Był późny wieczór, oczarowałem kolejną niewiastę – któraż mogłaby oprzeć się memu urokowi? Obnażyłem już jej powabną szyję, już miałem wgryźć się w jej alabastrową skórę, gdy wtem…
– Co tam się dzieje?! – zakrzyknął ktoś zza mych pleców.
– Czego chcesz? – zapytałem grzecznie.
– Zostaw ją, ty… ty… potworze!
„Potworze” – cóż za oryginalność.
– Cóż to, już nawet napić się nie wolno? Ach, ta prohibicja.
– Puść ją, albo…
– Albo?
Czym też mógłby mi zagrozić?
– Albo nabiję cię na bełt z kuszy!
– Och? Cóż za niefortunny obrót wypadków.
– Obróć się i połóż na ziemię!
Nie poznał się na żadnym z cytatów. Ludzka kulturo…
– Czyżby nie dostawało ci odwagi, by strzelić mi w plecy… tchórzu?
– Mnie? To masz!
Strzelił. Ludzie… Nadal głupi tak, jak przed laty. Ten w dodatku strzelał w plecy. Kompletny zanik kurtuazji.
– Przedziurawiłeś mi płaszcz. Jak i płaszcz tej pani – można by rzec, iż połączyłeś nas za pomocą bełtu z kuszy… ciekawym, jak to przyjęła? Hmm, panienko? Jest jakoś milkliwa, nie sądzisz?
– Coś ty zrobił, potworze!
– Ja, potworem? Masz tupet, człowieczku, by mnie zwać potworem, po tym, coś uczynił. Choć wykazujesz pewne zdolności.
– Milcz!… Jakie zdolności… potworze?
– Pod okiem wytrawnego nauczyciela mógłbyś stać się użytecznym sługą. Jeśli, rzecz jasna, pożyjesz tak długo.
– Dlaczego miałbym nie pożyć? I czy mógłbyś się w końcu odwrócić?
– Jesteś mordercą – bez ochrony szybko zostaniesz złapany, osądzony i skazany. Abym zaś mógł się obrócić, musisz mi pomóc.
– Jak?
– Zabierz swą własność. Innymi słowy, pomóż mi wyrwać ten bełt.
Najwidoczniej nie tego spodziewał się po swojej nocnej eskapadzie – przypuszczam, iż liczył na gorącą wdzięczność wybawionej niewiasty. Cóż, tej nocy los nie był dla niego łaskawy. Tym niemniej, pomógł mi wyrwać bełt. Lekko przy tym zbladł, jednak trzymał się dzielnie – nawet gdy ujrzał, co też stało się z nieszczęsną kobietą. Istotnie, miał zadatki na sługę – pomyślnie przeszedł pierwszą próbę. Miał jednak szczęście, iż w ocenie nie kieruję się wyglądem ocenianej istoty – ten tutaj nie był zbyt urodziwy: sylwetka, którą ludzie zwą ,,krępą”, potężny garb, krzywe i krótki nóżki, nadto zaś twarz jego zdecydowanie nie została by przyjęta jako kanon ludzkiej urody. Szczęściarz, bez dwóch zdań.
– I co teraz? – zapytał lekko jedynie trzęsącym się głosem.
– Teraz ja odchodzę. Ty zaś ciesz się życiem, póki jeszcze trwa.
– Potworze…
– Tak?
Nietrudno było zgadnąć, o czym myślał.
– Czy nie mógłbyś ty mnie uczyć?
Kto wie? Od wielu już lat nie miałem kompana – przez to nabrałem zwyczaju mówienia do siebie. Choćby dla posiadania słuchacza mógłbym zabrać go z sobą. Pierwej jednak…
– Mógłbym, zapytać jednak powinieneś nie o możliwość, a o chęć i potrzebę. Otóż, nie trzeba mi ucznia, nie mam również ochoty uczyć. Moje zdanie mogłoby jednak zmienić twoje postępowanie. Na przykład: co zamierzasz uczynić z tą kobietą?
– Co zamierzam?…
– Czy chcesz ją tu zostawić, ukryć, czy też zabrać ze sobą? Czy może coś jeszcze innego?
– Nie wiem… Nie myślałem o tym.
– Myśl teraz.
Nie zastanawiał się długo. Śmiem sądzić, iż tok jego myślenia nigdy nie był zbyt skomplikowanym.
– Może zabierzemy ją ze sobą, a potem ukryjemy w innym miejscu? Jak porzucimy ją gdzieś w lesie, nikt jej nie znajdzie, a nawet jeśli, kto domyśli się, jak zginęła? I przez kogo? – chłopak wyraźnie zapalał się do swojej wizji.
– My? – zapytałem z lekkim uśmiechem.
– Mhm – mruknął.
– Dobrze zatem, chodźmy. Być może okażesz się być choć zabawnym kompanem.
– Khem – chrząknął.
– Tak?
– Ta dziura może niektórym wydać się podejrzana.
– Możemy udawać, że mój płaszcz służy nam jako cel dla bełtów.
– Nie ta. Ta w ciele.
– Ach. Póki nie zasklepi się, musiał będziesz odciągać od niej uwagę nieprzychylnych oczu.
Tak i poszliśmy. Zabawne – ja, wampir, starszy niż całe to mizerne, ledwie stuletnie miasteczko, kawaler Orderu Nietoperza, podróżuję, mając przy boku człowieka imieniem…
– Jak cię zwą?
– Klaus. – wysapał pod ciężarem kobiety.
… Klaus. Imię pasujące do postaci. Moje nie jest dużo piękniejsze – lata temu, będąc młodym, niedoświadczonym jeszcze wampirem, zgodziłem się na rozegranie partii szachów. Stawką było imię przegrywającego, który miał – pod słowem honoru – przybrać imię nadane mu przez zwycięzcę, i używać go do końca swoich dni… Przegrałem. Jak gdyby nie było to dostatecznym upokorzeniem, nadano mi imię, które nawet wśród ludzi nie uchodzi z szczególnie dostojne – Eustachy. Wampir Eustachy! A teraz – Eustachy i Klaus. Z tymi imionami moglibyśmy występować jako członkowie wędrownej trupy, rozbawiając tłuszczę. Nie byłby to taki zły pomysł – jeśli bylibyśmy sami.
Teraz jednak Klaus pozbyć się musiał swego brzemienia. Gdy rozmyślałem, zdążyliśmy wyjść z miasteczka – czyli w zasadzie większej niż przeciętna wioski – i dojść do ściany lasu, a nawet wedrzeć się nieco w głąb. Terminator mój bez szemrania poddał się mej szybkości, daleko większej niż ta, z którą zazwyczaj chadzał – znać było jego determinację. Niemniej, winien nabrać sił, jeśli chciał mi towarzyszyć – sapał niczym zdychający muł, lecz niesiona przez niego kobieta była niejakim usprawiedliwieniem. Jak też – poniekąd – spełnieniem przypuszczalnych jego planów.
– Klaus?
Ciężki jego oddech jedyną był odpowiedzią.
– Możesz położyć ją i odpocząć, skoro zatrzymaliśmy się.
Znużony skinął głową, rzucił ciało i padł na ziemię. Cóż, bycie nikczemnikiem to nielekka praca. Mógłby jednak być bardziej autonomicznym – jeśli trzeba byłoby mu usłyszeć moje pozwolenie do wykonywania elementarnych czynności życiowych, życie jego mogłoby być krótszym pod moja kuratelą niż bez niej. Jak dobrze, że nie prosił o pozwolenie na oddychanie. Wypoczął już, jak sądzę – czas był rozpocząć inicjację.
– Jesteśmy oto w lesie. Czas, abyś rozpoczął.
– Co?
– Chowanie ciała, jak przypuszczam.
– Ale… nie mam łopaty.
– Zaiste, jest to problem nie do rozwikłania. Nawet jednak człowiek o tak nikczemnej wiedzy jak twoja wiedzieć musi o alternatywnych zastosowaniach przedmiotów.
– Co?
– Podejmij próbę znalezienia czegoś, co mogłoby łopatę zastąpić.
Trafił mi się prawdziwy geniusz. Klaus znikł wśród drzew, w poszukiwaniu odpowiednich narzędzi. W swoim zapamiętaniu nie dostrzegł, iż wszechobecna ciemność uniemożliwi mu dostrzeżenie czegokolwiek. Po chwili powrócił jednak, niosąc ułamaną gałąź – rana na jego czole świadczyła, że gałąź nie była przyjaźnie nastawioną.
– Doskonale, znalazłeś gałąź. Co teraz?
– Teraz zrobię z niej łopatę! – wykrzyknął w uniesieniu.
Ach tak… Począł szarpać gałąź, wydając jednocześnie bojowe okrzyki: „Niech cię!”, „Ja cię zaraz…”, „Osz ty!” i inne w tym guście. Zmęczywszy się okrutnie, złamać zdołał gałąź na dwie części, które przyłożył do siebie, tworząc coś w rodzaju krzyża – doprawdy, w innych okolicznościach pomyśleć mógłbym, iż jest to pułapka na mnie, jego jednak nie podejrzewałem o taką przemyślność.
– I cóż masz zamiar uczynić z tym krzyżem?
– No, tego… nie wiem… – wyjąkał zmieszany.
Żałosne. Czy on mógłby być zdatnym do jakiejkolwiek użytecznej pracy? Z pewnością byłby rozchwytywanym podnóżkiem, lub niewolnikiem, ja jednak nie potrzebowałem żadnej z tych rzeczy. Nagle usłyszałem odgłosy płaczu, zrazu ciche, z każdą chwilą głośniejsze. Był to Klaus, oczywiście.
– J-j-j-a… prze-ppp-raszam… p-p-pójdę j-j-już. – zdołał wyjąkać, wstrząsany spazmami.
– Głupcze – rzekłem łagodnie – czy nie rozumiesz, jaki los czeka cię po powrocie? Nadto, dałem słowo, iż będziesz pod moją opieką. Wszystko wszystkim, nie sądzę, abyś był całkowicie pozbawiony zdolności. Musisz coś umieć – cokolwiek. Przestań już płakać – robisz się brzydszy niż zwykle, a to już nieliche osiągnięcie.
Mimo wszystko wolałbym go zostawić – oczekiwanie na niezbyt możebną przemianę Klausa w użytecznego towarzysza świadczyłoby o tym, iż zacząłem przesiąkać tą uroczą ludzką emocją – nadzieją. Trudna rada, być może los tak chciał.
Próbowałem wynajdować dla niego zajęcia: wpierw zajęliśmy się rozbójnictwem. Niestety, postura Klausa nie przekładała się na siłę fizyczną – był słabszy niż przeciętny człowiek w jego wieku, czyli dwudziestu lat. W istocie, jedynie nikczemny jego wygląd pozwalał mu na niejakie sukcesy. Prędzej czy później jednak ktoś zechciałby sprawdzić, czy taki Klaus straszny, jak go malują – czy też, jak ja go malowałem, rozsiewając plotki o okrutnym zbóju Klausie. Zrezygnowaliśmy zatem z pomysłu bycia wesołymi brygantami. Nie przejawiał również specjalnych zdolności umysłowych, wszystkie tedy profesje związane z myśleniem należało odrzucić. Pozostawała jeszcze trupa, tam jednak musiałbym występować razem z nim – nie zniósłbym takiego upokorzenia.
Koniec końców, okazało się, iż przejawia jakieś szczególne zdolności – może być mi zawadą, spowalniając podróż i rzucając niemal zabawnymi żarty, w gatunku: „Jakie to szczęście, że słońce cię nie pali, inaczej musielibyśmy kupić trumnę! Ha, ha, ha!”, lub też: „Jaka szkoda, że nie możesz zmienić się w nietoperza i przenieść mnie w locie – wtedy jechalibyśmy szybciej! Ha, ha, ha!” (niedoczekanie twoje, grubasie). Zabawne niczym morowe powietrze. Często również prowokuje bójki, wykazując jednocześnie doskonały brak talentu do walki – toteż ja walczę, on krzyczy, co jest czasem zabawne. Choć rzadko.
Klaus, Klaus, co z ciebie wyrośnie? Kto wie? Tymczasem jednak jedźmy szlakiem wagabundów, my, przygód szukający… Och, a co stało się z ciałem? Wykonaliśmy pierwotny plan, zmieniony jedynie o osobę kopiącą, która to zaszczytna funkcja przypadła mnie. Ciekawym, jakie miny mieliby ludzie, jeśli mogliby mnie zobaczyć – wampir, który przy świetle księżyca kopie grób drewnianym krzyżem, to widok raczej niecodzienny, może nawet niezwykły.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz