jakby przez nietrwałą równowagę położenia, jakby cyklicznie siła o momencie skierowanym tak, iż jst obracany poruszała nim mimo wielkich oporów. Szpon wyraźnie powoli zmieniał położenie, drganie było tylko jakimś efektem ubocznym. Caleb miał już niemal pewność, iż to coś oddziaływuje z Osnową. Co to dokładnie, naukowo znaczy i jakie są tego konsekwencje, nie miał pojęcia.
Adept wbił wzrok. Szpon nie okazywał żadnej innej aktywności. Po prostu się obrócił… i drgał. W pomieszczeniu nie było też czuć żadnej zmiany atmosfery, ani też odrobiny ozonu, którym psionicy po użyciu mocy walili na dobre kilkadziesiąt metrów. Brat Calvin obserwował szpon jakby starając się wyczytać z niego jakieś dodatkowe informacje. Po chwili podjął decyzję. Sprawdził czy drzwi są zamknięte, na wszelki wypadek przeniósł cały sprzęt analizujący do pokoiku na swoje łóżko. Chyba pora dowiedzieć się, co też Genetor mu tutaj wcisnął. Pochwycił kopertę i otworzył ją.
Adept chwycił z determinacją kopertę obserwując szpon, który powoli zaczął osiągać stan równowagi w krzywej pozycji, skierowany lekko w dół. Zignorował to póki co i już w swojej części pokoju nożem do listów otworzył kopertę. Wziąwszy głęboki oddech otworzył kopertę, w niej zaś znalazł... płaskie urządzenie do nagrywania głosu. Jedyny przycisk, tylko i wyłącznie jeden, jedynie do odtworzenia, wybijał się na tekturze płaskiej płytki wzywając do uruchomienia urządzenia...
To mogło być cokolwiek, niewiele miał bezpiecznych możliwości sprawdzenia nagrania. Nie dysponował sprzętem, i nie było bezpiecznych miejsc ani innych, niebudzących wątpliwości możliwości. Był jednak zdecydowany.
Początkowo usłyszał trzask, jak z nagrania niskiej jakości, w tle słyszał po cichu szum. Mimo zakłócenia i pogłosu, usłyszał z nagrania przełknięcie śliny i wahający się, znajomy głos genetora.
- Tu starszy genetor Rigmoth Malnole, sługa jego boskości na Złotym Tronie Terry, roku dziewięćset siedemdziesiątego czterdziestego pierwszego millenium, walczący z nieskończenie potężniejszym wrogiem a także własnymi wątpliwościami... - zaczął, już ujawniając pewne informacje. Jeżeli podana data była prawdziwa, nagranie musiało być niezwykle stare.
Zaczął słuchać z pełnym skupieniem zapisując przebieg nagrania na swoim dysku mózgowym.
- Zapisuję ten dysk potomności, ludziom gotowym na wielkie poświęcenia dla swojego patrona i dla ludzkości. Imperator wymaga jedynie posłuszeństwa i niektórzy sądzą, że nie powinniśmy się cofać przed niczym, absolutnie niczym, aby to spełnić. Ja... ja uważam, że wiedza to potęga. I dlatego należy ją chronić. - odkaszlnięcie, coś, czego nigdy na żywo nie słyszał u swojego zmodyfikowanego bionicznie mentora. - Chronić przed wrogami Imperium oraz jego obywatelami a nawet obrońcami, którzy nie są gotowi tego przyjąć. Odpowiedzialność jest jednak zbyt duża i tworzę to nagranie dla kogoś, w kim będę pokładał bezgraniczne zaufanie. Niech opatrzność i On czuwają, aby mój wybór był trafny.
Brat Calvin przeżegnał się pospiesznie.
- Mój pan, inkwizytor Gralnath z Ordo Xenos wespół z jego wieloletnim przyjacielem, Fedkarem Nauvem z Ordo Malleus tak robili. Ścigali wroga, o którego istnieniu dowiedzieli się z ust innego wroga. Doścignęli swą zdobycz w chwili jej wycieńczenia i ją pojmali. Teraz moje znaczenie jest większe, jako że mój pan za zwycięstwo poniósł najwyższą cenę.
W tym momencie w dźwiękach w pomieszczeniu zaszłą subtelna zmiana. Szpon ustabilizował się w pewnej pozycji. Był nieruchomy, pochylony w dół, czubkiem niemal w powierzchni analizatora. Caleb nie miał pewności, czy gdyby nie metalowa powierzchnia, nie zacząłby powoli przemieszczać się we "wskazaną" stronę.
- On przygotowuje już rytuały, a ja skończyłem wstępną wiwisekcję... normalnie bym jej nie przeprowadził, ale mam absolutną pewność, że obiekt przeżyje. Ale teraz, kiedy już go mamy, kiedy sto trzynaścioro odważnych kobiet i mężczyzn, gotowych ponieść najwyższą ofiarę postradało życia, a może i dusze, tak daleko od światła Imperatora, kiedy my jesteśmy w sercu mroku, z którego, podejrzewam, nie wszyscy poza mną wyjdą żywi lub nawet poczytalni... Teraz nabraliśmy wątpliwości.
Adept poczuł, że ogarnia go wielki niepokój. Lubił historie, szczególnie te opowiadane, a nie zapisywane, ale to, co teraz przyszło mu słyszeć. Wydawało się przerażającą relacją z jakiegoś plugawego rytuału… ale ciekawość była zbyt wielka.
Odgłos popicia czegoś. Westchnięcie w chwilę potem. Gdzieś w tle ponaglenie. I coś jakby... bardzo cichy i odległy... wrzask. Nieurwany, nie chwilowy. Ciągły. Stapiający się niemal z szumem. Ulepszone zmysły Caleba mimo wszystko, przez jakość nagrania dopiero teraz to wychwyciły.
Wzdrygnął się jeszcze bardziej zastanawiając się czy nie powinien wyłączyć jakoś tego nagrania. Miał wrażenie, że ktoś jeszcze oprócz niego może usłyszeć ten wrzask
- Ja... rozmawiałem z jednym z nich. A może raczej powinienem powiedzieć: z jedną. - przełknięcie śliny. - Imperatorze, jaka ona była piękna... teraz, gdy Jared się upewnił, że nie stosowali na mnie psionicznego wpływu, wiem, że nie manipulowała mną, a jednak nie mogę zapomnieć jej oczu. Widzę je teraz, na jawie, przewiercające mój na poły mechaniczny umysł i w pełni ludzką duszę. I wiem, że nie kłamała. Powiedziała, że to, co musi się stać będzie miało miejsce na Bevronis. Ona wiedziała doskonale, ale jej właśni rodacy nie chcieli jej słuchać. Wiem, że posłużyła się nami dla ratowania własnego ludu, sądzi, że nie powrócimy, na pewno myśli, że jeżeli nam się powiedzie to mnie już nie zobaczy. A mimo to nie mogę przestać jej kochać... - inni, cichszy niski męski głos wtrącił się w tle - Rigmoth, przestań bluźnić i dawać upust twoim heretyckim fantazjom i streszczaj się, nie wiem ile on jeszcze pociągnie. - głos przerwał i po chwili Caleb znów usłyszał swego skoncentrowanego mentora. - Byli jednak jeszcze jedni wrogowie. Albo jeszcze jedni sojusznicy. Jeszcze więcej sekretów, jeszcze więcej kłamstw. Wiedzieli lepiej. Tak naprawdę, wiedzieli jeszcze od krucjaty. I... i... dali nam poznać sekret. Chcieli inkwizytora, ale nie doczekał. Więc dali poznać mnie... - tutaj Caleb usłyszał cichy szloch, płaczliwy głos jego własnego mentora. Nie mógł wiedzieć, co to oznaczało. - Ktokolwiek tego słucha, proszę, skup się teraz.
Caleb upewnił się tylko że rejestruje nagranie. Serce ściskało mu się słysząc głos który wskazywał na rozpaczliwe położenie jego mistrza.
- Powiedzieli, że także wiedzą, że to Bevronis. Jednak... oni mieli pewność i nie mogli się mylić, co do jednego. Nie dysponujemy środkami. Teraz, po wiwisekcji, po rytuałach jesteśmy o krok od ostatecznego uśmiercenia naszego obiektu. Zwycięstwo jest w zasięgu ręki, mając jego ciało do dyspozycji wystarczyłby mi tydzień... wiem jednak, że każdy, kto pozostanie tu na nawet dwie godziny utraci życie... albo... gorzej. - wyszeptał - Powiedzieli, że mają już część odpowiednich materiałów i dostarczą mi w trzydzieści lat wszystkie, które są potrzebne, bo nie mogę zabrać jego ciała ze sobą. Jednoosobowy myśliwiec zabierze mnie na orbitę do oczekującego czarnego okrętu. Zabiorę kopertę z ostatnimi rozkazami inkwizytora. Nie możemy uśmiercić ciała naszej ofiary, bo wtedy naprawdę się nam wymknie i powróci. Zrozumienie Osnowy pozwala wyraźnie stwierdzić jej nierozerwalność ze światem. - w tym momencie niski wrzask przeszedł w wysoki, w doskonale słyszalny ryk - Koniec tego etapu jest blisko, a na następny będę czekać długo. Ale odsłonili przede mną prawdę. Teraz go uwięzimy. Rozbijemy jego fizyczną powłokę na części. Jestem genetorem. Umiem to. Inkwizytor Ordo Malleus zwiąże z niektórymi z nich jego duszę. Jeżeli wciąż można nazwać to duszą. Wszak to Xeno. I... aby go ostatecznie zniszczyć... będzie musiał się odrodzić. W pełni. Nasycić duszami. - przełknął ślinę, ryk narastał w głośności - Jak już mówiłem, to się stanie w systemie Bevronis.
Nagle, nagranie przybrało nieoczekiwany przebieg. W tle wyraźnie było słychać krzyk innej osoby, szamotaninę, kilka okrzyków. Strzały. - To Jared! To coś przejęło umysł Jareda! Nie strzelajcie! - ktoś inny podjął inną decyzję, było, bowiem słychać serię strzałów. Głos, który za pierwszym razem ponaglił genetora powtórzył - Rigmoth! Nie wiem, jak długo go utrzymamy! Muszę wypełnić rytuał, a jak zacznę, NIC tu nie przeżyje! Streszczaj się, kurwo!
W tym momencie genetor niemal próbował przekrzyczeć hałas w tle, przekazując informacje tak pośpiesznie jak umiał, na czym cierpiała dokładność wyrazów, jednakże wyostrzone zmysły Caleba, brata Calvina wyłapywały słowa z dokładnością równie przerażającą, co ich znaczenie.
- Kiedy nadejdzie czas, nowy wróg... oni... porwą mnie abym opracował metodę na jego zagładę. Zniknę nagle, nie wiem czy powrócę, znam ich sekret i być może będą musieli mnie zabić, rozumiem to, może nie. Kimkolwiek jesteś, na kogokolwiek się zdecydowałem - poza murami tej zbezczeszczonej katedry nic się nie nagra na żadnym sprzęcie, gdy będę salwował się ucieczką. Oni, ci pierwsi, na pewno będą go wtedy szukać. Pomożesz im do czasu. Nie daj się wykorzystać, jako pionek. Postaraj się nie umrzeć z przerażenia i pamiętaj, że są obcymi. Zobaczysz. Otrzymasz w dniu szpon, część, do której niezwiązana zostanie dusza, bo zabieram go ze sobą, reszta się rozpadnie poza jednym elementem, jego esencją, w której będzie zbierał dusze, może setki może tysiące aż będzie ich dość lub prawie dość do odrodzenia. - w tym momencie genetor już biegł, trzymając urządzenie w dłoni, reszta odgłosów milkła w tle, słychać jeszcze było tylko cichnące, potężnie recytowane "In nomine Imperium humanum..." - Wszystko jest w Twoich rękach. Nie poddaj się strachowi, będzie Cię przytłaczał. Będziesz wiedział, co robić, albo musiał tak uważać. A teraz jej proroctwo skierowane do mnie, nie chcę zmienić interpretacji: rycerz okaleczonych synów zstąpi na skrzydłach ognia by uratować wybranego przez Ciebie, zdradzonych, którzy zdradzili, czysty z nich, lecz po tym dopiero, gdy odnajdzie cię cień bez blasku, zagrozi, lecz nie zagasi. Z równymi mu obrońcami przejdzie ścieżkę po dnie morza ciemności, które odparuje w ogniu apokalipsy, z którego niczym Feniks narodzi się ten, którego zagłady wszyscy chcemy, lecz lękaj się, bowiem apokalipsa nastąpi wtedyż, tamże gdy i kiedy szkodzić będzie wątłym obrońcą, którzy nie powstrzymają arcyzdrajcy, syna marnotrawnego i jego Legionów... i ludzkość może być zgubiona, a z ludzkością wszystko, choćby i sekret stanowił inaczej... - przerwał, słychać w tle otwieranie hermetycznej osłony pojazdu, nagle genetor zwolnił, nie dyszał mimo sprintu, powiedział tylko wyraźnie i z przestrachem: - Zaczęło się. Nie wiem, co to wszystko znaczyło, wszystko w Twoich rękach. Nagranie jest jednorazowe. Ale dostajesz szpon w odpowiedniej chwili. Nie zazdroszczę Ci, ale nie możesz zawieść mnie, siebie ani ludzkości. Jeszcze jedno zdanie, od niej, do Ciebie. Podążaj za szponem. - w tym momencie nagranie urwało się, nagle, tak iż Caleb potrzebował chwili by zorientować się, iż się zakończyło
Jak tsunami do umysłu Adepta wdarły się wizje możliwości, obaw i wątpliwości. To co właśnie usłyszał… to co teraz działo się w jego głowie było nie do opisania. Chaos i Oko Grozy zapewne wymiękłyby przy mieszaninie myśli, obrazów i przekleństw. Miał ochotę zignorować to wszystko. Albo przynajmniej przespać się z tym problemem.
Tyle, że na spanie nie było czasu! Rytuał, szpon, xenos!
Nagle przed jego oczami pojawiły się wspomnienia. To wszystko by wyjaśniało. Uspokoił się trochę. Ta cała wiedza, jego opieka nad nim… W końcu Genetor Rigmoth wybrał sobie tylko jednego ucznia, a nie tak jak zwykle Mistrzowie Divisio, kilku. Wyprawy, szkolenia wojskowe, badania… Nie mówiąc już o tym że sam Rigmoth operował go dając mu błogosławione wszczepy oraz modyfikacje genetyczne z Divisio Biologis.
Tak. Był do tego przygotowywany… przez cały swój nowicjat. A teraz został jeszcze przez Mistrza wysłany właśnie tutaj.
Nie miał wyboru. I tak to go dosięgnie, a w ten sposób przynajmniej… przynajmniej wyjdzie naprzeciw przeznaczeniu i jeżeli Genetor na nagraniu miał racje wypełni swój obowiązek. „Obowiązek to jedyna nagroda” przypomniał sobie zawołanie Kosmicznych Marines.
Spojrzał na szpon… „Podążaj za szponem”
Wyjął z kąta niewielkie przezroczyste pudełko. Otworzył je, przełożył w nim od środka obu podstaw żyłkę, po czym wziął szczypcami szpon, obwiązał go tą żyłką i umieścił w pudełku, tworząc w ten sposób trójwymiarowy kompas. W między czasie próbował sobie przypomnieć, jaki fragment kompleksu znajduje się w kierunku, który pokazuje szpon.
Szpon wyraźnie pokazywał kierunek dolny, nieco na południowy wschód w skali tej planety, delikatnie bujając się na żyłce wskutek nieustannych niemal drgań. Pudełko było dosyć niewielkie, więc adept mógłby nawet schować je do kieszeni, gdyby chciał i podążając niepozornie, od czasu do czasu jedynie spoglądając na kierunek.
Nagle ktoś zapukał do drzwi, serce Caleba nie podskoczyło tylko i wyłącznie przez stymulanty stabilizujące akcję tegoż. Dziwne, że ktoś coś od niego chciał o tej porze, nocnej o ile można tak to określić na planecie o toksycznej atmosferze, pierwotnej zupie rozświetlających wieczyście ciemne od związków w formie gazowej jezior i nawet mórz płynnych substancji, których reakcje wydzielały dość ciepła by powierzchnia delikatnie świeciła... lub by gdzieniegdzie mieszając się z lawą.
Calvin odetchnął. Zastopował proces, procedurą awaryjną (zapis stanu i zakodowanie, możliwe dokończenie pracy później). Zamknął swoją księgę, schował pod łóżko, zaś resztę data slatów po prostu ustawił pod ścianą. Wziął z półki "maczetę". Ostrze dla mało obeznanych mogło uchodzić za jeden z legendarnych noży z Catachanu, ale w rzeczywistości było to dzieło rąk Caleba, kiedy bawił się podczas nauki w warsztacie. Ostrze było ostre jak cholera i idealnie nadawało się do amputowania kończyń. Adept solennie sobie postanowił, że jak w końcu uzyska tytuł Genetora to przerobi swój nóż, na broń energetyczną. Już zdąrzył przyzwyczaić strażników do napadów wisielczego humoru i częstych żartów lekarsko-rzeźnickich, więc raczej nikt go nie zastrzeli, a z porządnym kawałekiem żelastwa w łapie zawsze czuł się pewniej. "Kompas" schował do kieszeni. Po chwili namysłu za spodnie założył też pistolet laserowy. Zajęło to wszystko zaledwie parę sekund.
-Już już... - rzekł tylko i otworzył drzwi - Kto chce od dobrego doktorka wzmacniającą porcję żelaza? - spytał się potrząsając wymownie trzymaną w ręku maczetą
W drzwiach stał Namir, oficer służb bezpieczeństwa o wyjątkowo ciemnej karnacji, na tyle by Caleb podejrzewał go o pochodzenie albo z pustyni albo z napromieniowanego silnie świata. Dla odmiany był be kamizelki kuloodpornej, tylko w czarnym mundurze z przytroczoną kaburą z pistoletem laserowym, z czapką oficerską, niedawno musiał zgolić swój wąs. Był to dosyć postawny człowiek, nieco nawet wyższy od Caleba i jeden z życzliwiej podchodzących do personelu uwięzionego w swoich obowiązkach pomiędzy więźniami a strażnikami więziennymi. W dłoni miał dwa kubki w parującą kawą.
- Możesz pójść ze mną na chwilę? Mamy dosyć nagły wypadek, więc wziąłem coś dla ciebie na rozbudzenie. Kosa nie będzie potrzebna. - stwierdził z uśmiechem.
Calvin się uspokoił. Oto przybyła jedna z niewielu osób z jakimi od czasu do czasu można było porozmawiać na spokojnie o życiu.
-Dobra... dzięki - przyjął kubek z naparem.
Wzruszył lekko ramionami i upił kilka dużych łyków kawy. Maczetę schował za pasek.
-Czas ucieka pacjent czeka - zaśmiał się... widok zaufanego człowieka podtrzymał go na duchu.
Wyszedł, zamknął i zablokował drzwi. Przeciągnął się też. Niezwykłe było że przy takiej ilości gwałtownych ruchów nie uronił ani kropli naparu. Wypił jeszcze trochę.
-Od razu lepiej...
- Chodźmy od razu na miejsce, dobrze? Nie żebym szczególnie się szumowiną przejmował, ani tym bardziej znał na medycynie, ale skomle z boleści brzucha i nie wiemy czy to zakaźne ani czy to z jedzenia zatrucie. - odparł, popijając z własnego kubka i powoli ruszając na miejsce.
-Moment! - wychylił resztę kawy i cofnął się do pokoju.
Po chwili wyszedł z data slatem w kieszeni i podstawowym analizatorem (znaczy biednym takim) oraz zestawem pierwszej pomocy.
-Trzeba w końcu okazać troszkę profesjonalizmu... no a teraz biegiem.
Namir skinął głową z uśmiechem i poprawiwszy czapkę prowadził.
- Jak badania? Wybacz że pytam tak z ciekawości, ale nie sądzę abyś całą służbę w nowicjacie zajmował się pasjonującą analizą fascynujących wydzielin więźniów i podkomendnych mojego czcigodnego pułkownika.
Adept przewrócił oczami.
-Nie mów mi o tym. Codzień muszę pilnować aby tego całego gówna nie rozbić, bo potem nie da się oddychać. Czasami myślę że wolałbym już zostać przydzielony na Catachan czy inną dżunglową planetę gdzie skorpiony są wielkości czołgu. - uśmiechnął się - Co do samych badań... no cóż... odkryłem, że mamy na ścianach niesamowicie rozwinięte kultury pewnych bakterii, które przyspieszają powstawanie rdzy. To wyjaśnia, czemu tutaj wszędzie taki syf - pokazał ręką naokoło - Gdybym miał lepszy sprzęt mógłbym spróbować wyhodować bakterię albo wirusa który zrobiłby z tym porządek, ale obawiam się że jakiś strażnik zwędziłby mi mikroskop, a potem organizował walki bakterii... ale co się dziwić jak jedyną rozrywką tutaj jest liczenie ilu dzisiaj zdechło więźniów.
Namir uśmiał się jedynie na samą myśl o walkach bakterii. Biorąc pod uwagę wartość czarnorynkową rozrywki, od kiedy przez regularne kontrole hazard był niebezpieczny, była to intrygująca myśl. Nie dało się też bratu Calvinowi odmówić słuszności spostrzeżenia dotyczącego syfu.
- Uważam, że powinieneś wykorzystać Twój sprzęt i nieprzeciętny intelekt do dostarczania nam rozrywki. Nie dość, że byś zarobił, to jeszcze spełniłbyś dobry uczynek.- obaj mężczyźni weszli do równie pordzewiałej, co całe otoczenie windy i gdy oficer służby więziennej wprowadził kod bezpieczeństwa, winda rozpoczęła powolny zjazd czterysta metrów w dół.
- Jego cela jest niedaleko podziemnych hangarów, więc próbował kiedyś bezskutecznie ucieczki. Zanim wejdziemy, muszę Ci powiedzieć żebyś uważał, bo chyba ma jakieś zaburzenia psychiczne. Mam kajdanki, wystarczą do zbadania go i wystawienia diagnozy, prawda?
-Wystarczą... a w razie, czego - poklepał maczetę - Najtwardszemu recydywiście parówa mięknie, kiedy mówię że wystawie diagnozę z badań jego próbki... duużej próbki. Nie próbowałem jeszcze tego na wariatach...
Otworzył apteczkę i zaczął szukać wzrokiem środka uspokajającego. Ustawił ją tak, aby kątem oka zerknąć do kieszeni, jakie kierunek wskazuje szpon.
Po pewnym czasie winda zatrzymała się, a gdy adept wyciągał strzykawkę zobaczył, że szpon był ustabilizowany w poziomie. Cokolwiek miało się stać i być związanym z tym szponem miało zdecydowanie stać się szybko...
Namir poprowadził go może sto metrów korytarzem przypominającym klatkę nad widocznymi w dole skałami i gdzieniegdzie jeziorami chemikaliów, Caleba zawsze drażniło jak cienka warstwa przezroczystego tworzywa sztucznego oddzielała ich od oparów, które nie dość, że toksyczne mogły wręcz poparzyć aż do utraty skóry... albo gorzej. Odetchnął z ulgą, gdy przeszli nad rowem, na zboczach, którego widać było podobne klatki oraz więźniów w skafandrach wydobywających cenne minerały lub obsługujących pompy odciągające wieloskładnikowe ciecze w ilościach hurtowych, które miały zostać poddane destylacji i posłużyć za paliwo do reaktorów plazmowych. Całość stwarzała niesamowity widok, ale bardziej uspokoił się widząc dookoła solidne ściany pokrytego rdzą metalu i ulokowane po obu stronach drzwi do cel, widział też wiele punktów gdzie automatycznie uruchamiały się włazy odcinające drogi ucieczki w razie buntu więźniów.
W końcu zatrzymali się przed właściwymi drzwiami wciąż w prostym korytarzu, który prowadził do skrzyżowania, z którego można przejść do pomieszczeń do odkażenia, mesy dla więźniów, pomieszczeń ze skafandrami, stróżówek i podziemnych hangarów. Ze względu na porę nie napotkali w samym korytarzu żadnego strażnika, jedynie jedną serwoczaszkę i serwitora kierującego się do stróżówki.
- Gotów? - zapytał lekko podenerwowany Namir z kajdankami w dłoni i drugą opartą na kaburze.
Caleb rozejrzał się. Raz w jedną, raz w drugą... po czym pokazał Namirowi z kamienną miną gazrurkę, którą zwinął niepostrzeżenie po drodze z hangaru. Chciał zażartować, aby strażnika uspokoić. W końcu skinął głową. Niestety żart na niego samego nie podziałał. Miał wrażenie, że jego "pacjent" będzie zamieszany w ten cały bajer.
-Tylko spokojnie. Najpierw zagadamy. Jak sie będzie rzucał to dopiero wtedy..
- Dobra... w takim razie wchodzisz pierwszy... Będę tuż obok i przechwycę go, jeżeli zaatakuje. - zakomunikował oficer. Kogoś mogłoby zdziwić, że nie wykorzystuje podkomendnych do pomocy, jednak dla Caleba oczywistym było, iż nie wszyscy powinni o wszystkich działaniach wiedzieć. Procedury niezbędne do zawezwania go do diagnozy trwałyby może i tydzień z konieczną obserwacją, a Angaz zdawał sobie sprawę, że niektórzy ludzie nawet w tak parszywym miejscu nie zdołali dostatecznie zobojętnieć, by pozwolić cierpiącemu po prostu czekać na biurokratyczno-doświadczalną machinę, jakkolwiek nie gardziłby kryminalistą.
Angaz wszedł pierwszy przez odblokowane kluczem magnetycznym drzwi i znalazł się w celi w kształcie prostopadłościanu o podstawie trzy na trzy metry i wysokości może dwóch. Jedyne światło tliło się z płaskiej, wbudowanej w sufit lampy, zaś metalowa prycza przyspawana była do tylnej ściany, na niej leżał materac z absolutnie niegroźnej pianki poliestrenowej. Ogolony na łyso i z wytatuowanym numerem seryjnym lokator w jednoczęściowym, zupełnie białym więziennym drelichu leżał pod ścianą trzymając się za podbrzusze łkając, chyba z bólu biorąc pod uwagę konwulsyjne drżenie na całym ciele. Cały się przy tym pocił, choć Angaz nie dostrzegł na pierwszy rzut oka innych objawów... choroby.
Brat Calvin przystanął dwa metry przed więźniem i poważnym głosem rzekł:
-Jestem Oficerem Medycznym. Ponoć masz problemy z układem trawiennym. Zaraz podam ci coś na uśmierzenie bólu, a potem cię zbadam. - rzekł przyglądając się więźniowi.
Kątem oka znowu zerknął na szpon.
Zanim Calvin rzucił okiem na szpon, więzień odezwał się do niego, gwałtownie podnosząc się w klęczki ale nie zaatakował, co powstrzymało Namira który już sięgał po broń.
- Doktorze, czy a... adepcie... - zaczął, jąkając się z powodu targających nim spazmów i chwytając oburącz brzeg tuniki adepta. - To trwa od kilku godzin i nie przestaje... i głosy się z tym odezwały... - niemal zawył.
Adept przywołał całą swoją wiedzę na temat przypadków wszelkich schiz i takich tam. Więzień wyglądał na bezbronnego patrząc po jego zachowaniu... i nie wyglądało aby udawał. Wziął głębszy wdech.
-Oficerze... proszę poczekać za drzwiami - skinął głową - Jeżeli będzie zawołam pana. Pacjent będzie potrzebował spokoju.
Otworzył apteczkę.
-Zaraz podam ci coś co troszkę otępi twój układ nerwowy przez co ból powinien być mniej dokuczliwy.
Namir wyglądał jakby miał swoje wątpliwości, ale wyszedł. Więzień, mimo bólu, spojrzał rzeczowo na adepta i przemówił w miarę trzeźwo mimo bólu.
- Oficerze... muszę się podzielić czymś ważnym.
-Mów śmiało... tylko nadstaw szyję - Calvin znalazł odpowiedni dozownik i środek na tyle lekki że pacjentowi powinno ulżyć, a i nie otępi go - Jesteś uczulony na dioparamorfinę?
W głębi serca czuł obawę. Czyżby to co więzień zaraz powie miało związek z jego "odgórną misją"? Przeznaczenie to cholernie zadziwiający mechanizm...
- Nie... chyba nie. Podawali mi ją jak byłem ranny na foncie przy granicy oka. - więźniem targnął kolejny spazm i unieruchomił głowę między łokciami nadstawiając szyję. Po chwili automatyczna strzykawka dozowała środek, a więzień kontynuował.
- Doktorze, chyba straciłem poczytalność. Ale nie oszalałem, tylko coś się stało z moim mózgiem. Ściemniam im od dwóch lat, że widzę osoby które zginęły, ale móJ problem jest inny. Słyszę głosy. Naprawdę. Od chwili gdy mnie tu wrzucono. - zaczął opowiadać, łkając. - Ja... zdezerterowałem. Wiem, że należy mi się śmierć, ale uciekałem razem z grupą kultystów, heretyckich psów, zdrajców służących wrogowi. Nie byłem z nimi związany, ale trafiłem z nimi tutaj. Już nie żyją, a ja mniej więcej od wtedy, gdy w majakach spędziliśmy trzy dni na lodowym pustkowiu słyszę głosy we śnie.
-Kultyści mają to do siebie że ściągają kłopoty na wszystkich którzy znajdą się w pobliżu - mruknął pobierając z ramienia próbkę krwii - I miej nadzieję że praca tutaj odpokutuje twoje czyny i Imperator nie będzie się Ciebie o nic czepiał, jak już umrzesz.
Próbkę krwii umieścił w analizatorze.
-A cóż ci mówią te głosy? A i gdzie czujesz ognisko bólu?
- Ognisko bólu jest tuż za wątrobą, ale przed nerką. Jeżeli o głosy chodzi... to nie są artykułowane dźwięki. Występują tylko we śnie jako wrzaski. - wyszeptał westchnąwszy z ulgą.
-We śnie? To mogą być po prostu traumatyczne przeżycia, albo szok pola bitwy - włączył procedury w analizatorze.
Pobrał też drugą próbkę z okolic wskazanych przez pacjenta. Dał mu waciki nasączone bakteriobójczą substancją, aby nie doszło do zakażenia.
-Powiedziałeś że głosy pojawiły się znowu jak zaczęło boleć...
- To było po nocy. W nocy miałem stan pomiędzy snem a jawą, a raczej tak zwane przedwczesne przebudzenie, kilkanaście minut po zaśnięciu. Całą noc leżałem na plecach gapiąc się na sufit, nie do końca śpiąc, będąc częściowo świadomym otoczenia. - mówił o dziwo rzeczowo i spokojnie więzień, w placówce znanej z codziennych prób samobójczych i jeszcze częstszych ataków na personel... - Jakiś strażnik zostawił odsłonięty wizjer. Całą noc czułem boleści mając wrażenie, że ktoś... że coś, nie wiem dlaczego dokładnie ale coś, co budziło we mnie przerażenie stało przy drzwiach i mnie obserwowało, a ja ni mogłem nawet obrócić głowy. Słyszałem też cały czas te wrzaski. Od tej nocy i boleści i głosy, jęki, zawodzenia, wrzaski się nasiliły i słyszę je jakby były tylko w mojej głowie, tak jak ktoś rzekomo słyszy własne myśli, formułuje słowa a przecież nie wyobrażamy sobie zapisu graficznego... Dzięki za środek przeciwbólowy.
-Na schizofremię to nie wygląda rzeczywiście. - mruknął poddając próbki analizie - Usiądź... jeżeli jesteś osłabiony po środku możliwe że zakręci ci się w głowie. Hmmm...
Jeżeli lekarz nie może zachować spokoju... to jak ma zachować spokój pacjent?! Cała wypowiedź więźnia mieszała się w głowie razem z relacją genetora. No i całkiem elokwentny sposób wyrażania się tego gościa. Do jasnej cholery! Do kurwy nędzy! Co się wyprawia!? Co jest kurna!?
-Przerażający byt... niemożliwość ruszenia się... mów dalej.
- Jakby... jak już mówiłem, tej nocy się nasiliło i trwało aż do teraz i... jest taka kwestia... nosz kurwa... - pacjent wyraźnie zbierał spróbował zebrać się w sobie aby coś powiedzieć, w końcu spojrzał adeptowi w oczy i z pełną powagą i ponurą miną stwierdził - Jestem magnesem.
-Magnesem...? - spytał się
W głowie już mu świtało co ten magnes przyciągał.
- No... magnesem. Ściągaczem. Nie świrem, tylko zjebem. Porąbanym. Mózgiem. - po kolei przedstawiał kolejne wersje wojskowej nomenklatury, nieznanej adeptowi, choć już się chyba domyślał, co nader poważny skazaniec miał na myśli.
-Aaaa... znaczy - postukał się po głowie - Zapomniałeś wymienić jeszcze "chory na głowę"...
Caleb westchnął. Tak... życie tego tutaj było zdecydowanie ciekawe... w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Zastanawiając się nad tym spojrzał na analizator, aby przeanalizować wyniki które się właśnie wyświetliły. Psionik... no... tylko jaki mógł mieć związek ze szponem.
- Nie jestem świrem. Przynajmniej nie to mam na myśli. - odparł nieco zrezygnowany więzień. - Wiem, że tutaj jestem jednym z tuzina setek kodów kreskowych, ale mów mi Keth, dobrze? - poprosił, i nie czekając na odpowiedź kontynuował. - Dzisiaj obudziłem się z pewnością, że tego dnia umrę straszną śmiercią. Nie byle jaką, już w przeszłości miałem takie... pewności. Czy to duperele w stylu jaka będzie pogoda czy poważniejsze sprawy jak pewność kto dzisiaj w naszych transzejach z naszego oddziału zginie. Zawsze się to sprawdzało. A teraz... - przeszedł w klęczki i błagalnym tonem zwrócił się do Caleba. - Niech pan słucha. Słyszałem gdzieś tam, że tacy jak ja, mam na myśli bycie mózgiem, są niebezpieczni dla otoczenia. Popełniłem w moim życiu masę złych decyzji i trafiłem tutaj najniefortunniejszym biegiem wydarzeń. Ale zaklinam Cię, błagam, na Imperatora... - obniżył głos jeszcze bardziej - Weź mnie na obserwację. Zabierz stąd. Pomóż mi. Proszę. Czuję, że umrę jeżeli tutaj zostanę. Śmiercią, na którą nie zasługuje nawet dezerter.
-Wybacz... po prostu mam nawyk nazywania osób obdarzonych takim czymś, właśnie chorymi na głowę. Nie chciałem cię obrazić... Keth.
Myśli kotłowały mu się w głowie. Pozwolić... nie pozwolić. Hmmm... W sumie i tak nie miał wiele roboty obecnie, a jeżeli szpon wskazywał tego człowieka. Poza tym. Środek przeciwbólowy raczej tutaj nie zaradzi.
Spojrzał jeszcze raz na więźnia.
-No dobra. Wezmę ciebie na obserwację.
Słyszał już nie raz o problemach, jakie mają psionicy. Jeżeli obawiał się śmierci... no cóż. To nie było przeczucie zwykłego człowieka.
-Daj mi tylko chwilę... będę musiał wymyślić jakiś fortel, co by szefo nie sapał na mnie za bardzo.
Zastanowił się jeszcze chwilę. Tak. Psionik... może nawet być... pożyteczny. Jakoś...
-Siedź tutaj.
Otworzył drzwi celi i rzekł do czekającego Namira.
-Cholera... będę musiał go wziąć na obserwację, bo z tym sprzętem co mam pod łapą to... - pokręcił głową
Psionik skinął głową, gdy adept otworzył drzwi i wychylił się.
O dziwo jednak korytarz był pusty, jak patrzeć wszerz Namira tu nie było.
-Co jest... kurtka... - adept wyostrzył zmysły lustrując otoczenie zerknął na psionika, potem do kieszeni, a potem znowu na korytarz.
Psionik przypatrywał się mu zdziwiony, siedząc pod ścianą.
- Wszystko w porządku? Mam symulować?
Rozejrzał się.
-Namir?! - zawołał.
Po chwili odwrócił się do Ketha.
-Czy jesteś pewien, że już teraz nie jesteś pod obserwacją?
Nagle w jego głowie zrodziła się straszliwa myśl. Dotąd nie badał czy wszelkie cele mają monitoring
- Cały czas czuję się obserwowany, teraz minął tylko Ból. Wyczuwam tę obecność, tylko nie ma tego wrażenia że mnie widzi swoimi oczyma i że jestem bezrad... - w tym momencie obydwaj usłyszeli odgłos jakby zerwania naprężonej nici i pęknięcie szkła, zaś z kieszeni adepta aż wystrzeliły dziurawiąc kieszeń i lekko raniąc jego udo odłamki pojemnika, w których przechowywał szpon, czuł wyraźnie iż jest lodowato zimny w dotyku i wpadł w rezonans porównywalny z epileptykiem podczas ataku.
-Kur... tka... - ręką zamknął drzwi do celi, po czym chwycił sie za kieszeń.
On nie może tego zobaczyć.
Próbował za wszelką cenę wyczuć który kierunek wskazuje szpon.
Szpon wyraźnie mimo materiału kierował się w stronę zszokowanego więźnia, dla którego eksplozja szkła z kieszeni po której nastąpiły wychylenie przez materiał szpiczastego obiektu w jego stronę musiało być nad wyraz groteskowym widokiem, na tyle że przez swoje własne wątpliwości poderwał się i cofnął przed Adeptem do tyłu celi.
-Pieprzony... wykrywacz.. psioników. - warknął cicho i chwycił szpona.
Wsadził łapę do kieszeni i chwycił porządnie szpona. Trzyma tak aby nie wystawał z rozdarcia.
-Nowoczesna kurna wynalazki - warknął - Zapomniałem że mam to dziadostwo przy sobie.
Spojrzał przepraszająco na więźnia.
- Bez obrazy, ale nie podchodź dopóki nie nabiorę pewności, że nie mam zwidów albo że nie przysłali Cię aby się mnie pozbyć. - odparł więzień z mieszaniną przestrachu, podejrzliwości i sarkastycznego poczucia humoru.
-Nie, raczej nie masz zwidów, bo środek medyczny nie powinien ich wywoływać, a gdybym miał się Ciebie pozbyć... raczej dostałbyś dawkę środka która znieczuliłaby Cię... pernamentnie. - westchnął - I cholera będę teraz musiał u magazyniera nowe spodnie zamawiać.
- Jasne. W sumie to ma... słodki Imperatorze, uważaj! - wykrzyknął rzucając się do przodu w stronę adepta, ten jednak już w trakcie wykrzykiwania ostrzeżenia poczuł potężne uderzenie w plecy - nie zwykły cios, ale wykonany z siłą, której nigdy nie uświadczył. Został ciśnięty z wielką prędkością na ścianę metr ponad podłogę i wyrżnął całym ciałem - głównie głową - w metal z siłą, która zabiłaby z pewnością zwykłą osobę, jego nadludzki organizm z trudem powstrzymywał utratę przytomności choć czas dla niego zwolnił przez zbyt dużą i zbyt późno dozowaną dawkę hormonów katabolicznych, przed oczyma zrobiło mu się ciemno w uszach zaś brzmiał mu szum jak gdyby głowę miał zanurzoną pod wodą!
Zacisnął zębiska próbując namacać za paskiem maczetę. Chłodna rękojeść Amputatora przyspieszyła proces przywracania przytomności. Adrenalina wtoczyła się w żyły, a Adeptusa Biologicusa przepełniło uczucie, że ktoś właśnie straci to, czym śmiał go tknąć.
Pierwszym dźwiękiem, który dotarł do Caleba był stłumiony jęk Ketha, ostatni jaki usłyszał z ust więźnia. Sam próbował się podnieść. Podniósł się już na czworaka, mimo działania dziesiątki substancji znieczulających czuł bolesne pulsowanie w wzmocnionym kręgosłupie, który u normalnego człowieka byłby już strzaskany. Choć myślał, że podnosi się dość szybko by zareagować na atak, dostał czymś w głowę na tyle potężnie, by jego czaszka odbiła się wręcz od podłoża i pociemniało mu przed oczyma jeszcze bardziej, mimo że słyszał i czuł ból w coraz większym stopniu tracił wzrok jak gdyby ktoś wiedział dokładnie, w które miejsce potylicy uderzyć. Wzrok stał się zamglony, tuż zanim zobaczył leżące na wznak zwłoki więźnia tam gdzie padł, bez widocznych zewnętrznych obrażeń a jedynie z roztrzaskanym mostkiem w stopniu uwidaczniającym obrażenia. Widział także, że mężczyzna jest świadomy, nienaturalnie wyłamane kości klatki piersiowej unosiły się i opadały, choć nie słychać było oddechu, twarz wykrzywił grymas bólu.
Coś jednak nie będzie dzisiaj amputowania... Spróbował się skupić. Gdzie jest przeciwnik? Kto to do cholery?! I.. i cholera.... trzeba się jakoś pozbierać. A może... udawać martwego? Przestał sie ruszać skupiając się na słuchu. Musi polegać na innych zmysłach.
Caleb próbował przejrzeć na oczy, co trwało niemal minutę nim w bolesny sposób powrócił mu wzrok. W tym czasie usłyszał odgłos błyskawicznego wyciągnięcia jakiegoś krótkiego ostrza z pochwy i obrzydliwe mlaśnięcie, gdy ostrze zagłębiło się w czyjeś ciało i kontynuowało przemieszczenie w nim...
Czyżby ktoś wypruwał psionika? A może... a może, dlatego go bolało, bo coś było w nim? Musi szybko się pozbierać. Imperatorze, dodaj mi sił!
Caleb mimo bólu gwałtownie podniósł się na czworaka, zaciskając dłoń na maczecie, spojrzał na przeciwnika - i mimo wszystko zamarł.
Przy drzwiach stała wysoka sylwetka pierwszy raz widzianego na żywo i wolności Eldara, uzbrojonego. Mierzył ponad siedem stóp a delikatna budowa nijak nie pomagała stwierdzić ażeby był mniej groźny niż się wydawał. Na plecach zawieszone miał dwie pochwy na długie, obco wyglądające piękne sztylety z Upiorytu o ostrzach dwudziestocalowej długości. Kucnąwszy nad ciałem Ketha, przy pomocy jednego z nich właśnie rozpruwał jedną ręką jego bok, drugą... grzebał w otwartej ranie sparaliżowanego, ale wciąż przytomnego psionika. Gdy Caleb podniósł się, eldarski diabeł podniósł głowę w hełmie i zmierzył go krótkim spojrzeniem - głównie w okolice pasa - i ale spostrzegłszy, że człowiek nie ma broni palnej, jak gdyby nigdy nic powrócił do swojej czynności ignorując adepta, choć mając go doskonale w zasięgu swego wzroku. Drzwi za nim były zamknięte.
Caleb cofnął się pod ścianę. Eldar... i to do tego zabójczy jakiś. Cholera jasna... a on nic nie może zrobić. Ale przecież... nie będzie mu nikt pacjentów mordował... ani tłukł go niczym worek treningowy. Chociaż gnój na niego nie zwraca uwagi. A skoro ten grzebie w psioniku... chyba to coś co wskazuje szpon jest w jego ciele.
Nagle jego wzrok przykuła otwarta apteczka leżąca obok niego. W jednej z przegrudek tkwiła buteleczka z cieńkiego laboratoryjnego szkła. W ułamku sekundy zidentyfikował ciecz.
Uniwersalny odkażacz był mieszaniną tlenu, najczystszego spirytusu oraz substancji zagęszczającej dając potężny środek walki z bakteriami i wirusami. Mieszanka była trochę gęstsza od wody i rozprowadzona na ranie powodowała jej wysuszenie, zwężenie naczyń krwionośnych i dotlenienie komórek. Środek ten był powszechnie stosowany... nawet chodziła plotka jakoby kultyści plugawego Nurgla, którego Divisio Biologica wyjątkowo nienawidziło, boją się dotykać tej mieszanki, a demony pana zarazy płoną po zetknięciu się z nią.
Acha... i uniwersalny odkażacz miał jeszcze jedną ciekawą cechę:
Po zapaleniu działał jak napalm... a eldar nie zauważył, że adept miał wciśnięty za pas pistolet laserowy.
Podszedł do apteczki jakby czegoś w niej szukał, mając nadzieję, że eldar nie zareaguje, myśląc że prymitywny człowieczek szuka czegoś na opatrzenie własnych ran. Jednak człowieczek skupiał się całkowicie na czynności, jaką miał zaraz wykonać. Musi to zrobić... musi się udać... inaczej... O Imperatorze.... kaplica po prostu, kaplica.
Cisnął pojemnikiem z odkażaczem w eldarskiego zabójcę i z niesamowitą prędkością dobył zza pasa pistolet. Miał tylko jeden strzał. Jeden jedyny, aby sprawdzić jak bardzo ognioodporny jest eldar.
Eldar w popisie nadludzkiej zwinności chwycił pocisk, którym rzucił w jego stronę Calvin. Adept jak zauroczony był zachwycony jednym płynnym ruchem wypuszczenia ostrza i ruchem ręki powstrzymując pojemnik, nawet nie patrząc. To było jednak mniej-więcej to, o co Calvinowi chodziło, dobył z kabury pistolet i strzelił, powodując buchnięcie ognia z zapalonej koncentracją wysokiej temperatury substancji, która oblała Ketha i samego Eldara.
"Witamy w krematorium" pomyślał tylko kierując celownik pisoletu na kolana przeciwnika
Eldar zapłonąwszy zerwał się na nogi, mierząc zza diablookich wizjerów adepta, płynnym ruchem zerwał płaszcz maskujący z lekkiego pancerza z upiorytu i zamachnąwszy nim jakby gdyby chciał pochwycić niewidzialnego przeciwnika spojrzał na pistolet, po czym zaczął wwiercać własne spojrzenie w oczy adepta. Trzymał w dłoni nakrytej płonącym systemem kamuflującym jakiś przedmiot lub organ brutalnie wyrwany z boku nieżyjącego już z powodu ran i płomieni Ketha.
Biorąc pod uwagę że ostatnie chwile spędził spraliżowany z rozprutym bokiem płonąc i nie mogąc nic z tym zrobić, nawet krzyknął, rzeczywiście była to paskudna śmierć.
Eldar wywijał z niezwykłą prędkością jakiś wzór swoim płaszczem, jakby wyzywając człowieka aby wystrzelił. Co było dziwne, bo adept zamierzał poprawić w przeciwnika bez zawahania... a ten zdążył wykonać to wszystko co najlepiej świadczyło o ich metabolizmie i układzie nerwowym.
Brat Calvin niespecjalnie przejmował się morderczym wzrokiem eldara starając się namierzyć wszelkie wrażliwe punkty. Ostatecznie jednak nie wystrzelił. Wziął do lewej dłoni maczetę (na szkoleniach wojskowych nauczył się walczyć i lewą i prawą równie sprawnie) i kopnął leżącą na posadzce apteczkę prosto w eldara. Od razu po tym przykucnął lekko, strzelając w lecący pojemnik, mając nadzieję że zastało wewnątrz jeszcze trochę środków medycznych które mogłyby jakoś zaszkodzić obcemu, albo że przynajmniej ten nie spodziewał się takiego zagrania.
Ale jak tutaj cholera mówić o czymś niespodziewanym w wypadku kogoś kogo percepcja przekracza ludzką wielokrotnie?
Eldar pochwycił kopnięty obiekt w płaszcz, strzał był znowu celny, ale nie spowodował zapłonu żadnych chemikaliów... niestety, tego typu przybory w apteczce były zbyt dobrze izolowane termicznie, promień lasera zbyt skupiony. Obcy odrzucił całość na bok i przemówił, gdy adept usłyszał charakterystyczny pisk w głośniku hełmu.
- Przestań upierać się przy swym zaślepieniu, dziecko Terry. Opuść broń albo być może będę zmuszony Cię zabić. - może hełm zdeformował jego głos, ale gardłowy, niski głos który sformułował... nader składnie zdanie w niskim, plebejskim gotyckim przyprawiał go o ciarki na plecach.
Adept spojrzał w końcu eldarowi w oczy... a raczej w wizjery. Twarz miał poważną, zgiął ramię celując pistoletem w sufit, aby być w gotowości.
-Jestem uzdrowicielem - warknął - Przysięgałem bronić przed śmiercią moich pacjentów, jakakolwiek by nie była... a teraz zawiodłem.
Po chwili jednak opuścił broń.
-Powiedz chociaż po co musiał umrzeć... i nie wmawiaj mi że mój umysł jest za mały aby to pojąć.
Spojrzał też na dłonie przeciwnika czy ten nadal ma to coś co wyjął z psionika.
- Możesz być i uzbrojony, ale nie jesteś w pozycji by czegokolwiek ode mnie żądać czy oczekiwać, zwłaszcza uznając mnie za głupca. Wiesz doskonale, zwłaszcza że czuję nawet tutaj aurę Abominacji. - wyciągnął szczupłą rękę i długi, w rękawicy szponiasto zakończony palec w stronę Caleba... czy może jego kieszeni.
Uśmiechnął się krzywo.
-Tak. Akurat wiesz, za kogo Ciebie mam... - powiedział z sarkazmem... miał nadzieję że eldar jest w stanie wyłapać i zrozumieć coś takiego jak sarkazm - I jak zwykle marny człeczyna wpierdzielił się w rozgrywki między mocami o których nawet nie wie, czyż nie?
Ciekawe czy eldar umie czytać między słowami i takie tam...
- Mniej więcej bym się z tym zgodził. Nic o mnie nie wiesz... - ruszył gwałtownie w stronę adepta, zanim ten zdążył ponownie wycelować... miał już dotychczas spoczywające w pochwie ostre pod szyją, podnoszące jego podbródek. - I dlatego nie jesteś w pozycji, by stawiać mi żądania. - Caleb poczuł jak jego zmodyfikowany organizm dostraja się do stresowej sytuacji, wstrzymując pot i reakcje nerwowe, nie tylko ze względu na bliskość obcego. Chodziło o przedmiot trzymany przez niego w drugiej dłoni, zupełnie nie zaplamiony płynami ustrojowymi ani wnętrznościami ofiary, w której w jakiś sposób musiałby być zaszyty, jasnobłękitny owalny klejnot, nieco w kształcie jajka, długości może siedmiu cali...
-A czy ja jakieś żądania stawiałem? - powiedział z pełną powagą, ale potem i tak przełknął ślinę.
Czuł że kurna trzeba było próbować gnoja zastrzelić kiedy była ku temu okazja. Cholerni xenos. Nadzieją że nie zostanie oddzielony od otrzymanego jeszcze dzisiaj artefaktu.
-Kamień Dusz...? - szepnął mimowolnie widząc klejnot w łapie tamtego.
Aż miał ochotę sam sobie przywalić. Cicho siedzieć...
Eldar przez chwilę mierzył go spojrzeniem, nie dając przez hełm odczytać swoich emocji po czym skinął głową. - Będziesz na tyle skłonny do polubownego rozwiązania by puścić broń czy mam rozwiązać ci kolana?
Powoli, bez zbędnych gwałtownych ruchów położył maczetę i pistolet na ziemi po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
-Jestem otwarty na propozycję - skrzywił się
Prawie czuł to ostrze na swojej szyi.
Eldar, który teraz wydał mu się o wiele niższy niż na początku gdy uznał go za pochylonego w pomieszczeniu wyprostował się i odkopawszy pistolet na bok (warto zaznaczyć, że nawet nie zwrócił uwagi na maczetę) i odszedł od człowieka w stronę zamkniętych drzwi. Oparł dłoń na wcześniej odsuniętym z zewnątrz wizjerze i zanim je otworzył, wycelował w Caleba ostrzem i znowu spojrzał mu w oczy.
- Poprowadź mnie do hangaru. Cenię twój intelekt. - ostatnie zdanie według opinii adepta było nie tyle pochwałą, co uznaniem za zbędne wyjaśnień, jaki los go spotka, jeżeli będzie chciał wszcząć alarm lub uciec.
Pochylił się powoli i wskazał nóż, robiąc pytającą minę. Po ustosunkowaniu się do reakcji swojego "turysty" (jak nie będzie miał nic przeciwko to weźmie) powoli ruszył w stronę drzwi. Przeżegnał się nad zwłokami więźnia... oby Imperator przyjął tego nieszczęśnika do siebie bez żadnych nieprzyjemności. Nie pozostawało mu nic innego, jak prowadzić do hangaru.
Miał przez chwilę ochotę poprowadzić eldara koło swojego pokoju, ale uznał że to będzie zły pomysł.
Eldar schował broń, rozglądając się dookoła, choć większość czasu przyglądał się... ścianom, co upewniło Caleba w przekonaniu, że dysponuje psionicznym zmysłem albo jakąś, może wynikającą z hełmu, zdolnością widzenia przez rdzawe ściany. Mierzący ledwie dwa metry i kilka, może z siedem centymetrów obcy powoli, wyszedł z pomieszczenia za adeptem, który teraz wyszedłszy spostrzegł ciało leżące na środku korytarza. Szybko dostrzegł, że to Namir, choć nie było widać żadnych zewnętrznych ran, nie ulegało wątpliwości że z jakichś przyczyn jest ranny. Wciąż oddychał.
Adeptus Biologicus miał wielką ochotę podbiec i jakoś pomóc Namirowi. Podszedł i zbadał jego puls. Wolał nie pytać co tamten mu zrobił.
-Przeżyje? - spojrzał pytająco na eldara.
- Zależy jak jest odporny. Dobij go lub zostaw, albo nawet zabierz jeżeli Cię to nie spowolni, nie jesteś zwykłym człowiekiem, twoja esencja emanuje wulgarną maszyną. Mnie w każdym razie jest on obojętny. - Caleb aż oczekiwał, że Xeno wzruszy ramionami, ten jednak czekał spokojnie na działanie adepta.
Caleb aż poczuł wulgarną dumę z tego, że jego esencja emanuje wulgarną maszyną. Czyż mogłaby być większa pochwała dla Adeptus Mechanicus? A ignorancja obcego wobec mocy Boga Maszyny? To już sprawa xenos.
Mając nadzieję że Namir był tak wytrwały jak mu się wydawało ułożył go w pozycji bezpiecznej, aby zmaksymalizować szanse jego przeżycia.
Potem ruszył dalej.
Eldar, którego coraz większa liczba szczegółów dotyczących wyglądu coraz bardziej konsternowała adepta (jak na przykład ogólnie niezwykle pogrubiona i wzmocniona część pancerza z całego torsu, co nijak nie pasowało do wszystkiego co wiedział o taktyce rasy, poglądach militarnych czy ich jednostkach, choć nie mniej dziwne były zgrubienia w miejscu, w które u człowieka nazwałby nadgarstkiem) przyglądał się tylko i nie dało się stwierdzić, czy obojętnie, czy wrogo. Podążał za Calebem krok w krok, ostrza były na swoich miejscach, a ten mimo odczuwanej presji adept z trudem przyjmował wynik sprzężonego w jego mózgiem systemu kontroli, jakoby z konieczności oddalenia uczucia strachu, które groziłoby trwałym uszkodzeniem psychicznym lub nieracjonalnym zachowaniem do jego krwi cały czas były wydzielane odpowiednie hormony i niektóre części układu nerwowego były wytłumiane. Nie rozumiał także tego zjawiska i nigdy by nie przypuszczał, że w normalnych warunkach tak by się bał obcego, w którego ruchach kryła się nieludzka gracja i zręczność jaką ten posiadał.
O tej porze, tak wygodnie dobranej, że nie mogło być mowy o przypadku, nie napotkali nikogo poza kilkoma serwoczaszkami, które obcy zdawał się ignorować mimo kamer, co dziwniejsze alarm nie został wszczęty. Pokonawszy liczne podziemne korytarze doszli właśnie do skrzyżowania, z którego czterdziestometrowy korytarz prowadził do włazu za którym kryła się stróżówka i magazyn prowadzące bezpośrednio do hangarów. Adept musiał zatrzymać się, bowiem w korytarzu stał strażnik służby więziennej i jakkolwiek zaspany by nie był, czterdzieści metrów to spory dystans, a on miał w ręku karabin laserowy. Eldara zaś nie widział gdyż przy skrzyżowaniu podchodzili do tego korytarza prostopadle i Xeno również się zatrzymał za załomem ściany, oczekując w milczeniu aż Caleb wznowi marsz.
Dokonał szybkiej analizy. Obcy zapewne miał coś, czego był w stanie użyć przeciw komuś z bronią palną. Nie zdziwiłby się nawet gdyby eldar odbijał promienie lasera swoimi mieczami... a jednak... broń do walki wręcz absolutnie ignorował i miał obawy przed jego pistoletem laserowym.
Tyle że... możliwości jest zbyt dużo. Bardzo prawdopodobne, że jeżeli strażnik zobaczy ich to odda strzał również w medyka myśląc, że ten jest z obcym w zmowie czy coś.
Zastanowiło go też skąd obcy wziął się w więzieniu? Logiczne by było że gdyby przyleciał, znałby drogę do hangaru. Zaczął się rozglądać, ukradkiem dokładniej przyglądając się eldarowi, mając nadzieję że dojrzy jakąś przydatną wskazówkę lub poszlakę.
Caleb chciał się czegoś dowiedzieć o obcym i odwrócił się by spojrzeć, gdzie ten jest, ale nagle poczuł aż zastrzyk adrenaliny spowodowany nieprzewidzianą sytuacją. Eldar, którego ciche i delikatne kroki słyszał przed sekundami zniknął, rozpłynął się w prostym korytarzu długości przynajmniej sześćdziesięciu metrów bez jednego odgłosu.
Nie tylko dostał jednak zastrzyk adrenaliny... poczuł że xeno zwyczajnie go robi w chuja. Rozejrzał się jeszcze raz. Skupił się dokładniej. Pole maskujące? Próbował wyczuć ustawienie szpona w swojej kieszeni. Jeżeli szpon rzeczywiście wskazywał na klejnot... powinien teraz wskazać gdzie jest eldar.
Rzecz była niezwykła. Szpon obracał się w jego kieszeni przez chwilę jak szalony, rozcinając wewnętrzny fragment kieszeni, tuniki i zarysowując krwawą i głęboką na niemal centymetr szramę na górnej części uda adepta, tylko natychmiast dozowane hormony przeciwbólowe powstrzymały go od krzyku. Nie wiedział, czy fragment kośćca wciąż pokazywał klejnot, jednak raniąc go obrócił się w stronę... drzwi, z zatrważającą prędkością.
Przełożył wrednego szpona do drugiej kieszeni. Pokładając nadzieję w nanobotach działających w jego ciele, ruszył za wskazówkami cholernego artefaktu.
"Cholerne sprawy związane w przytłaczającymi mocami! Zawsze mają durny sposób powiadamiania, że się robi coś nie tak" pomyślał i ruszył dalej do hangaru. Oby Imperator mu teraz sprzyjał.
Gdy Caleb podszedł bliżej, strażnik oparł się na karabinie i wyprostowawszy, zasalutował oficerowi medycznemu.
- Witam, sir.
Skinął głową strażnikowi.
-Kolejna warta, którą najpożyteczniej byłoby przespać, co? - spytał z lekkim uśmiechem
- Wybaczcie sir, po prostu nic szczególnego się nie dzieje i niedługo kończy się warta. Prawdę rzekłszy kimnąłbym się tu i teraz, ale obowiązek rzecz święta. - odparł z krzywym uśmiechem wartownik. - Mogę w czymś służyć?
-Ostatnio ktoś mi wspomniał o tym że brakuje rozrywek, a wiedząc jak stres potrafi człowieka w szaleństwo wpędzić... - mrugnął okiem - Pomyślałem o tym, aby organizować dla was Walki Bakterii, ale cholera... przecież wszyscy nie będą patrzeć przez jeden mikroskop, a mnie brak sprzętu, aby zrobić, co trzeba. Chciałbym się dostać do magazynu lub hangaru. Widziałem jak czasem serwitorzy składują tam różny niepotrzebny złom. Może znalazłby się wyświetlacz, który zdołałbym podczepić pod mikroskop.
- Naprawdę, dobry pomysł, ale mam nadzieję że prędzej czy później jednak zaczniesz rozpowszechniać rozpuszczalniki alkoholowe... już my byśmy sobie poradzili z ich przeróbką. - strażnik mrugnął okiem do adepta.
- No ale wiecie, jakie są procedury w tym gigantycznym pierdlu. Macie przepustkę, czy tylko w butelkę mnie robicie? - zapytał znowu, wyraźnie rozbawiony.
Pacnoł się po czole, aż zatrzeszczało.
-Cholera... zapomniałem zabrać flasz... znaczy przepustkę z laboratorium. Powiedzcie, kiedy będziecie mieli następną wartę, bo teraz nie zdołam po nią skoczyć.
- Myślę, że za... - chciał przekazać Calebowi informację, gdy zza drzwi usłyszeli serię z broni automatycznej, urwaną równie nagle jak się zaczęła.
- Co kurwa? -zapytał sam siebie w pełni już trzeźwy strażnik i podnosząc szybkim ruchem broń do pozycji strzału obrócił się w stronę drzwi.
-Łożeszty... - dobył noża
Miał złe przeczucia.
-Trzeba to sprawdzić!
- Zgadzam się. - odparł głos Eldara zza jego pleców i nim Caleb zdążył się odwrócić, niewielkie ostrze, tak charakterystyczna eldarska shurikenowa amunicja, przecięło powietrze tuż obok jego szyi trafiając w niechronioną hełmem potylicę wartownika i zagłębiając się w międzymózgowiu. Mężczyzna padł równi martwy jak jego świadomość, ciałem miotały wciąż spazmy spowodowane napięciem mięśniowym przed nieoczekiwaną śmiercią...
Nagle pojął, że rzeczywiście eldar cały czas był za nim schowany. Podobny los pewnie spotkałby też jego gdyby postanowił zrobić coś, co by się xenosowi nie spodobało.
-To była iluzja? Te wystrzały?
- Nie. Pomieszczenie zostało oczyszczone, an safyer. Czterech strażników jest martwych, więc ruszaj. - powiedział zdecydowanie Xeno, zwracając się do niego nieznanym mu dotychczas określeniem i nie dbając o wyjaśnienie, co się stało i jak było to możliwe.
Wolał też nie wiedzieć. Otworzył drzwi i bez zbędnych ceregieli ruszył dalej do hangaru
Odnosił coraz większe wrażenie, że eldar wcale nie wziął go po to, aby ten pokazał mu drogę.
Przechodząc przez stróżówkę doznał więcej niż zaskakującego widoku. Pięciu strażników leżało martwych, punktowe pchnięcia znajdowały się w okolicach szyi, serca lub potylicy, zawsze, nigdy inaczej. Ślady walki czy krwawe pozostałości były minimalne i ciężko byłoby się domyśleć, że nie żyją, gdyby nie niewielkie plamy i rozpryski krwi oraz fakt, że grający w karty wartownicy próbowali się bronić... przed czymś, doskakując do stojaka na broń długą albo sięgając do kabur czy przewracając stół, aby odgrodzić się od oponenta.
Co więcej, zmechanizowany moduł podczepiony do mózgu Caleba zestawiał i analizował dane niczym jego własny umysł, wciąż utrzymując różne środki odseparowania strachu. Mimo to, jego samą esencją mroziła sama obecność Xeno, choć oznaczałoby to, że zwykły człowiek mógłby oszaleć z przerażenia. Do czego z resztą pasowały grymasy nie bólu, ale świadczące o doznanej grozy, które pośmiertnie zastygły na twarzach ofiar. Według Caleba oznaczało to, że niemal na pewno Xeno w jakiś sposób oddziałowuje na pobliskie umysły, może psionicznie, może w inny równie wyszukany sposób...
Caleb przełknął głośno ślinę. Czuł, że nawet gdyby miał na sobie kunsztowny pancerz wspomagany oraz cały arsenał i pole siłowe to nie miałby zwyczajnie szans. Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął odmawiać Litanię do Logiki, która zwykle go uspokajała. Niestety... dataslate, na którym miał nagraną ostrą muzykę odstresowującą zostawił w pokoju. Przeżegnał się kilka razy, po czym ruszył przez magazyn, mimowolnie strzelając oczami to na lewo to na prawo w poszukiwaniu wrogów... albo czegoś ciekawego... albo czegokolwiek, co pozwoliłoby mu oderwać uwagę od swojej żałosnej sytuacji.
Weszli wreszcie do hangaru. Znajdowało się tutaj kilkanaście lądowników klasy Aquila i kilkadziesiąt Argusów, które mogłyby posłużyć do ewakuacji większości personelu i straży więziennej w razie nagłego wypadku. Jednostki były zupełnie niestrzeżone. Eldar wskazał najbliższego Argusa... co było dziwne, gdyż cięższa jednostka była znacznie wolniejsza, gorzej opancerzona i nieuzbrojona w porównaniu do elitarnych jak na transport Aquil przeznaczonych dla oficerów i ważnych specjalistów, nie wydawało się zaś, że będą potrzebować dodatkowej przestrzeni z przedziału dla dwunastu pasażerów. Tylny właz był otwarty.
Caleb idąc w stronę statku odniósł już kompletne wrażenie że ktoś tu go zwyczajnie robi w bambuko. Było to dziwne uczucie, które przebijało nawet przez przerażenie, jakie go próbowało chwycić.... można było to porównać do malutkiej diody migającej na gigantycznej konsoli. Zrobił zamyśloną minę. W końcu znalazł punkt zaczepienia, aby odrzucić chociaż trochę strach. Czyżby... zaczął wiązać ze sobą pewne fakty... wątpliwości... czyżby... czyżby to było...?
-Wiesz... to wszystko jest... czuję, że próbuje mnie ogarnąć strach. Kiedyś marzyłem o tym żeby... żeby nie przesiedzieć całego życia w bibliotece, albo w laboratorium. Chciałem przeżyć... coś. Może być to niebezpieczne... może przerażające, ale jednak przeżyć i zdobyć prawdziwą wiedzę, taką jaką się zdobywa w praktyce, a nie w książkach. Ale teraz. Teraz kiedy szansa na to coś... na tą "przygodę" się przydarza, mam wrażenie że spieprzyłem ostatni egzamin i nie jestem wcale na nią gotów... czyż nie? - wyrzekł jakże górnolotną wypowiedzieć nadal idąc i odwrócił się po jej zakończeniu do eldara.
Caleb usłyszeć nie do końca artykułowany dźwięk, który przypominał mu niski, spokojny i jak każda wypowiedź Eldara - melodyjny warkot. Obcy tylko ponaglił go, popychając za ramię do przodu.
Odwrócił się i poszedł naprzód... chyba jednak jego domysły nie sprawdziły się. Ale przynajmniej zdołał się trochę uspokoić
- Przeznaczenie nie baczy na nasze przygotowanie. Poruszamy się jego utartymi ścieżkami wybierając odnogi przez podejmowanie decyzji. Ale musimy wiecznie biec naprzód, nigdy nie dane jest nam zatrzymać się i zastanowić, bez względu na to, czy jesteśmy gotowi na to poznawszy od innych ścieżkę lub rozpoznając jej układ po własnych doświadczeniach z podobnymi. - skwitował Eldar, zrównując się równym krokiem z wysokim adeptem. - Wejdź pierwszy.
Nawet się ucieszył, że xeno odpowiedział mu. Wszedł do statku powoli, rozglądając się.
Niewielka jednostka składała się tylko z przedziału transportowego na dwanaście osób unieruchamianych w uprzężach bezpieczeństwa do ściany i skrzyń z amunicją mocowanych w szynach na środku przedziału oraz części przedniej z licznymi panelami oraz dwoma fotelami pilotów.
- Uznam, że znasz się na pilotażu w dostatecznym stopniu. I na pewno wiesz, że tor wylotu prowadzi do automatycznego włazu w klifie, na którym stoi ta część kolonii, sprzężonego, znaczy włazu, z mechanizmem startowym. - przypomniał mu obcy.
-Yhy... mam przeszkolenie wojskowe i znam się na pilotażu.
Spojrzał na niego.
-A, dokąd lecimy? Albo raczej: dowiem się tego teraz czy później?
- Później. Nie uciekamy z planety. Ukryjemy się na jej powierzchni a ty powiesz, jak długo to... coś - wskazał wahadłowiec - wytrzyma. Musimy kogoś zabrać po drodze... - dodał tajemniczo.
-Hmmm... zaraz... jeżeli obawiasz się o wytrzymałość tego.. wehikułu... to czemu nie weźmiemy któregoś z tych. - wskazał na statki przeznaczone dla oficerów - Mają jakieś zabezpieczenia, nadajniki, czy też zacieklej będą nas ścigali?
- Chodzi mi tylko o atmosferę. Wierzę że zdążysz znaleźć niewykrywalne miejsce we wskazanej okolicy zanim ruszy pościg... - wyjaśnił Eldar i wszedł na pokład.
-Aha... dobra - wzruszył ramionami.
Ruszył do siedzeń pilota. Zajął miejsce i zanim zaczął uruchamiać jeszcze przyrządy przyjrzał się szponowi.
Szpon zdawał się być... zupełnie nieruchomy. W tym czasie Eldar szukał dosyć długo przycisku do zamknięcia włazu i dopiero po minucie adept usłyszał charakterystyczny jazgot niewielkich obrotowych silników podnoszących klapę. Po tym Eldar zdjął przyczepione chyba magnetycznie pochwy do pleców pancerza i ułożywszy w rowach na szyny do skrzyń podszedł do miejsca dla drugiego pilota.
Skończył przygotowywać maszynę do lotu. Chciał się skupić w całości na tym "zadaniu", aby móc oczyścić umysł ze zbędnych myśli. Kątem oka przyglądał się eldarowi, próbując rozpoznać po jego stroju czy może nie jest jednym z mrocznych eldarskich korsarzy... chociaż wtedy... pewnie byłby traktowany znacznie gorzej.
-Gotowy?
Eldar nie mógł zasiąść przez grubszy pancerz okrywający tors, w zasadzie Caleb musiał uznać że nigdy nie widział tak ciężkiej... albo nieporęcznej formy pancerza. Jego mniej zaawansowana konstrukcja mogła budzić wątpliwości czy nie pochodzi on z korsarskiej rasy uwielbionej w zadawaniu cierpienia, jednak niewiele mogłoby na to wskazywać... przynajmniej oceniając jak na obcego. Xeno przez chwilę patrzył mu w oczy w ciszy, po czym znów po zasłyszeniu owego warkotu odpowiedział:
- Tak, startuj. - z tymi słowy cofnął się do centralnej części przedziału pasażerskiego i zasiadłszy ze skrzyżowanymi nogami tyłem do Caleba i kierunku lotu uparł na kolanach dłonie obrócone ku górze.
Obejrzał się jeszcze raz na pasażera, po czym uruchomił maszynę i po chwili wystartowali. Caleb wiedział że nawet w takiej chwili opór wobec obcego nie ma sensu. Nawet, kiedy medytuje jego zmysły są piekielnie wyczulone i przejrzałby każdy fortel... no może poza próbą rozbicia statku o powierzchnię planety, albo wpadnięcia do jeziorka lawy, ale adept nie był na tyle szalony, aby coś takiego robić... chyba.
-Kieruj się na zachód-południe-zachód, na zbocze największego wulkanu tego pasma górskiego, pięćdziesiąt mil w prostej linii - usłyszał.
Adept przyjął koordynaty i skupił na pilotowaniu. Zapowiadał się dłuuugi dzień.
Szybko wyleciał ze zbocza klifu nad obserwowanym wcześniej tego poranka toksycznym, wrzącym morzem z którego parujące kłęby przesłaniały słońce zbierając wiele mil ponad w nieprzeniknioną wartstwę ciemności, niemal uniemożliwiając życie na planecie. Lot miał trwać blisko pół godziny, zaś gdy obserwował przypominający twierdzę kompleks na zboczu pasma górskiego i morza, którego wody i minerały przenikały głęboko pod ziemię gdzie kryła się główna część kolonii, nie wydawało się by ktokolwiek ogłosił alarm. Co więcej, wyglądało na to że zautomatyzowane wieżyczki przeciwlotnicze bazujące na identycznym systemie co mobilne baterie Hydra były wyłączone...
Brat Calvin podejrzewał że to musi być jakaś sztuczka eldara. Tak samo jak wtedy zniknął koło stróżówki. Czuł nawet pewne podekscytowanie związane z tym wszystkim, co jednak nie zmieniało faktu, że był teraz prawdopodobnie zakładnikiem... szkoda mu było tylko tego że nie zabrał ze sobą swojego data slate, w którym miał całą encyklopedię oraz swego plecaka, z szatą i kosturem... ale przecież.. to rzeczywistość, a nie bohaterska opowieść. Tutaj trzeba radzić sobie z tym co się ma. Nagle tknęła go straszliwa myśl. Skoro jeden eldar był w stanie od tak po prostu oszukać czujniki i systemy wykrywania... to co dopiero oni potrafią na polu bitwy kiedy jest ich większa grupa?! Aż zadrżał na tą myśl.
Lot był w miarę spokojny, a Caleb znalazł chwilę ciszy dla uspokojenia myśli. Obcy nie wydawał w czasie podróży żadnego dźwięku, dlatego pół godziny nieco mu się dłużyło. Wkrótce zauważył, jakieś dwa kilometry powyżej poziomu nadbrzeżnej górskiej kolonii olbrzymi wulkan, którego szczyt złączony był z czarnym niebiem słupem oparów tej samej barwy. Otoczony był innymi, mniejszymi szczytami, choć Caleb mógł także dojrzeć kilka płaskowyży i bezpiecznych miejsc pionowego lądowania.
Ściągnął brwi. Miał nadzieję że transportowiec wytrzyma warunki panujące wokół wulkanu. Zwolnił trochę, aby lepiej przyjrzeć się masywowi.
-Wulkan przed nami - zakomunikował - Gdzie wylądować?
- Zdaję się na Twoje zdolności. Będziemy musieli dojść na najwyżej położony płaskowyż, ale tam nie ląduj. - odparł obcy.
Mimowolnie przeczesał spojrzeniem wnętrze statku. Na szczęście każdy z nich był wyposażony w podstawowy zestaw przetrwania, umieszczony w skrzynkach pod siedzeniem. W jego skład wchodziły apteczki, racje na kilka dni oraz... (miał przynajmniej taką nadzieję, bo zwykle w zestawach takie coś było) lekki strój (czy też pancerz, jeżeli planety były wyjątkowo nieprzyjazne) środowiskowy. Pomimo swojego wzmocnionego organizmu wolał nie pozostawać bez ochrony, ani zapasu tlenu na zewnątrz.
Teraz zajął się lokalizacją dogodnego miejsca lądowania, z którego można by było przejść na wskazany przez xeno płaskowyż. Niepokoiła go trochę bliskość wulkanu...
- Boisz się? - zapytał niewinnie, jakby w niepowiązany z sytuacją sposób obcy.
-Nie jestem niezniszczalny, a i nie często trafiały mi się spacery w takich warunkach... tak mam się czego obawiać - rzekł Caleb - Ale ze strachem trzeba sobie radzić.
Przypomniał sobie coś co zawsze go odprężało. Mózg zakomenderował, cyberimplantom, aby stymulowały go poprzez nagraną na dysk pewną muzykę.
Uspokajacz
- Na razie nie udajemy się na zewnątrz. - przerwał z dłuższą pauzą. - Jeszcze nie. W zasadzie ty możesz tu zostać.
-Nie dzięki. Jak będzie czas, pójdę z tobą. Lubię wiedzieć w co się wplątałem... to podstawa aby się jakoś wyplątać.
Zaczął podchodzić do lądowania tam gdzie uznał że będzie najdogodniej.
- Dużo masz do powiedzenia w tej kwestii w Twoim mniemaniu. - skomentował Xeno.
-Funkcja "Przynieś, podaj, pozamiataj" to raczej niezbyt miła perspektywa, nie sądzisz?
Xeno aż obrócił głowę przez ramię, wpatrując się pytająco w, chyba, bezczelnego człowieka, jakby nie rozumiejąc.
Chciał westchnął ale się powstrzymał. Strach mijał a jemu humor wracał.
-Dobra dobra... zostanę
- Nie musisz. Nie o to chodzi. Zdajesz się nie rozumieć swojej roli w tym wszystkim. Mimo to, narzucasz swoje warunki. Odważnyś, Synu Terry.
-Tu masz rację... nie bardzo rozumiem jaka jest w tym wszystkim moja rola... "Odprawa przed misją była nie do końca jasna". Wybacz... to taki żart.
Zaczął podchodzić do lądowania.
-Ludzie raczej nazwali by to nadmiernym dowcipkowaniem, a nie odwagą.
- Rozumiem. Przebywam wśród ludzi już trochę czasu i rozumiem. - skinał głową Eldar, czekając aż okręt osiądzie.
Statek miękko wylądował. Ach ta ostrość zmysłów i wyczucie adeptów Divisio Biologica. Caleb odpiął się od fotela. Zaczął wyłączać maszynerię.
- Musimy tu poczekać kilka godzin. Nie śpiesz się. - uspokoił go obcy.
-To zawczasu się przygotuję - odparł.
Podszedł do skrzynek pod siedzeniami i zaczął je przeglądać w celu skompletowania jakiegoś porządnego zestawu podróżnego.
Adept znalazł wszystkie niezbędne przybory. Lądowniki, mimo rzadkiego użycia, utrzymane były w dobrym stanie. Odnalazł strój, przybory medyczne i sanitarne, nawet racje żywnościowe ukryte w półkach nad głowami pasażerów oraz pod siedzeniami pilotów. W gruncie rzeczy strojów wystarczyłoby nawet dla trzech osób. Eldar, który się obrócił ale wciąż siedział, przyglądał się temu z zaciekawieniem.
Medyk podrapał się po brodzie. Pakiet medyczny schował do pojemnika na plecach skafandra. Podobnie uczynił z kilkoma racjami. Minęła jeszcze chwila zastanowienia.
-Mówiłeś, że będziemy kogoś zabierać. Przyda się temu komuś ubranie ochronne?
- Jeżeli się postarają, dotrą tutaj szybciej. To zostało już przewidziane, niedługo dowiemy się, jak dokładnie.- odparł enigmatycznie Eldar. - Dlaczego tak bardzo się przejmujesz? Przed chwilą sprawiałeś wrażenie ofiary porwania.
Wzruszył ramionami.
-Mam to do siebie, że wolę być na wszystko przygotowany bez względu na sytuację. - wziął jedną z racji żywnościowych - Prawdę powiedziawszy... dotąd nigdy nie byłem w takich okolicznościach i nie wiem jak się zachować. Na dokładkę mam pełno pytań, pełno jakiś niepełnych informacji. Jestem po prostu skonfudowany, czy też oszołomiony.
Spojrzał do środka torebki z "jedzeniem".
-Wiem że to nie jest to co zwykle jecie, w dodatku pewnie jest paskudne, ale może jednak jesteś głodny, hm? - spytał się wyciągając torebkę w stronę xeno.
Zrobił to w myśl zasadzie, jaką mu kiedyś powtarzała matka... traktuj innych jak sam chciałbyś być traktowany.
Ku zaskoczeniu adepta, xeno przyjął paczkę żywnościową skinąwszy głową z podziękowaniem, odłożył ją jednak chwilowo na bok, zamierzając zapewne zjeść nieco później i nie upominać się o to u człowieka.
- Jakie pytania?
-Na przykład... kim jesteś. Znam się troszkę na waszej rasie... Pasujesz mi do opisu eldarskiego łowcy, ale dziwi mnie twój pancerz. Jest w ogóle niepodobny do tych jakie miałem okazję widzieć. Nawet zacząłem podejrzewać, po tym jak powiedziałeś, że przebywasz od pewnego czasu wśród ludzi, iż nie jest to w pełni rzemiosło twojej rasy...
- Nie jest. To dostosowany do ochrony w takim środowisku pancerz wykonania techkapłanatu waszej rasy. Na zlecenie jednego z Waszych inkwizytorów. - odpowiedział spokojnie, mimo spektakularności rzeczy nie do pomyślenia zawartej w tej odpowiedzi.
Właśnie sięgał po kolejną rację, aby samemu zjeść, gdy ręka mu zamarła.
-Jednego naszych inkwizytorów? - zmrużył oczy, zastanawiając się chwilę, a po chwili świstnął cicho przez zęby - Mistrz mi kiedyś wspomniał że istnieją przedstawiciele Starszej Rasy, którzy pomagają naszym, ale nie chciałem dać w to wiary...
- Popełniasz pewien błąd, dziecko Terry. Nie walczymy dla waszego Imperatora. Walczy przeciw Pierwotnemu Niszczycielowi, Wielkiemu Nieprzyjacielowi. Nie czyni nas to sojusznikami.
-Wybacz niefortunny dobór słów. - powiedział otwierając swoją paczkę z racją - Kosmiczni Marines w końcu mawiają, że "wróg mojego wroga, nie jest moim przyjacielem". A tu masz rację że Wielki Niszczyciel. Jest zagrożeniem dla wszystkich... i ludzi, i eldarów, i tau i... ogólnie dla wszystkich. Szkoda tylko że wypady chałośnickich sił nie trafiają w głównie na Floty Roje, albo na Waaagh! orków.
- Masz strasznie nieuporządkowany tok myślenia. Odpocznij. Zapadnij się w medytacji, albo zrób coś innego, co ci pomoże. Rozumiem, co mówisz, wciąż to jednak nie ma dla mnie sensu. - obcy przekrzywił głowę.
Wruszył ramionami.
-Może czuć ode mnie aurę maszyny, ale w przeciwieństwie do moich braci z pozostałych Divisio nie używam twardej logiki i suchych faktów. No i lubię czasem pofilozofować.
Pożywił się wysuszonym żarciem z torebki. Potem podszedł do siedzeń pilotów, rozłożył jeden z foteli i udał się na drzemkę.
-Miłych snów - powiedział odruchowo i przyciął komara.
- Chciałbyś. - skomentował Eldar i umilkł, pogrążony w medytacji.
-Gdzie jesteś…? – Caleb szepnął pytanie w stronę szafki.
W końcu znalazł to, czego potrzebował. Ostrożnie zdjął zestaw wymazów z jam ustnych paru strażników, którzy ostatnio uskarżali się na jakieś dziwne plamki wyskakujące In na dziąsłach, zdjął kilka papierzysk, które były wynikami badań, a które obecnie przysłaniały jego największy skarb: Kunsztowny dataslate umieszczony w adamantowym futerale wzorowanym na książkę. Jego mentor dał mu go z okazji ukończenia nowicjatu i stanowił najlepsze narzędzie pracy, jakie kiedykolwiek sobie mógł wymarzyć. Obudowa chroniła prawie przed każdym rodzajem uszkodzenia drogocenny komputer z rozszerzoną pamięcią, programami obliczeniowymi oraz polowymi analizatorami chemicznymi i biologicznymi. Nie mówiąc już o tym, że na twardym dysku miał zapisaną całą encyklopedię, której właśnie teraz potrzebował.
Otworzył swoją „księgę mądrości” na oścież. Wyglądało to tak jakby w książkę wydrążono, tak jak to niezbyt zdyscyplinowani nowicjusze robili, aby mieć gdzie schować manierkę z trunkiem. Jedną stronę księgi zajmował ekran, drugą zaś twardy dysk oraz reszta wszelkiego ustrojstwa potrzebnego do działania. Caleb spojrzał na wyświetlacz, który odbijał obraz niczym lustro z wypolerowanego kawałka metalu. Zatrzymał się na chwilę patrząc w swoje odbicie. Pomimo 30 lat na karku dzięki cudom Adeptus Biologicus nadal wyglądał dwudziestolatka pełnego sił i wigoru… Tyle, że przez siedzenie w tym pierdlu przez pół roku nabawił się miny, która to wszystko świetnie ukrywała. Minę, którą sam nazwał „załatwiaczem”. Coś pomiędzy człowiekiem zmęczonym życiem, a takim, co to wszystko załatwi perfekcyjnie, byleby mu dać spokój. Czuł się jak mechanik pracujący na Świecie Kuźni… tyle że nie miał z kim wypić piwa i pograć w karty. Sylwetką jednak nie pasował do robola. Szczupły, wysoki, wyprostowany, umięśniony, ale nie przesadnie.
Brwi ściągnęły się, trochę za duży nos, jak na pociągłą twarz, zmarszczył, a piwne oczy przymrużyły. Znowu dał się rozproszyć przez taką nieważną rzecz jak własny wygląd. Podrapał się po głowie, na której rosły ciemne, krótko przystrzyżone, gęste włosy. Pewnie znowu niedługo będzie je musiał znowu ściąć, pomimo iż jego organizm i nanoboty we krwi skutecznie pokazywały wszom, że Brat Calvin z Divisio Biologis jest nad wyraz niesmaczny.
Z cichym zaśpiewem przesunął palcem wzdłuż krawędzi lustrzanej powierzchni, uaktywniając runy zabezpieczające. Lustro zmatowiało i pociemniało. Po chwili miał przed sobą normalny wyświetlacz. Otworzyły się także gniazda na kable, czujniki, kilka diod oraz niewielkie ekraniki służące do badania próbek. Caleb namacał na nadgarstku zgrubienie skórne, po czym skurczył mięśnie w odpowiedniej kolejności, w wyniku, czego z pod zgrubienia wysunęła się wtyczka. Wyciągnął ją, a z ciała wysunął się jeszcze kabel. Podpiął się do data slate.
-No dobra… - zamknął książkę, aby komputer nie marnował swoich możliwości obliczeniowych na wyświetlanie tego na ekranie, w końcu wszystko wyświetlało mu się w głowie – Zdjęcia, nagranie… dobrze… porównaj z materiałami z encyklopedii z pod hasła...
Zastanowił się chwilę. Szpon prawdopodobnie nie pochodził od jakiegoś dzikiego stworzenia. Ilość gatunków w galaktyce była niezliczona, nie mówiąc o tym, że jeszcze ich wszystkich nie udokumentowano. Zastanowił się dłuższą chwilę nad słowami swojego mistrza. To na pewno nie to. To by było… zbyt proste, zbyt banalne? Czyżby mu chodziło, o…?
Caleb przełknął ślinę. Jego encyklopedia posiadała pewną… wiedzę, która nie powinna być dostępna dla zwykłych obywateli Imperium.
„Wprowadź hasło” – wyrecytował w myślach frazę „Jak trwoga to do Boga” w języku binarnym.
Hasło przyjęte. Teraz encyklopedia otworzyła mu przed sobą wiedzę, którą normalnie wolno mu było studiować tylko pod okiem Genetora Rigmotha.
„Kategoria Xenos. Porównaj nagranie z materiałami z pod haseł: „Tyranidzi”, „Tau – rasy sojusznicze” oraz „Mroczni Eldarzy – broń”.
Kiedy miał możliwość przeglądał zakazany dział encyklopedii, kiedy Mistrz tylko mu na to pozwalał, aby wiedzieć jak najwięcej, ale póki, co znał większość danych bardzo pobieżnie, aby w razie potrzeby wiedzieć, gdzie, czego szukać. Póki co starał się wypatrzeć, czy gdzieś na zdjęciach, rejestrach czy obrazach nie ma czegoś odpowiadającego otrzymanemu detalowi.
Adept czuł informacje przechodzące błyskiem w jego mózgu. Zgodnie z jego obawami, albo może nadziejami część podobnych informacji znalazła się wśród kategorii eldarskich korsarzy-piratów, nazwanych przez samych Eldarów w hochimperialisie po prostu mrocznymi.
Kategoria jednak prowadziła dalej ścieżką, tylko nazwa była wspólna. Przeszedł myślami do wszelkiej dostępnej mu wiedzy o Eldarach, rasie zajmującej w tajemnicy tak jego jak i jego mentora. Procesor przez Długi czas przeszukiwał bazę danych, wymieniając informacje pomiędzy jego niezwykłym umysłem a datslate'em. W końcu równolegle do wzroku, jak gdyby miał kolejne oczy niczym pająk, wyświetlił się w projekcji stworzonej przez jego umysł obraz ostrza wraz z kawałkiem materiału. Podświetlone zostały pewne fragmenty nie broni, a... drobinek organicznych. Bezpośrednio przy domniemanym złączeniu z palcem i stawem.
Skrzywił się. Tak jak przeczuwał. Wraz z wkroczeniem na wyższy poziom, będzie się musiał zajmować coraz to… bardziej niezwykłymi tematami niż przyziemne badanie fauny i flory.
Badanie xenos… w głębi duszy przeczuwał, że w końcu do tego dojdzie. Ale cóż… czasem praca dla „dobra ludzkości” wymaga zagłębiania się w nieprzyjemne tematy. Na raz przeszły mu przed oczami te wszystkie zakazy, kazania itp. Na temat kontaktów z obcymi, a potem to, co wyjawiał mu mentor.
Odrzucił te myśli i skupił się na szponie. Obiekt w końcu był bardzo ciekawym znaleziskiem, które pomijając Imperialne Credo, należałoby dokładniej zbadać. Zmrużył oczy.
Oby tylko się okazało, że to rzeczywiście wytwór obcych, a nie jakiegoś heretyckiego ścierwa. Zastanawiał się chwilę, po czym uznawszy, że zgadł, co to jest, wziął do jednej ręki „książkę” (odpiął się od niej), do drugiej walizeczkę i zaczął rozkładać różne przybory. Zgadnąć zgadł, więc teraz przebada. Sprawdził jeszcze tylko czy drzwi są zablokowane i czy nie ma na dzisiaj żadnej umówionej roboty. Na szczęście nie. Przed przystąpieniem roboty przelał jeszcze wydestylowaną z przypisanej mu aparatury gorzałkę do jednej z pustych butelek, które w razie konieczności miały posłużyć za „kaczki”. Destylat nie był do użytku własnego (biolog pomimo wzmocnionego organizmu nie chciał się truć produktem z tak kiepskiej destylarki), ale jako łapówka na wypadek jakiś trudności. Skończywszy porządki, wrócił do pokoju i wydobył z pod szafki skrzynkę z narzędziami, w której oprócz narzędzi miał też przybory służące przy czynnościach badawczych. Z pośród ciekawszych okazów wyróżniał się mono-nóż, wielkości i kształtem przypominającym maczetę, wyposażoną w otwieracz do piwa przy lejcu. Było to niezastąpione narzędzie do zdrapywania próbek, walki i amputowania kończyn.
W końcu kiedy wszelkie przygotowania zostały poczynione zabrał się do analizy.
Ułożył na chłodzącej, metalowej płycie do badań, która odprowadzała ciepło sprawiając wrażenie lodowatej w dotyku, choć Caleb wiedział że gdyby ją dotknąć mogłoby się to zakończyć natychmiastowym odmrożeniem kończyny. Kończył przygotowywać narzędzia, gdy odłożony na bok dataslate zasygnalizował koniec analizy. Będąc zdeterminowanym poznać dokładne wyniki, rzucił tylko okiem na porównanie ogólnej analizy z bazą danych.
Wyniki były oszałamiające.
Po pierwsze, wybrane, bardzo nieliczne fragmenty zachowanego materiału organicznego przy pazurze nie tylko były charakterystyczne dla organizmów, u których broń naturalna wyrasta ze szkieletu, ale co dziwniejsze u wybranych, mniej niż dwunastu milionowych wszystkich tych komórek znajdowały się fragmenty poczwórnej spirali DNA charakterystycznej tylko dla Eldarów z ras znanych ludzkości. Nie wiedział jednak, żeby humanoidalni Eldarowie, których można pomylić z nieskazitelnymi i wysokimi ludźmi mieli szpony czy pazury...
Co jeszcze dziwniejsze, niczym u Eldarów, szpon wykonany był ze związków węglowych ostatecznej postaci - pustego w środku diamentu. Tutaj jednak szpon od wewnątrz zawierał coś - komórki macierzyste, do ewentualnego rozwoju i regeneracji, co dziwniejsze, właściwości i wygląd metalu zawdzięczał zapewne... chmurze elektronów, niczym w metalu okalającej diament. Co było paradoksem, albo wręcz fenomenem na skalę pierwszego odkrycia psioników wśród rasy ludzkiej.
Szpon zachowywał strukturę i łączył właściwości zupełnie różnych materiałów, jego wiązania nie zachowywały podstawowych sił wynikających z oddziaływań w mikroskopowej skali i nie zachowywały minimalnej energii. Ze wszelkich znanych mu prawideł fizycznych, osiągnięcie takiego stanu wymagałoby ingerencji wybitnych naukowców z doskonałym sprzętem i stan ten trwałby ułamki sekund.
A o ile dataslate się nie mylił, przed nim leżało to, co nie powinno istnieć.
Brat Calvin nabrał powietrza i wypuścił je ze świstem.
-O cholera… - mruknął do siebie czytając jeszcze raz wynik analizy.
To mu dopiero majster niespodziankę sprawił. Opanował drżenie rąk. Zrobił parę ruchów jakby robił rozgrzewkę i zanucił sobie ulubioną melodię. To go zawsze uspokajało. Tak… to… to było coś. Podłączył się na chwil. Ściągnął do swojego dysku w głowie wyniki, a te na dysku data slate’a zabezpieczył specjalnym programem, kasującym te dane, chociaż przy jednej pomyłce przy wprowadzaniu hasła. Po chwili zastanowienia dołożył jeszcze kilka innych programów.
Westchnął. Teraz zabrał się do szczegółowej analizy. Może uda się odkryć jeszcze jakieś istotne fakty. Nie mogąc dalej opanować drżenia rąk, odmówił Modlitwę o Powodzeniu w Badaniach do Boga Maszyny. W końcu zabrał się do dalszej roboty. W głowie mu kotłowało się już parę hipotez, jednak kolejne odpadały, kiedy kojarzył sobie znane mu fakty i wyniki gruntowych badań. Może uda się ustalić coś jeszcze.
Gdy tylko adept poddał analizę materiału genetycznego dataslate'owi i zaczął przygotowywać przybory do dalszych analiz, odczekał chwilę zastanawiając się nad kawą aż urządzenie poda przynajmniej zarys istoty. Datastlate niskim piskiem zasygnalizował zużycie pierwszego bufora pamięci przeznaczonego na dane genetyczne, przez co adept nabrał pewności - materiał pochodził od Eldara. Zerknął na ekran urządzenia widząc sylwetkę eldara o proporcjonalnej budowie i znacznej wysokości, ponad siedmiu i pół stopy z pojawiającymi się cechami płciowymi, elementami twarzy i zarysem mięśni i podświetlonego kośćca. To dużo potrwa biorąc pod uwagę poczwórną spiralę DNA eldaRów i niezwykłe złożenie ich kodu, jednak już teraz widział, iż Data-slate nie przewidział szponów, co nasuwało pewne wnioski...
Caleb zrobił zamyśloną minę. Może uda się jednak to przyspieszyć. Wyjął kilka innych dataslate’ów, na których trzymał dane więźniów oraz personelu. Zrobił szybko kopie zapasowe na kościach pamięci, zaś same urządzenia, podłączył do swojego własnego data-slate, aby ten użył ich pamięci. To powinno trochę przyspieszyć proces.
Hmmm… wynik oznacza, że nie jest to wytwór organizmu eldara.. albo wytworzono sztucznie u osobnika genetycznie pełnego. Zaprawdę intrygująca zagadka.
W całej tej sprawie było coś mocno śmierdzącego. Uczeń nigdy nie odtwarzał wyglądu Eldara z kodu genetycznego, przynajmniej nie bez nadzoru genetora, tym niemniej zafascynowany czekał na otrzymanie pełnego obrazu istoty. Kiedy urządzenie zajęło się generowaniem dokładnego rozkładu organów i omijaniem sekcji odpowiedzialnych za dane związane z odpornością, układem nerwowym, psychiką i innymi elementami niezwiązanymi bezpośrednio z wyglądem zewnętrznym, odwrócił się by poszukać wzrokiem wody królewskiej i precyzyjnej piły tarczowej o diamentowym ostrzu przeznaczonej specjalnie do badań kośćca. Zamiast tego coś innego przykuło jego uwagę.
Szpon leżący na płytce odprowadzającej ciepło drżał. Chyba samoistnie.
Szybko doskoczył do urządzenia sprawdzając czy to nie ono na pewno powoduje ten rezonans. Po chwili przełknął ślinę rozumiejąc, że to nie to. Spojrzał jeszcze raz na szpon, aż nagle uderzyła go pewna myśl, a raczej fakt, który dotąd przegapił. Eldarzy byli mistrzami w posługiwaniu się psioniką i wydzieraniu mocy z Osnowy. A jeżeli coś nie powinno istnieć i przekracza pojęcie ludzkie to może być tylko… Zmysły momentalnie mu się wyostrzyły. Sięgnął powoli po szczypce i wzrokiem szukał walizeczki. Szybko ją zlokalizował, dobył jej i szczypiec z zamiarem wsadzenia szpona z powrotem do skrzynki.
Gdy przygotował się do uchwycenia szponu, dostrzegł, że ten wpadł w rezonans jakby przez nietrwałą równowagę położenia, jakby cyklicznie siła o momencie skierowanym tak, iż jst obracany poruszała nim mimo wielkich oporów. Szpon wyraźnie powoli zmieniał położenie, drganie było tylko jakimś efektem ubocznym. Caleb miał już niemal pewność, iż to coś oddziaływuje z Osnową. Co to dokładnie, naukowo znaczy i jakie są tego konsekwencje, nie miał pojęcia.
Adept wbił wzrok. Szpon nie okazywał żadnej innej aktywności. Po prostu się obrócił… i drgał. W pomieszczeniu nie było też czuć żadnej zmiany atmosfery, ani też odrobiny ozonu, którym psionicy po użyciu mocy walili na dobre kilkadziesiąt metrów. Brat Calvin obserwował szpon jakby starając się wyczytać z niego jakieś dodatkowe informacje. Po chwili podjął decyzję. Sprawdził czy drzwi są zamknięte, na wszelki wypadek przeniósł cały sprzęt analizujący do pokoiku na swoje łóżko. Chyba pora dowiedzieć się, co też Genetor mu tutaj wcisnął. Pochwycił kopertę i otworzył ją.
Adept chwycił z determinacją kopertę obserwując szpon, który powoli zaczął osiągać stan równowagi w krzywej pozycji, skierowany lekko w dół. Zignorował to póki co i już w swojej części pokoju nożem do listów otworzył kopertę. Wziąwszy głęboki oddech otworzył kopertę, w niej zaś znalazł... płaskie urządzenie do nagrywania głosu. Jedyny przycisk, tylko i wyłącznie jeden, jedynie do odtworzenia, wybijał się na tekturze płaskiej płytki wzywając do uruchomienia urządzenia...
To mogło być cokolwiek, niewiele miał bezpiecznych możliwości sprawdzenia nagrania. Nie dysponował sprzętem, i nie było bezpiecznych miejsc ani innych, niebudzących wątpliwości możliwości. Był jednak zdecydowany.
Początkowo usłyszał trzask, jak z nagrania niskiej jakości, w tle słyszał po cichu szum. Mimo zakłócenia i pogłosu, usłyszał z nagrania przełknięcie śliny i wahający się, znajomy głos genetora.
- Tu starszy genetor Rigmoth Malnole, sługa jego boskości na Złotym Tronie Terry, roku dziewięćset siedemdziesiątego czterdziestego pierwszego millenium, walczący z nieskończenie potężniejszym wrogiem a także własnymi wątpliwościami... - zaczął, już ujawniając pewne informacje. Jeżeli podana data była prawdziwa, nagranie musiało być niezwykle stare.
Zaczął słuchać z pełnym skupieniem zapisując przebieg nagrania na swoim dysku mózgowym.
- Zapisuję ten dysk potomności, ludziom gotowym na wielkie poświęcenia dla swojego patrona i dla ludzkości. Imperator wymaga jedynie posłuszeństwa i niektórzy sądzą, że nie powinniśmy się cofać przed niczym, absolutnie niczym, aby to spełnić. Ja... ja uważam, że wiedza to potęga. I dlatego należy ją chronić. - odkaszlnięcie, coś, czego nigdy na żywo nie słyszał u swojego zmodyfikowanego bionicznie mentora. - Chronić przed wrogami Imperium oraz jego obywatelami a nawet obrońcami, którzy nie są gotowi tego przyjąć. Odpowiedzialność jest jednak zbyt duża i tworzę to nagranie dla kogoś, w kim będę pokładał bezgraniczne zaufanie. Niech opatrzność i On czuwają, aby mój wybór był trafny.
Brat Calvin przeżegnał się pospiesznie.
- Mój pan, inkwizytor Gralnath z Ordo Xenos wespół z jego wieloletnim przyjacielem, Fedkarem Nauvem z Ordo Malleus tak robili. Ścigali wroga, o którego istnieniu dowiedzieli się z ust innego wroga. Doścignęli swą zdobycz w chwili jej wycieńczenia i ją pojmali. Teraz moje znaczenie jest większe, jako że mój pan za zwycięstwo poniósł najwyższą cenę.
W tym momencie w dźwiękach w pomieszczeniu zaszłą subtelna zmiana. Szpon ustabilizował się w pewnej pozycji. Był nieruchomy, pochylony w dół, czubkiem niemal w powierzchni analizatora. Caleb nie miał pewności, czy gdyby nie metalowa powierzchnia, nie zacząłby powoli przemieszczać się we "wskazaną" stronę.
- On przygotowuje już rytuały, a ja skończyłem wstępną wiwisekcję... normalnie bym jej nie przeprowadził, ale mam absolutną pewność, że obiekt przeżyje. Ale teraz, kiedy już go mamy, kiedy sto trzynaścioro odważnych kobiet i mężczyzn, gotowych ponieść najwyższą ofiarę postradało życia, a może i dusze, tak daleko od światła Imperatora, kiedy my jesteśmy w sercu mroku, z którego, podejrzewam, nie wszyscy poza mną wyjdą żywi lub nawet poczytalni... Teraz nabraliśmy wątpliwości.
Adept poczuł, że ogarnia go wielki niepokój. Lubił historie, szczególnie te opowiadane, a nie zapisywane, ale to, co teraz przyszło mu słyszeć. Wydawało się przerażającą relacją z jakiegoś plugawego rytuału… ale ciekawość była zbyt wielka.
Odgłos popicia czegoś. Westchnięcie w chwilę potem. Gdzieś w tle ponaglenie. I coś jakby... bardzo cichy i odległy... wrzask. Nieurwany, nie chwilowy. Ciągły. Stapiający się niemal z szumem. Ulepszone zmysły Caleba mimo wszystko, przez jakość nagrania dopiero teraz to wychwyciły.
Wzdrygnął się jeszcze bardziej zastanawiając się czy nie powinien wyłączyć jakoś tego nagrania. Miał wrażenie, że ktoś jeszcze oprócz niego może usłyszeć ten wrzask
- Ja... rozmawiałem z jednym z nich. A może raczej powinienem powiedzieć: z jedną. - przełknięcie śliny. - Imperatorze, jaka ona była piękna... teraz, gdy Jared się upewnił, że nie stosowali na mnie psionicznego wpływu, wiem, że nie manipulowała mną, a jednak nie mogę zapomnieć jej oczu. Widzę je teraz, na jawie, przewiercające mój na poły mechaniczny umysł i w pełni ludzką duszę. I wiem, że nie kłamała. Powiedziała, że to, co musi się stać będzie miało miejsce na Bevronis. Ona wiedziała doskonale, ale jej właśni rodacy nie chcieli jej słuchać. Wiem, że posłużyła się nami dla ratowania własnego ludu, sądzi, że nie powrócimy, na pewno myśli, że jeżeli nam się powiedzie to mnie już nie zobaczy. A mimo to nie mogę przestać jej kochać... - inni, cichszy niski męski głos wtrącił się w tle - Rigmoth, przestań bluźnić i dawać upust twoim heretyckim fantazjom i streszczaj się, nie wiem ile on jeszcze pociągnie. - głos przerwał i po chwili Caleb znów usłyszał swego skoncentrowanego mentora. - Byli jednak jeszcze jedni wrogowie. Albo jeszcze jedni sojusznicy. Jeszcze więcej sekretów, jeszcze więcej kłamstw. Wiedzieli lepiej. Tak naprawdę, wiedzieli jeszcze od krucjaty. I... i... dali nam poznać sekret. Chcieli inkwizytora, ale nie doczekał. Więc dali poznać mnie... - tutaj Caleb usłyszał cichy szloch, płaczliwy głos jego własnego mentora. Nie mógł wiedzieć, co to oznaczało. - Ktokolwiek tego słucha, proszę, skup się teraz.
Caleb upewnił się tylko że rejestruje nagranie. Serce ściskało mu się słysząc głos który wskazywał na rozpaczliwe położenie jego mistrza.
- Powiedzieli, że także wiedzą, że to Bevronis. Jednak... oni mieli pewność i nie mogli się mylić, co do jednego. Nie dysponujemy środkami. Teraz, po wiwisekcji, po rytuałach jesteśmy o krok od ostatecznego uśmiercenia naszego obiektu. Zwycięstwo jest w zasięgu ręki, mając jego ciało do dyspozycji wystarczyłby mi tydzień... wiem jednak, że każdy, kto pozostanie tu na nawet dwie godziny utraci życie... albo... gorzej. - wyszeptał - Powiedzieli, że mają już część odpowiednich materiałów i dostarczą mi w trzydzieści lat wszystkie, które są potrzebne, bo nie mogę zabrać jego ciała ze sobą. Jednoosobowy myśliwiec zabierze mnie na orbitę do oczekującego czarnego okrętu. Zabiorę kopertę z ostatnimi rozkazami inkwizytora. Nie możemy uśmiercić ciała naszej ofiary, bo wtedy naprawdę się nam wymknie i powróci. Zrozumienie Osnowy pozwala wyraźnie stwierdzić jej nierozerwalność ze światem. - w tym momencie niski wrzask przeszedł w wysoki, w doskonale słyszalny ryk - Koniec tego etapu jest blisko, a na następny będę czekać długo. Ale odsłonili przede mną prawdę. Teraz go uwięzimy. Rozbijemy jego fizyczną powłokę na części. Jestem genetorem. Umiem to. Inkwizytor Ordo Malleus zwiąże z niektórymi z nich jego duszę. Jeżeli wciąż można nazwać to duszą. Wszak to Xeno. I... aby go ostatecznie zniszczyć... będzie musiał się odrodzić. W pełni. Nasycić duszami. - przełknął ślinę, ryk narastał w głośności - Jak już mówiłem, to się stanie w systemie Bevronis.
Nagle, nagranie przybrało nieoczekiwany przebieg. W tle wyraźnie było słychać krzyk innej osoby, szamotaninę, kilka okrzyków. Strzały. - To Jared! To coś przejęło umysł Jareda! Nie strzelajcie! - ktoś inny podjął inną decyzję, było, bowiem słychać serię strzałów. Głos, który za pierwszym razem ponaglił genetora powtórzył - Rigmoth! Nie wiem, jak długo go utrzymamy! Muszę wypełnić rytuał, a jak zacznę, NIC tu nie przeżyje! Streszczaj się, kurwo!
W tym momencie genetor niemal próbował przekrzyczeć hałas w tle, przekazując informacje tak pośpiesznie jak umiał, na czym cierpiała dokładność wyrazów, jednakże wyostrzone zmysły Caleba, brata Calvina wyłapywały słowa z dokładnością równie przerażającą, co ich znaczenie.
- Kiedy nadejdzie czas, nowy wróg... oni... porwą mnie abym opracował metodę na jego zagładę. Zniknę nagle, nie wiem czy powrócę, znam ich sekret i być może będą musieli mnie zabić, rozumiem to, może nie. Kimkolwiek jesteś, na kogokolwiek się zdecydowałem - poza murami tej zbezczeszczonej katedry nic się nie nagra na żadnym sprzęcie, gdy będę salwował się ucieczką. Oni, ci pierwsi, na pewno będą go wtedy szukać. Pomożesz im do czasu. Nie daj się wykorzystać, jako pionek. Postaraj się nie umrzeć z przerażenia i pamiętaj, że są obcymi. Zobaczysz. Otrzymasz w dniu szpon, część, do której niezwiązana zostanie dusza, bo zabieram go ze sobą, reszta się rozpadnie poza jednym elementem, jego esencją, w której będzie zbierał dusze, może setki może tysiące aż będzie ich dość lub prawie dość do odrodzenia. - w tym momencie genetor już biegł, trzymając urządzenie w dłoni, reszta odgłosów milkła w tle, słychać jeszcze było tylko cichnące, potężnie recytowane "In nomine Imperium humanum..." - Wszystko jest w Twoich rękach. Nie poddaj się strachowi, będzie Cię przytłaczał. Będziesz wiedział, co robić, albo musiał tak uważać. A teraz jej proroctwo skierowane do mnie, nie chcę zmienić interpretacji: rycerz okaleczonych synów zstąpi na skrzydłach ognia by uratować wybranego przez Ciebie, zdradzonych, którzy zdradzili, czysty z nich, lecz po tym dopiero, gdy odnajdzie cię cień bez blasku, zagrozi, lecz nie zagasi. Z równymi mu obrońcami przejdzie ścieżkę po dnie morza ciemności, które odparuje w ogniu apokalipsy, z którego niczym Feniks narodzi się ten, którego zagłady wszyscy chcemy, lecz lękaj się, bowiem apokalipsa nastąpi wtedyż, tamże gdy i kiedy szkodzić będzie wątłym obrońcą, którzy nie powstrzymają arcyzdrajcy, syna marnotrawnego i jego Legionów... i ludzkość może być zgubiona, a z ludzkością wszystko, choćby i sekret stanowił inaczej... - przerwał, słychać w tle otwieranie hermetycznej osłony pojazdu, nagle genetor zwolnił, nie dyszał mimo sprintu, powiedział tylko wyraźnie i z przestrachem: - Zaczęło się. Nie wiem, co to wszystko znaczyło, wszystko w Twoich rękach. Nagranie jest jednorazowe. Ale dostajesz szpon w odpowiedniej chwili. Nie zazdroszczę Ci, ale nie możesz zawieść mnie, siebie ani ludzkości. Jeszcze jedno zdanie, od niej, do Ciebie. Podążaj za szponem. - w tym momencie nagranie urwało się, nagle, tak iż Caleb potrzebował chwili by zorientować się, iż się zakończyło
Jak tsunami do umysłu Adepta wdarły się wizje możliwości, obaw i wątpliwości. To co właśnie usłyszał… to co teraz działo się w jego głowie było nie do opisania. Chaos i Oko Grozy zapewne wymiękłyby przy mieszaninie myśli, obrazów i przekleństw. Miał ochotę zignorować to wszystko. Albo przynajmniej przespać się z tym problemem.
Tyle, że na spanie nie było czasu! Rytuał, szpon, xenos!
Nagle przed jego oczami pojawiły się wspomnienia. To wszystko by wyjaśniało. Uspokoił się trochę. Ta cała wiedza, jego opieka nad nim… W końcu Genetor Rigmoth wybrał sobie tylko jednego ucznia, a nie tak jak zwykle Mistrzowie Divisio, kilku. Wyprawy, szkolenia wojskowe, badania… Nie mówiąc już o tym że sam Rigmoth operował go dając mu błogosławione wszczepy oraz modyfikacje genetyczne z Divisio Biologis.
Tak. Był do tego przygotowywany… przez cały swój nowicjat. A teraz został jeszcze przez Mistrza wysłany właśnie tutaj.
Nie miał wyboru. I tak to go dosięgnie, a w ten sposób przynajmniej… przynajmniej wyjdzie naprzeciw przeznaczeniu i jeżeli Genetor na nagraniu miał racje wypełni swój obowiązek. „Obowiązek to jedyna nagroda” przypomniał sobie zawołanie Kosmicznych Marines.
Spojrzał na szpon… „Podążaj za szponem”
Wyjął z kąta niewielkie przezroczyste pudełko. Otworzył je, przełożył w nim od środka obu podstaw żyłkę, po czym wziął szczypcami szpon, obwiązał go tą żyłką i umieścił w pudełku, tworząc w ten sposób trójwymiarowy kompas. W między czasie próbował sobie przypomnieć, jaki fragment kompleksu znajduje się w kierunku, który pokazuje szpon.
Szpon wyraźnie pokazywał kierunek dolny, nieco na południowy wschód w skali tej planety, delikatnie bujając się na żyłce wskutek nieustannych niemal drgań. Pudełko było dosyć niewielkie, więc adept mógłby nawet schować je do kieszeni, gdyby chciał i podążając niepozornie, od czasu do czasu jedynie spoglądając na kierunek.
Nagle ktoś zapukał do drzwi, serce Caleba nie podskoczyło tylko i wyłącznie przez stymulanty stabilizujące akcję tegoż. Dziwne, że ktoś coś od niego chciał o tej porze, nocnej o ile można tak to określić na planecie o toksycznej atmosferze, pierwotnej zupie rozświetlających wieczyście ciemne od związków w formie gazowej jezior i nawet mórz płynnych substancji, których reakcje wydzielały dość ciepła by powierzchnia delikatnie świeciła... lub by gdzieniegdzie mieszając się z lawą.
Calvin odetchnął. Zastopował proces, procedurą awaryjną (zapis stanu i zakodowanie, możliwe dokończenie pracy później). Zamknął swoją księgę, schował pod łóżko, zaś resztę data slatów po prostu ustawił pod ścianą. Wziął z półki "maczetę". Ostrze dla mało obeznanych mogło uchodzić za jeden z legendarnych noży z Catachanu, ale w rzeczywistości było to dzieło rąk Caleba, kiedy bawił się podczas nauki w warsztacie. Ostrze było ostre jak cholera i idealnie nadawało się do amputowania kończyń. Adept solennie sobie postanowił, że jak w końcu uzyska tytuł Genetora to przerobi swój nóż, na broń energetyczną. Już zdąrzył przyzwyczaić strażników do napadów wisielczego humoru i częstych żartów lekarsko-rzeźnickich, więc raczej nikt go nie zastrzeli, a z porządnym kawałekiem żelastwa w łapie zawsze czuł się pewniej. "Kompas" schował do kieszeni. Po chwili namysłu za spodnie założył też pistolet laserowy. Zajęło to wszystko zaledwie parę sekund.
-Już już... - rzekł tylko i otworzył drzwi - Kto chce od dobrego doktorka wzmacniającą porcję żelaza? - spytał się potrząsając wymownie trzymaną w ręku maczetą
W drzwiach stał Namir, oficer służb bezpieczeństwa o wyjątkowo ciemnej karnacji, na tyle by Caleb podejrzewał go o pochodzenie albo z pustyni albo z napromieniowanego silnie świata. Dla odmiany był be kamizelki kuloodpornej, tylko w czarnym mundurze z przytroczoną kaburą z pistoletem laserowym, z czapką oficerską, niedawno musiał zgolić swój wąs. Był to dosyć postawny człowiek, nieco nawet wyższy od Caleba i jeden z życzliwiej podchodzących do personelu uwięzionego w swoich obowiązkach pomiędzy więźniami a strażnikami więziennymi. W dłoni miał dwa kubki w parującą kawą.
- Możesz pójść ze mną na chwilę? Mamy dosyć nagły wypadek, więc wziąłem coś dla ciebie na rozbudzenie. Kosa nie będzie potrzebna. - stwierdził z uśmiechem.
Calvin się uspokoił. Oto przybyła jedna z niewielu osób z jakimi od czasu do czasu można było porozmawiać na spokojnie o życiu.
-Dobra... dzięki - przyjął kubek z naparem.
Wzruszył lekko ramionami i upił kilka dużych łyków kawy. Maczetę schował za pasek.
-Czas ucieka pacjent czeka - zaśmiał się... widok zaufanego człowieka podtrzymał go na duchu.
Wyszedł, zamknął i zablokował drzwi. Przeciągnął się też. Niezwykłe było że przy takiej ilości gwałtownych ruchów nie uronił ani kropli naparu. Wypił jeszcze trochę.
-Od razu lepiej...
- Chodźmy od razu na miejsce, dobrze? Nie żebym szczególnie się szumowiną przejmował, ani tym bardziej znał na medycynie, ale skomle z boleści brzucha i nie wiemy czy to zakaźne ani czy to z jedzenia zatrucie. - odparł, popijając z własnego kubka i powoli ruszając na miejsce.
-Moment! - wychylił resztę kawy i cofnął się do pokoju.
Po chwili wyszedł z data slatem w kieszeni i podstawowym analizatorem (znaczy biednym takim) oraz zestawem pierwszej pomocy.
-Trzeba w końcu okazać troszkę profesjonalizmu... no a teraz biegiem.
Namir skinął głową z uśmiechem i poprawiwszy czapkę prowadził.
- Jak badania? Wybacz że pytam tak z ciekawości, ale nie sądzę abyś całą służbę w nowicjacie zajmował się pasjonującą analizą fascynujących wydzielin więźniów i podkomendnych mojego czcigodnego pułkownika.
Adept przewrócił oczami.
-Nie mów mi o tym. Codzień muszę pilnować aby tego całego gówna nie rozbić, bo potem nie da się oddychać. Czasami myślę że wolałbym już zostać przydzielony na Catachan czy inną dżunglową planetę gdzie skorpiony są wielkości czołgu. - uśmiechnął się - Co do samych badań... no cóż... odkryłem, że mamy na ścianach niesamowicie rozwinięte kultury pewnych bakterii, które przyspieszają powstawanie rdzy. To wyjaśnia, czemu tutaj wszędzie taki syf - pokazał ręką naokoło - Gdybym miał lepszy sprzęt mógłbym spróbować wyhodować bakterię albo wirusa który zrobiłby z tym porządek, ale obawiam się że jakiś strażnik zwędziłby mi mikroskop, a potem organizował walki bakterii... ale co się dziwić jak jedyną rozrywką tutaj jest liczenie ilu dzisiaj zdechło więźniów.
Namir uśmiał się jedynie na samą myśl o walkach bakterii. Biorąc pod uwagę wartość czarnorynkową rozrywki, od kiedy przez regularne kontrole hazard był niebezpieczny, była to intrygująca myśl. Nie dało się też bratu Calvinowi odmówić słuszności spostrzeżenia dotyczącego syfu.
- Uważam, że powinieneś wykorzystać Twój sprzęt i nieprzeciętny intelekt do dostarczania nam rozrywki. Nie dość, że byś zarobił, to jeszcze spełniłbyś dobry uczynek.- obaj mężczyźni weszli do równie pordzewiałej, co całe otoczenie windy i gdy oficer służby więziennej wprowadził kod bezpieczeństwa, winda rozpoczęła powolny zjazd czterysta metrów w dół.
- Jego cela jest niedaleko podziemnych hangarów, więc próbował kiedyś bezskutecznie ucieczki. Zanim wejdziemy, muszę Ci powiedzieć żebyś uważał, bo chyba ma jakieś zaburzenia psychiczne. Mam kajdanki, wystarczą do zbadania go i wystawienia diagnozy, prawda?
-Wystarczą... a w razie, czego - poklepał maczetę - Najtwardszemu recydywiście parówa mięknie, kiedy mówię że wystawie diagnozę z badań jego próbki... duużej próbki. Nie próbowałem jeszcze tego na wariatach...
Otworzył apteczkę i zaczął szukać wzrokiem środka uspokajającego. Ustawił ją tak, aby kątem oka zerknąć do kieszeni, jakie kierunek wskazuje szpon.
Po pewnym czasie winda zatrzymała się, a gdy adept wyciągał strzykawkę zobaczył, że szpon był ustabilizowany w poziomie. Cokolwiek miało się stać i być związanym z tym szponem miało zdecydowanie stać się szybko...
Namir poprowadził go może sto metrów korytarzem przypominającym klatkę nad widocznymi w dole skałami i gdzieniegdzie jeziorami chemikaliów, Caleba zawsze drażniło jak cienka warstwa przezroczystego tworzywa sztucznego oddzielała ich od oparów, które nie dość, że toksyczne mogły wręcz poparzyć aż do utraty skóry... albo gorzej. Odetchnął z ulgą, gdy przeszli nad rowem, na zboczach, którego widać było podobne klatki oraz więźniów w skafandrach wydobywających cenne minerały lub obsługujących pompy odciągające wieloskładnikowe ciecze w ilościach hurtowych, które miały zostać poddane destylacji i posłużyć za paliwo do reaktorów plazmowych. Całość stwarzała niesamowity widok, ale bardziej uspokoił się widząc dookoła solidne ściany pokrytego rdzą metalu i ulokowane po obu stronach drzwi do cel, widział też wiele punktów gdzie automatycznie uruchamiały się włazy odcinające drogi ucieczki w razie buntu więźniów.
W końcu zatrzymali się przed właściwymi drzwiami wciąż w prostym korytarzu, który prowadził do skrzyżowania, z którego można przejść do pomieszczeń do odkażenia, mesy dla więźniów, pomieszczeń ze skafandrami, stróżówek i podziemnych hangarów. Ze względu na porę nie napotkali w samym korytarzu żadnego strażnika, jedynie jedną serwoczaszkę i serwitora kierującego się do stróżówki.
- Gotów? - zapytał lekko podenerwowany Namir z kajdankami w dłoni i drugą opartą na kaburze.
Caleb rozejrzał się. Raz w jedną, raz w drugą... po czym pokazał Namirowi z kamienną miną gazrurkę, którą zwinął niepostrzeżenie po drodze z hangaru. Chciał zażartować, aby strażnika uspokoić. W końcu skinął głową. Niestety żart na niego samego nie podziałał. Miał wrażenie, że jego "pacjent" będzie zamieszany w ten cały bajer.
-Tylko spokojnie. Najpierw zagadamy. Jak sie będzie rzucał to dopiero wtedy..
- Dobra... w takim razie wchodzisz pierwszy... Będę tuż obok i przechwycę go, jeżeli zaatakuje. - zakomunikował oficer. Kogoś mogłoby zdziwić, że nie wykorzystuje podkomendnych do pomocy, jednak dla Caleba oczywistym było, iż nie wszyscy powinni o wszystkich działaniach wiedzieć. Procedury niezbędne do zawezwania go do diagnozy trwałyby może i tydzień z konieczną obserwacją, a Angaz zdawał sobie sprawę, że niektórzy ludzie nawet w tak parszywym miejscu nie zdołali dostatecznie zobojętnieć, by pozwolić cierpiącemu po prostu czekać na biurokratyczno-doświadczalną machinę, jakkolwiek nie gardziłby kryminalistą.
Angaz wszedł pierwszy przez odblokowane kluczem magnetycznym drzwi i znalazł się w celi w kształcie prostopadłościanu o podstawie trzy na trzy metry i wysokości może dwóch. Jedyne światło tliło się z płaskiej, wbudowanej w sufit lampy, zaś metalowa prycza przyspawana była do tylnej ściany, na niej leżał materac z absolutnie niegroźnej pianki poliestrenowej. Ogolony na łyso i z wytatuowanym numerem seryjnym lokator w jednoczęściowym, zupełnie białym więziennym drelichu leżał pod ścianą trzymając się za podbrzusze łkając, chyba z bólu biorąc pod uwagę konwulsyjne drżenie na całym ciele. Cały się przy tym pocił, choć Angaz nie dostrzegł na pierwszy rzut oka innych objawów... choroby.
Brat Calvin przystanął dwa metry przed więźniem i poważnym głosem rzekł:
-Jestem Oficerem Medycznym. Ponoć masz problemy z układem trawiennym. Zaraz podam ci coś na uśmierzenie bólu, a potem cię zbadam. - rzekł przyglądając się więźniowi.
Kątem oka znowu zerknął na szpon.
Zanim Calvin rzucił okiem na szpon, więzień odezwał się do niego, gwałtownie podnosząc się w klęczki ale nie zaatakował, co powstrzymało Namira który już sięgał po broń.
- Doktorze, czy a... adepcie... - zaczął, jąkając się z powodu targających nim spazmów i chwytając oburącz brzeg tuniki adepta. - To trwa od kilku godzin i nie przestaje... i głosy się z tym odezwały... - niemal zawył.
Adept przywołał całą swoją wiedzę na temat przypadków wszelkich schiz i takich tam. Więzień wyglądał na bezbronnego patrząc po jego zachowaniu... i nie wyglądało aby udawał. Wziął głębszy wdech.
-Oficerze... proszę poczekać za drzwiami - skinął głową - Jeżeli będzie zawołam pana. Pacjent będzie potrzebował spokoju.
Otworzył apteczkę.
-Zaraz podam ci coś co troszkę otępi twój układ nerwowy przez co ból powinien być mniej dokuczliwy.
Namir wyglądał jakby miał swoje wątpliwości, ale wyszedł. Więzień, mimo bólu, spojrzał rzeczowo na adepta i przemówił w miarę trzeźwo mimo bólu.
- Oficerze... muszę się podzielić czymś ważnym.
-Mów śmiało... tylko nadstaw szyję - Calvin znalazł odpowiedni dozownik i środek na tyle lekki że pacjentowi powinno ulżyć, a i nie otępi go - Jesteś uczulony na dioparamorfinę?
W głębi serca czuł obawę. Czyżby to co więzień zaraz powie miało związek z jego "odgórną misją"? Przeznaczenie to cholernie zadziwiający mechanizm...
- Nie... chyba nie. Podawali mi ją jak byłem ranny na foncie przy granicy oka. - więźniem targnął kolejny spazm i unieruchomił głowę między łokciami nadstawiając szyję. Po chwili automatyczna strzykawka dozowała środek, a więzień kontynuował.
- Doktorze, chyba straciłem poczytalność. Ale nie oszalałem, tylko coś się stało z moim mózgiem. Ściemniam im od dwóch lat, że widzę osoby które zginęły, ale móJ problem jest inny. Słyszę głosy. Naprawdę. Od chwili gdy mnie tu wrzucono. - zaczął opowiadać, łkając. - Ja... zdezerterowałem. Wiem, że należy mi się śmierć, ale uciekałem razem z grupą kultystów, heretyckich psów, zdrajców służących wrogowi. Nie byłem z nimi związany, ale trafiłem z nimi tutaj. Już nie żyją, a ja mniej więcej od wtedy, gdy w majakach spędziliśmy trzy dni na lodowym pustkowiu słyszę głosy we śnie.
-Kultyści mają to do siebie że ściągają kłopoty na wszystkich którzy znajdą się w pobliżu - mruknął pobierając z ramienia próbkę krwii - I miej nadzieję że praca tutaj odpokutuje twoje czyny i Imperator nie będzie się Ciebie o nic czepiał, jak już umrzesz.
Próbkę krwii umieścił w analizatorze.
-A cóż ci mówią te głosy? A i gdzie czujesz ognisko bólu?
- Ognisko bólu jest tuż za wątrobą, ale przed nerką. Jeżeli o głosy chodzi... to nie są artykułowane dźwięki. Występują tylko we śnie jako wrzaski. - wyszeptał westchnąwszy z ulgą.
-We śnie? To mogą być po prostu traumatyczne przeżycia, albo szok pola bitwy - włączył procedury w analizatorze.
Pobrał też drugą próbkę z okolic wskazanych przez pacjenta. Dał mu waciki nasączone bakteriobójczą substancją, aby nie doszło do zakażenia.
-Powiedziałeś że głosy pojawiły się znowu jak zaczęło boleć...
- To było po nocy. W nocy miałem stan pomiędzy snem a jawą, a raczej tak zwane przedwczesne przebudzenie, kilkanaście minut po zaśnięciu. Całą noc leżałem na plecach gapiąc się na sufit, nie do końca śpiąc, będąc częściowo świadomym otoczenia. - mówił o dziwo rzeczowo i spokojnie więzień, w placówce znanej z codziennych prób samobójczych i jeszcze częstszych ataków na personel... - Jakiś strażnik zostawił odsłonięty wizjer. Całą noc czułem boleści mając wrażenie, że ktoś... że coś, nie wiem dlaczego dokładnie ale coś, co budziło we mnie przerażenie stało przy drzwiach i mnie obserwowało, a ja ni mogłem nawet obrócić głowy. Słyszałem też cały czas te wrzaski. Od tej nocy i boleści i głosy, jęki, zawodzenia, wrzaski się nasiliły i słyszę je jakby były tylko w mojej głowie, tak jak ktoś rzekomo słyszy własne myśli, formułuje słowa a przecież nie wyobrażamy sobie zapisu graficznego... Dzięki za środek przeciwbólowy.
-Na schizofremię to nie wygląda rzeczywiście. - mruknął poddając próbki analizie - Usiądź... jeżeli jesteś osłabiony po środku możliwe że zakręci ci się w głowie. Hmmm...
Jeżeli lekarz nie może zachować spokoju... to jak ma zachować spokój pacjent?! Cała wypowiedź więźnia mieszała się w głowie razem z relacją genetora. No i całkiem elokwentny sposób wyrażania się tego gościa. Do jasnej cholery! Do kurwy nędzy! Co się wyprawia!? Co jest kurna!?
-Przerażający byt... niemożliwość ruszenia się... mów dalej.
- Jakby... jak już mówiłem, tej nocy się nasiliło i trwało aż do teraz i... jest taka kwestia... nosz kurwa... - pacjent wyraźnie zbierał spróbował zebrać się w sobie aby coś powiedzieć, w końcu spojrzał adeptowi w oczy i z pełną powagą i ponurą miną stwierdził - Jestem magnesem.
-Magnesem...? - spytał się
W głowie już mu świtało co ten magnes przyciągał.
- No... magnesem. Ściągaczem. Nie świrem, tylko zjebem. Porąbanym. Mózgiem. - po kolei przedstawiał kolejne wersje wojskowej nomenklatury, nieznanej adeptowi, choć już się chyba domyślał, co nader poważny skazaniec miał na myśli.
-Aaaa... znaczy - postukał się po głowie - Zapomniałeś wymienić jeszcze "chory na głowę"...
Caleb westchnął. Tak... życie tego tutaj było zdecydowanie ciekawe... w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Zastanawiając się nad tym spojrzał na analizator, aby przeanalizować wyniki które się właśnie wyświetliły. Psionik... no... tylko jaki mógł mieć związek ze szponem.
- Nie jestem świrem. Przynajmniej nie to mam na myśli. - odparł nieco zrezygnowany więzień. - Wiem, że tutaj jestem jednym z tuzina setek kodów kreskowych, ale mów mi Keth, dobrze? - poprosił, i nie czekając na odpowiedź kontynuował. - Dzisiaj obudziłem się z pewnością, że tego dnia umrę straszną śmiercią. Nie byle jaką, już w przeszłości miałem takie... pewności. Czy to duperele w stylu jaka będzie pogoda czy poważniejsze sprawy jak pewność kto dzisiaj w naszych transzejach z naszego oddziału zginie. Zawsze się to sprawdzało. A teraz... - przeszedł w klęczki i błagalnym tonem zwrócił się do Caleba. - Niech pan słucha. Słyszałem gdzieś tam, że tacy jak ja, mam na myśli bycie mózgiem, są niebezpieczni dla otoczenia. Popełniłem w moim życiu masę złych decyzji i trafiłem tutaj najniefortunniejszym biegiem wydarzeń. Ale zaklinam Cię, błagam, na Imperatora... - obniżył głos jeszcze bardziej - Weź mnie na obserwację. Zabierz stąd. Pomóż mi. Proszę. Czuję, że umrę jeżeli tutaj zostanę. Śmiercią, na którą nie zasługuje nawet dezerter.
-Wybacz... po prostu mam nawyk nazywania osób obdarzonych takim czymś, właśnie chorymi na głowę. Nie chciałem cię obrazić... Keth.
Myśli kotłowały mu się w głowie. Pozwolić... nie pozwolić. Hmmm... W sumie i tak nie miał wiele roboty obecnie, a jeżeli szpon wskazywał tego człowieka. Poza tym. Środek przeciwbólowy raczej tutaj nie zaradzi.
Spojrzał jeszcze raz na więźnia.
-No dobra. Wezmę ciebie na obserwację.
Słyszał już nie raz o problemach, jakie mają psionicy. Jeżeli obawiał się śmierci... no cóż. To nie było przeczucie zwykłego człowieka.
-Daj mi tylko chwilę... będę musiał wymyślić jakiś fortel, co by szefo nie sapał na mnie za bardzo.
Zastanowił się jeszcze chwilę. Tak. Psionik... może nawet być... pożyteczny. Jakoś...
-Siedź tutaj.
Otworzył drzwi celi i rzekł do czekającego Namira.
-Cholera... będę musiał go wziąć na obserwację, bo z tym sprzętem co mam pod łapą to... - pokręcił głową
Psionik skinął głową, gdy adept otworzył drzwi i wychylił się.
O dziwo jednak korytarz był pusty, jak patrzeć wszerz Namira tu nie było.
-Co jest... kurtka... - adept wyostrzył zmysły lustrując otoczenie zerknął na psionika, potem do kieszeni, a potem znowu na korytarz.
Psionik przypatrywał się mu zdziwiony, siedząc pod ścianą.
- Wszystko w porządku? Mam symulować?
Rozejrzał się.
-Namir?! - zawołał.
Po chwili odwrócił się do Ketha.
-Czy jesteś pewien, że już teraz nie jesteś pod obserwacją?
Nagle w jego głowie zrodziła się straszliwa myśl. Dotąd nie badał czy wszelkie cele mają monitoring
- Cały czas czuję się obserwowany, teraz minął tylko Ból. Wyczuwam tę obecność, tylko nie ma tego wrażenia że mnie widzi swoimi oczyma i że jestem bezrad... - w tym momencie obydwaj usłyszeli odgłos jakby zerwania naprężonej nici i pęknięcie szkła, zaś z kieszeni adepta aż wystrzeliły dziurawiąc kieszeń i lekko raniąc jego udo odłamki pojemnika, w których przechowywał szpon, czuł wyraźnie iż jest lodowato zimny w dotyku i wpadł w rezonans porównywalny z epileptykiem podczas ataku.
-Kur... tka... - ręką zamknął drzwi do celi, po czym chwycił sie za kieszeń.
On nie może tego zobaczyć.
Próbował za wszelką cenę wyczuć który kierunek wskazuje szpon.
Szpon wyraźnie mimo materiału kierował się w stronę zszokowanego więźnia, dla którego eksplozja szkła z kieszeni po której nastąpiły wychylenie przez materiał szpiczastego obiektu w jego stronę musiało być nad wyraz groteskowym widokiem, na tyle że przez swoje własne wątpliwości poderwał się i cofnął przed Adeptem do tyłu celi.
-Pieprzony... wykrywacz.. psioników. - warknął cicho i chwycił szpona.
Wsadził łapę do kieszeni i chwycił porządnie szpona. Trzyma tak aby nie wystawał z rozdarcia.
-Nowoczesna kurna wynalazki - warknął - Zapomniałem że mam to dziadostwo przy sobie.
Spojrzał przepraszająco na więźnia.
- Bez obrazy, ale nie podchodź dopóki nie nabiorę pewności, że nie mam zwidów albo że nie przysłali Cię aby się mnie pozbyć. - odparł więzień z mieszaniną przestrachu, podejrzliwości i sarkastycznego poczucia humoru.
-Nie, raczej nie masz zwidów, bo środek medyczny nie powinien ich wywoływać, a gdybym miał się Ciebie pozbyć... raczej dostałbyś dawkę środka która znieczuliłaby Cię... pernamentnie. - westchnął - I cholera będę teraz musiał u magazyniera nowe spodnie zamawiać.
- Jasne. W sumie to ma... słodki Imperatorze, uważaj! - wykrzyknął rzucając się do przodu w stronę adepta, ten jednak już w trakcie wykrzykiwania ostrzeżenia poczuł potężne uderzenie w plecy - nie zwykły cios, ale wykonany z siłą, której nigdy nie uświadczył. Został ciśnięty z wielką prędkością na ścianę metr ponad podłogę i wyrżnął całym ciałem - głównie głową - w metal z siłą, która zabiłaby z pewnością zwykłą osobę, jego nadludzki organizm z trudem powstrzymywał utratę przytomności choć czas dla niego zwolnił przez zbyt dużą i zbyt późno dozowaną dawkę hormonów katabolicznych, przed oczyma zrobiło mu się ciemno w uszach zaś brzmiał mu szum jak gdyby głowę miał zanurzoną pod wodą!
Zacisnął zębiska próbując namacać za paskiem maczetę. Chłodna rękojeść Amputatora przyspieszyła proces przywracania przytomności. Adrenalina wtoczyła się w żyły, a Adeptusa Biologicusa przepełniło uczucie, że ktoś właśnie straci to, czym śmiał go tknąć.
Pierwszym dźwiękiem, który dotarł do Caleba był stłumiony jęk Ketha, ostatni jaki usłyszał z ust więźnia. Sam próbował się podnieść. Podniósł się już na czworaka, mimo działania dziesiątki substancji znieczulających czuł bolesne pulsowanie w wzmocnionym kręgosłupie, który u normalnego człowieka byłby już strzaskany. Choć myślał, że podnosi się dość szybko by zareagować na atak, dostał czymś w głowę na tyle potężnie, by jego czaszka odbiła się wręcz od podłoża i pociemniało mu przed oczyma jeszcze bardziej, mimo że słyszał i czuł ból w coraz większym stopniu tracił wzrok jak gdyby ktoś wiedział dokładnie, w które miejsce potylicy uderzyć. Wzrok stał się zamglony, tuż zanim zobaczył leżące na wznak zwłoki więźnia tam gdzie padł, bez widocznych zewnętrznych obrażeń a jedynie z roztrzaskanym mostkiem w stopniu uwidaczniającym obrażenia. Widział także, że mężczyzna jest świadomy, nienaturalnie wyłamane kości klatki piersiowej unosiły się i opadały, choć nie słychać było oddechu, twarz wykrzywił grymas bólu.
Coś jednak nie będzie dzisiaj amputowania... Spróbował się skupić. Gdzie jest przeciwnik? Kto to do cholery?! I.. i cholera.... trzeba się jakoś pozbierać. A może... udawać martwego? Przestał sie ruszać skupiając się na słuchu. Musi polegać na innych zmysłach.
Caleb próbował przejrzeć na oczy, co trwało niemal minutę nim w bolesny sposób powrócił mu wzrok. W tym czasie usłyszał odgłos błyskawicznego wyciągnięcia jakiegoś krótkiego ostrza z pochwy i obrzydliwe mlaśnięcie, gdy ostrze zagłębiło się w czyjeś ciało i kontynuowało przemieszczenie w nim...
Czyżby ktoś wypruwał psionika? A może... a może, dlatego go bolało, bo coś było w nim? Musi szybko się pozbierać. Imperatorze, dodaj mi sił!
Caleb mimo bólu gwałtownie podniósł się na czworaka, zaciskając dłoń na maczecie, spojrzał na przeciwnika - i mimo wszystko zamarł.
Przy drzwiach stała wysoka sylwetka pierwszy raz widzianego na żywo i wolności Eldara, uzbrojonego. Mierzył ponad siedem stóp a delikatna budowa nijak nie pomagała stwierdzić ażeby był mniej groźny niż się wydawał. Na plecach zawieszone miał dwie pochwy na długie, obco wyglądające piękne sztylety z Upiorytu o ostrzach dwudziestocalowej długości. Kucnąwszy nad ciałem Ketha, przy pomocy jednego z nich właśnie rozpruwał jedną ręką jego bok, drugą... grzebał w otwartej ranie sparaliżowanego, ale wciąż przytomnego psionika. Gdy Caleb podniósł się, eldarski diabeł podniósł głowę w hełmie i zmierzył go krótkim spojrzeniem - głównie w okolice pasa - i ale spostrzegłszy, że człowiek nie ma broni palnej, jak gdyby nigdy nic powrócił do swojej czynności ignorując adepta, choć mając go doskonale w zasięgu swego wzroku. Drzwi za nim były zamknięte.
Caleb cofnął się pod ścianę. Eldar... i to do tego zabójczy jakiś. Cholera jasna... a on nic nie może zrobić. Ale przecież... nie będzie mu nikt pacjentów mordował... ani tłukł go niczym worek treningowy. Chociaż gnój na niego nie zwraca uwagi. A skoro ten grzebie w psioniku... chyba to coś co wskazuje szpon jest w jego ciele.
Nagle jego wzrok przykuła otwarta apteczka leżąca obok niego. W jednej z przegrudek tkwiła buteleczka z cieńkiego laboratoryjnego szkła. W ułamku sekundy zidentyfikował ciecz.
Uniwersalny odkażacz był mieszaniną tlenu, najczystszego spirytusu oraz substancji zagęszczającej dając potężny środek walki z bakteriami i wirusami. Mieszanka była trochę gęstsza od wody i rozprowadzona na ranie powodowała jej wysuszenie, zwężenie naczyń krwionośnych i dotlenienie komórek. Środek ten był powszechnie stosowany... nawet chodziła plotka jakoby kultyści plugawego Nurgla, którego Divisio Biologica wyjątkowo nienawidziło, boją się dotykać tej mieszanki, a demony pana zarazy płoną po zetknięciu się z nią.
Acha... i uniwersalny odkażacz miał jeszcze jedną ciekawą cechę:
Po zapaleniu działał jak napalm... a eldar nie zauważył, że adept miał wciśnięty za pas pistolet laserowy.
Podszedł do apteczki jakby czegoś w niej szukał, mając nadzieję, że eldar nie zareaguje, myśląc że prymitywny człowieczek szuka czegoś na opatrzenie własnych ran. Jednak człowieczek skupiał się całkowicie na czynności, jaką miał zaraz wykonać. Musi to zrobić... musi się udać... inaczej... O Imperatorze.... kaplica po prostu, kaplica.
Cisnął pojemnikiem z odkażaczem w eldarskiego zabójcę i z niesamowitą prędkością dobył zza pasa pistolet. Miał tylko jeden strzał. Jeden jedyny, aby sprawdzić jak bardzo ognioodporny jest eldar.
Eldar w popisie nadludzkiej zwinności chwycił pocisk, którym rzucił w jego stronę Calvin. Adept jak zauroczony był zachwycony jednym płynnym ruchem wypuszczenia ostrza i ruchem ręki powstrzymując pojemnik, nawet nie patrząc. To było jednak mniej-więcej to, o co Calvinowi chodziło, dobył z kabury pistolet i strzelił, powodując buchnięcie ognia z zapalonej koncentracją wysokiej temperatury substancji, która oblała Ketha i samego Eldara.
"Witamy w krematorium" pomyślał tylko kierując celownik pisoletu na kolana przeciwnika
Eldar zapłonąwszy zerwał się na nogi, mierząc zza diablookich wizjerów adepta, płynnym ruchem zerwał płaszcz maskujący z lekkiego pancerza z upiorytu i zamachnąwszy nim jakby gdyby chciał pochwycić niewidzialnego przeciwnika spojrzał na pistolet, po czym zaczął wwiercać własne spojrzenie w oczy adepta. Trzymał w dłoni nakrytej płonącym systemem kamuflującym jakiś przedmiot lub organ brutalnie wyrwany z boku nieżyjącego już z powodu ran i płomieni Ketha.
Biorąc pod uwagę że ostatnie chwile spędził spraliżowany z rozprutym bokiem płonąc i nie mogąc nic z tym zrobić, nawet krzyknął, rzeczywiście była to paskudna śmierć.
Eldar wywijał z niezwykłą prędkością jakiś wzór swoim płaszczem, jakby wyzywając człowieka aby wystrzelił. Co było dziwne, bo adept zamierzał poprawić w przeciwnika bez zawahania... a ten zdążył wykonać to wszystko co najlepiej świadczyło o ich metabolizmie i układzie nerwowym.
Brat Calvin niespecjalnie przejmował się morderczym wzrokiem eldara starając się namierzyć wszelkie wrażliwe punkty. Ostatecznie jednak nie wystrzelił. Wziął do lewej dłoni maczetę (na szkoleniach wojskowych nauczył się walczyć i lewą i prawą równie sprawnie) i kopnął leżącą na posadzce apteczkę prosto w eldara. Od razu po tym przykucnął lekko, strzelając w lecący pojemnik, mając nadzieję że zastało wewnątrz jeszcze trochę środków medycznych które mogłyby jakoś zaszkodzić obcemu, albo że przynajmniej ten nie spodziewał się takiego zagrania.
Ale jak tutaj cholera mówić o czymś niespodziewanym w wypadku kogoś kogo percepcja przekracza ludzką wielokrotnie?
Eldar pochwycił kopnięty obiekt w płaszcz, strzał był znowu celny, ale nie spowodował zapłonu żadnych chemikaliów... niestety, tego typu przybory w apteczce były zbyt dobrze izolowane termicznie, promień lasera zbyt skupiony. Obcy odrzucił całość na bok i przemówił, gdy adept usłyszał charakterystyczny pisk w głośniku hełmu.
- Przestań upierać się przy swym zaślepieniu, dziecko Terry. Opuść broń albo być może będę zmuszony Cię zabić. - może hełm zdeformował jego głos, ale gardłowy, niski głos który sformułował... nader składnie zdanie w niskim, plebejskim gotyckim przyprawiał go o ciarki na plecach.
Adept spojrzał w końcu eldarowi w oczy... a raczej w wizjery. Twarz miał poważną, zgiął ramię celując pistoletem w sufit, aby być w gotowości.
-Jestem uzdrowicielem - warknął - Przysięgałem bronić przed śmiercią moich pacjentów, jakakolwiek by nie była... a teraz zawiodłem.
Po chwili jednak opuścił broń.
-Powiedz chociaż po co musiał umrzeć... i nie wmawiaj mi że mój umysł jest za mały aby to pojąć.
Spojrzał też na dłonie przeciwnika czy ten nadal ma to coś co wyjął z psionika.
- Możesz być i uzbrojony, ale nie jesteś w pozycji by czegokolwiek ode mnie żądać czy oczekiwać, zwłaszcza uznając mnie za głupca. Wiesz doskonale, zwłaszcza że czuję nawet tutaj aurę Abominacji. - wyciągnął szczupłą rękę i długi, w rękawicy szponiasto zakończony palec w stronę Caleba... czy może jego kieszeni.
Uśmiechnął się krzywo.
-Tak. Akurat wiesz, za kogo Ciebie mam... - powiedział z sarkazmem... miał nadzieję że eldar jest w stanie wyłapać i zrozumieć coś takiego jak sarkazm - I jak zwykle marny człeczyna wpierdzielił się w rozgrywki między mocami o których nawet nie wie, czyż nie?
Ciekawe czy eldar umie czytać między słowami i takie tam...
- Mniej więcej bym się z tym zgodził. Nic o mnie nie wiesz... - ruszył gwałtownie w stronę adepta, zanim ten zdążył ponownie wycelować... miał już dotychczas spoczywające w pochwie ostre pod szyją, podnoszące jego podbródek. - I dlatego nie jesteś w pozycji, by stawiać mi żądania. - Caleb poczuł jak jego zmodyfikowany organizm dostraja się do stresowej sytuacji, wstrzymując pot i reakcje nerwowe, nie tylko ze względu na bliskość obcego. Chodziło o przedmiot trzymany przez niego w drugiej dłoni, zupełnie nie zaplamiony płynami ustrojowymi ani wnętrznościami ofiary, w której w jakiś sposób musiałby być zaszyty, jasnobłękitny owalny klejnot, nieco w kształcie jajka, długości może siedmiu cali...
-A czy ja jakieś żądania stawiałem? - powiedział z pełną powagą, ale potem i tak przełknął ślinę.
Czuł że kurna trzeba było próbować gnoja zastrzelić kiedy była ku temu okazja. Cholerni xenos. Nadzieją że nie zostanie oddzielony od otrzymanego jeszcze dzisiaj artefaktu.
-Kamień Dusz...? - szepnął mimowolnie widząc klejnot w łapie tamtego.
Aż miał ochotę sam sobie przywalić. Cicho siedzieć...
Eldar przez chwilę mierzył go spojrzeniem, nie dając przez hełm odczytać swoich emocji po czym skinął głową. - Będziesz na tyle skłonny do polubownego rozwiązania by puścić broń czy mam rozwiązać ci kolana?
Powoli, bez zbędnych gwałtownych ruchów położył maczetę i pistolet na ziemi po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
-Jestem otwarty na propozycję - skrzywił się
Prawie czuł to ostrze na swojej szyi.
Eldar, który teraz wydał mu się o wiele niższy niż na początku gdy uznał go za pochylonego w pomieszczeniu wyprostował się i odkopawszy pistolet na bok (warto zaznaczyć, że nawet nie zwrócił uwagi na maczetę) i odszedł od człowieka w stronę zamkniętych drzwi. Oparł dłoń na wcześniej odsuniętym z zewnątrz wizjerze i zanim je otworzył, wycelował w Caleba ostrzem i znowu spojrzał mu w oczy.
- Poprowadź mnie do hangaru. Cenię twój intelekt. - ostatnie zdanie według opinii adepta było nie tyle pochwałą, co uznaniem za zbędne wyjaśnień, jaki los go spotka, jeżeli będzie chciał wszcząć alarm lub uciec.
Pochylił się powoli i wskazał nóż, robiąc pytającą minę. Po ustosunkowaniu się do reakcji swojego "turysty" (jak nie będzie miał nic przeciwko to weźmie) powoli ruszył w stronę drzwi. Przeżegnał się nad zwłokami więźnia... oby Imperator przyjął tego nieszczęśnika do siebie bez żadnych nieprzyjemności. Nie pozostawało mu nic innego, jak prowadzić do hangaru.
Miał przez chwilę ochotę poprowadzić eldara koło swojego pokoju, ale uznał że to będzie zły pomysł.
Eldar schował broń, rozglądając się dookoła, choć większość czasu przyglądał się... ścianom, co upewniło Caleba w przekonaniu, że dysponuje psionicznym zmysłem albo jakąś, może wynikającą z hełmu, zdolnością widzenia przez rdzawe ściany. Mierzący ledwie dwa metry i kilka, może z siedem centymetrów obcy powoli, wyszedł z pomieszczenia za adeptem, który teraz wyszedłszy spostrzegł ciało leżące na środku korytarza. Szybko dostrzegł, że to Namir, choć nie było widać żadnych zewnętrznych ran, nie ulegało wątpliwości że z jakichś przyczyn jest ranny. Wciąż oddychał.
Adeptus Biologicus miał wielką ochotę podbiec i jakoś pomóc Namirowi. Podszedł i zbadał jego puls. Wolał nie pytać co tamten mu zrobił.
-Przeżyje? - spojrzał pytająco na eldara.
- Zależy jak jest odporny. Dobij go lub zostaw, albo nawet zabierz jeżeli Cię to nie spowolni, nie jesteś zwykłym człowiekiem, twoja esencja emanuje wulgarną maszyną. Mnie w każdym razie jest on obojętny. - Caleb aż oczekiwał, że Xeno wzruszy ramionami, ten jednak czekał spokojnie na działanie adepta.
Caleb aż poczuł wulgarną dumę z tego, że jego esencja emanuje wulgarną maszyną. Czyż mogłaby być większa pochwała dla Adeptus Mechanicus? A ignorancja obcego wobec mocy Boga Maszyny? To już sprawa xenos.
Mając nadzieję że Namir był tak wytrwały jak mu się wydawało ułożył go w pozycji bezpiecznej, aby zmaksymalizować szanse jego przeżycia.
Potem ruszył dalej.
Eldar, którego coraz większa liczba szczegółów dotyczących wyglądu coraz bardziej konsternowała adepta (jak na przykład ogólnie niezwykle pogrubiona i wzmocniona część pancerza z całego torsu, co nijak nie pasowało do wszystkiego co wiedział o taktyce rasy, poglądach militarnych czy ich jednostkach, choć nie mniej dziwne były zgrubienia w miejscu, w które u człowieka nazwałby nadgarstkiem) przyglądał się tylko i nie dało się stwierdzić, czy obojętnie, czy wrogo. Podążał za Calebem krok w krok, ostrza były na swoich miejscach, a ten mimo odczuwanej presji adept z trudem przyjmował wynik sprzężonego w jego mózgiem systemu kontroli, jakoby z konieczności oddalenia uczucia strachu, które groziłoby trwałym uszkodzeniem psychicznym lub nieracjonalnym zachowaniem do jego krwi cały czas były wydzielane odpowiednie hormony i niektóre części układu nerwowego były wytłumiane. Nie rozumiał także tego zjawiska i nigdy by nie przypuszczał, że w normalnych warunkach tak by się bał obcego, w którego ruchach kryła się nieludzka gracja i zręczność jaką ten posiadał.
O tej porze, tak wygodnie dobranej, że nie mogło być mowy o przypadku, nie napotkali nikogo poza kilkoma serwoczaszkami, które obcy zdawał się ignorować mimo kamer, co dziwniejsze alarm nie został wszczęty. Pokonawszy liczne podziemne korytarze doszli właśnie do skrzyżowania, z którego czterdziestometrowy korytarz prowadził do włazu za którym kryła się stróżówka i magazyn prowadzące bezpośrednio do hangarów. Adept musiał zatrzymać się, bowiem w korytarzu stał strażnik służby więziennej i jakkolwiek zaspany by nie był, czterdzieści metrów to spory dystans, a on miał w ręku karabin laserowy. Eldara zaś nie widział gdyż przy skrzyżowaniu podchodzili do tego korytarza prostopadle i Xeno również się zatrzymał za załomem ściany, oczekując w milczeniu aż Caleb wznowi marsz.
Dokonał szybkiej analizy. Obcy zapewne miał coś, czego był w stanie użyć przeciw komuś z bronią palną. Nie zdziwiłby się nawet gdyby eldar odbijał promienie lasera swoimi mieczami... a jednak... broń do walki wręcz absolutnie ignorował i miał obawy przed jego pistoletem laserowym.
Tyle że... możliwości jest zbyt dużo. Bardzo prawdopodobne, że jeżeli strażnik zobaczy ich to odda strzał również w medyka myśląc, że ten jest z obcym w zmowie czy coś.
Zastanowiło go też skąd obcy wziął się w więzieniu? Logiczne by było że gdyby przyleciał, znałby drogę do hangaru. Zaczął się rozglądać, ukradkiem dokładniej przyglądając się eldarowi, mając nadzieję że dojrzy jakąś przydatną wskazówkę lub poszlakę.
Caleb chciał się czegoś dowiedzieć o obcym i odwrócił się by spojrzeć, gdzie ten jest, ale nagle poczuł aż zastrzyk adrenaliny spowodowany nieprzewidzianą sytuacją. Eldar, którego ciche i delikatne kroki słyszał przed sekundami zniknął, rozpłynął się w prostym korytarzu długości przynajmniej sześćdziesięciu metrów bez jednego odgłosu.
Nie tylko dostał jednak zastrzyk adrenaliny... poczuł że xeno zwyczajnie go robi w chuja. Rozejrzał się jeszcze raz. Skupił się dokładniej. Pole maskujące? Próbował wyczuć ustawienie szpona w swojej kieszeni. Jeżeli szpon rzeczywiście wskazywał na klejnot... powinien teraz wskazać gdzie jest eldar.
Rzecz była niezwykła. Szpon obracał się w jego kieszeni przez chwilę jak szalony, rozcinając wewnętrzny fragment kieszeni, tuniki i zarysowując krwawą i głęboką na niemal centymetr szramę na górnej części uda adepta, tylko natychmiast dozowane hormony przeciwbólowe powstrzymały go od krzyku. Nie wiedział, czy fragment kośćca wciąż pokazywał klejnot, jednak raniąc go obrócił się w stronę... drzwi, z zatrważającą prędkością.
Przełożył wrednego szpona do drugiej kieszeni. Pokładając nadzieję w nanobotach działających w jego ciele, ruszył za wskazówkami cholernego artefaktu.
"Cholerne sprawy związane w przytłaczającymi mocami! Zawsze mają durny sposób powiadamiania, że się robi coś nie tak" pomyślał i ruszył dalej do hangaru. Oby Imperator mu teraz sprzyjał.
Gdy Caleb podszedł bliżej, strażnik oparł się na karabinie i wyprostowawszy, zasalutował oficerowi medycznemu.
- Witam, sir.
Skinął głową strażnikowi.
-Kolejna warta, którą najpożyteczniej byłoby przespać, co? - spytał z lekkim uśmiechem
- Wybaczcie sir, po prostu nic szczególnego się nie dzieje i niedługo kończy się warta. Prawdę rzekłszy kimnąłbym się tu i teraz, ale obowiązek rzecz święta. - odparł z krzywym uśmiechem wartownik. - Mogę w czymś służyć?
-Ostatnio ktoś mi wspomniał o tym że brakuje rozrywek, a wiedząc jak stres potrafi człowieka w szaleństwo wpędzić... - mrugnął okiem - Pomyślałem o tym, aby organizować dla was Walki Bakterii, ale cholera... przecież wszyscy nie będą patrzeć przez jeden mikroskop, a mnie brak sprzętu, aby zrobić, co trzeba. Chciałbym się dostać do magazynu lub hangaru. Widziałem jak czasem serwitorzy składują tam różny niepotrzebny złom. Może znalazłby się wyświetlacz, który zdołałbym podczepić pod mikroskop.
- Naprawdę, dobry pomysł, ale mam nadzieję że prędzej czy później jednak zaczniesz rozpowszechniać rozpuszczalniki alkoholowe... już my byśmy sobie poradzili z ich przeróbką. - strażnik mrugnął okiem do adepta.
- No ale wiecie, jakie są procedury w tym gigantycznym pierdlu. Macie przepustkę, czy tylko w butelkę mnie robicie? - zapytał znowu, wyraźnie rozbawiony.
Pacnoł się po czole, aż zatrzeszczało.
-Cholera... zapomniałem zabrać flasz... znaczy przepustkę z laboratorium. Powiedzcie, kiedy będziecie mieli następną wartę, bo teraz nie zdołam po nią skoczyć.
- Myślę, że za... - chciał przekazać Calebowi informację, gdy zza drzwi usłyszeli serię z broni automatycznej, urwaną równie nagle jak się zaczęła.
- Co kurwa? -zapytał sam siebie w pełni już trzeźwy strażnik i podnosząc szybkim ruchem broń do pozycji strzału obrócił się w stronę drzwi.
-Łożeszty... - dobył noża
Miał złe przeczucia.
-Trzeba to sprawdzić!
- Zgadzam się. - odparł głos Eldara zza jego pleców i nim Caleb zdążył się odwrócić, niewielkie ostrze, tak charakterystyczna eldarska shurikenowa amunicja, przecięło powietrze tuż obok jego szyi trafiając w niechronioną hełmem potylicę wartownika i zagłębiając się w międzymózgowiu. Mężczyzna padł równi martwy jak jego świadomość, ciałem miotały wciąż spazmy spowodowane napięciem mięśniowym przed nieoczekiwaną śmiercią...
Nagle pojął, że rzeczywiście eldar cały czas był za nim schowany. Podobny los pewnie spotkałby też jego gdyby postanowił zrobić coś, co by się xenosowi nie spodobało.
-To była iluzja? Te wystrzały?
- Nie. Pomieszczenie zostało oczyszczone, an safyer. Czterech strażników jest martwych, więc ruszaj. - powiedział zdecydowanie Xeno, zwracając się do niego nieznanym mu dotychczas określeniem i nie dbając o wyjaśnienie, co się stało i jak było to możliwe.
Wolał też nie wiedzieć. Otworzył drzwi i bez zbędnych ceregieli ruszył dalej do hangaru
Odnosił coraz większe wrażenie, że eldar wcale nie wziął go po to, aby ten pokazał mu drogę.
Przechodząc przez stróżówkę doznał więcej niż zaskakującego widoku. Pięciu strażników leżało martwych, punktowe pchnięcia znajdowały się w okolicach szyi, serca lub potylicy, zawsze, nigdy inaczej. Ślady walki czy krwawe pozostałości były minimalne i ciężko byłoby się domyśleć, że nie żyją, gdyby nie niewielkie plamy i rozpryski krwi oraz fakt, że grający w karty wartownicy próbowali się bronić... przed czymś, doskakując do stojaka na broń długą albo sięgając do kabur czy przewracając stół, aby odgrodzić się od oponenta.
Co więcej, zmechanizowany moduł podczepiony do mózgu Caleba zestawiał i analizował dane niczym jego własny umysł, wciąż utrzymując różne środki odseparowania strachu. Mimo to, jego samą esencją mroziła sama obecność Xeno, choć oznaczałoby to, że zwykły człowiek mógłby oszaleć z przerażenia. Do czego z resztą pasowały grymasy nie bólu, ale świadczące o doznanej grozy, które pośmiertnie zastygły na twarzach ofiar. Według Caleba oznaczało to, że niemal na pewno Xeno w jakiś sposób oddziałowuje na pobliskie umysły, może psionicznie, może w inny równie wyszukany sposób...
Caleb przełknął głośno ślinę. Czuł, że nawet gdyby miał na sobie kunsztowny pancerz wspomagany oraz cały arsenał i pole siłowe to nie miałby zwyczajnie szans. Wziął kilka głębokich oddechów i zaczął odmawiać Litanię do Logiki, która zwykle go uspokajała. Niestety... dataslate, na którym miał nagraną ostrą muzykę odstresowującą zostawił w pokoju. Przeżegnał się kilka razy, po czym ruszył przez magazyn, mimowolnie strzelając oczami to na lewo to na prawo w poszukiwaniu wrogów... albo czegoś ciekawego... albo czegokolwiek, co pozwoliłoby mu oderwać uwagę od swojej żałosnej sytuacji.
Weszli wreszcie do hangaru. Znajdowało się tutaj kilkanaście lądowników klasy Aquila i kilkadziesiąt Argusów, które mogłyby posłużyć do ewakuacji większości personelu i straży więziennej w razie nagłego wypadku. Jednostki były zupełnie niestrzeżone. Eldar wskazał najbliższego Argusa... co było dziwne, gdyż cięższa jednostka była znacznie wolniejsza, gorzej opancerzona i nieuzbrojona w porównaniu do elitarnych jak na transport Aquil przeznaczonych dla oficerów i ważnych specjalistów, nie wydawało się zaś, że będą potrzebować dodatkowej przestrzeni z przedziału dla dwunastu pasażerów. Tylny właz był otwarty.
Caleb idąc w stronę statku odniósł już kompletne wrażenie że ktoś tu go zwyczajnie robi w bambuko. Było to dziwne uczucie, które przebijało nawet przez przerażenie, jakie go próbowało chwycić.... można było to porównać do malutkiej diody migającej na gigantycznej konsoli. Zrobił zamyśloną minę. W końcu znalazł punkt zaczepienia, aby odrzucić chociaż trochę strach. Czyżby... zaczął wiązać ze sobą pewne fakty... wątpliwości... czyżby... czyżby to było...?
-Wiesz... to wszystko jest... czuję, że próbuje mnie ogarnąć strach. Kiedyś marzyłem o tym żeby... żeby nie przesiedzieć całego życia w bibliotece, albo w laboratorium. Chciałem przeżyć... coś. Może być to niebezpieczne... może przerażające, ale jednak przeżyć i zdobyć prawdziwą wiedzę, taką jaką się zdobywa w praktyce, a nie w książkach. Ale teraz. Teraz kiedy szansa na to coś... na tą "przygodę" się przydarza, mam wrażenie że spieprzyłem ostatni egzamin i nie jestem wcale na nią gotów... czyż nie? - wyrzekł jakże górnolotną wypowiedzieć nadal idąc i odwrócił się po jej zakończeniu do eldara.
Caleb usłyszeć nie do końca artykułowany dźwięk, który przypominał mu niski, spokojny i jak każda wypowiedź Eldara - melodyjny warkot. Obcy tylko ponaglił go, popychając za ramię do przodu.
Odwrócił się i poszedł naprzód... chyba jednak jego domysły nie sprawdziły się. Ale przynajmniej zdołał się trochę uspokoić
- Przeznaczenie nie baczy na nasze przygotowanie. Poruszamy się jego utartymi ścieżkami wybierając odnogi przez podejmowanie decyzji. Ale musimy wiecznie biec naprzód, nigdy nie dane jest nam zatrzymać się i zastanowić, bez względu na to, czy jesteśmy gotowi na to poznawszy od innych ścieżkę lub rozpoznając jej układ po własnych doświadczeniach z podobnymi. - skwitował Eldar, zrównując się równym krokiem z wysokim adeptem. - Wejdź pierwszy.
Nawet się ucieszył, że xeno odpowiedział mu. Wszedł do statku powoli, rozglądając się.
Niewielka jednostka składała się tylko z przedziału transportowego na dwanaście osób unieruchamianych w uprzężach bezpieczeństwa do ściany i skrzyń z amunicją mocowanych w szynach na środku przedziału oraz części przedniej z licznymi panelami oraz dwoma fotelami pilotów.
- Uznam, że znasz się na pilotażu w dostatecznym stopniu. I na pewno wiesz, że tor wylotu prowadzi do automatycznego włazu w klifie, na którym stoi ta część kolonii, sprzężonego, znaczy włazu, z mechanizmem startowym. - przypomniał mu obcy.
-Yhy... mam przeszkolenie wojskowe i znam się na pilotażu.
Spojrzał na niego.
-A, dokąd lecimy? Albo raczej: dowiem się tego teraz czy później?
- Później. Nie uciekamy z planety. Ukryjemy się na jej powierzchni a ty powiesz, jak długo to... coś - wskazał wahadłowiec - wytrzyma. Musimy kogoś zabrać po drodze... - dodał tajemniczo.
-Hmmm... zaraz... jeżeli obawiasz się o wytrzymałość tego.. wehikułu... to czemu nie weźmiemy któregoś z tych. - wskazał na statki przeznaczone dla oficerów - Mają jakieś zabezpieczenia, nadajniki, czy też zacieklej będą nas ścigali?
- Chodzi mi tylko o atmosferę. Wierzę że zdążysz znaleźć niewykrywalne miejsce we wskazanej okolicy zanim ruszy pościg... - wyjaśnił Eldar i wszedł na pokład.
-Aha... dobra - wzruszył ramionami.
Ruszył do siedzeń pilota. Zajął miejsce i zanim zaczął uruchamiać jeszcze przyrządy przyjrzał się szponowi.
Szpon zdawał się być... zupełnie nieruchomy. W tym czasie Eldar szukał dosyć długo przycisku do zamknięcia włazu i dopiero po minucie adept usłyszał charakterystyczny jazgot niewielkich obrotowych silników podnoszących klapę. Po tym Eldar zdjął przyczepione chyba magnetycznie pochwy do pleców pancerza i ułożywszy w rowach na szyny do skrzyń podszedł do miejsca dla drugiego pilota.
Skończył przygotowywać maszynę do lotu. Chciał się skupić w całości na tym "zadaniu", aby móc oczyścić umysł ze zbędnych myśli. Kątem oka przyglądał się eldarowi, próbując rozpoznać po jego stroju czy może nie jest jednym z mrocznych eldarskich korsarzy... chociaż wtedy... pewnie byłby traktowany znacznie gorzej.
-Gotowy?
Eldar nie mógł zasiąść przez grubszy pancerz okrywający tors, w zasadzie Caleb musiał uznać że nigdy nie widział tak ciężkiej... albo nieporęcznej formy pancerza. Jego mniej zaawansowana konstrukcja mogła budzić wątpliwości czy nie pochodzi on z korsarskiej rasy uwielbionej w zadawaniu cierpienia, jednak niewiele mogłoby na to wskazywać... przynajmniej oceniając jak na obcego. Xeno przez chwilę patrzył mu w oczy w ciszy, po czym znów po zasłyszeniu owego warkotu odpowiedział:
- Tak, startuj. - z tymi słowy cofnął się do centralnej części przedziału pasażerskiego i zasiadłszy ze skrzyżowanymi nogami tyłem do Caleba i kierunku lotu uparł na kolanach dłonie obrócone ku górze.
Obejrzał się jeszcze raz na pasażera, po czym uruchomił maszynę i po chwili wystartowali. Caleb wiedział że nawet w takiej chwili opór wobec obcego nie ma sensu. Nawet, kiedy medytuje jego zmysły są piekielnie wyczulone i przejrzałby każdy fortel... no może poza próbą rozbicia statku o powierzchnię planety, albo wpadnięcia do jeziorka lawy, ale adept nie był na tyle szalony, aby coś takiego robić... chyba.
-Kieruj się na zachód-południe-zachód, na zbocze największego wulkanu tego pasma górskiego, pięćdziesiąt mil w prostej linii - usłyszał.
Adept przyjął koordynaty i skupił na pilotowaniu. Zapowiadał się dłuuugi dzień.
Szybko wyleciał ze zbocza klifu nad obserwowanym wcześniej tego poranka toksycznym, wrzącym morzem z którego parujące kłęby przesłaniały słońce zbierając wiele mil ponad w nieprzeniknioną wartstwę ciemności, niemal uniemożliwiając życie na planecie. Lot miał trwać blisko pół godziny, zaś gdy obserwował przypominający twierdzę kompleks na zboczu pasma górskiego i morza, którego wody i minerały przenikały głęboko pod ziemię gdzie kryła się główna część kolonii, nie wydawało się by ktokolwiek ogłosił alarm. Co więcej, wyglądało na to że zautomatyzowane wieżyczki przeciwlotnicze bazujące na identycznym systemie co mobilne baterie Hydra były wyłączone...
Brat Calvin podejrzewał że to musi być jakaś sztuczka eldara. Tak samo jak wtedy zniknął koło stróżówki. Czuł nawet pewne podekscytowanie związane z tym wszystkim, co jednak nie zmieniało faktu, że był teraz prawdopodobnie zakładnikiem... szkoda mu było tylko tego że nie zabrał ze sobą swojego data slate, w którym miał całą encyklopedię oraz swego plecaka, z szatą i kosturem... ale przecież.. to rzeczywistość, a nie bohaterska opowieść. Tutaj trzeba radzić sobie z tym co się ma. Nagle tknęła go straszliwa myśl. Skoro jeden eldar był w stanie od tak po prostu oszukać czujniki i systemy wykrywania... to co dopiero oni potrafią na polu bitwy kiedy jest ich większa grupa?! Aż zadrżał na tą myśl.
Lot był w miarę spokojny, a Caleb znalazł chwilę ciszy dla uspokojenia myśli. Obcy nie wydawał w czasie podróży żadnego dźwięku, dlatego pół godziny nieco mu się dłużyło. Wkrótce zauważył, jakieś dwa kilometry powyżej poziomu nadbrzeżnej górskiej kolonii olbrzymi wulkan, którego szczyt złączony był z czarnym niebiem słupem oparów tej samej barwy. Otoczony był innymi, mniejszymi szczytami, choć Caleb mógł także dojrzeć kilka płaskowyży i bezpiecznych miejsc pionowego lądowania.
Ściągnął brwi. Miał nadzieję że transportowiec wytrzyma warunki panujące wokół wulkanu. Zwolnił trochę, aby lepiej przyjrzeć się masywowi.
-Wulkan przed nami - zakomunikował - Gdzie wylądować?
- Zdaję się na Twoje zdolności. Będziemy musieli dojść na najwyżej położony płaskowyż, ale tam nie ląduj. - odparł obcy.
Mimowolnie przeczesał spojrzeniem wnętrze statku. Na szczęście każdy z nich był wyposażony w podstawowy zestaw przetrwania, umieszczony w skrzynkach pod siedzeniem. W jego skład wchodziły apteczki, racje na kilka dni oraz... (miał przynajmniej taką nadzieję, bo zwykle w zestawach takie coś było) lekki strój (czy też pancerz, jeżeli planety były wyjątkowo nieprzyjazne) środowiskowy. Pomimo swojego wzmocnionego organizmu wolał nie pozostawać bez ochrony, ani zapasu tlenu na zewnątrz.
Teraz zajął się lokalizacją dogodnego miejsca lądowania, z którego można by było przejść na wskazany przez xeno płaskowyż. Niepokoiła go trochę bliskość wulkanu...
- Boisz się? - zapytał niewinnie, jakby w niepowiązany z sytuacją sposób obcy.
-Nie jestem niezniszczalny, a i nie często trafiały mi się spacery w takich warunkach... tak mam się czego obawiać - rzekł Caleb - Ale ze strachem trzeba sobie radzić.
Przypomniał sobie coś co zawsze go odprężało. Mózg zakomenderował, cyberimplantom, aby stymulowały go poprzez nagraną na dysk pewną muzykę.
Uspokajacz
- Na razie nie udajemy się na zewnątrz. - przerwał z dłuższą pauzą. - Jeszcze nie. W zasadzie ty możesz tu zostać.
-Nie dzięki. Jak będzie czas, pójdę z tobą. Lubię wiedzieć w co się wplątałem... to podstawa aby się jakoś wyplątać.
Zaczął podchodzić do lądowania tam gdzie uznał że będzie najdogodniej.
- Dużo masz do powiedzenia w tej kwestii w Twoim mniemaniu. - skomentował Xeno.
-Funkcja "Przynieś, podaj, pozamiataj" to raczej niezbyt miła perspektywa, nie sądzisz?
Xeno aż obrócił głowę przez ramię, wpatrując się pytająco w, chyba, bezczelnego człowieka, jakby nie rozumiejąc.
Chciał westchnął ale się powstrzymał. Strach mijał a jemu humor wracał.
-Dobra dobra... zostanę
- Nie musisz. Nie o to chodzi. Zdajesz się nie rozumieć swojej roli w tym wszystkim. Mimo to, narzucasz swoje warunki. Odważnyś, Synu Terry.
-Tu masz rację... nie bardzo rozumiem jaka jest w tym wszystkim moja rola... "Odprawa przed misją była nie do końca jasna". Wybacz... to taki żart.
Zaczął podchodzić do lądowania.
-Ludzie raczej nazwali by to nadmiernym dowcipkowaniem, a nie odwagą.
- Rozumiem. Przebywam wśród ludzi już trochę czasu i rozumiem. - skinał głową Eldar, czekając aż okręt osiądzie.
Statek miękko wylądował. Ach ta ostrość zmysłów i wyczucie adeptów Divisio Biologica. Caleb odpiął się od fotela. Zaczął wyłączać maszynerię.
- Musimy tu poczekać kilka godzin. Nie śpiesz się. - uspokoił go obcy.
-To zawczasu się przygotuję - odparł.
Podszedł do skrzynek pod siedzeniami i zaczął je przeglądać w celu skompletowania jakiegoś porządnego zestawu podróżnego.
Adept znalazł wszystkie niezbędne przybory. Lądowniki, mimo rzadkiego użycia, utrzymane były w dobrym stanie. Odnalazł strój, przybory medyczne i sanitarne, nawet racje żywnościowe ukryte w półkach nad głowami pasażerów oraz pod siedzeniami pilotów. W gruncie rzeczy strojów wystarczyłoby nawet dla trzech osób. Eldar, który się obrócił ale wciąż siedział, przyglądał się temu z zaciekawieniem.
Medyk podrapał się po brodzie. Pakiet medyczny schował do pojemnika na plecach skafandra. Podobnie uczynił z kilkoma racjami. Minęła jeszcze chwila zastanowienia.
-Mówiłeś, że będziemy kogoś zabierać. Przyda się temu komuś ubranie ochronne?
- Jeżeli się postarają, dotrą tutaj szybciej. To zostało już przewidziane, niedługo dowiemy się, jak dokładnie.- odparł enigmatycznie Eldar. - Dlaczego tak bardzo się przejmujesz? Przed chwilą sprawiałeś wrażenie ofiary porwania.
Wzruszył ramionami.
-Mam to do siebie, że wolę być na wszystko przygotowany bez względu na sytuację. - wziął jedną z racji żywnościowych - Prawdę powiedziawszy... dotąd nigdy nie byłem w takich okolicznościach i nie wiem jak się zachować. Na dokładkę mam pełno pytań, pełno jakiś niepełnych informacji. Jestem po prostu skonfudowany, czy też oszołomiony.
Spojrzał do środka torebki z "jedzeniem".
-Wiem że to nie jest to co zwykle jecie, w dodatku pewnie jest paskudne, ale może jednak jesteś głodny, hm? - spytał się wyciągając torebkę w stronę xeno.
Zrobił to w myśl zasadzie, jaką mu kiedyś powtarzała matka... traktuj innych jak sam chciałbyś być traktowany.
Ku zaskoczeniu adepta, xeno przyjął paczkę żywnościową skinąwszy głową z podziękowaniem, odłożył ją jednak chwilowo na bok, zamierzając zapewne zjeść nieco później i nie upominać się o to u człowieka.
- Jakie pytania?
-Na przykład... kim jesteś. Znam się troszkę na waszej rasie... Pasujesz mi do opisu eldarskiego łowcy, ale dziwi mnie twój pancerz. Jest w ogóle niepodobny do tych jakie miałem okazję widzieć. Nawet zacząłem podejrzewać, po tym jak powiedziałeś, że przebywasz od pewnego czasu wśród ludzi, iż nie jest to w pełni rzemiosło twojej rasy...
- Nie jest. To dostosowany do ochrony w takim środowisku pancerz wykonania techkapłanatu waszej rasy. Na zlecenie jednego z Waszych inkwizytorów. - odpowiedział spokojnie, mimo spektakularności rzeczy nie do pomyślenia zawartej w tej odpowiedzi.
Właśnie sięgał po kolejną rację, aby samemu zjeść, gdy ręka mu zamarła.
-Jednego naszych inkwizytorów? - zmrużył oczy, zastanawiając się chwilę, a po chwili świstnął cicho przez zęby - Mistrz mi kiedyś wspomniał że istnieją przedstawiciele Starszej Rasy, którzy pomagają naszym, ale nie chciałem dać w to wiary...
- Popełniasz pewien błąd, dziecko Terry. Nie walczymy dla waszego Imperatora. Walczy przeciw Pierwotnemu Niszczycielowi, Wielkiemu Nieprzyjacielowi. Nie czyni nas to sojusznikami.
-Wybacz niefortunny dobór słów. - powiedział otwierając swoją paczkę z racją - Kosmiczni Marines w końcu mawiają, że "wróg mojego wroga, nie jest moim przyjacielem". A tu masz rację że Wielki Niszczyciel. Jest zagrożeniem dla wszystkich... i ludzi, i eldarów, i tau i... ogólnie dla wszystkich. Szkoda tylko że wypady chałośnickich sił nie trafiają w głównie na Floty Roje, albo na Waaagh! orków.
- Masz strasznie nieuporządkowany tok myślenia. Odpocznij. Zapadnij się w medytacji, albo zrób coś innego, co ci pomoże. Rozumiem, co mówisz, wciąż to jednak nie ma dla mnie sensu. - obcy przekrzywił głowę.
Wruszył ramionami.
-Może czuć ode mnie aurę maszyny, ale w przeciwieństwie do moich braci z pozostałych Divisio nie używam twardej logiki i suchych faktów. No i lubię czasem pofilozofować.
Pożywił się wysuszonym żarciem z torebki. Potem podszedł do siedzeń pilotów, rozłożył jeden z foteli i udał się na drzemkę.
-Miłych snów - powiedział odruchowo i przyciął komara.
- Chciałbyś. - skomentował Eldar i umilkł, pogrążony w medytacji.
Kamień, Stal... i Beczka Krasnoludzkiego Ale!
No retreat! No surrender!
No retreat! No surrender!
-
- Mat
- Posty: 407
- Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
- Numer GG: 6271014
Re: [Warhammer 40 000] W imię Konklawe...
Volcatius (gracz)
Staram się! - rzucił lexmechanik w odpowiedzi na nie do końca artykułowane przez wstrzaśnięcie maszyny zdanie kronikarza w stylu "Co my tu jeszcze robimy na litość boską!", obsługując panel główny i ster maszyny, wespół z bezpośrednio sprzężonym z nią serwitorem. Thunderhawk nabrał prędkości i wystrzelił z pokładu startowego, chybotliwym lotem unikając trafienia przez drugą rakietę wystrzeloną z czekającego już myśliwca wroga, który dokonał szybkiego zwrotu i ruszył w pościg, z nim przynajmniej trzy inne.
- W pewnym momencie wszyscy w hangarze jak stali tak padli martwi i Imperator mi świadkiem, nie chciałem zwracać na siebie uwagi wroga dysponującego takimi możliwościami! Co się dzieje, bracie Kronikarzu? - zapytał jeszcze, aktywując niewielki generator tarczy kanonierki. Była to najmniejsza jednostka posiadająca własne osłony i chyba tylko to mogło ich w tej chwili uratować.
- Ty mi lepiej powiedz jak się ukryłeś nie przed nimi... lecz przed moimi zmysłami... nie wykryłem cię gdy szukałem rozbitków... - Wymruczał Volcatius prostując się na swoim siedzeniu. - Później wszystko wyjaśnimy, mamy jeńca, a Shivirida jest ranny... odczekaj kilka sekund, zmniejsz ciąg i obróć się lotem ślizgowym w ich stronę. Użyj dział laserowych, rakiet hellstrike i przeoraj ich turbo-laserem. Żadne ścierwo nie będzie ścigać mojego statku... później na powrót obierz kurs na siódmą planetę... - Odetchnął z ulgą i odchylił głowę do tyłu. Wpatrując się w sufit, zaczął się zastanawiać nad przyczyną takiej zaciekłości ich przeciwnika.
- Żadnym lotem ślizgowym, mamy pełne wyposażenie silników manewrowych i jesteśmy już w próżni... - wymamrotał lexmechanik skupiając się na wyminięciu dwóch Furii. Dwa o wiele większe, nieznane mu ciężkie myśliwce dokonały natychmiastowego zwrotu i rozpoczęły namierzanie, podczas gdy wszystkie cztery ciężkie boltery Thunderhawka obróciły się w łożyskach, nie mając wprawdzie prostej linii ostrzału w stronę wroga, jednak pilot wprowadził kanonierkę w lot po łuku opuszczając nos maszyny coraz bardziej, przez co bronie puszczały serię za serią w stronę maszyn wroga pod kadłubem kanonierki. Przy takiej liczbie strzałów nawet domyślnie stosowane jako przeciwpiechotne, ciężkie boltery mogły poważnie zagrozić myśliwcom.
Wtenczas serwitor medyczny już operował Shyvridę.
- Jeżeli jesteście w stanie zrobić cokolwiek, będę wdzięczny. Ten tam w skorupie to wnioskuję, że wróg. - pilot nie odrywał wzroku od wyświetlacza sonaru pozycyjnego - i może wie, na jakich systemach wykrywania bazują ich celowniki. Gdybym wiedział, moglibyśmy chociaż częściowo osłonić kanon... - w tym momencie jedna z rakiet przeciwnika trafiła nisko spód kanonierki, przy nosie. Thunderhawk był niezwykle wytrzymałą maszyną i konstrukcja nie była silnie uszkodzona, ale nieprzypadkowo pocisk wycelowany był w sekcję pilotów.
Lewa strona kokpitu odgięła się na metr w prawo i wszystkie ekrany taktyczne na niej eksplodowały, rozpylając po pokładzie setki iskier. Serwitor pomocniczy zginął na miejscu, a celowanie przejał Duch Maszyny pojazdu.
- Strzelaj dalej..... - Odparł Volcatius doceniając umiejętności pilota i prawą dłonią podpierając się na podłokietniku swojego fotela. Wstając obrzucił jeszcze spojrzeniem martwego serwitora i ruszył do części medycznej, znalazł się tam w mgnieniu oka pomimo ciężkiego zmęczenia. Następnie pochwycił leżącego na stole jeńca za gardło i podniósł go, by przytrzymać jego ciało nad ziemią, niezbyt delikatnie, lecz na tyle by nie złamać mu karku. Wraz z mężczyzną, udał się w drogę powrotną do kokpitu w którym zasiadał Lexmechanik. - Słyszałeś pytanie? Jak nas namierzają? - Głos Volcatiusa był spokojny jak na głos kogoś, kto w mało delikatny sposób obchodzi się z rannym. Chwilę później usiadł na swym poprzednim miejscu, sadzając sobie opancerzonego jeńca na olbrzymich kolanach i odpinając zapięcia jego kamizelki kuloodpornej, czy może raczej całego napierśnika pancerza skorupowego, który od tak dawna sprawiała mu ból. - Jeśli nie odpowiesz będe ci wyrywał palce jeden po drugim, jeśli i to nie podziała, wydobędę informację z twojego mózgu, wiesz, że potrafię, tak samo jak sprawić by eksplodował jeśli okaże się nieprzydatny lub nieskory do współpracy... - Kończąc przemowę spojrzał na uszkodzoną część kokpitu, skoro Lex Mechanik nie panikował, znaczyło to, że nic poważniejszego się nie stało. Albo może po prostu zmiany i implanty w jego mózgu nie pozwalały mu strachu doznawać.
Jego zmysły i umysł z fascynacją odbierały ślady manifestacji ducha Thunderhawka. Myśli tej maszyny były tak różne od myśli istot żywych, a jednak współpracowali ramię w ramię. Wsłuchiwał się w niedosłyszalny dla uszu śpiew silników, i w oddech jeńca, który teoretycznie mógł przerodzić się w jakieś słowa.
- Namierzyliśmy... namierzyliśmy was... normalnie... sygnałem astropatów... Furie mają na pokładach astropatów... - wystękał żołnierz, jakkolwiek niechętny swojemu niedoszłemu oprawcy, wiedzący że opór nie ma sensu. Wiedział, że jest w niewoli potężnego psionika i nie zamierzał oponować. Volcatius natomiast aż oniemiał. Nigdy nie słyszał o tym, aby rzadcy i niezwykle cenni astropaci byli na pokładach myśliwców, nawet takich, sześćdziesięciometrowych... nie słyszał też aby byli w stanie służyć za system namierzania sprzężony z duchem maszyny. Nie słyszał nawet o takich myśliwcach.
Dziwiło go że, jak na jednego z genetycznych synów Imperatora, jego woli pośród gwiazd, niepowstrzymanego boga wojny, niewiele wiedział o swoich wrogach.
Lexmechanik nie dał po sobie znaku konsternacji, choć Volcatius dostrzegł szok w jego umyśle. Szybko jednak pilot sarkastycznie skomentował:
- No to ja nic nie poradzę, jeżeli nas zestrzelą nie moja odpowiedzialność.
Thunderhawk obrócił się w stronę myśliwców i wypalił z głównej montowanego na dachu kadłuba turbolasera, ledwie chybiając jeden z myśliwców, który aż zawirował próbując uniknąć trafienia i został osmalony na boku, przy skrzydle z działem laserowym. Zostało zupełnie stopione. Zarówno kanonierka jak i Furie nie marnowały rakiet, próbując namierzyć wroga i wywrzeć presję uzbrojeniem dodatkowym, niezbyt niszczycielskim aż do czasu, gdy tarcze zarejestrowały trafienie z działa laserowego a jeden z ciężkich bolterów odżył, szatkując skrzydło pod które podczepione były rakiety jednej Furii, powodując detonację i jego oderwanie. Pilot musiał wycofać maszynę z walki i modlić się o to by ratunek przybył nim straci kontrolę nad maszyną rzuconą w próżni w kierunku od eksplozji.
- Ha! Jak chcesz to potrafisz..... - Zakrzyknął Volcatius bardziej dla dodania otuchy pilotowi, a może i duchowi maszyny niż z faktycznej radości, sytuacja nie wyglądała zbyt różowo, chociaż teoretycznie wygrywali, jeden do zera. - I tak bym cię nie zabił... Nie miej mi za złe tej delikatnej groźby.... - Dodał jeszcze zerkając na siedzącego mu na kolanach rannego i odrzucając jego kamizelkę na podłogę, wykorzystując systemy sztucznej grawitacji niezbędne dla działań serwitora medycznego, który kończył operować nawigatora. Obserwując przebieg walki, kronikarz znów zwrócił się do pilota. - Nie wiem dokładne co się dzieje, otrzymaliśmy informację, że Legion Wilków Luny, wraz ze swym Primarchą odstąpił od wielkiej krucjaty... prawdopodobnie zamierzają zaatakować siły imperialne, nijak to jednak nie tłumaczy czemu po drodze zaatakowały nas Kosmiczne Wilki... być może to jeden pies... wilk ich jebał... - wyjaśnił w niezbyt przystający imperialnemu rycerzowi, reprezentantowi wszelkich cnót sposób. - Najwyraźniej przeciągnęli na swoją stronę część Floty i Gwardii.... sądzisz, że uda mi się zakłócić myśli astropatów tak by przekierować rakietę na ich własne myśliwce? - Zadając to pytanie od razu przystąpił do starania się wdrażania tego planu w życie.
- Za przeproszeniem, na wszystkich uświęconych Terry, wy jesteście psionikiem kronikarzu, wy mi powiedzcie! - nieco tylko podniósł głos, kryjąc znów zdumienie zasłyszaną informacją o Primarchu i Legionie. Volcatius wyczuł w jego umyśle wątły strach o to, że wiedząc tak wiele może okazać się koniecznym do usunięcia, jednak szybko lexmechanik skupił się pilotażu, obecnie oddalając się od wrogich jednostek, chociaż były zdecydowanie szybsze jako doskonałe przechwytywacze. Zaczął też z lekkim niedowierzaniem, co było dziwne w porównaniu z jego opanowaniem przed momentem, przyglądać się wykrywaczowi.
Volcatius zacisnął zęby i powieki, przez chwilę nic nie mówił starając się dotrzeć do umysłów astropatów i pomieszać w nich tak mocno jak to tylko możliwe, by statki ich towarzyszy wydawały mu się thunderbirdem, bądź znajdowały się gdzie indziej niż faktycznie co mogłoby doprowadzić do kolizji. Na piechura z karabinem by to podziałało, nigdy jednak nie mieszał w mózgach astropatów. Był pewien jednego, za wszystkie przeżyte dzisiejszego dnia eksperymenty psioniczne powinien dostać pochwałę...
Volcatius skupił się na umysłach psioników, mimo wielkiego zmęczenia. Ci jednak nie wydawali się w pełni świadomii... byli jakby... zniewoleni, usunięci ze swych umysłów, ujednoliceni dla korzyści ich panów z Duchem Maszyny myśliwców. Gdyby chciał, mógłby z łatwością naruszyć ich świadomość... jednak do tego nie wystarczyłyby jego zwykłe zdolności. Przemieszczali się. Na okręcie, przy wielu duszach, osobach, Osnowa była trwalsza, nie przemieszczała się wokół niego szybko, konsternująco, dezorientująco. Tutaj było kilka osób i wydawało mu się, że nie zdoła dostatecznie skupić umysłu.
Jednak Ahriman nauczył go rytuału, który czynił to za niego. Znał istotę, która sama nagnie Osnowę dla jego potrzeb. Tylko czy była to sytuacja, kiedy musiał z jej usług korzystać...
Volcatius pochylił głowę i zakrwawioną rękawicą potarł swoje rozbolałe czoło.
- Więc mówię wam Lexmechaniku, że nie mogę... bez rytuału, który może się okazać zbyt długi.... Na to, że zaprzestaną ataku, kiedy skontaktuje się z nimi nasz przyjaciel też nie mamy co liczyć... - Stwierdził gorzko, spoglądając w oczy trzymanego blisko swego torsu szturmowca. - Ale spróbuję czego innego.... rozpędź statek jak tylko się da... - Ostatnie słowa wypowiedział rozkazującym tonem. Odchylając głowę do tyłu wytężył całe swe siły by posłać pojedynczą myśl w stronę niedawno opuszczonego przez nich okrętu.
"Nie wiem czy jestem godzien by o to prosić, jednak zniszcz się Iskro Niebios. Wysadź generatory plazmowe i przykuj ich uwagę bo od nas nie odstąpią... zabierz ilu się da w swą ostatnią drogę, do piekła."
Volcatius wyczuwał słabnącego ducha kolosalnego okrętu. Był wypaczony, umierający, zdeformowany. Próbował usilnie wpłynąć na Ducha Maszyny, by automatyczne systemy zniszczyły okręt, jednak szybko zorientował się, że to niemożliwe.
Cały proces był niezwykły w swej naturze. W niemal magiczny sposób, poprzez wyuczone i opracowane przez uczonych zajmujących się zagadnieniem nadnaturalnych sił umysłu przed wiekami, a może tysiącleciami tak naprawdę kronikarz próbował poprzez wpływanie na materię uruchomić w dowolnym punkcie jeden z systemów prowadzących do reakcji łańcuchowej w reaktorach plazmowych zasilających silniki impulsowe okrętu. Był to niezwykły sposób zdominowanego religijnymi przekonaniami ludzkości na kontrolowany sposób samozniszczenia, tak jak i kontrola większości ludzkości. W erze zapomnienia, gdy tak wiele technologii utracono, "Duch Maszyny", bóstwo techniki, poprzez złożenie mu pokłonu i praktykowanie kultu, modlitw czy rytuałów będących niczym innym jak procedurami obsługi w zamierzchłej przeszłości... albo zaimplementowaną sztuczną inteligencją, mówić można było wszak nawet o Duchu Maszyny w przypadku systemów samonaprowadzania pocisków. Bogowi maszyny zaś, Omnissiahowi kult składały liczne technokratyczne kasty Imperium.
Teraz jednak Iskra Niebios była zbyt uszkodzona, by usłuchać ostatniego polecenia.
Iskra Niebios była umierająca i zepsuta, zainfekowana. Wydawała mu się równie odrażająca co Osnowa.
- Są zbyt szybcy! - warknął pilot, gdy kolejne trafienie spowodowało wybuch i deszcz iskier, które omiotły sekcję transportową, cudem omijając dziewczynkę. Thunderhawk był jeszcze cały, ale generator tarczy był już przeciążony, a obrót i próba nawiązania walki były ryzykowne.
- Nie wiem, co to za rytuał, ale cokolwiek jesteście w stanie zrobić! Ta maszyna nie wytrzyma dużo dłużej, mogę zupełnie skupić się na unikaniu ich, ale ich nie wyprzedzę! Spróbuję ich przygwoździć ogniem, ale wy musicie coś zrobić! - lexmechanik dezaktywował systemy namierzania i przygotował ręczny mechanizm odpalania rakiet.
- Skoro wielka krucjata przynosi tak wiele sukcesów przy użyciu takiego szmelcu jak ten niezdolny do zniszczenia czterech myśliwców okręt... to jest to najlepszy dowód na to iż nasz Pan jest w stanie czynić cuda... - Syknął Volcatius z wyraźną drwiną, złośliwością i zniecierpliwieniem po czym wstając zsunął ze swych kolan rannego gwardzistę na okręt. - Jak masz na imię żołnierzu? - Zapytał jeszcze zanim opuścił swe dotychczasowe stanowisko.
- Zupełnie... zupełnie jakbyś... jakby potrzebna ci była ta... wie... dza... heretyku... - wysapał przez całą swą zebraną nienawiść za wymordowanie jego oddziału szturmowiec, mimo że był bezbronny. Volcatius wyczuwał w jego umyśle tę emocję, a także strach, ale przede wszystkim nieufność własnym zmysłom - szturmowiec sądził, że odbierany przez niego obraz rzeczywistości i zachowanie i słowa Volcatiusa to tylko pozory, albo wpływ psioniki...
Uwagę kronikarza zwróciło jednak co innego.
Nie mógł nijak w obecnym stanie, przez rany i zmęczenie oraz warunki ucieczki skupić się na czymś takim jak wpłynięcie na umysły jego przeciwników... Walka z psionikami w tym stanie byłaby niemal niemożliwa, zwłaszcza dwoma. Musiałby zrobić coś, co nie wpływałoby bezpośrednia na nich... ale może na ich zdolność obserwacji.
Na przykład mógł ukryć odbicia dusz w Osnowie obecnych na kanonierce.
Zdecydował i miał już zacząć się koncentrować, pomyślał jednak co ze szturmowcem. Przez chwilę wychwytywał powierzchowne myśli z trudem oddychającego człowieka. Wiedział, że ten nie miałby nic przeciwko samobójczemu sabotażowi, jednak będąc w obecności psionika, kronikarza choć nie mógł o tym już wiedzieć, nie zrobiłby nic sądząc, że jest obserwowany. Całkiem słusznie z resztą.
Volatius nawet nie unieruchomił go, nie było potrzeby. Zajął miejsce na jednym z siedzisk przeznaczonych dla Astartes i zabezpieczył się uprzężą. Na wszelki wypadek, w momencie gdy wnętrze zatrzęsło się od kolejnego trafienia, rzucił okiem czy dziecko jest należycie zabezpieczone.
Potem oddzielił swój umysł od ciała by pokierować otaczającą go Pustkę, materię nie świata rzeczywistego jak dotychczas a samej Osnowy, by Immaterium przesłoniło zmysły wrogich psioników, rozświetlonych niczym latarnie w nieopisanej przestrzeni, postrzeganych jak światło, promienie gwiazdy, które się czuje na skórze a nie postrzega. On miał jedynie zakryć swój własny blask i wątłe ogniki towarzyszących mu uciekinierów.
Nadeszła ciemność, gdy jego umysł zmagał się z odmienioną, ciemniejszą Osnową.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszyscy - informacje o świecie.
O Duchu Maszyny:
Osnowa
Niezwykła postać, niewątpliwie w pancerzu energetycznym, który otaczały wyładowania elektryzujące całe otoczenie podchodziła miarowymi krokami pozostawiając dudniący odgłos o posadzkę. Volcatius rozejrzał się wkoło, okręt dogorywał, był ciemny i pełen ciał, posadzka stałą się sadzawką krwi sięgającym do kostek nadludzkim Astartes. Chciał się podnieść, ale potężny ból głowy przezwyciężył go, zdołał tylko usiąść opierając się niepewnie na ręce, w całym ciele czuł wszechogarniające znużenie. Nie wiedział, kim jest postać będąca już tylko kilka kroków od niego, ale instynktownie na samo spojrzenie chciał sięgnąć po swój Khopesh, nie wiedzieć jak i skąd oddalony od niego, po drugiej stronie mostka... wbity pionowo od góry w pierś leżącego na boku kapelana, już nieżywego. Oba serca musiały zostać przebite, zagasłe oczodoły hełmu-czaszki wiercące kronikarza pełnym wyrzutu wzrokiem.
Przerażająca postać, z dłoni której jaśniało błękitnawe światło rozjaśniając wszechobecny w martwym pomieszczeniu mrok i rzucając poświatę na czerwone pancerze jego braci i białe szaty sług stanęła nad Volcatiusem.
Nareszcie odnalazłeś swój czas... Albo raczej mój czas odnalazł Ciebie.
Opancerzony sięgnął ręką ku Volcatiusowi, by pomóc mu wstać.
Twoja ofiara została przyjęta, zniszczenie którego dokonałeś godne Twego dziedzictwa. Obejmij je i zanurz się w nim, bo każda potęga wymaga poświęceń.
Kronikarz bardzo chciał zareagować, ale znieruchomiał, nie mogąc się cofnąć zasłyszawszy w głowie głos przypominający mu wiatry świszczące między kolumnami świątyń i piramid Prospero.
Postać nachyliła się nad kronikarzem, wiercąc go spojrzeniem niczym kapelan.
Nie ma innej drogi poza zagładą. Ale to my zostaliśmy zdradzeni. Ty zostałeś, tak jak ja... mój bracie...
Kronikarz miał ochotę krzyczeć, ale poczuł niezwykłą suchość w gardle i na całym ciele, niczym odwodniona roślina w okresie suszy, wszystkie mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa a zmęczenie zaczęło ustępować odrętwieniu i braku czucia. Czuł, jakby w ustach miał piach pustyni rodzimej planety, proch, popiół...
Wszystko jest pyłem.
Kronikarz obudził się z krzykiem akurat by spostrzec Shyvrydę zabezpieczonego w uprzęży dla pasażerów obok dziecka, wciąż nieprzytomnego z kikutem na wysokości łokcia. Serwitor rozpłaszczony został na tylnej klapie pojazdu, wiele metrów od niego, poruszając niemrawo kończynami niezdolny do racjonalnej analizy takiej sytuacji. Szturmowiec spoczywał niedaleko, na suficie z okrwawioną głową i barkiem mimo munduru. Dopiero teraz Marine zdał sobie sprawę z potężnych przeciążeń, jakie z trudem znosiło nawet jego ciało.
Byli w atmosferze. I spadali.
Lexmechanic, który nie zorientował się że Volcatius odzyskał przytomność nie komentował sytuacji, nie tylko przez brak obserwatorów ale też przez implantowe reduktory strachu działające w jego mózgu. Z analityczną pewnością siebie maszyny próbował ustabilizować niekontrolowany ruch wirowy kanonierki. W jego myślach krzyczało przekonanie o nieuchronnej śmierci jeżeli nie zabezpieczy się w przedziale pasażerskim. I o równie nieuchronnej jeżeli nikt nie będzie kontrolował Thunderhawka.
Jeszcze rzut oka kronikarza na wysokościomierz akurat by zarejerstrować fakt, iż nigdy nie pokonał kilometra tak szybko w tak niewielkim wehikule. Towarzyszący temu świst powietrza i temperatura wewnątrz były co njamniej niepokojące.
W chwili uderzenia ego wizjery znowu zawiodły, jednak dopiero po chwili gdy odzyskał wzrok zorientował się, że wizjery mimo materiału użytego do konstrukcji zostały strzaskane przez masę hełmu, cały jego pancerz wywarł niezwykłą presję na jego ciele choć niewątpliwie uratował go przed obrażeniami. Przez otwory w hełmie ujrzał, że przedział pilota zostął niemal w pełni zmiażdzony, przez fragmenty adamantu wydzierały rozkruszone skały, wszędzie unosił się pył. Silniki musiały zostać odrzucone, więc Thunderhawk nie eksplodował. Volcatius szybko skoncentrował się na ich sytuacji. Jeden rzut oka przez rozdartą tylną klapę pokazywał, że zarówno serwitor jak i szturmowiec nie mieli szans przeżyć i wyjaśniało to ich nieobecność, jeżeli nie liczyć szerokiej na półtora metra smugi krwi aż od stołu operacyjnego. a zewnątrz powietrze, a może raczej chmury posiadały ciemnoszarą barwę zaś dookoła znajdowały się skaliste szczyty, wulkany sądząc po dymie unoszącym się ze szczytów... i nie tylko. Spowite czerwonawą poświatą, niewątpliwie jakichś wielkich jezior magmowych w okolicy.
Dziecko i nawigator byli nieprzytomni, unieruchomieni po drugiej stronie, niemal niewidoczni dla kronikarza przez pył. Bez ochrony takiej jak jego długo nie przeżyją w gorącym środowisku, które pełne było kwasowych substancji oraz groźnych dla człowieka pierwiastków.
Nie było to do końca to, na co Volcatius liczył, ale żył i pościg został zaniechany.
Brat Calvin
Calvin został obudzony przez Eldara szturchającego go w ramię, przysiągłby że obcy robił to jakby z odrazą, zanim jednak zdołał zapytać o co chodzi, jego wzrok spoczął na szybie kokpitu Arvusa, przez który zobaczył sporych rozmiarów meteor... przynajmniej w pełni płonący obiekt, który z dużą prędkością pod kątem spadł i zarył w zbocze wulkanu jakieś sześćset met®ów przed nimi, tworząc co najmniej trzydziestometrowe zagłębienie i częściowo kontrolowanym ruchem zatrzymując się na zboczu przed kilkukilometrowym wąwozem, wbijając się w drugi, połączony z tymże wulkan.
- Przybyli. - powiedział tylko Xeno.
Powyższym dwóm graczom zsynchronizowano czas akcji.
Simon Albriecht & Marcus Gladius
I w ten oto sposób znaleźliście się w obskurnym pokoju, odsłuchawszy krótkie, pesymistyczne nagranie wątpliwej wiarygodności i moralności współpracownika Faulke'a, w niejasny i nielegalny sposób ułaskawionego przez arbitra. Kilka rzeczy jest pewnych: ktoś już was szuka i możecie tylko domyślać się motywów, zaś "katastrofa" z dzielnicy manufaktur została przewidziana, ale nawet Gerrard nie zdołał jej zapobiec. Inni Arbites zaś przeszkadzali mu w tym. Nic też nie wiadomo o jego wspólniku. Jedyne z czym zostaliście to zlepione karty, które kapitan szybkim ruchem rozgiął by odczytać miejsce.
Klub Nagość, 3.00 lokalnego czasu, granice Podkopcza. Podmiasto, część administracyjna. Mój pomocnik Cię rozpozna.
Posiadali adres, domyślać się mogli z nagrania dla kogo. W tym skorumpowanym Kopcu bez przeszkód pod dzielnicą administracyjną z pałacem gubernatorskim wyrsoło ponad Podkopczem Podmiasto, dzielnica większych, podziemnych eleganckich barów, nielegalnych sklepów, nocnych klubów a nieraz rezydencji. Marcus słyszał o tym miejscu, ponoć powstało siedemset lat temu, najpierw porzucone gdy liczni wówczas na planecie Mechanicus mieli śmiały plan w niewielkiej wówczas kolonii manufaktorum do produkcji segmentów jednostek międzygwiezdnych i może powiększać je, by uzyskać świat kuźnię w Segmentum Obscuras, tuż za wrotami Cadiańskimi. Plany jednak spełzły na niczym gdy floty zmierzające na pomoc planecie przy jedynym bezpiecznym ujście z Oka Grozy, obszaru w którym Immaterium przeplata się ze światem materialnym, domeny zdrajców i renegatów oraz o wiele gorszych, nieludzkich istot, jedna po drugiej dosłownie grabiły Bevronis dla uzupełnień paliwa i amunicji, zaś naprawy wycofujących się jednostek pochłaniały naprawy.
I tak blisko pół kilometra pod powierzchnią istniała wielka hala, licząca dwa kilometry wysokości, przypominająca okąrg o średnicy dwudziestu pięciu kilometrów, miasto w mieście, którego monumentalne kolumny z windami mieszącymi dziesiątki osób stały się najsilniej patrolowanymi przez Arbites punktami w mieście. Do samego Podmiasta też się spuszczali, jednak tylko ci którzy mieli układy z lokalnymi kryminalistami. To niebezpieczne miejsce, nawet dla stałych bywalców pdoejrzanych zakątków.
Ale jeżeli prominentny urzędnik, szlachcic, kupiec, bogacz, kapłan, oficer chciał zejść zakupić lub sprzedać broń na boku, zamówić nielegalne rękodzieło, zdobyć narkotyki, zamienić kilka słów z przemytnikami, kupić infomrację, iść do burdelu, załatwić narkotyki lub po prostu spędzić przyjemne chwile w miejscach o nie do końca legalnym asortymencie, wliczając w to niewolników czy nawet mutanty do badań, przywiezione z Podkopcza, było to idealne miejsce.
"Nagość" zaś była znana daleko poza Podmiastem...
Przydałby im się plan Podmiasta, przewodnik, może kilka informacji o klubie i kilku innych miejscach, może broń. Musieli się dobrze przygotować, bo o ile w Podmieście ludzie według plotek nie ginęli na ulicach, na silnie zabudowanym obszarze było wiele niebezpiecznych miejsc.
Beka Ryder
Wreszcie dotarła na planetę, choć ta nie wyglądała szczególnie zachęcająco. Była dosyć niewielka i, nie licząc dwóch zdecydowanie rozległych kół podbiegunowych, skutych setkami kilometrów lodu, większą jej część pokrywały albo dżungle, albo skaliste, wulkaniczne szczyty, w większości aktywne. Planeta musiała być bogata w różne minerały, zwłaszcza chemiczne, biorąc pod uwagę przezroczyste morza kwasów i innych substancji tam, gdzie ląd znajdował się dosyć nisko.
Aż strach myśleć, co w takich warunkach żyje i rośnie w tej dżungli.
Po spokojnym zniżeniu pułapu do rozsądnych trzech kilometrów zaczęła, zgodnie z podanymi jej przez obcego danymi namierzać odpowiednie miejsce. Jej okręt nie był desygnowany do lotów atmosferycznych, i choć zazwyczaj nie było z tym problemów, skład atmosfery planety oznaczał, że przemytniczka nie chce tu spędzić więcej niż pięć, sześć godzin.
Lecąc nad łańcuchem wulkanów zbliżała się do granicy obszaru, który kolonia więzienna miała kontrolować na niskich pułapach. Chciała już zboczyć, dostrzegając za łańcuchem istną sieć jezior magmy i kwasowych substancji, co było niezwykłym widokiem, chciała jednak zawrócić by znaleźć inne miejsce. Z tej wysokości dostrzegała już rdzawy punkcik na granicy jednego z wzniesień i jezior.
- Możesz wysadzić mnie tutaj. - odparł niespodziewanie Eldar, który bezgłośnie wszedł do kabiny. Beka nie była zaskoczona zachowaniem istoty, o czymś takim mniej więcej mówiły obiegowe wieści tych, którzy twierdzili że widzieli Eldarów. Ciekawe, co Vanis mógłby o tym powiedzieć.
Zniżyła lot obok jednego ze szczytów, z którego nie unosiły się substancje. Nachylenie było dosyć łagodne, zatem obcy nie powinien mieć problemów z pieszym pokonaniem terenu. Zanim wylądowała, podleciała bliżej dziwnej groty wskazanej długim palcem grabiastej dłoni. Najpewniej eldar zamierzał wykorzystać tunele wydrążone dawniej przez przecieki magmy na powierzchnię.
- Będę najpóźniej za trzy godziny. - powiedział, mimo że od celu dzieliło go jakieś dziesięć kilometrów.
- W razie kłopotów skontaktuję się z Tobą. - odparł i ruszył do wyjścia. Zanim Beka zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, ten już zniknął, zostawiwszy tylko komunikator w swojej kajucie. Zapewne tak zamierzał utrzymać łączność. Z kabiny widziała jeszcze tylko, jak obcy teraz już nie w masce a w dziwnym hełmie rusza chyżo do groty i znika w niej.
Wyglądało na to, że ma kilka godzin do dyspozycji.
Staram się! - rzucił lexmechanik w odpowiedzi na nie do końca artykułowane przez wstrzaśnięcie maszyny zdanie kronikarza w stylu "Co my tu jeszcze robimy na litość boską!", obsługując panel główny i ster maszyny, wespół z bezpośrednio sprzężonym z nią serwitorem. Thunderhawk nabrał prędkości i wystrzelił z pokładu startowego, chybotliwym lotem unikając trafienia przez drugą rakietę wystrzeloną z czekającego już myśliwca wroga, który dokonał szybkiego zwrotu i ruszył w pościg, z nim przynajmniej trzy inne.
- W pewnym momencie wszyscy w hangarze jak stali tak padli martwi i Imperator mi świadkiem, nie chciałem zwracać na siebie uwagi wroga dysponującego takimi możliwościami! Co się dzieje, bracie Kronikarzu? - zapytał jeszcze, aktywując niewielki generator tarczy kanonierki. Była to najmniejsza jednostka posiadająca własne osłony i chyba tylko to mogło ich w tej chwili uratować.
- Ty mi lepiej powiedz jak się ukryłeś nie przed nimi... lecz przed moimi zmysłami... nie wykryłem cię gdy szukałem rozbitków... - Wymruczał Volcatius prostując się na swoim siedzeniu. - Później wszystko wyjaśnimy, mamy jeńca, a Shivirida jest ranny... odczekaj kilka sekund, zmniejsz ciąg i obróć się lotem ślizgowym w ich stronę. Użyj dział laserowych, rakiet hellstrike i przeoraj ich turbo-laserem. Żadne ścierwo nie będzie ścigać mojego statku... później na powrót obierz kurs na siódmą planetę... - Odetchnął z ulgą i odchylił głowę do tyłu. Wpatrując się w sufit, zaczął się zastanawiać nad przyczyną takiej zaciekłości ich przeciwnika.
- Żadnym lotem ślizgowym, mamy pełne wyposażenie silników manewrowych i jesteśmy już w próżni... - wymamrotał lexmechanik skupiając się na wyminięciu dwóch Furii. Dwa o wiele większe, nieznane mu ciężkie myśliwce dokonały natychmiastowego zwrotu i rozpoczęły namierzanie, podczas gdy wszystkie cztery ciężkie boltery Thunderhawka obróciły się w łożyskach, nie mając wprawdzie prostej linii ostrzału w stronę wroga, jednak pilot wprowadził kanonierkę w lot po łuku opuszczając nos maszyny coraz bardziej, przez co bronie puszczały serię za serią w stronę maszyn wroga pod kadłubem kanonierki. Przy takiej liczbie strzałów nawet domyślnie stosowane jako przeciwpiechotne, ciężkie boltery mogły poważnie zagrozić myśliwcom.
Wtenczas serwitor medyczny już operował Shyvridę.
- Jeżeli jesteście w stanie zrobić cokolwiek, będę wdzięczny. Ten tam w skorupie to wnioskuję, że wróg. - pilot nie odrywał wzroku od wyświetlacza sonaru pozycyjnego - i może wie, na jakich systemach wykrywania bazują ich celowniki. Gdybym wiedział, moglibyśmy chociaż częściowo osłonić kanon... - w tym momencie jedna z rakiet przeciwnika trafiła nisko spód kanonierki, przy nosie. Thunderhawk był niezwykle wytrzymałą maszyną i konstrukcja nie była silnie uszkodzona, ale nieprzypadkowo pocisk wycelowany był w sekcję pilotów.
Lewa strona kokpitu odgięła się na metr w prawo i wszystkie ekrany taktyczne na niej eksplodowały, rozpylając po pokładzie setki iskier. Serwitor pomocniczy zginął na miejscu, a celowanie przejał Duch Maszyny pojazdu.
- Strzelaj dalej..... - Odparł Volcatius doceniając umiejętności pilota i prawą dłonią podpierając się na podłokietniku swojego fotela. Wstając obrzucił jeszcze spojrzeniem martwego serwitora i ruszył do części medycznej, znalazł się tam w mgnieniu oka pomimo ciężkiego zmęczenia. Następnie pochwycił leżącego na stole jeńca za gardło i podniósł go, by przytrzymać jego ciało nad ziemią, niezbyt delikatnie, lecz na tyle by nie złamać mu karku. Wraz z mężczyzną, udał się w drogę powrotną do kokpitu w którym zasiadał Lexmechanik. - Słyszałeś pytanie? Jak nas namierzają? - Głos Volcatiusa był spokojny jak na głos kogoś, kto w mało delikatny sposób obchodzi się z rannym. Chwilę później usiadł na swym poprzednim miejscu, sadzając sobie opancerzonego jeńca na olbrzymich kolanach i odpinając zapięcia jego kamizelki kuloodpornej, czy może raczej całego napierśnika pancerza skorupowego, który od tak dawna sprawiała mu ból. - Jeśli nie odpowiesz będe ci wyrywał palce jeden po drugim, jeśli i to nie podziała, wydobędę informację z twojego mózgu, wiesz, że potrafię, tak samo jak sprawić by eksplodował jeśli okaże się nieprzydatny lub nieskory do współpracy... - Kończąc przemowę spojrzał na uszkodzoną część kokpitu, skoro Lex Mechanik nie panikował, znaczyło to, że nic poważniejszego się nie stało. Albo może po prostu zmiany i implanty w jego mózgu nie pozwalały mu strachu doznawać.
Jego zmysły i umysł z fascynacją odbierały ślady manifestacji ducha Thunderhawka. Myśli tej maszyny były tak różne od myśli istot żywych, a jednak współpracowali ramię w ramię. Wsłuchiwał się w niedosłyszalny dla uszu śpiew silników, i w oddech jeńca, który teoretycznie mógł przerodzić się w jakieś słowa.
- Namierzyliśmy... namierzyliśmy was... normalnie... sygnałem astropatów... Furie mają na pokładach astropatów... - wystękał żołnierz, jakkolwiek niechętny swojemu niedoszłemu oprawcy, wiedzący że opór nie ma sensu. Wiedział, że jest w niewoli potężnego psionika i nie zamierzał oponować. Volcatius natomiast aż oniemiał. Nigdy nie słyszał o tym, aby rzadcy i niezwykle cenni astropaci byli na pokładach myśliwców, nawet takich, sześćdziesięciometrowych... nie słyszał też aby byli w stanie służyć za system namierzania sprzężony z duchem maszyny. Nie słyszał nawet o takich myśliwcach.
Dziwiło go że, jak na jednego z genetycznych synów Imperatora, jego woli pośród gwiazd, niepowstrzymanego boga wojny, niewiele wiedział o swoich wrogach.
Lexmechanik nie dał po sobie znaku konsternacji, choć Volcatius dostrzegł szok w jego umyśle. Szybko jednak pilot sarkastycznie skomentował:
- No to ja nic nie poradzę, jeżeli nas zestrzelą nie moja odpowiedzialność.
Thunderhawk obrócił się w stronę myśliwców i wypalił z głównej montowanego na dachu kadłuba turbolasera, ledwie chybiając jeden z myśliwców, który aż zawirował próbując uniknąć trafienia i został osmalony na boku, przy skrzydle z działem laserowym. Zostało zupełnie stopione. Zarówno kanonierka jak i Furie nie marnowały rakiet, próbując namierzyć wroga i wywrzeć presję uzbrojeniem dodatkowym, niezbyt niszczycielskim aż do czasu, gdy tarcze zarejestrowały trafienie z działa laserowego a jeden z ciężkich bolterów odżył, szatkując skrzydło pod które podczepione były rakiety jednej Furii, powodując detonację i jego oderwanie. Pilot musiał wycofać maszynę z walki i modlić się o to by ratunek przybył nim straci kontrolę nad maszyną rzuconą w próżni w kierunku od eksplozji.
- Ha! Jak chcesz to potrafisz..... - Zakrzyknął Volcatius bardziej dla dodania otuchy pilotowi, a może i duchowi maszyny niż z faktycznej radości, sytuacja nie wyglądała zbyt różowo, chociaż teoretycznie wygrywali, jeden do zera. - I tak bym cię nie zabił... Nie miej mi za złe tej delikatnej groźby.... - Dodał jeszcze zerkając na siedzącego mu na kolanach rannego i odrzucając jego kamizelkę na podłogę, wykorzystując systemy sztucznej grawitacji niezbędne dla działań serwitora medycznego, który kończył operować nawigatora. Obserwując przebieg walki, kronikarz znów zwrócił się do pilota. - Nie wiem dokładne co się dzieje, otrzymaliśmy informację, że Legion Wilków Luny, wraz ze swym Primarchą odstąpił od wielkiej krucjaty... prawdopodobnie zamierzają zaatakować siły imperialne, nijak to jednak nie tłumaczy czemu po drodze zaatakowały nas Kosmiczne Wilki... być może to jeden pies... wilk ich jebał... - wyjaśnił w niezbyt przystający imperialnemu rycerzowi, reprezentantowi wszelkich cnót sposób. - Najwyraźniej przeciągnęli na swoją stronę część Floty i Gwardii.... sądzisz, że uda mi się zakłócić myśli astropatów tak by przekierować rakietę na ich własne myśliwce? - Zadając to pytanie od razu przystąpił do starania się wdrażania tego planu w życie.
- Za przeproszeniem, na wszystkich uświęconych Terry, wy jesteście psionikiem kronikarzu, wy mi powiedzcie! - nieco tylko podniósł głos, kryjąc znów zdumienie zasłyszaną informacją o Primarchu i Legionie. Volcatius wyczuł w jego umyśle wątły strach o to, że wiedząc tak wiele może okazać się koniecznym do usunięcia, jednak szybko lexmechanik skupił się pilotażu, obecnie oddalając się od wrogich jednostek, chociaż były zdecydowanie szybsze jako doskonałe przechwytywacze. Zaczął też z lekkim niedowierzaniem, co było dziwne w porównaniu z jego opanowaniem przed momentem, przyglądać się wykrywaczowi.
Volcatius zacisnął zęby i powieki, przez chwilę nic nie mówił starając się dotrzeć do umysłów astropatów i pomieszać w nich tak mocno jak to tylko możliwe, by statki ich towarzyszy wydawały mu się thunderbirdem, bądź znajdowały się gdzie indziej niż faktycznie co mogłoby doprowadzić do kolizji. Na piechura z karabinem by to podziałało, nigdy jednak nie mieszał w mózgach astropatów. Był pewien jednego, za wszystkie przeżyte dzisiejszego dnia eksperymenty psioniczne powinien dostać pochwałę...
Volcatius skupił się na umysłach psioników, mimo wielkiego zmęczenia. Ci jednak nie wydawali się w pełni świadomii... byli jakby... zniewoleni, usunięci ze swych umysłów, ujednoliceni dla korzyści ich panów z Duchem Maszyny myśliwców. Gdyby chciał, mógłby z łatwością naruszyć ich świadomość... jednak do tego nie wystarczyłyby jego zwykłe zdolności. Przemieszczali się. Na okręcie, przy wielu duszach, osobach, Osnowa była trwalsza, nie przemieszczała się wokół niego szybko, konsternująco, dezorientująco. Tutaj było kilka osób i wydawało mu się, że nie zdoła dostatecznie skupić umysłu.
Jednak Ahriman nauczył go rytuału, który czynił to za niego. Znał istotę, która sama nagnie Osnowę dla jego potrzeb. Tylko czy była to sytuacja, kiedy musiał z jej usług korzystać...
Volcatius pochylił głowę i zakrwawioną rękawicą potarł swoje rozbolałe czoło.
- Więc mówię wam Lexmechaniku, że nie mogę... bez rytuału, który może się okazać zbyt długi.... Na to, że zaprzestaną ataku, kiedy skontaktuje się z nimi nasz przyjaciel też nie mamy co liczyć... - Stwierdził gorzko, spoglądając w oczy trzymanego blisko swego torsu szturmowca. - Ale spróbuję czego innego.... rozpędź statek jak tylko się da... - Ostatnie słowa wypowiedział rozkazującym tonem. Odchylając głowę do tyłu wytężył całe swe siły by posłać pojedynczą myśl w stronę niedawno opuszczonego przez nich okrętu.
"Nie wiem czy jestem godzien by o to prosić, jednak zniszcz się Iskro Niebios. Wysadź generatory plazmowe i przykuj ich uwagę bo od nas nie odstąpią... zabierz ilu się da w swą ostatnią drogę, do piekła."
Volcatius wyczuwał słabnącego ducha kolosalnego okrętu. Był wypaczony, umierający, zdeformowany. Próbował usilnie wpłynąć na Ducha Maszyny, by automatyczne systemy zniszczyły okręt, jednak szybko zorientował się, że to niemożliwe.
Cały proces był niezwykły w swej naturze. W niemal magiczny sposób, poprzez wyuczone i opracowane przez uczonych zajmujących się zagadnieniem nadnaturalnych sił umysłu przed wiekami, a może tysiącleciami tak naprawdę kronikarz próbował poprzez wpływanie na materię uruchomić w dowolnym punkcie jeden z systemów prowadzących do reakcji łańcuchowej w reaktorach plazmowych zasilających silniki impulsowe okrętu. Był to niezwykły sposób zdominowanego religijnymi przekonaniami ludzkości na kontrolowany sposób samozniszczenia, tak jak i kontrola większości ludzkości. W erze zapomnienia, gdy tak wiele technologii utracono, "Duch Maszyny", bóstwo techniki, poprzez złożenie mu pokłonu i praktykowanie kultu, modlitw czy rytuałów będących niczym innym jak procedurami obsługi w zamierzchłej przeszłości... albo zaimplementowaną sztuczną inteligencją, mówić można było wszak nawet o Duchu Maszyny w przypadku systemów samonaprowadzania pocisków. Bogowi maszyny zaś, Omnissiahowi kult składały liczne technokratyczne kasty Imperium.
Teraz jednak Iskra Niebios była zbyt uszkodzona, by usłuchać ostatniego polecenia.
Iskra Niebios była umierająca i zepsuta, zainfekowana. Wydawała mu się równie odrażająca co Osnowa.
- Są zbyt szybcy! - warknął pilot, gdy kolejne trafienie spowodowało wybuch i deszcz iskier, które omiotły sekcję transportową, cudem omijając dziewczynkę. Thunderhawk był jeszcze cały, ale generator tarczy był już przeciążony, a obrót i próba nawiązania walki były ryzykowne.
- Nie wiem, co to za rytuał, ale cokolwiek jesteście w stanie zrobić! Ta maszyna nie wytrzyma dużo dłużej, mogę zupełnie skupić się na unikaniu ich, ale ich nie wyprzedzę! Spróbuję ich przygwoździć ogniem, ale wy musicie coś zrobić! - lexmechanik dezaktywował systemy namierzania i przygotował ręczny mechanizm odpalania rakiet.
- Skoro wielka krucjata przynosi tak wiele sukcesów przy użyciu takiego szmelcu jak ten niezdolny do zniszczenia czterech myśliwców okręt... to jest to najlepszy dowód na to iż nasz Pan jest w stanie czynić cuda... - Syknął Volcatius z wyraźną drwiną, złośliwością i zniecierpliwieniem po czym wstając zsunął ze swych kolan rannego gwardzistę na okręt. - Jak masz na imię żołnierzu? - Zapytał jeszcze zanim opuścił swe dotychczasowe stanowisko.
- Zupełnie... zupełnie jakbyś... jakby potrzebna ci była ta... wie... dza... heretyku... - wysapał przez całą swą zebraną nienawiść za wymordowanie jego oddziału szturmowiec, mimo że był bezbronny. Volcatius wyczuwał w jego umyśle tę emocję, a także strach, ale przede wszystkim nieufność własnym zmysłom - szturmowiec sądził, że odbierany przez niego obraz rzeczywistości i zachowanie i słowa Volcatiusa to tylko pozory, albo wpływ psioniki...
Uwagę kronikarza zwróciło jednak co innego.
Nie mógł nijak w obecnym stanie, przez rany i zmęczenie oraz warunki ucieczki skupić się na czymś takim jak wpłynięcie na umysły jego przeciwników... Walka z psionikami w tym stanie byłaby niemal niemożliwa, zwłaszcza dwoma. Musiałby zrobić coś, co nie wpływałoby bezpośrednia na nich... ale może na ich zdolność obserwacji.
Na przykład mógł ukryć odbicia dusz w Osnowie obecnych na kanonierce.
Zdecydował i miał już zacząć się koncentrować, pomyślał jednak co ze szturmowcem. Przez chwilę wychwytywał powierzchowne myśli z trudem oddychającego człowieka. Wiedział, że ten nie miałby nic przeciwko samobójczemu sabotażowi, jednak będąc w obecności psionika, kronikarza choć nie mógł o tym już wiedzieć, nie zrobiłby nic sądząc, że jest obserwowany. Całkiem słusznie z resztą.
Volatius nawet nie unieruchomił go, nie było potrzeby. Zajął miejsce na jednym z siedzisk przeznaczonych dla Astartes i zabezpieczył się uprzężą. Na wszelki wypadek, w momencie gdy wnętrze zatrzęsło się od kolejnego trafienia, rzucił okiem czy dziecko jest należycie zabezpieczone.
Potem oddzielił swój umysł od ciała by pokierować otaczającą go Pustkę, materię nie świata rzeczywistego jak dotychczas a samej Osnowy, by Immaterium przesłoniło zmysły wrogich psioników, rozświetlonych niczym latarnie w nieopisanej przestrzeni, postrzeganych jak światło, promienie gwiazdy, które się czuje na skórze a nie postrzega. On miał jedynie zakryć swój własny blask i wątłe ogniki towarzyszących mu uciekinierów.
Nadeszła ciemność, gdy jego umysł zmagał się z odmienioną, ciemniejszą Osnową.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszyscy - informacje o świecie.
O Duchu Maszyny:
---Cały proces był niezwykły w swej naturze. W niemal magiczny sposób, poprzez wyuczone i opracowane przez uczonych zajmujących się zagadnieniem nadnaturalnych sił umysłu przed wiekami, a może tysiącleciami tak naprawdę kronikarz próbował poprzez wpływanie na materię uruchomić w dowolnym punkcie jeden z systemów prowadzących do reakcji łańcuchowej w reaktorach plazmowych zasilających silniki impulsowe okrętu. Był to niezwykły sposób zdominowanego religijnymi przekonaniami ludzkości na kontrolowany sposób samozniszczenia, tak jak i kontrola większości ludzkości. W erze zapomnienia, gdy tak wiele technologii utracono, "Duch Maszyny", bóstwo techniki, poprzez złożenie mu pokłonu i praktykowanie kultu, modlitw czy rytuałów będących niczym innym jak procedurami obsługi w zamierzchłej przeszłości... albo zaimplementowaną sztuczną inteligencją, mówić można było wszak nawet o Duchu Maszyny w przypadku systemów samonaprowadzania pocisków. Bogowi maszyny zaś, Omnissiahowi kult składały liczne technokratyczne kasty Imperium.
Jakkolwiek niewyobrażalnie przepastne, z populacją niezliczonych setek miliardów, Imperium jest kruchą i wątłą cywilizacją gdy porównać je z niezmierzonym ogromem galaktyki. Miliony imperialnych światów są rzadko porozrzucane w próżni, oddzielone dziesiątkami, jeżeli nie setkami lat świetlnych. To kraina, której fundamenty stanowi nie polityczna jedność, ale powszechna wiara w Imperatora i zapotrzebowania militarne.Niemal czterysta wieków upłynęło od kiedy Człowiek po raz pierwszy skierował swe kroki w stronę kosmosu. Galaktyczne cywilizacje powstawały i upadały w tym czasie i przez ostatnie dziesięć tysięcy lat ludzkość żyje w Wieku Imperium. Jest to okres religijnych dogmatów i przesądów, miejsce gdzie ludzie pokładają wiarę w ducha i ciało bardziej aniżeli w cuda technologii. To jest czas Dobroczynnego Imperatora Ludzkości, nieumarłego władcy Imperium; teraz już nie więcej łupiny utrzymywanej przy życiu przez tajemne motory Złotego Tronu. Choć jego ciało jest pozbawione życia, wola Imperatora wciąż trwa, prowadząc Ludzkość wzdłuż jej wypełnionej męką ścieżki, chroniąc jego ludzi przed groźbami duchowego zepsucia i demonicznej anihilacji.
Osnowa
VolcatiusAby zrozumieć zagrożenia czterdziestego pierwszego millenium, koniecznie trzeba zrozumieć wpierw naturę Osnowy, znanej także jako Immaterium albo Przestrzeń Osnowy. Osnowa istnieje jako oddzielny wymiar, równolegle z fizycznym światem śmiertelników. Jest to miejsce czystej emocjonalnej i psionicznej energii, pozbawione formy i powiązania z czasem. Choć jest to niezależny wymiar egzystencji, Osnowa połączona jest ze światem materialnym. To wiecznie poruszająca się masa siły kształtowana przez myśli i uczucia, dążenia i lęki, a odzwierciedlana przez koszmary i sny żywych istot.
Jako że do Osnowy nie można odnosić konwencjonalnych terminów czasu i przestrzeni, okręty mogą przemieszczać się prądami Immaterium by podróżować poprzez galaktykę z prędkością wielokrotnie przekraczającą prędkość światła. W ten sposób Człowiek rozprzestrzenił się pomiędzy gwiazdami i dotarł do milionów światów obecnie wchodzących w skład Imperium. Jednakże Osnowa jest także skarbnicą mocy umysłu i śmiertelnicy z darem - psionicy - mogą używać tej energii do manifestowania wielu rodzajów niezwykłych i egzotycznych zdolności i wywoływania szczególnych zdarzeń.
Bez Osnowy nie byłoby Imperium, ale jest to także dom największej groźby dla ciągłości przetrwania Ludzkości. Osnowa jest domem wielkich Potęg Chaosu, nieziemskich jestestw zupełnie różnych od jakichkolwiek śmiertelnych istot. Bogowie Chaosu mnożą nieskończone legiony Demonów, psychicznych manifestacji gniewu i pożądania, zepsucia i zmiany. Demony żerują na nadziejach i lękach śmiertelników, pożywiają się koszmarami i ambicjami, czasem przedzierając się przez pustkę by dokonać inwazji na jakieś planety egzystujące w materialnym świecie. Bogowie Chaosu kuszą śmiertelników bezpośrednio, oferując potęgę za służbę. Wielu najgorszych wrogów Imperium pochodzi z szeregów ludzi, najbardziej prominentnymi z nich są przerażający Renegaccy Astartes, Legiony Traitoris Extermis i wszyscy ci, których wtajemniczone organizacje administracyjne, religijne, rządowe, decyzyjne i militarne określają wspólnym mianem Kosmicznych Marines Chaosu.
Nawet bez drapieżnych obserwacji i uwagi demonów, Osnowa jest niezwykle niebezpieczna. Jej prądy i fale, w pewnym sensie oddające zagrożenia i lęki żeglarzy z antycznej Ziemi, świętej Terry, którzy patrzyli z lękiem w głębie po której podróżowali, mogą sprawić iż okręty zaczną w niekontrolowany sposób dryfować lub miną się z celem, nie tylko w przestrzeni ale i w czasie. Okręty zrzucone z kursu przez wirujące siły Osnowy częstokroć są zagubione na wieki, i mogą pojawić się nie tylko w odległej przyszłości lecz nawet przeszłości. Co gorsza, załogi okrętów, których Pola Osnowy, zwane też Polami Gellara, zawiodą, mogą zostać pochłonięte przez pozbawione ciała bestie lub zostać wyrżnięte i przerzedzone przez własne szaleństwo sprowadzone przez to, co Osnowa poza życiem odbiera śmiertelnikom najczęściej - poczytalność.
Niezwykła postać, niewątpliwie w pancerzu energetycznym, który otaczały wyładowania elektryzujące całe otoczenie podchodziła miarowymi krokami pozostawiając dudniący odgłos o posadzkę. Volcatius rozejrzał się wkoło, okręt dogorywał, był ciemny i pełen ciał, posadzka stałą się sadzawką krwi sięgającym do kostek nadludzkim Astartes. Chciał się podnieść, ale potężny ból głowy przezwyciężył go, zdołał tylko usiąść opierając się niepewnie na ręce, w całym ciele czuł wszechogarniające znużenie. Nie wiedział, kim jest postać będąca już tylko kilka kroków od niego, ale instynktownie na samo spojrzenie chciał sięgnąć po swój Khopesh, nie wiedzieć jak i skąd oddalony od niego, po drugiej stronie mostka... wbity pionowo od góry w pierś leżącego na boku kapelana, już nieżywego. Oba serca musiały zostać przebite, zagasłe oczodoły hełmu-czaszki wiercące kronikarza pełnym wyrzutu wzrokiem.
Przerażająca postać, z dłoni której jaśniało błękitnawe światło rozjaśniając wszechobecny w martwym pomieszczeniu mrok i rzucając poświatę na czerwone pancerze jego braci i białe szaty sług stanęła nad Volcatiusem.
Nareszcie odnalazłeś swój czas... Albo raczej mój czas odnalazł Ciebie.
Opancerzony sięgnął ręką ku Volcatiusowi, by pomóc mu wstać.
Twoja ofiara została przyjęta, zniszczenie którego dokonałeś godne Twego dziedzictwa. Obejmij je i zanurz się w nim, bo każda potęga wymaga poświęceń.
Kronikarz bardzo chciał zareagować, ale znieruchomiał, nie mogąc się cofnąć zasłyszawszy w głowie głos przypominający mu wiatry świszczące między kolumnami świątyń i piramid Prospero.
Postać nachyliła się nad kronikarzem, wiercąc go spojrzeniem niczym kapelan.
Nie ma innej drogi poza zagładą. Ale to my zostaliśmy zdradzeni. Ty zostałeś, tak jak ja... mój bracie...
Kronikarz miał ochotę krzyczeć, ale poczuł niezwykłą suchość w gardle i na całym ciele, niczym odwodniona roślina w okresie suszy, wszystkie mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa a zmęczenie zaczęło ustępować odrętwieniu i braku czucia. Czuł, jakby w ustach miał piach pustyni rodzimej planety, proch, popiół...
Wszystko jest pyłem.
Kronikarz obudził się z krzykiem akurat by spostrzec Shyvrydę zabezpieczonego w uprzęży dla pasażerów obok dziecka, wciąż nieprzytomnego z kikutem na wysokości łokcia. Serwitor rozpłaszczony został na tylnej klapie pojazdu, wiele metrów od niego, poruszając niemrawo kończynami niezdolny do racjonalnej analizy takiej sytuacji. Szturmowiec spoczywał niedaleko, na suficie z okrwawioną głową i barkiem mimo munduru. Dopiero teraz Marine zdał sobie sprawę z potężnych przeciążeń, jakie z trudem znosiło nawet jego ciało.
Byli w atmosferze. I spadali.
Lexmechanic, który nie zorientował się że Volcatius odzyskał przytomność nie komentował sytuacji, nie tylko przez brak obserwatorów ale też przez implantowe reduktory strachu działające w jego mózgu. Z analityczną pewnością siebie maszyny próbował ustabilizować niekontrolowany ruch wirowy kanonierki. W jego myślach krzyczało przekonanie o nieuchronnej śmierci jeżeli nie zabezpieczy się w przedziale pasażerskim. I o równie nieuchronnej jeżeli nikt nie będzie kontrolował Thunderhawka.
Jeszcze rzut oka kronikarza na wysokościomierz akurat by zarejerstrować fakt, iż nigdy nie pokonał kilometra tak szybko w tak niewielkim wehikule. Towarzyszący temu świst powietrza i temperatura wewnątrz były co njamniej niepokojące.
W chwili uderzenia ego wizjery znowu zawiodły, jednak dopiero po chwili gdy odzyskał wzrok zorientował się, że wizjery mimo materiału użytego do konstrukcji zostały strzaskane przez masę hełmu, cały jego pancerz wywarł niezwykłą presję na jego ciele choć niewątpliwie uratował go przed obrażeniami. Przez otwory w hełmie ujrzał, że przedział pilota zostął niemal w pełni zmiażdzony, przez fragmenty adamantu wydzierały rozkruszone skały, wszędzie unosił się pył. Silniki musiały zostać odrzucone, więc Thunderhawk nie eksplodował. Volcatius szybko skoncentrował się na ich sytuacji. Jeden rzut oka przez rozdartą tylną klapę pokazywał, że zarówno serwitor jak i szturmowiec nie mieli szans przeżyć i wyjaśniało to ich nieobecność, jeżeli nie liczyć szerokiej na półtora metra smugi krwi aż od stołu operacyjnego. a zewnątrz powietrze, a może raczej chmury posiadały ciemnoszarą barwę zaś dookoła znajdowały się skaliste szczyty, wulkany sądząc po dymie unoszącym się ze szczytów... i nie tylko. Spowite czerwonawą poświatą, niewątpliwie jakichś wielkich jezior magmowych w okolicy.
Dziecko i nawigator byli nieprzytomni, unieruchomieni po drugiej stronie, niemal niewidoczni dla kronikarza przez pył. Bez ochrony takiej jak jego długo nie przeżyją w gorącym środowisku, które pełne było kwasowych substancji oraz groźnych dla człowieka pierwiastków.
Nie było to do końca to, na co Volcatius liczył, ale żył i pościg został zaniechany.
Brat Calvin
Calvin został obudzony przez Eldara szturchającego go w ramię, przysiągłby że obcy robił to jakby z odrazą, zanim jednak zdołał zapytać o co chodzi, jego wzrok spoczął na szybie kokpitu Arvusa, przez który zobaczył sporych rozmiarów meteor... przynajmniej w pełni płonący obiekt, który z dużą prędkością pod kątem spadł i zarył w zbocze wulkanu jakieś sześćset met®ów przed nimi, tworząc co najmniej trzydziestometrowe zagłębienie i częściowo kontrolowanym ruchem zatrzymując się na zboczu przed kilkukilometrowym wąwozem, wbijając się w drugi, połączony z tymże wulkan.
- Przybyli. - powiedział tylko Xeno.
Powyższym dwóm graczom zsynchronizowano czas akcji.
Simon Albriecht & Marcus Gladius
I w ten oto sposób znaleźliście się w obskurnym pokoju, odsłuchawszy krótkie, pesymistyczne nagranie wątpliwej wiarygodności i moralności współpracownika Faulke'a, w niejasny i nielegalny sposób ułaskawionego przez arbitra. Kilka rzeczy jest pewnych: ktoś już was szuka i możecie tylko domyślać się motywów, zaś "katastrofa" z dzielnicy manufaktur została przewidziana, ale nawet Gerrard nie zdołał jej zapobiec. Inni Arbites zaś przeszkadzali mu w tym. Nic też nie wiadomo o jego wspólniku. Jedyne z czym zostaliście to zlepione karty, które kapitan szybkim ruchem rozgiął by odczytać miejsce.
Klub Nagość, 3.00 lokalnego czasu, granice Podkopcza. Podmiasto, część administracyjna. Mój pomocnik Cię rozpozna.
Posiadali adres, domyślać się mogli z nagrania dla kogo. W tym skorumpowanym Kopcu bez przeszkód pod dzielnicą administracyjną z pałacem gubernatorskim wyrsoło ponad Podkopczem Podmiasto, dzielnica większych, podziemnych eleganckich barów, nielegalnych sklepów, nocnych klubów a nieraz rezydencji. Marcus słyszał o tym miejscu, ponoć powstało siedemset lat temu, najpierw porzucone gdy liczni wówczas na planecie Mechanicus mieli śmiały plan w niewielkiej wówczas kolonii manufaktorum do produkcji segmentów jednostek międzygwiezdnych i może powiększać je, by uzyskać świat kuźnię w Segmentum Obscuras, tuż za wrotami Cadiańskimi. Plany jednak spełzły na niczym gdy floty zmierzające na pomoc planecie przy jedynym bezpiecznym ujście z Oka Grozy, obszaru w którym Immaterium przeplata się ze światem materialnym, domeny zdrajców i renegatów oraz o wiele gorszych, nieludzkich istot, jedna po drugiej dosłownie grabiły Bevronis dla uzupełnień paliwa i amunicji, zaś naprawy wycofujących się jednostek pochłaniały naprawy.
I tak blisko pół kilometra pod powierzchnią istniała wielka hala, licząca dwa kilometry wysokości, przypominająca okąrg o średnicy dwudziestu pięciu kilometrów, miasto w mieście, którego monumentalne kolumny z windami mieszącymi dziesiątki osób stały się najsilniej patrolowanymi przez Arbites punktami w mieście. Do samego Podmiasta też się spuszczali, jednak tylko ci którzy mieli układy z lokalnymi kryminalistami. To niebezpieczne miejsce, nawet dla stałych bywalców pdoejrzanych zakątków.
Ale jeżeli prominentny urzędnik, szlachcic, kupiec, bogacz, kapłan, oficer chciał zejść zakupić lub sprzedać broń na boku, zamówić nielegalne rękodzieło, zdobyć narkotyki, zamienić kilka słów z przemytnikami, kupić infomrację, iść do burdelu, załatwić narkotyki lub po prostu spędzić przyjemne chwile w miejscach o nie do końca legalnym asortymencie, wliczając w to niewolników czy nawet mutanty do badań, przywiezione z Podkopcza, było to idealne miejsce.
"Nagość" zaś była znana daleko poza Podmiastem...
Przydałby im się plan Podmiasta, przewodnik, może kilka informacji o klubie i kilku innych miejscach, może broń. Musieli się dobrze przygotować, bo o ile w Podmieście ludzie według plotek nie ginęli na ulicach, na silnie zabudowanym obszarze było wiele niebezpiecznych miejsc.
Beka Ryder
Wreszcie dotarła na planetę, choć ta nie wyglądała szczególnie zachęcająco. Była dosyć niewielka i, nie licząc dwóch zdecydowanie rozległych kół podbiegunowych, skutych setkami kilometrów lodu, większą jej część pokrywały albo dżungle, albo skaliste, wulkaniczne szczyty, w większości aktywne. Planeta musiała być bogata w różne minerały, zwłaszcza chemiczne, biorąc pod uwagę przezroczyste morza kwasów i innych substancji tam, gdzie ląd znajdował się dosyć nisko.
Aż strach myśleć, co w takich warunkach żyje i rośnie w tej dżungli.
Po spokojnym zniżeniu pułapu do rozsądnych trzech kilometrów zaczęła, zgodnie z podanymi jej przez obcego danymi namierzać odpowiednie miejsce. Jej okręt nie był desygnowany do lotów atmosferycznych, i choć zazwyczaj nie było z tym problemów, skład atmosfery planety oznaczał, że przemytniczka nie chce tu spędzić więcej niż pięć, sześć godzin.
Lecąc nad łańcuchem wulkanów zbliżała się do granicy obszaru, który kolonia więzienna miała kontrolować na niskich pułapach. Chciała już zboczyć, dostrzegając za łańcuchem istną sieć jezior magmy i kwasowych substancji, co było niezwykłym widokiem, chciała jednak zawrócić by znaleźć inne miejsce. Z tej wysokości dostrzegała już rdzawy punkcik na granicy jednego z wzniesień i jezior.
- Możesz wysadzić mnie tutaj. - odparł niespodziewanie Eldar, który bezgłośnie wszedł do kabiny. Beka nie była zaskoczona zachowaniem istoty, o czymś takim mniej więcej mówiły obiegowe wieści tych, którzy twierdzili że widzieli Eldarów. Ciekawe, co Vanis mógłby o tym powiedzieć.
Zniżyła lot obok jednego ze szczytów, z którego nie unosiły się substancje. Nachylenie było dosyć łagodne, zatem obcy nie powinien mieć problemów z pieszym pokonaniem terenu. Zanim wylądowała, podleciała bliżej dziwnej groty wskazanej długim palcem grabiastej dłoni. Najpewniej eldar zamierzał wykorzystać tunele wydrążone dawniej przez przecieki magmy na powierzchnię.
- Będę najpóźniej za trzy godziny. - powiedział, mimo że od celu dzieliło go jakieś dziesięć kilometrów.
- W razie kłopotów skontaktuję się z Tobą. - odparł i ruszył do wyjścia. Zanim Beka zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, ten już zniknął, zostawiwszy tylko komunikator w swojej kajucie. Zapewne tak zamierzał utrzymać łączność. Z kabiny widziała jeszcze tylko, jak obcy teraz już nie w masce a w dziwnym hełmie rusza chyżo do groty i znika w niej.
Wyglądało na to, że ma kilka godzin do dyspozycji.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...