(Co w samą porę przypomniało mi, że cały ten rozdział nie jest niczym więcej, jak bogatą dygresją i powinienem - jeśli pragnę ułagodzić mojego doprowadzonego do furii wydawcę, którego policzki płoną gniewną czerwienią, niczym pośladki prześlicznej Jutrzenki, po tym, jak jej ojciec, Słońce, złoił jej skórę, ża aż tak zamarudziła ze swym kochankiem - którym, przyznać się musze, byłem ja sam - że zaniedbała swój obowiązek zwiastowania nowego dnia przez dwa i pół tygodnia, mojego wydawcę, jak mówie, którego oczy lśnią furią, a włosy stoją dęba, niczym szecina gigantycznego odyńca, którego niegdyś pokonałem w Szkocji, wywracając go na lewą stronę i zakłuwając na śmierć jego własnymi żebrami, mojego wydawcę, o którego lękam się, że umrze od apopleksji, jesli nie zakończę tej dygresji, nie zamknę nawiasu i nie powrócę do rozpoczętego raz tematu wątpliwości i zakładów. Szczerze mówiąc, uważam opisywanie zasad za cokolwiek nużące, zwłaszcza teraz, gdy butelka koniaku okazuje się pusta. Tak, to wskazówka, której zdaje się nie pojmować. Że co? A, zamknąć nawias. Proszę bardzo.)