Słowa są zbyt cenne, żeby je trwonić.
Trasil
Trail patrzyła na śpiącego Fladana. Okryty swoim elfim płaszczem, był niemalże niewidoczny w ciemnościach nocy. Jedynie srebro jego włosów błyszczało tajemniczo w mętnym świetle księżyca.
Bogowie… mogłaby patrzeć tak na niego przez całą noc.
Gwałtownie odwróciła wzrok.
Lepiej, żeby zajęła się wartowaniem, niż gapieniem się na elfa. Tym bardziej, że nie byli bezpieczni nawet tutaj, w środku lasu.
Wspólnie podjęli decyzję o tym, że do Vermax wracać nie ma sensu. Ludzie Behallera tylko czekali, aż Trail pojawi się w mieście. W jeszcze większym niebezpieczeństwie zdawała się być Szadź. Choć Trail nie miała pojęcia, jakie zamiary żywił jej pracodawca co do kobiety z plemienia ludzi lodu, ale wątpiła, czy którykolwiek z jego planów spodobałby się Szadzi.
Ponadto było coś, co łączyło je obie, w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób. Tu nie chodziło tylko o tatuaż. Było coś więcej. Coś, co gnało kobiety w tym samym kierunku.
– Teraz ja – cichy, świszczący szept wyrwał Trail z zamyślenia. Szadź stała koło niej, dumna, wysoka, chłodna.
– Nie budziłam cię jeszcze na twoją wartę – stwierdziła kwaśno Trail. – Lepiej idź spać.
– Nie śpię od dawna – mruknęła, jak zwykle lakonicznie, Szadź. Trail westchnęła głośno, przymykając oczy.
– Wiesz chociaż, czego szukamy? – spytała słabym głosem, wtulając się we własny płaszcz. Jej towarzyszka milczała. – Ja nie wiem nic o tym tatuażu – zaczęła powoli, ziewając. – Mam go chyba od dziecka, bo nie potrafię sobie przypomnieć chwili, w której mi go zrobiono. Twój jest niemal identyczny. Pamiętasz skąd go masz?
– Nie.
Prostota i bezpośredniość tej odpowiedzi rozbawiła kobietę.
– No tak. Ale przypuszczam, że skoro są tak bardzo do siebie podobne – powiedziała w zamyśleniu – to musiały zostać wykonane przez tego samego człowieka. Czyli musiałyśmy być kiedyś, w dzieciństwie w tym samym miejscu. A to wydaje się trochę nieprawdopodobne, zważywszy na to, że od urodzenia dzieli nas przestrzeń tak niewyobrażalnie ogromna, że…
Urwała. Szadź pokiwała powoli głową.
– Nigdy nie opuszczałaś swojego domu? – spytała nieoczekiwanie.
– Urodziłam się na Wyspie… Wiesz, gdzie to? – Trail zmarszczyła brwi. Szadź swoim zwyczajem nie odpowiedziała. – Twój kraj, kraina ludzi lodu, znajduje się na mroźnym południu Kontynentu. Gdybyś jechała konno wiele, wiele miesięcy na północ, gdybyś przebrnęła przez Szarą Pustynię, gdybyś minęła wszystkie te małe państewka leżące na północ od niej, dotarłabyś do północnego wybrzeża. Ale taka podróż zajęłaby ci mnóstwo czasu, może nawet cały rok. Dopiero później, po przepłynięciu morza, dostałabyś się na Wyspę. Nie jest duża, ale jest bardzo, bardzo daleko stąd…
Trail urwała ponownie, zerkając na Szadź, ale upewniwszy się, że kobieta jej słucha, ponownie podjęła opowieść.
– Tam się urodziłam i tam mieszkałam z rodzicami przez kilkanaście lat – powiedziała w zamyśleniu. – Dość szybko znudziło mi się miasto… Przeniosłam się więc do innego. Kolejne też szybko straciło swój urok, zatem odwiedziłam następne. I tak po kolei. W końcu objechałam całe królestwo, a nie znajdując tego, czego szukam, powędrowałam do elfów… krasnoludów… a potem, gdy i to było zbyt mało, przepłynęłam morze. Rodzice, zresztą, umarli tuż po moim wyjeździe. Nic mnie tam nie trzymało, a coś innego – wręcz przeciwnie – pchało ciągle naprzód. W końcu dotarłam aż tutaj.
Zapadła cisza. Trail skubała w roztargnieniu rąbek płaszcza, a Szadź wpatrywała się w ciemność.
Mogłaby coś przecież jeszcze opowiedzieć. Mogłaby opisać kilka przygód, tych naprawdę niebezpiecznych, lub tych całkiem zabawnych. Mogłaby jej opisać, a przynajmniej spróbować to zrobić, jak to jest, gdy się jest zmuszonym do poszukiwań, gdy chce się odnaleźć coś nieokreślonego, coś, czego nazwy nawet się nie zna. Mogłaby…
Ale Szadź uparcie milczała, jakby pogrążona w swoich rozmyślaniach. Nawet nie przyszło jej pewnie do głowy, by zapytać o cokolwiek, a już tym bardziej, by samej coś opowiedzieć. Tylko milczenie.
Trail zmarszczyła nos, wezbrała w niej złość. Raz w życiu mogłaby powiedzieć komuś o tym, co tak naprawdę ją trapi i zapewne – wierzyła w to – zostałaby zrozumiana. A ona milczy!
– Dobranoc – warknęła tylko, wstała i ruszyła w kierunku swojego posłania. Nie odwróciła się, by spojrzeć na towarzyszkę, ale poczuła na swoich plecach jej czujne spojrzenie. Była przekonana, że było niesamowicie smutne i melancholijne, pełne tęsknoty i głębokiego żalu.
Cholera!
– Rusz tyłek! – ostry, kobiecy głos wtargnął w granice jego snu. Marzenia senne rozwiały się natychmiast, dając miejsce uderzającej ze wszystkich stron rzeczywistości. Fladan zacisnął mocniej powieki i przewrócił się na drugi bok.
– Rusz się! – Trail powtórzyła groźnie, krzątając się po obozowisku. – Szadź znowu gdzieś zniknęła, czy ona zawsze musi robić wszystko na przekór?!
– Wróci – sapnął elf, wciskając głowę w zwinięty płaszcz, służący mu za poduszkę. – Albo pozwoli się znaleźć.
– Pozwoli się znaleźć?! – wyraźne zdenerwowanie Trail zmieniało się powoli we wściekłość. – To chyba jakieś kpiny! Albo podróżujemy razem, albo… ech…
Nagłe urwanie wypowiedzi tak zdziwiło Fladana, że aż uniósł powieki. Potem otworzył oczy szeroko i usiadł.
Trail kucała przy ognisku naprzeciwko niego. Ubrana w samą koszulę, bez kurtki i płaszcza, nie wyglądała tak złowrogo jak zazwyczaj. Tym bardziej, że lekko przekręcając głowę, zasłoniła szpecącą bliznę.
Ten widok przypomniał Fladanowi scenę ze snu, z którego właśnie wyrwała go Trail. Elf przyglądał się Szadzi wielokrotnie w trakcie ich kilkumiesięcznej znajomości, widywał ją nawet w snach. Teraz, ku swemu zdumieniu i przerażeniu odnajdywał ją w Trail. Gdyby nie ta blizna, oczy ostro szafirowe, zamiast bladych i mętnych, ogorzała i opalona skóra, która u Szadzi była alabastrowa, kobiety byłyby łudząco podobne. Nawet włosy... Dawno już nie golona głowa Trail dawała pewne przypuszczenia, co do ich koloru. Drobny meszek był jasny. Tak jak u Szadzi.
Podobieństwo zdawało się być uderzające. Może nie na pierwszy rzut oka, może zauważenie go wymagało pewnej uwagi, ale teraz, te pierwsze, drobne spostrzeżenia sprawiły, że Fladan zaczął dostrzegać Szadź w każdym szczególe wyglądu i ruchu Trail.
I nagle wszystko stało się jasne.
Siostry. Dlaczego wcześniej mu to do głowy nie przyszło? Obie kobiety musiały być spokrewnione. Były chyba w podobnym wieku, tak podobne z wyglądu… Z pewnością były siostrami, może nawet bliźniaczkami. To by wyjaśniało tatuaż. Problem był tylko jeden. Jakież to koleje losu rzuciły obie na dwa końce świata?
– Może przestaniesz się na mnie gapić? – warknęła Trail, rzucając mu nieprzychylne spojrzenie. – Lepiej rusz tyłek i zrób coś pożytecznego!
Fladan zmarkotniał. Zaczął powoli zbierać się z posłania. Możliwe, że fizycznie bardzo podobne, pod względem charakteru musiały jednak różnić się całkowicie.
– Mam nadzieję, że nasza mroźna panna wróci niebawem, bo musimy jeszcze dzisiaj trafić do jakiegoś miasta – powiedziała Trail, zwijając swoje rzeczy.
– Jest jedno, jakieś dwie godziny drogi stąd – odparł Fladan. – Czemu chcesz tam jechać?
– Nie ustaliliśmy jeszcze, gdzie tak w zasadzie jedziemy – mruknęła, nawet nie podnosząc wzroku. – Szadź nie ma ze sobą żadnych rzeczy, ty także. Poza tym samym powietrzem się nie najemy. Jesteśmy skazani na miasto i na ludzi.
– Nie boisz się ryzyka? – elf przeczesał swoje srebrzyste włosy. – To miasto to Khardax, stowarzyszone z Vermax. Jeśli ten twój baron nie ma w nim swoich ludzi, to ja jestem krasnoludem.
– Cóż – Trail wzruszyła ramionami. – Po pierwsze nie mamy wyjścia, a po drugie Behaller jest teraz zbyt zajęty świętem kupców. Jest nadzieja, że umkniemy mu niezauważeni.
– Tak w zasadzie, dlaczego on ściga Szadź? – spytał Fladan, marszcząc brew.
– Któż go wie? – westchnęła. – Chyba chodzi tu o jej wyjątkowość. Wiesz, magia i takie tam… Ale zobacz, idzie…
Fladan odwrócił się. Szadź wyszła zza drzewa, mimo wysokiej temperatury, ubrana w swój biały płaszcz. Jak można się tego było łatwo spodziewać, nie odezwała się ani słowem.
Fladan wbił spojrzenie w jej twarz. Wyobraził sobie jak by wyglądała bez tych swoich długich, niesamowicie pięknych włosów, z blizną na policzku… Trail dostrzegła to spojrzenie i odwróciła wzrok.
– Lepiej się pospieszmy, nie wiem jak wy, ale ja jestem głodna – burknęła pod nosem. Po kilkunastu minutach byli już w drodze.
Pierwszy problem pojawił się, gdy po spakowaniu rzeczy mieli dosiąść koni. Fladan nie przywykł do czegoś takiego jak siodło, więc wszystkie bagaże musiały zostać przytroczone do konia Trail. A koń Fladana wyraźnie nie polubił Szadzi, więc to ona musiała dosiąść obciążonego już wierzchowca.
Myśl o jeździe na oklep razem z Fladanem nie przypadła Trail specjalnie do gustu, ale perspektywa przebycia tej drogi piechotą zdawała jej się jeszcze mniej atrakcyjna. Bynajmniej nie chodziło tu o to, że była przyzwyczajona do jazdy w siodle. Początkowo bała się dopuścić do jakiegokolwiek kontaktu fizycznego z elfem, ale szybko przekonała się, że ten sposób podróżowania bez niego się nie obejdzie.
– No obejmij mnie, dziewczyno – sapnął poirytowany Fladan, gdy Trail rozpaczliwie starała się nie zsunąć z końskiego grzbietu. – Inaczej nie ruszymy!
Chcąc, nie chcąc Trail przylgnęła do pleców elfa. Bardzo starała się myśleć o swoich problemach – o Szadzi, o zdradzonym pracodawcy, o tym, co ją teraz czeka. Ale ten dziwny, świeży, charakterystyczny zapach Fladana, ciepło jego szczupłego, umięśnionego ciała, sam fakt jego bliskości, nie pozwalały kobiecie skupić myśli na żadnych konkretnych zagadnieniach. Gdzieś tam, przez jej umysł przemknęło kilka obrazów, których ta chłodna i rzeczowa Trail wstydziła się bardzo, a które ta wzruszona, która przywarła do jego ciała, wciąż na nowo pragnęła przywoływać.
Szadź jechała z przodu, jak to miała w zwyczaju, osamotniona, nie zwracając uwagi na swoich towarzyszy. Fladan także, z uwagi na Trail, nie chciał jechać zbyt szybko, więc wkrótce między oboma wierzchowcami uczyniła się spora odległość. To była dobra chwila, by porozmawiać.
– Wygodnie ci? – zapytał elf, przywołując Trail z krainy jej fantazji. Kobieta z bijącym sercem doszukała się w jego tonie nutki troski.
– Tak – stwierdziła dziwnie miękko. – Pierwszy raz spotykam się z kimś, kto potrafi ujeździć konia bez jakiejkolwiek uprzęży – stwierdziła z podziwem.
– Cóż – mruknął Fladan – w moich stronach uczymy się kierować zwierzęciem w inny sposób niż za pomocą wędzidła – w jego głosie pobrzmiewała gorycz. – To żywe stworzenie, nie można go traktować w ten sposób.
Normalnie w Trail wezbrałaby złość. Pewnie odwarknęłaby mu coś niepochlebnego na temat elfich metod, ale stan upojenia, w jakim się teraz znajdowała, nie pozwolił jej skrytykować Fladana, nawet przeciwnie – jednocześnie chciała się z nim zgodzić, całym sercem poprzeć jego słowa, przeprosić za to, że tak męczy swego wierzchowca. Postanowiła jednak zachować bezpieczne milczenie.
Zamknęła oczy i wtuliła się w jego plecy.
– Fladanie… – mruknęła cicho, zacieśniając lekko uścisk. – O czym teraz myślisz?
Przez chwilę milczał.
– O Trasil – powiedział po chwili ponuro. – Jesteście bardzo do siebie podobne.
– Wiem – powiedziała Trail, nagle otwierając oczy. Temat Szadzi podziałał na nią jak wiadro lodowatej wody. Spięła się i odsunęła od niego na tyle, na ile było to możliwe w takiej sytuacji.
– Myślę, że możecie być…
– …spokrewnione? Wiem – powiedziała ponuro. Całe to uniesienie, przyjemność, którą czuła przed chwilą, zniknęła. On myślał tylko o niej.
– Wersja, że jesteście siostrami, wyjaśniałaby wiele rzeczy i zdaje się być całkiem logiczna – mówił dalej.
– Owszem, też do tego doszłam – czuła, jak zaczyna rosnąć w jej wnętrzu jakaś wrogość do elfa. A może do Szadzi? Hamowała się, żeby nie powiedzieć czegoś, czego mogłaby potem żałować. – Tatuaż, podobieństwo fizyczne, to coś, co nas pcha w tym samym kierunku. Mamy wiele wspólnego.
– Jeszcze imię – stwierdził.
– Imię? – Trail zesztywniała. – Jak to imię?
– Trasil. To w języku smoków.
Trail wzbiła zdziwione spojrzenie w mijane przez nich drzewa.
– Skąd znasz język smoków?
Fladan zaśmiał się cicho. Trail z niesmakiem stwierdziła, że lubi, kiedy to robi, że chciałaby by zaśmiał się jeszcze raz.
– Nie znam języka smoków. Nie wiem, czy jakakolwiek śmiertelna istota jest w stanie się go nauczyć. Znam ledwie kilka słów.
– Jak je poznałeś? Rozmawiałeś kiedyś ze smokiem?! – niechęć w Trail została szybko zastąpiona przez ciekawość.
– Nie, przecież wiesz, że to prawie niemożliwe. Ale mój dziadek… On był kiedyś w całkiem dobrych stosunkach z ludźmi lodu, poznał ich język. Zanim tak definitywnie odcięli się od świata – Trail słuchała w skupieniu. Trochę przeszkadzało jej to, że nie może spojrzeć na jego twarz, by odczytać towarzyszące tej opowieści emocje. – Opowiedział mi, że ludzie lodu, swego czasu, byli dość mocno związani ze smokami zamieszkującymi tamtejsze rejony. To swoją drogą dość oczywiste, było to zaraz po trzeciej wojnie, w czasach klęsk i śmierci. Chcąc przeżyć, szczególnie na takich niegościnnych terenach, oba plemiona były zmuszone do współpracy. I z tamtych czasów, w języku ludzi pozostały pewne naleciałości smocze. Takie jak trasil
. A właściwie trysillen
, co po smoczemu oznaczało lód, a w języku ludzi przeszło w trasil
– szadź.
– Twój dziadek powiedział ci właśnie o tym słowie? – spytała Trail trochę z powątpiewaniem.
– Oczywiście, że sam tego nie zrobił. Zapytałem go – powiedział Fladan, zerkając na nią przez ramię. Jego ciepłe spojrzenie sprawiło, że poczuła się winna z powodu swoich wątpliwości. – Najciekawsza jest jednak inna sprawa.
– Mianowicie?
– W języku smoków istnieje jeszcze słowo traillos
, określające żagiew, albo iskrę.
– Traillos
…?
– Trail
. Czyli iskra.
Kobieta milczała. Nie była pewna, czy dobrze rozumie.
– Chcesz przez to powiedzieć…
– Że wasze imiona pochodzą z języka smoków – powiedział. – Nie miałbym jednak pojęcia o słowie trail
, gdyby nie to, że jest jeszcze jedno.
– Jeszcze coś? – Trail uniosła brwi. Z jakichś nieznanych jej powodów to, co do tej pory usłyszała, wcale jej się nie podobało i miała wrażenie, że kolejne słowa Fladana tylko pogłębią ten stan rzeczy.
– Trasiltrail
. To słowo już z języka ludzi lodu. Nie da się go jednoznacznie przetłumaczyć, znaczy tyle, co „poszukiwanie wejścia”, „otwieranie drzwi zamkniętych na klucz”. Coś w tym stylu. Z resztą, to słowo jest dziwne i raczej rzadko stosowane. Ludzie lodu nie miewają drzwi zamykanych na klucz.
Umilkł. W głowie Trail, zaczęło się wszystko lekko rozjaśniać, lub, z innej strony patrząc, jeszcze bardziej zapętlać.
– Tatuaż ze smokiem. Smok trzyma klucz. O co w tym wszystkim chodzi?
Fladan tylko wzruszył ramionami.
– Myślę, że jesteście siostrami, obiema z południa, od ludzi lodu. Ktoś w dzieciństwie, z niewyjaśnionych powodów zrobił wam tatuaże, nadał dziwnie znaczące imiona, a ciebie wysłał na drugi koniec świata.
– Mam tylko dwa, nic nieznaczące, drobne pytania. Kto i po jaką cholerę? – Trail westchnęła głośno. Czuła się strasznie. Bardzo nie podobało jej się to, że nagle, z dnia na dzień, okazała się w jakiś sposób wyjątkowa. Oczywiście, będąc tutaj była za taką uważana ze względu na swoje pochodzenie, ale zawsze wiedziała, że wystarczy powrócić do kraju swojego urodzenia, a będzie taka jak wszyscy.
Kraju swojego pochodzenia… gdzie on właściwie był? Czy istniał gdzieś ktoś, kto potrafił wyjaśnić te wszystkie wątpliwości?
Znikąd pomocy.
Pogrążeni w swoich własnych, niewesołych myślach wkrótce opuścili las i z wąskiej ścieżki wyjechali na porządną, piaszczystą drogę. W dali, przed nimi, zamajaczył koń Szadzi.
– Nie postąpiliśmy zbyt rozważnie, pozwalając się jej tak bardzo oddalić – zauważył Fladan. – Trzymaj się mocno!
Trail znowu przywarła do pleców elfa, ale tym razem zrobiła to mniej chętnie, a nawet z pewną nutą przymusu. Obrazy, które wcześniej widziała oczami swojej wyobraźni zostały nagle zastąpione innymi – podobnymi. Ale zamiast niej, była w nich inna kobieta. Choć bardzo podobna, jednak zupełnie różna. Trail zacisnęła zęby i nie odezwała się przez resztę drogi.
Khardax nie było ładne. Nie było też duże. Ot, zwykłe małe miasteczko, nieco podobne do Vermax, ale kilkakrotnie mniejsze i dużo bardziej spokojne. Mimo wrażenia sielankowości, trójka przyjezdnych nie wywołała specjalnego zdziwienia. Choć Trail obawiała się, że elf z południa, kobieta z rodu ludzi lodu oraz inna, o wyglądzie co najmniej zastanawiającym, mogą wzbudzić w mieszkańcach pewne wątpliwości, czy chociaż cień zainteresowania, tymczasem reakcje nie były specjalnie żywiołowe.
– Khardax leży na drodze z Vermax do południowych portów. Tacy przyjezdni nie są tu niczym szczególnym. O ile w ogromnym Vermax wtapiają się w tłum i giną w setkach uliczek, przez co są niezauważalni, to tutaj, w jednym z miejsc ich postoju, są zjawiskiem całkowicie powszechnym i akceptowalnym.
Ta wypowiedź wypadła z ust Szadzi niespodziewanie, w chwili, w której Trail dzieliła się swoimi wątpliwościami z Fladanem. Tak przyzwyczajeni do jej milczenia, nie brali już jej pod uwagę w trakcie rozmowy. Widząc zdumione spojrzenia swoich towarzyszy, Szadź tylko wzruszyła ramionami.
– Tak przypuszczam.
Mimo wszystko, postanowili nie ryzykować. Po szybkim przeliczeniu funduszy okazało się, że Fladan i Trail raczej nie przetrwaliby długo, gdyby nie ich towarzyszka. Większość ich pieniędzy została w Vermax, tymczasem Szadź miała przy sobie oprócz wypełnionej po brzegi szczerym złotem sakiewki, także niezwykle cenny pas i parę kunsztownych szczerozłotych bransolet.
– Chcę konia – powiedziała tylko, oddając swój majątek w ręce Fladana.
Uzgodnili wspólnie, że mimo wszystko, elf najmniej rzuca się w oczy, on też załatwi wszystkie sprawunki, tymczasem obie kobiety, ukryte bezpiecznie w jednym z dwóch wynajętych w miejscowej oberży pokojów, obmyślą wspólnie plan działania. Pomysł, dla Trail, zupełnie wyzuty z jakiegokolwiek sensu.
Siedziały teraz naprzeciw siebie, w absolutnym milczeniu. Trail zrzuciła kurtkę i wszystkie swoje rzeczy cisnęła w kąt. Przeszła przez pokój i otworzyła szeroko okno.
Zajęły kwaterę na drugim piętrze budynku. Pokój Fladana znajdował się obok. Oba były czyste i zadbane, choć skromne, jak całe to miasto. Właściciel nawet na nich nie spojrzał. Dostał zapłatę z góry, zapytał tylko, czy zejdą na kolację, czy zjedzą w pokojach. Zawołał jakąś pomocnicę, która zaprowadziła ich na miejsce. Żadnych pytań, spojrzeń czy wątpliwości. Nic.
A Trail czekało teraz kilka godzin sam na sam z Szadzią.
Przeniosła spojrzenie z ruchliwej ulicy na siedzącą na łóżku towarzyszkę. Kobieta jedynie zdjęła kaptur, nie chcąc pozbyć się swojego foczego płaszcza. Siedziała nieruchomo, w absolutnej ciszy. W Trail wezbrała nagła, niewytłumaczalna złość.
– Nigdy nic nie mówisz? – warknęła pytająco, zakładając ręce na piersiach. Szadź obdarzyła ją chłodnym, spokojnym spojrzeniem. Może się zastanawiała nad odpowiedzią, a może zlekceważyła pytanie, Trail nie dbała o to. Czując, jak gniew bierze w niej górę, odsunęła się od okna. – Jesteś jak jakieś… zwierzątko! Tylko siedzisz, nic nie mówisz, nie robisz nic… – mówiła coraz szybciej, coraz głośniej, jakby krzyk i wyrzucanie kobiecie własnych myśli, miało przynieść jej ulgę. – Jedynie patrzysz, tymi swoimi wielkimi, pięknymi oczami, wpatrujesz się nimi we wszystkich tak, jakbyś była lepsza niż ci, co cię otaczają! Na każdego patrzysz z wyższością, z jakąś pogardą! Bogowie… – uniesienie brało nad nią górę. – Dlaczego on cię kocha?!
Trail zamilkła, spłoszona ostatnimi słowami, które padły z jej ust. Nie miała zamiaru tego powiedzieć, nie chciała… Przecież nie przejmowała się Fladanem, mógł sobie kochać, kogo chciał. Ale słowa padły, niechciane, zupełnie niekontrolowane, wbrew logice i jej zamiarom. Jak gdyby wreszcie wypowiedziała to, co kołatało się po jej głowie już od jakiegoś czasu.
Szadź odwróciła spojrzenie. Na jej blade policzki spłynął leciutki rumieniec. A może to była tylko gra świateł i wyobraźnia Trail?
– Słowa… – zaczęła cicho – są zbyt cenne, aby je trwonić. Po co marnować siły na coś, co padnie w pustkę i zostanie zapomniane? – pokręciła lekko głową.
Trail nie skomentowała. Nie miała zamiaru. Zawstydzona swoim wybuchem, teraz czuła okropne kłucie w żołądku. Patrzyła na samotną, drobną postać siedzącą na łóżku. Czy to możliwe, że była jej siostrą? Czuła do niej coś dziwnego, coś, co strasznie trudno było zdefiniować. Coś jak… przywiązanie? Choć to dziwne, znały się raptem parę dni. A jej milczenie, zachowanie, spokój, działały na Trail niesamowicie drażniąco i irytująco. Z drugiej strony, na samą myśl, że mogłaby jej się stać krzywda, że Behaller miałby ją dostać w swoje łapska, czuła jakąś rozpacz, konieczność działania, bunt, wściekłość. Chciała ją ratować, obronić, nie mogła dopuścić, by ktoś ją zranił.
Ale gdy jej wyobraźnia podsuwała obrazy Szadzi i Fladana… Nie mogła, nie była w stanie tego przeboleć. Choć nie rozumiała, dlaczego, wiedziała, że gdyby ona i elf… Nie wytrzymałaby tego. Musiałaby odejść.
Przez chwilę zapragnęła, by wrócił. By już tu był, by spojrzał na nie, przerwał tę nieznośną ciszę. Żeby już nie musiała tu siedzieć, patrzeć na jej nieskazitelną urodę, by nie musiała czuć tego strasznego napięcia i lodu w żołądku.
Ale Fladan nie wracał i wiedziała, że minie jeszcze sporo czasu, nim to nastąpi.
– Nie wiesz, dokąd miałybyśmy się udać? – spytała w końcu, jakimś dziwnie suchym i obojętnym tonem. Szadź wzruszyła ramionami, patrząc tępo w podłogę. – To może, skoro nie masz ochoty porozmawiać, przynajmniej zdejmiesz ten płaszcz. Czemu w nim siedzisz? Jest ciepło.
– Och – Szadź poruszyła się nieznacznie. – Przecież to nieistotne.
Trail westchnęła, ale jej towarzyszka posłusznie – może żeby jej nie denerwować – choć nieco mimowolnie, rozpięła płaszcz, zsunęła go ze szczupłych ramion i złożyła obok siebie. Kolejnym oszczędnym ruchem rozsznurowała wysokie, skórzane buty.
Trail znowu poczuła ukłucie zazdrości na widok jej urody. Odwróciła wzrok i ponownie spojrzała za okno.
– Myślę, że podróż na południe, w stronę rzeki, byłaby dobra – usłyszała cichy głos.
Przez myśl Trail przemknęło, że dziewczyna się myli. To nie las był celem, ale… Ale co? Ona sama najchętniej pojechałaby nieco bardziej na wschód, w kierunku gór. Chociaż, jak do tej pory, żadne z jej przeczuć nie okazało się trafne. W końcu od lat podróżowała i poszukiwała, i nic. Żadnych rezultatów. Szadź miała zresztą to samo. Ona też jeszcze nie znalazła odpowiedzi na pytanie, czego właściwie szuka. To źle.
Trail odpłynęła myślami do czasów, w których była jeszcze w ojczyźnie, do chwili, w której zdecydowała się opuścić swój kraj. Przed oczami wyobraźni stanęły jej obrazy z podróży po Kontynencie. Tak wiele miejsc, tylu ludzi. I zero odpowiedzi.
Cichy trzask i pukanie wyrwały ją z zamyślenia. Ze zdziwieniem stwierdziła, że słońce już zachodzi, a Szadź śpi spokojnie na łóżku. Powoli zamknęła okno.
– Proszę.
W drzwiach pojawił się Fladan. Trail zmarszczyła brwi. Nie poczuła na jego widok nic szczególnego, mimo iż wcześniej tak wiele by dała, by się tu znalazł.. Był przecież zwykłym elfem, nikim ciekawym. Zwyczajnym mężczyzną, może nieco bardziej przystojnym od innych. Może odrobinę bardziej wrażliwym. No i miał piękny uśmiech. Ale to nadal był tylko zwyczajny elf. Nic szczególnego.
Wszedł do pokoju cicho, widząc, że Szadź śpi.
– Wszystko załatwione – powiedział półgłosem. – Koń kupiony, prowiant też. Zebrałem nieco informacji, od przyjezdnych z Vermax. Nic ciekawego. Nic o baronie. Chyba możemy spokojnie ruszać w drogę.
Trail kiwnęła głową, zapalając świecę. Była rozczarowana, sama nawet nie wiedząc czym. Słowa elfa przyjęła w zasadzie z obojętnością.
– Jadłyście kolację? – spytał rzucając spojrzenie w stronę Szadzi. Pokręciła głową. – Zejdę na dół. Powiem właścicielowi, żeby coś wam przyniósł. Ruszymy z samego rana – zawahał się. – Tylko gdzie?
– Na południe – powiedziała Trail, nie patrząc na niego. – W stronę rzeki.
– Dobrze – powiedział cicho, nagle zmęczony. – Idę już. Zjedzcie i kładźcie się spać. Jutro czeka nas długa droga. Dobranoc.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Nawet długie i tęskne spojrzenie, którym obdarzył śpiącą kobietę, nie wywarło na Trail wrażenia. Była obojętna. Zupełnie.
– Dobranoc – wyszeptała.
Trail obudziła Szadź, kiedy służąca przyniosła kolację. Zjadły w milczeniu, za które tym razem była niesamowicie wdzięczna. Potem Szadź bez słowa utonęła w miękkiej pościeli, a Trail zgasiła świecę. Sama usiadła na swoim łóżku i wpatrzyła się w ciemne niebo za oknem. Trapiło ją coś.
Nie mogli jechać w stronę rzeki, tego była pewna. Musieli jechać gdzieś indziej. Na wschód? Zastanawiała się nad tym, wlepiając spojrzenie w gwiazdy.
W końcu usłyszała, jak Fladan przechodził obok ich drzwi, wracając z dołu. Nagle targnęła nią myśl – przecież powiedziała mu, że pojadą na południe! Z niewiadomych, jakichś irracjonalnych przyczyn, jasne stało się dla niej, że przecież musi mu powiedzieć, że tak nie jest. Że pojadą inną drogą.
Zerwała się z łóżka i wyszła z pokoju najciszej, jak potrafiła. Przeszła kilka kroków korytarzem i zapukała do jego drzwi.
– Proszę?
Weszła. Był wyraźnie zdziwiony jej obecnością. Zdjął koszulę, stał teraz przy oknie w samych spodniach. Światło księżyca igrało na jego włosach. Ściągnął brwi, wyraźnie zmartwiony.
– Coś się stało, Trail? – spytał z nutą niepokoju. Jego chłodny głos przywrócił ją do rzeczywistości. Zdała sobie sprawę z tego, że nie miała butów, a jej koszula była prawie rozpięta. Jej policzki zapłonęły rumieńcem, kiedy zrozumiała, że przyszła tu z jakiegoś bzdurnego powodu. Ta jakaś niewytłumaczalna obawa, która tam, ciemnym pokoju, w konfrontacji z jej samotnością była niezwykle wręcz paraliżująca, tutaj zbladła zupełnie. Przecież o zmianie trasy mogła mu powiedzieć rano.
– Ja… – na siłę starała się znaleźć jakiś powód, który usprawiedliwiłby wiarygodnie jej nocną wizytę. – Ja przyszłam, bo… bo mam pytanie…
Przeszedł cicho przez pokój i stanął przy niej. Znowu poczuła ten lekki, świeży zapach jego skóry.
– Mów, Trail – powiedział łagodnie, uśmiechając się blado. – W czym rzecz? O co chcesz zapytać?
Zakręciło jej się w głowie, bała się, że zaraz upadnie. Słowa same popłynęły z jej ust, tak jak wtedy, w pokoju.
– Co ona takiego ma w sobie? – wyjąkała, nie rozumiejąc, czemu. – Dlaczego kochasz ją?
– Trail… – wyszeptał tylko, mrużąc oczy.
Nie wiedziała czy zdziwiło go jej pytanie. Nie miała czasu zwrócić uwagi na jego twarz. Zbyt szybko poczuła na ustach pierwszy pocałunek, zbyt szybko nastąpił kolejny. Wiedziała już, że nie usłyszy odpowiedzi i – na bogów! – wcale jej ona nie obchodziła. Fladan objął ją swoimi szczupłymi, ale silnymi ramionami, przyciągnął do siebie. Trail przylgnęła do jego ciała, zarzucając mu ręce na szyję. Ciepłe i wilgotne pocałunki pokryły nie tylko twarz. Chwycił ją mocno, uniósł i przeniósł na łóżko. Było twarde i chłodne, w przeciwieństwie do smukłych dłoni, którymi dotykał jej ciała.
Nie była nią. I wiedziała, że on o tym wie.
Śpiącą za ścianą kobietę obudziło przerażające uczucie. Jednocześnie było pełne uniesienia i bólu. Otwartymi szeroko oczami wpatrzyła się w ciemny sufit, gdy przepływały przez nią fale wstydu, upokorzenia i jednocześnie radości. Zwinęła się w kłębek na łóżku, podciągając kolana pod samą brodę. Nagłe, nieznośne mrowienie w żołądku wycisnęło jej łzy z oczu. Obróciła się na bok, wtulając twarz w poduszkę, by stłumić szloch.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po przebudzeniu Trail, były jego szerokie, umięśnione plecy. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało, ale był to fakt niezaprzeczalny. Była tam, czuła jego zapach, mogła go dotknąć, słyszała jego spokojny oddech. Odczuwała jakiś dziwny spokój, może radość.
Cisza panująca w budynku była przytłaczająca. Gdzieś na dole, w oddali, słychać było krzątających się pracowników. Trail z lubością pomyślała o tym, że minie jeszcze godzina, może dwie, zanim będą musieli wstać z łóżka.
Wyciągnęła rękę, żeby objąć Fladana, ale nie zdążyła. Zerwał się nagle, zupełnie niespodziewanie doskakując do okna. Kobieta poczuła ukłucie niepokoju.
To, co zobaczył, musiało go przestraszyć. Elf nawet nie patrząc na Trail szybko wciągnął ubranie, buty i wybiegł z pokoju. Kobieta także się zerwała, ale w oknie nie dostrzegła już niczego. Mimo to, doskonale wiedziała, co się stało.
– Trasil! – krzyknął Fladan, wychodząc z oberży na chłód poranka. – Co ty robisz?!
Kobieta stała na podwórzu, trzymając konia. Obróciła się i patrzyła na niego długo, boleśnie. Jej oczy były podkrążone, czerwone od łez.
– Trasil! Dlaczego?… – postąpił kilka kroków naprzód. Zatrzymała go gestem.
– Pytasz mnie o to? – uśmiechnęła się lekko. – Nie szukaj mnie więcej. Nie mów o przeznaczeniu. Nie istnieje.
Fladan poczuł, że te słowa nie są skierowane do niego. Nie tylko do niego. Odwrócił się i dojrzał stojącą za jego plecami Trail, owiniętą w prześcieradło. Patrzyła tępym wzrokiem na całą scenę, na odjeżdżającą kobietę.
Szadź wskoczyła na konia i bardzo wolno odjechała drogą do Vermax.
– Trail – powiedział, odwracając się, ale kobiety już nie było. Został sam.
Autor: Arkana