Dzieci Słońca – recenzja

2012-gniew-ojca-dzieci-slonca-b-iext7099954Katastrofizm to obecnie domena głównie filmowa. Od kiedy technika poszła do przodu reżyserzy mają coraz więcej możliwości pokazywania totalnej zagłady. Coraz mniej ma do powiedzenia wyobraźnia i zwyczajne lęki. Ich miejsce zajmują efektowne wizje ludzi, mających dość pieniędzy, żeby przelać je na ekran. W literaturze, siłą rzeczy, wielkie katastrofy nie są tak efektowne, więc występują rzadziej. Ostatnia spotkana przeze mnie wizja znajduje się w książce z karkołomnym napisem na okładce: 2012: gniew ojca, Dzieci Słońca.

Jak łatwo się zorientować po tytule, pozycja ta stara się nawiązać do przewidywanego na 2012 rok końca świata. Wtedy to kończy się kalendarz Majów, więc spanikowani ludzie wymyślili, że musi to prowadzić do jakiegoś ważnego wydarzenia. A ponieważ coraz więcej osób dotyka emo-cjonalna niechęć do życia, to zamiast święta, widzą w tej dacie koniec wszystkiego. Mniejsza o ich motywację. Mnie ona nie obchodzi. Obchodziła najwyraźniej Rolanda Emmericha, który ostatnio pokazał światu film nazwany po prostu 2012. Zbieżność przypadkowa? Nie wydaje mi się. Tadeusz Meszko też wplata do swojej powieści proroctwa zagłady oparte na kalendarzu Majów. Głównym bohaterem czyni jednak słońce, które, według niego, ma w roku 2012 stać się trochę nadaktywne. Do tej mieszanki wybuchowej dorzuca jeszcze terrorystów z bombą atomową i sterowanie pogodą. W całym zamieszaniu zapomniał jednak, że wybuch inicjowany jest przez zapalnik i zapomniał go umieścić w swojej powieści. W efekcie, potencjalnie gorący tytuł jest tylko lekko ciepły.

Zaczyna się od trzęsienia ziemi, którego rolę pełni w tym miejscu koszmarna nawałnica, wywołana przez czarodzieja od pogody, Daniela Batesa. Do wypadku dochodzi, jak zwykle, przez wygórowane ambicje i oczekiwania. To zdarzenie daje nam jednak jako taki wgląd w głównego ludzkiego bohatera. Daniel, choć pracuje jako wysoko stechnicyzowana wersja zaklinacza deszczu, był niegdyś naukowcem, którego teorie o możliwości zniszczenia naszej cywilizacji przez słońce zostały wyśmiane. Oto jednak nadchodzi dzień, w którym wszyscy przekonają się, że człowiek ten, jako jedyny na planecie, miał rację i nie należało z niego kpić. Jedyny myślący, jedyny inteligentny. Razem z genialną programistką, Marią Valevsky, uratuje świat.

Wybaczcie prześmiewczość, ale od książki bije takim patosem, że nie mogłem się powstrzymać. Każde wydarzenie, każdy dialog, są tak podniosłe, że trzeba mocno zadzierać głowę, żeby dostrzec fabułę. W zasadzie nie powinno mi to przeszkadzać, bo takie są prawa gatunku, ale problem w tym, że Dzieci Słońca są dokładną kalką całej masy amerykańskich filmów, które znamy tylko, dzięki użytym w nich efektom. Czytelnik prowadzony jest przez gąszcz scen, ewidentnie sugerujących, że Matrix coś zmienia. Dawno już nie miałem tak przemożnego uczucia deja vu. W zasadzie jedynym oryginalnym pomysłem jest słońce, w roli elementu destrukcyjnego. To ono ratuje całą powieść, bo pozwala pokazać, jak bardzo ten niewielki, acz oślepiający punkt na niebie może nam zaszkodzić.

Nie da się jednak nie zauważyć, że zniszczenia wywoływane przez słońce wydają się jakoś mało widowiskowe. Pewnie dlatego do książki wpadli jeszcze terroryści z atomówką i firma kontrolująca pogodę. Te dwa wątki są w zasadzie do niczego niepotrzebne, a gdzieniegdzie aż nazbyt wyraźnie pokazują hollywoodzkie zamiłowania autora (operatora filmowego z wykształcenia). Próba odbicia rakiety ze statku będącego na pełnym morzu to taki pokaz kwiatków, że uśmiałem się prawie do łez. Zaskoczyło mnie za to, że autor próbował zróżnicować swoich bohaterów przez zachowanie, czy styl wypowiedzi. Takie postępowanie zasługuje na pochwałę, ale właściwie do niczego nie prowadzi. Co mi po zróżnicowaniu, jeśli bohaterowie deklamują swoje kwestie, zamiast rozmawiać? Nawet dzieci są zdecydowanie zbyt przemądrzałe, jak na swój wiek. Brakowało mi tylko, żeby pewna dziewięciolatka zaczęła opowiadać o fuzji jądrowej. Sytuacji nie poprawiał patriotyzm autora, który niby osadził akcję w USA, a i tak połowę bohaterów powiązał jakoś z naszym krajem. O różnych nawiązaniach miałem nie wspominać, ale poważna rozmowa handlarza bronią z Izraela zmieniła się dla mnie w farsę, gdy opowiedział o sędzim, który kupił broń, bo prawo prawem, ale sprawiedliwość musi być po jego stronie. Całość jest w dodatku napisana bardzo topornie, z mnogością powtórzeń i dziwną konstrukcją zdań. Potrzeba sporo samozaparcia, aby przebrnąć przez tę książkę. Szczególnie po spojrzeniu na bury kleks na okładce, który niby jest słońcem, ale i tak wygląda jak plama.

Cóż, książka mi średnio przypadła do gustu. Jest zdecydowanie przefajnowana. Byłoby lepiej, gdyby autor skupił się na jednym aspekcie i dopracował go do granic możliwości. Zamiast tego dostaliśmy kolejne hollywoodzkie filmidło, tyle że na papierze. Nawet fajne, ale niedopracowane. W dodatku bez zakończenia, które nastąpi dopiero za jakiś czas, w drugim tomie. Pod koniec pierwszego akcja nabiera trochę tempa, więc można liczyć, że drugi będzie lepszy od poprzednika. W wyobraźni widzę jednak kiczowate, hollywoodzkie zakończenie z Danielem i Marią obejmującymi się czule, patrzącymi na zniszczony świat z przestrachem, ale i z nadzieją na jego odbudowanie. I zastanawiam się, jak bardzo prawdziwa to wizja.

Tytuł: Dzieci Słońca
Seria: 2012: gniew ojca, tom 1
Autor: Tadeusz Meszko
Wydawca: Solaris
Rok wydania: 2009
Stron: 496
Ocena: 3
Oso Opublikowane przez:

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.