Władca Barcelony, który jakiś czas temu trafił w moje łapki, aspiruje do miana powieści historyczno-przygodowej. Na pierwszy rzut oka tak jest w istocie. Katalonia, XI wiek, chłopak z prowincji, który pragnie zostać obywatelem tytułowego miasta... Jednak w praktyce nad przygodą przeważa romansidło nie najwyższych lotów, a akcja nic by nie straciła na przeniesieniu jej w inny okres.
Chufo Lloréns, autor owej powieści, chwali się, że nawet główny bohater został oparty na rzeczywistej postaci. Przeczytawszy książkę, dochodzę do wniosku, że lepiej byłoby wymyślić kogoś całkowicie od podstaw i nadać mu trochę więcej życia, bo Martí Barbany jest postacią tak nierzeczywistą, że trudno wczuć się w jego położenie. Młody chłopak, wychowywany przez matkę w niewielkim majątku ziemskim na odludziu, w momencie osiągnięcia pełnoletności wyrusza w świat. List od ojca, który był rzadkim gościem w rodzinnym domu, kieruje go do Barcelony. Tam Martí dowiaduje się, jakie obowiązki ciążyły na jego rodzicu i otrzymuje spadek, który z dnia na dzień czyni z niego bogacza. Tak zaczyna się długa i mozolna droga, po przebyciu której chłopak stanie się najlepiej znanym człowiekiem w mieście.
To tylko jeden z wątków przedstawionych w książce. Mamy tu jeszcze książęcą parę, żyjącą w nieakceptowanym przez kościół związku, przewrotnego doradcę, zatruwającego życie ludziom, mamy dzielnicę żydowską, muzułmanów i ropę naftową. Swoboda, z jaką autor skacze pomiędzy miejscami i osobami zasługuje na pochwałę. Lloréns stworzył doskonale plastyczną scenerię, w której naprawdę przyjemnie się przebywa. Styl pisania też ma niezły (choć przy czytaniu niektórych akapitów musiałem się cofać, żeby zrozumieć, do czego autor w ogóle się odnosi), więc przez imponujące siedemset stron przelatuje się szybko i bez krzywienia się. W czym więc problem? W bohaterach.
Pomińmy już czarno-biały podział na dobrych i złych. To często spotykane niedopatrzenie, ale choć przez nie Władca Barcelony wygląda bardziej na bajkę niż powieść historyczną, da się je przełknąć. Gorzej, że tych naprawdę złych jest raptem trzech czy czterech, a reszta to postacie kryształowe, szlachetne i obrzydliwie wręcz sympatyczne. Główny bohater, Martí, gdziekolwiek się pojawi, zaprzyjaźnia się z każdym napotkanym człowiekiem. Nigdy nie ma gorszego dnia, nigdy na nikogo nie warknie, jest zawsze kulturalny i opanowany. Ze wszystkich opresji wychodzi dzięki tak szczęśliwym zrządzeniom losu, że aż nasuwa się pytanie, dlaczego zadowala go pozycja zwykłego handlarza.
W dodatku autor dość swobodnie traktuje ciąg przyczynowo-skutkowy. Nieraz dochodzi do sytuacji, które dają nadzieję na jakieś następstwa, lecz na kolejnych stronach nie pojawia się o nich żadna wzmianka. Reguła co było, a nie jest...
chyba nie powinna mieć zastosowania w powieści tego typu. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że Lloréns chciał pewne elementy wykorzystać, ale rozmyślił się i je pominął. Tak jest choćby w przypadku dziwnych wizji Delfina czy też tajemnicy greckiego ognia.
O takich drobiazgach jak przewidywalność i sztuczne podsycanie dramatyczności (przez górnolotne dialogi) już chyba nie ma co wspominać. Obawiam się jednak, że nie ma również po co czytać książki, która wygląda na bajeczkę dla grzecznych dzieci. Niby mamy tu mocniejsze akcenty, ale przelatując przez strony [spojler - kto nie chce poznać fabuły, niech skacze do kolejnego akapitu], na których umierająca Laia żegna się z Martím, w myślach widziałem niemal identyczną scenę z Matrixa Rewolucji. Nic tak nie śmieszy, jak dziesięciominutowe romantyczne wyznania na krawędzi śmierci.
Do pociągu można sobie kupić. Króciutkie rozdziały na pewno nie pozwolą przeoczyć stacji. Czytać się da, ale wizja hiszpańskiego bestsellera rozbudzała oczekiwania na więcej. Znacznie więcej.
Tytuł: | Władca Barcelony [Te Daré La Tierra] |
---|---|
Autor: | Chufo Lloréns |
Wydawca: | Albatros |
Rok: | 2009 |
Stron: | 736 |
Ocena: | 3 |
Autor: Paweł 'Oso' Czykwin