Przynajmniej jedno jest pewne. Nie istnieje coś takiego jak przypadek.
Fladan
– Widzisz… to wszystko nie jest tak, jak myślisz – powiedział, odwracając się. Jego ciemne, bursztynowe oczy lśniły lekko w świetle świec. – Każda decyzja, każde postanowienie, które podejmę jest… jest… – zamilkł na chwilę. – Jest obarczone odpowiedzialnością. To trudne.
Stojąca przed nim kobieta kiwnęła głową.
– Dlatego musisz pamiętać, moja dobra przyjaciółko – zaakcentował ostatnie słowo – że jakiekolwiek działania na własną rękę… – zmarszczył delikatnie brwi, poprawiając się na krześle – nie są, nigdy nie były i nie będą przeze mnie tolerowane.
Ostry, krótki, gniewny błysk w oczach. To wszystko, co zmieniło się w jego twarzy. Ton głosu, spokojny uśmiech… Wszystko było tak, jakby rozmawiał z nią o pogodzie, a nie ganił za nieprzemyślane posunięcie.
– Oczywiście – stwierdziła tylko.
– Wiesz dobrze, jaką masz dla mnie wartość – kontynuował, odrzucając z czoła kosmyk popielatych włosów. – Wiesz, jak cenną przyjaciółką jesteś.
– Wiem – mruknęła.
– Dlatego tym bardziej nie potrafię pojąć, dlaczego postąpiłaś tak głupio i nierozważnie. Co mi chciałaś udowodnić? – oparł twarz na dłoni, świdrując ją spojrzeniem. Wiedziała, że nie miała szansy skłamać.
– Lubię czuć niezależność – powiedziała szczerze.
Widocznie musiał przemyśleć te słowa, gdyż umilkł na chwilę, pogrążony w zadumie.
– Nie jesteś taka, jak inni ludzie, którzy dla mnie pracują, ale to nie znaczy, że masz większe prawa – powiedział powoli, dokładnie przypatrując się jej szczupłej postaci.
– Panie?
– Chcesz wiedzieć, dlaczego cię trzymam? Chcesz poznać moje plany, zrozumieć, dlaczego twoje samodzielne działania, zamiast pomóc, mogą zaszkodzić? – spytał, przenosząc ciężar ciała i opierając podbródek na drugiej dłoni. – To nie będzie długa opowieść.
Stojąca przed nim, wyprężona niczym struna kobieta nawet nie drgnęła. Czekała.
– Bogowie, prawie trzysta lat temu, odebrali nam magię. Miała to być kara – kobieta pokiwała głową na znak, że zna tę historię. – Ale nie wiedzieli, wtedy nie byli jeszcze świadomi tego, że w ten właśnie sposób skazują siebie na zagładę.
Jej uniesiona wysoko brew dała mu do zrozumienia, że wzbudził w słuchaczce ciekawość i zdziwienie.
– Pochodzisz z krainy, na którą nie padła ta straszliwa kara, więc nie potrafisz zrozumieć tego, co przeżywali wówczas ludzie, pozbawieni możliwości korzystania z magicznej mocy. Nie rodziły się już dzieci z darem, język magii przestał być rozumiany, a żyjący jeszcze magowie nagle odkrywali, że nie potrafią rzucić najdrobniejszego zaklęcia – mężczyzna zmarszczył brwi. – Dla ludzi, przyzwyczajonych do tego, że magia ułatwia im życie, nadeszły bardzo trudne czasy. Prawie dwieście lat borykania się z katastrofami naturalnymi, głodem, epidemiami… – westchnął. – Było ciężko.
– Słyszałam o tym, panie – powiedziała kobieta. – I potrafię sobie wyobrazić, jak ciężkie były to czasy dla ludzi pozbawionych magii.
– Podczas, gdy twoich rodaków nie tylko nie gnębiły katastrofy, mieli magię, która ułatwiała im życie i pomagała w stałym rozwoju i powiększaniu dobrobytu…
– Czy próbujesz sformułować jakiś zarzut, panie? – skrzywiła się lekko.
– Nie – stwierdził chłodno. – Po prostu chcę ci uzmysłowić bezmiar i okrucieństwo kary, jaka na nas spadła. Kary, która przerodziła się w olbrzymi dar!
– Chcesz powiedzieć, że uważasz stratę magii za korzyść? – drgnęła.
– Tak. To największa przysługa, jaką mogli nam oddać bogowie.
Zapadło milczenie. Mężczyzna pozwolił, by kobieta przyjęła do wiadomości to, co chciał jej przekazać.
– Widzisz, przyjaciółko, czas bogów mija – w jego głosie zabrzmiała nutka entuzjazmu. – Mija czas magii, czas smoków, czas elfów… Nadchodzi czas ludzi. Czas, w którym uniezależnimy się spod ich dominacji. Wiek techniki i nauki.
– Wiek… czego?
– Od prawie stu lat, od chwili, w której zaczęliśmy podnosić się z upadku, przygotowujemy się do rewolucji, która wstrząśnie posadami świata. Teraz to umysły… ludzkie umysły będą podstawą rozwoju – uśmiechnął się. – Z każdym rokiem, ba, miesiącem, pojawiają się nowe pomysły, nowe wynalazki, ulepszenia… Magia przestała nam być potrzebna – wyprostował się. – Zobaczysz, wszystko jest tylko kwestią czasu.
– Wszystko? – zdziwiła się.
– Już za kilka… kilkanaście… może kilkadziesiąt lat, magia przestanie mieć jakiekolwiek zastosowanie – stwierdził. – Zobaczysz, kiedyś człowiek będzie potrafił wzbić się w powietrze bez udziału zaklęć lewitacji czy magicznych przedmiotów, nie będzie potrzeba wprawnego uzdrowiciela, by odtworzyć odciętą rękę, a ognistą kulę będzie mógł wytworzyć każdy za pomocą specjalnego przyrządu. To jest nasza przyszłość!
Po raz pierwszy odkąd rozpoczęła pracę dla tego człowieka, zaczęła mieć wątpliwości co do jego zdrowia psychicznego.
– Nie wierzysz mi – szepnął, a kobieta przeklęła to, że z jej twarzy dało się odczytać tak wiele. – Ale zobaczysz, jeszcze się zdziwisz. Podobno potrzeba to matka wynalazku. Odkąd nie mamy magii, mamy same potrzeby i przekonasz się, że w końcu i one znikną. Magia zostanie zastąpiona.
– A co z magicznymi istotami? – kobieta uniosła obie brwi. – Co ze smokami, elfami?
– Odejdą powoli, gdy zrozumieją, że ich czas się skończył. Smoki już odcięły się od reszty świata, elfy też wkrótce dojrzeją do tej decyzji – mówił coraz głośniej, wzburzenie brało nad nim górę. – Potem krasnoludy… Wszystkie rasy zrozumieją, że nie ma tu już dla nich miejsca. Że nastała era człowieka i jego umysłu! – urwał nagle. – Szkoda – westchnął jeszcze w zamyśleniu.
– Szkoda? – spytała, zdziwiona nagłym zakończeniem.
– Szkoda… że tego nie doczekam – stwierdził z nutą żalu.
Kobieta wbiła w mężczyznę spojrzenie. Czy on naprawdę wierzy w to, co mówi? Przecież świat bez magii nie może istnieć, tak samo jak człowiek nie będzie żyć bez wody. Technika ma zastąpić magię? Po co wynajdywać rozwiązania problemów, które nie są problemami dla czarodzieja?
Skrzywiła się lekko na wspomnienie jego słów o smokach i elfach. Wiele lat wcześniej ktoś już tak mówił, a później działy się straszliwe rzeczy.
– Teraz pewnie się zastanawiasz, dlaczego cię trzymam? – powiedział, choć sam wydawał się być wyrwany z zamyślenia. – Otóż sprawa jest prosta – uśmiechnął się lekko. – Magia odejdzie, lecz na to trzeba czasu. My możemy jej w tym pomóc. Lecz zanim technika pójdzie do przodu tak bardzo, by nam to ułatwić – oczy błysnęły mu dziko – potrzeba nam magii… magii, by zniszczyć magię.
– Obawiam się, panie, że nie do końca rozumiem – zmusiła się, by spojrzeć na podłogę.
– To łatwe – zaśmiał się cicho. – Zniszczymy magię za pomocą magii. W tobie jest jej odrobina, w końcu masz to od urodzenia. Ponadto potrafisz kilka magicznych sztuczek, które – och, oczywiście, że zdaję sobie z tego doskonale sprawę – do prawdziwej magii mają się tak, jak leśny strumyk do olbrzymiego wodospadu, ale tu wystarczają – uśmiechnął się lekko. – Dlatego, droga przyjaciółko, jesteś taka cenna.
Kiwnęła głową, choć nie do końca rozumiała, co miał na myśli.
– Mogę już odejść? – spytała cicho, pragnąc jak najszybciej opuścić towarzystwo tego człowieka. Z jakichś niezrozumiałych przyczyn poczuła nagły strach. I obrzydzenie.
– Oczywiście – kiwnął głową. – Przedtem jednak, muszę cię poinformować o pewnym zadaniu, które przeznaczyłem specjalnie dla ciebie.
– Panie?
– Znajdziesz kogoś dla mnie – mruknął. – Podobno w mieście pojawiła się jakaś magiczna istota – wbił w nią swój czujny wzrok. – Kobieta, posiadająca dar magiczny. Znajdziesz ją.
– Panie, tu nie ma magii – powiedziała, sama nie wiedząc czemu, jednocześnie uparcie wpatrując się w podłogę. – Tym bardziej ludzi z magicznym darem. Co najwyżej jakiś smok, ale one nie zapuszczają się w te rejony. I wątpię, żeby nagle ludzie z Wysypy zaczęli migrować właśnie tutaj.
– Do końca święta kupców – przerwał jej, tak, jakby nie słyszał jej słów. – Przykro mi, że odbiorę ci przyjemność świętowania, ale to... raczej ważne – zmrużył oczy.
– Poszukam jej – powiedziała, lekko zrezygnowana, odwracając się i zmierzając w stronę drzwi, pewna, że wyczytał z jej twarzy wszystko, na czym mu zależało.
– Trail… – szepnął jeszcze. Zatrzymała się.
– Baronie?
– Nie zawiedź mnie tym razem – mruknął. – To ważne. Dla ciebie.
Nie odpowiedziała, jedynie włożyła kaptur i zaciągnęła go mocno na twarz. Drzwi zamknęła za sobą najciszej, jak potrafiła i ruszyła szybko korytarzem.
– Przypadek – wymamrotała do siebie. – To zwykły przypadek. Na pewno.
Trail była tak zaprzątnięta własnymi myślami, że potrącała mijanych ludzi.
– Błagam, żeby to był zwykły przypadek…
Od pewnego czasu nic nie szło po jej myśli. Teraz jeszcze to. Jej pracodawca okazał się nawiedzonym fanatykiem, który nie wiedzieć skąd czerpie informacje, a po mieście grasowała magicznie uzdolniona księżniczka. W dodatku z nią samą także się coś działo. Od kilku dni nie czuła się najlepiej, a świeżo w pamięci miała dziwne rzeczy, które działy się z nią w noc spotkania w piwnicach.
Tego tylko brakowało, żeby musiała przestać polegać na własnym ciele.
Znowu pomyślała o Szadzi. Ta kobieta w jakiś dziwny, niezdrowy sposób ją fascynowała. Od chwili ich pierwszego spotkania Trail wracała do niej myślą setki razy, cały czas przekonana, że nie będzie im dane już się spotkać. Trudno jej było określić, co takiego ją w niej pociągało i zastanawiało. Zagadkowe milczenie? Niezwykły wygląd? A może coś innego, coś, czego nie było widać i czego nie dało się nazwać?
A teraz musiała ją odnaleźć. Niby doskonały pretekst, a jednak…
Coś mówiło jej, że baron Behaller nie powinien spotykać się z tą kobietą. Nie powinien być nią zainteresowany. Tylko dlaczego?
Przeszła przez szeroko otwarte drzwi rezydencji swego pracodawcy i skierowała się przez ogród w stronę parku i miasta. Wiedziała jak znaleźć Szadź. Jeśli była jeszcze w mieście, jutro trafi w jej ręce. Ale najpierw musiała zgubić pościg. Nie chodziło o to, że baron jej nie ufał, rozumiała to doskonale. Ale miała zbyt dużo charyzmy i zbyt wiele związków z magią, by mógł pozwolić sobie na brak nieufności. A teraz jeszcze po tym, co zrobiła i w świetle tego, co miała zrobić, delikatna kontrola była niezbędna.
Ale ona nie mogła na to pozwolić, nie tym razem. Teraz musiała być sama.
Zeszła z parkowej ścieżki i zniknęła między drzewami. Kryjąc się wśród liści, wydobyła spod koszuli medalion. Sprawdziła miecz.
Tak jak się spodziewała, po krótkiej chwili, idący za nią strażnik skręcił w zarośla. W myślach przywołała słowa zaklęcia.
Tym razem sama.
Trail mieszkała w Vermax od kilku miesięcy. Mimo to, trudno było jej się przyzwyczaić od dziwacznego wyglądu miasta, zwężających się uliczek, przypominających pajęczynę. Pochodziła z dalekich rejonów, z Wyspy, gdzie życie, wygląd i światopogląd mieszkańców były zgoła odmienne. Niezwykle trudno było jej się dostosować do tutejszych obyczajów.
Lecz jej obcość miała i swoje dobre strony. Głupi magiczny medalion, który w jej ojczyźnie nie miałby większej wartości niż materiały, z których go wykonano, tutaj dawał jej pozycję, szacunek i sprawiał, że się jej bano. Jej wygląd także budził niepokój i strach. A w tym mieście było wielu ludzi, którzy woleli nie igrać z przybyłą zza morza, dziko wyglądającą wojowniczką, władającą wielką magią, która, jakby tego jeszcze było mało, pracuje (w tajemnicy, oczywiście) dla jednego z najmożniejszych szlachciców w mieście.
Stary Barg także należał do tej grupy.
Trail lubiła Barga, był bardzo przydatny. Stary był jednym z wielu mieszkających tu krasnoludów, a trudnił się artystyczną obróbką metali. Oficjalnie, oczywiście. Nieoficjalnie można było u niego zasięgnąć informacji na każdy temat, po uiszczeniu odpowiedniej opłaty.
Trail nie musiała płacić. Nie znaczyło to, oczywiście, że korzystała z jego usług za darmo. Ona także była dla Barga skarbnicą cennych informacji. Wymiana była prosta.
Plotki głosiły, że Barg zna tak dobrze to olbrzymie miasto, gdyż jest ojcem siedmiu rosłych synów, którzy, mieszkając w różnych częściach tej metropolii, zdobywają informacje na swój użytek. Mawiano, że każdego dnia tygodnia Barga odwiedza jeden z jego chłopców i relacjonuje mu skrupulatnie, co też miało miejsce w jego rejonie przez ostatni tydzień.
Trail jakoś nie chciało się wierzyć w te opowiastki, ale musiała przyznać, że – choć nie do końca wiadomo, w jaki sposób – Barg był najlepiej poinformowanym obywatelem Vermax.
Musiał zatem wiedzieć, gdzie znajduje się srebrnowłosy elf.
Struktura etniczna miasta nie była specjalnie skomplikowana. Większość mieszkańców stanowili ludzie, sporą część krasnoludy. Elfy, choć nie należały tu do rzadkości, stanowiły raczej marginalny odsetek mieszkańców. Smoków nie widywano.
Z wiedzy, którą Trail już dysponowała, wynikało, że srebrzyste włosy miały jedynie elfy z puszcz południowych, których było tu wyjątkowo mało. A to tylko ułatwiało jej zadanie.
– Elf o srebrzystych włosach? – Barg skrzywił się, nie odrywając spojrzenia od trzymanego w dłoni maleńkiego kawałeczka złota. – Jest tu kilku takich…
– Ten nie jest zwyczajny. Przybył niedawno – Trail mówiła spokojnym, rzeczowym tonem, obserwując pochłoniętego pracą krasnoluda. – Widuje się go w towarzystwie kobiety z plemienia ludzi lodu.
Barg zmarszczył brwi, unosząc spojrzenie na stojącą naprzeciwko kobietę.
– Ludzie lodu? Tutaj? – podrapał się po głowie. – Przecież oni nie opuściliby tych swoich zimowych chatek nawet pod groźbą śmierci!
Trail wzruszyła ramionami.
– Wiesz coś o nich?
– O kobiecie? Nie – stwierdził, powracając do pracy. – Co mnie nieco dziwi i martwi. Będę się musiał tą sprawą zainteresować, jak widzę… – odłożył kawałek złota i wziął kolejny. – Ale o elfie powiem ci tyle, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni, przybyło do Vermax dwóch. Jeden z południowego wschodu, drugi z północy.
Trail uniosła brwi.
– Cóż… – mruknął, widząc jej spojrzenie. – Strażnicy na rogatkach dość skrupulatnie spisują przyjezdnych.
Kobieta skrzywiła się, kiwając głową.
– Gdzie są?
– O ile wiem, jeden z nich już opuścił miasto. Drugiego szukaj tam, gdzie zwykle znajdują się elfy.
– Szara Oberża?
Barg kiwnął swoją brodatą głową. Trail westchnęła, wiedząc, że czeka ją kolejna długa podróż.
Vermax było chyba jedynym miastem na wschodnim wybrzeżu posiadającym dzielnicę dla elfów. Choć władze miasta nigdy nie wyznaczyły jej oficjalnie, jakoś tak przypadkiem się złożyło, że mieszkające w Vermax elfy – już w większości odarte ze swojej prawdziwej, elfiej natury, na rzecz cech ludzkich, niezbędnych do przetrwania w ludzkim mieście – przez lata skupiły się w niewielkiej części miasta, na jego południowych obrzeżach. Tam też naturalnie ciągnęli wszyscy przyjezdni elfiej rasy lub ci, którzy nie chcieli rzucać się w oczy, a byli przez elfów akceptowani.
Szara Oberża był to jedyny w mieście lokal prowadzony przez elfa, istna ostoja dla tych wszystkich zbłąkanych elfich obcokrajowców, nie mogących odnaleźć się w wielkiej metropolii.
Trail dotarła na miejsce grubo po zmroku.
Fladan siedział zamyślony pod oknem. Dziewczyna, mimo iż nie darzyła elfów szczególną sympatią, nie mogła nie zwrócić uwagi na jego idealnie symetryczną twarz oraz szlachetne rysy. Migdałowe oczy o barwie miodu, patrzyły przez okno na ulicę. Długie, wijące się kosmyki włosów w kolorze czystego srebra musiały budzić zazdrość nawet wśród jego rodaków.
Na pewno coś ukrywał. Dałaby sobie obciąć rękę. „Kiedy na środku pustyni dostrzegasz zielony listek, to chyba naturalne, że chciałbyś się dowiedzieć, gdzie rośnie drzewo”, powiedział. Ile prawdy jest w tych jego szlachetnych intencjach? Była niemalże pewna, że nie śledzi Szadzi z czystej ciekawości.
W tej chwili ją dostrzegł. Spojrzał na nią, stojącą w drzwiach, a Trail, wbrew sobie stwierdziła, że to chyba niemożliwe, by ktoś o tak łagodnym spojrzeniu mógł żywić jakieś podłe zamiary. Poczuła dziwne ciepło rozlewające się jej po brzuchu i już uczyniła pierwszy krok w kierunku siedzącego Fladana, gdy dopadło ją znane jej już uczucie – mdłości i lód w żołądku. Coś ją tknęło. Zawahała się przed postawieniem drugiej stopy. Ostatnio, gdy czuła się tak paskudnie, był przy niej elf. Za pierwszym razem także.
Trail nie potrzebowała kolejnego potwierdzenia. Wiedziała, że srebrnowłosy macza paluchy w tych dziwnych stanach jej złego samopoczucia. Coś knuł, a ona nie lubiła takich niejasnych sytuacji. Bardzo nie lubiła. Szybko opanowała drżenie i lekceważąc wrogie i niegościnne spojrzenia klientów Szarej Oberży, podeszła do Fladana.
– Witaj, Trail – powiedział. Dlaczego za pierwszym razem nie zwróciła uwagi na niezwykłą wręcz melodyjność jego głosu? – Czy coś nie tak? – uniósł idealnie wyprofilowaną brew.
– Fladanie – kiwnęła mu lekko głową, siląc się na przybranie niechętnej miny. – Wszystko w porządku. Nie jestem tu po prostu mile widziana.
Usiadła naprzeciw niego. Elf odsunął się nieco i zmierzył ją wzrokiem.
– Nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto przejąłby się tak drobnym faktem, jak dziesiątki wrogich par oczu wlepionych w jego plecy i dziesiątki dłoni, gotowych sięgnąć po broń w razie potrzeby – mruknął, z lekkim rozbawieniem. – Czyż nie mam racji?
Trail zmusiła się do wydania lekceważącego prychnięcia. Powtórzyła sobie w myśli, że ten rozbrajający uśmiech to tylko przykrywka dla podłych zamiarów elfa, który wyraźnie stara się pokrzyżować jej plany.
– A ty, elfie, nie sprawiasz wrażenia zdziwionego tym spotkaniem – założyła ręce na piersiach.
– Bo nie jestem – wzruszył ramionami, spoglądając głęboko w jej szafirowe oczy. – Po prostu wiem, że szukasz Szadzi – jego uśmiech zniknął. Odwrócił wzrok. – A ty wiesz, że ja mogę ci udzielić informacji na temat miejsca jej pobytu.
Przeklęty elf! Znowu to dziwne ciepło mieszało się w Trail z uczuciem niepokoju i nagłego lęku. Bryła lodu w żołądku nadal rosła. Kobieta modliła się w myślach o to, by nie zwymiotować.
– Tak, szukam jej – przyznała szczerze, jednocześnie bardzo pragnąc, by spojrzał na nią raz jeszcze. – Rozszyfrowałeś mnie, Fladanie. Możesz więc od razu udzielić mi informacji.
Elf oparł się wygodnie i w zamyśleniu błądził wzrokiem po jej twarzy. Smukłą dłonią pogładził podbródek, który nigdy nie zaznał zarostu, jakby próbując odgadnąć jej myśli.
– Jesteś dla mnie zagadką, Skro – stwierdził nagle, a Trail wzdrygnęła się. – Tak samo jak Szadź. Nie potrafię was zrozumieć. Ani was, ani waszych intencji – zmrużył lekko oczy. – Na bogów – zerwał się nagle i oparł łokciami o blat stołu – błagam cię, powiedz mi, dlaczego jej szukasz!
Trail, przestraszona nagłym wybuchem, uniosła wysoko brwi.
– Ja… – zająknęła się. – Jak mnie nazwałeś?
Pokręcił głową, bagatelizując wcześniejsze słowa.
– Dlaczego jej szukasz, Trail? Czego od niej chcesz?
Kobieta zaczęła gorączkowo myśleć.
– Jest magią w świecie bez magii – powiedziała powoli. – Jest tajemnicą. Listkiem na pustyni, prawda? Pamiętasz? To twoje słowa.
– Tak, pamiętam – powiedział, zaciekawiony, a Trail za wszelką cenę starała się wymyślić coś, co przekonałoby go do współpracy.
– Coś nas łączy. Mnie i ją. Wiesz, co – spojrzała na niego uważnie. – Magia. Powiedz mi, gdzie ona jest – nachyliła się nad stołem, patrząc na niego uważnie. – Proszę.
Fladan milczał. Wyraźnie coś rozważał. Jego oczy błyszczały niepokojem. Lub tajonym rozbawieniem.
– Chcesz poznać miejsce jej pobytu – mruknął, zamyślony. Trail pokiwała głową. – I przychodzisz do mnie, do jedynej osoby, która wie, gdzie przebywa Szadź.
– Tak – kobieta zastukała nerwowo palcami o blat stołu. – Powiesz?
– Z chęcią bym to uczynił – stwierdził, przesuwając się po ławie. – Ale widzisz, nikt nigdy nie upoważnił mnie do udzielania takich informacji – Trail już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale uciszył ją gestem. – Tym bardziej, nikt nigdy nie zabronił mi dzielić się z nikim moją wiedzą.
– Chyba nie rozumiem, do czego zmierzasz – Trail przygryzła wargę.
– Ależ to śmiesznie proste – powiedział Fladan, wyraźnie rozbawiony. – Ona sama do ciebie przyjdzie.
– Co? – spytała z niedowierzaniem, czując nagły, niczym nieuzasadniony niepokój.
Wzrok Fladana tkwił gdzieś za jej plecami. Zrozumiała, ale bała się obejrzeć.
– Widzisz, odnalazłem ją tutaj – powiedział, wodząc wzrokiem za Szadzią, obchodzącą stół od tyłu, za plecami Trail. – A raczej to ona ukryła się tutaj, nie wiem, może dlatego, żeby mnie było łatwiej. Choć nie powiedziała do mnie ani słowa.
Teraz i Trail ujrzała Szadź. Ta przeszła obok niej, chłodna, obojętna, w swoim grubym płaszczu z foczych skór. Nie odezwała się ani słowem, tylko usiadła po stronie Fladana, jednak w pewnym oddaleniu od niego. Lekkim ruchem zsunęła kaptur, a Trail po raz kolejny poczuła iskierki zazdrości i niechęci, widząc jej urodę.
Iskry przemieniły się w prawdziwy pożar, gdy dostrzegła spojrzenie, jakim obdarzył ją Fladan. I właśnie wtedy, w tej jednej chwili, zrozumiała, dlaczego elf podąża za Szadzią. Żaden listek nie grał tutaj najmniejszej roli.
– Czekałam na ciebie. Dlaczego mnie ścigasz?
To stwierdzenie, które padło z ust Szadzi, było tak nieoczekiwane i zaskakujące, że Trail na chwilę zapomniała o tym, co właśnie odkryła. Elf także wydawał się być zaskoczony, że kobieta przemówiła.
– Ja… – zająknęła się. – Potrzebuję cię – wypaliła bezmyślnie. Czuła się źle. Nic nie szło po jej myśli, w dodatku ten nieznośny ból. Co miała zrobić? Jak zmusić Szadź by z nią pojechała? Miała, co prawda, w zanadrzu jeszcze jedną sztuczkę, ale…
– Kim jesteś? – chłodny głos kobiety, wybił ją z zamyślenia.
– Nazywam się Trail – wyjąkała, czując na sobie zimne spojrzenie bladych oczu Szadzi. – A ty musisz ze mną pójść.
Jasnowłosa nie zareagowała, ale jej milczenie wskazywało na to, że oczekuje wyjaśnień. Fladan także odwrócił wzrok od twarzy Szadzi, by spojrzeć na Trail, ale jego spojrzenie było zupełnie inne. W kobiecie wezbrała złość.
– Musisz za mną iść – powtórzyła, sama nie bardzo wiedząc, czemu, ale z jakichś przyczyn czując, że to może się udać. – Wiem, co czujesz. Ja też znam to uczucie, kiedy coś każe ci opuścić dom, rodzinę i szukać – nachyliła się, marszcząc brwi. – Wiem, jak to jest szukać odpowiedzi na pytanie, którego brzmienia nawet nie znasz…
Przez kamienną twarz Szadzi przemknął nagły grymas. Wstała gwałtownie, jakby przestraszona. Trail uczyniła to samo, pełna jakiegoś dziwnego uniesienia. Zauważyła, że z każdym słowem, które wypowiadała, niepokój malał, a ból znikał. Przestała zauważać świat wokół. Zniknęła oberża, zniknął Fladan. Została ta dziwna kobieta, ta zagadka. Listek na pustyni.
Wyciągnęła rękę w kierunku Szadzi i poczuła jej dłoń w swojej. Ogarnął ją jakiś dziwny spokój, stan takiej błogości, jakiej nie zaznała nigdy. Pociągnęła kobietę lekko za sobą, w stronę wyjścia, nie zważając na protesty Fladana. Obie niemalże wybiegły z budynku na świeże powietrze.
– Trasil! – krzyknął elf, wychodząc za nimi. Szadź zatrzymała się raptownie. Lekko się wahając, odwróciła się w stronę mężczyzny. Trail uniosła głowę i spojrzała na elfa. Uświadomiła sobie nagle, gdzie jest i co musi zrobić. W ułamku sekundy chwyciła Szadź mocniej za nadgarstek i wbrew jej woli przyciągnęła do siebie.
Grymas bólu przebiegł po twarzy kobiety. Trail jednocześnie poczuła strach i okrutną złość. Cały spokój gdzieś prysł. Nie zważając na to, szarpnęła Szadź, wykręcając jej rękę. Ta jęknęła cicho, próbując sięgnąć pasa, gdzie tkwiła jej broń. Trail była jednak zbyt doświadczoną wojowniczką, by dopuścić do takiego obrotu spraw. Drugim ramieniem otoczyła szyję kobiety, przyduszając ją lekko. Fladan chciał rzucić się jej na ratunek, ale na jego reakcję Trail zacisnęła chwyt mocniej. Elf się zatrzymał.
Kobieta czuła, że kręci jej się w głowie, lecz mimo to nie zwolniła uścisku. Pokonując własną słabość, wyszeptała kobiecie do ucha:
– Jest ktoś, z kim musisz się zobaczyć. Zabiorę cię do niego.
Szadź otworzyła szeroko swoje blade, pełne przerażenia oczy, a Trail znowu poczuła mdłości. Mimo wszystko skoncentrowała się na swoim medalionie, który delikatnie wibrował.
– Asnultnigarae kan
– wyszeptała, uaktywniając drugie, z trzech uwięzionych w magicznym przedmiocie zaklęć. Teraz musiała się spieszyć. Puściła Szadź, a ta, przestraszona spojrzała na nią dziwnie. Korzystając z jej oszołomienia, Trail wyszarpnęła jej z za pasa broń.
– To ci już nie będzie potrzebne – mruknęła, po czym rozejrzała się niepewnie, czy nie wzbudziły zbyt dużo zamieszania, ale o tak późnej porze, ulice były prawie puste. Spojrzała jeszcze groźnie na Fladana, ale ten, jakby czując, że nie jest w stanie już nic zrobić, odwrócił wzrok i zniknął w drzwiach oberży.
– Co mi zrobiłaś? – spytała drżącym głosem Szadź, masując szyję.
– Obręcz. Zaklęcie obręczy – mruknęła w odpowiedzi Trail, poprawiając rękawicę. – Teraz mi nie uciekniesz. Nie możesz oddalić się ode mnie na odległość większą, niż ci pozwolę. Sprytne, prawda? – uśmiechnęła się lekko, próbując ukryć swoje złe samopoczucie. Nie polepszała go świadomość, że zaklęcie będzie działać dobrze jeszcze tylko kilkanaście minut. Potem minie prawie godzina, zanim Szadź będzie wstanie je przełamać, co oznacza, że mają strasznie mało czasu, by dotrzeć do barona.
Cholera, cholera, cholera!
Trail ruszyła biegiem w dół ulicy, pragnąc jak najszybciej opuścić dzielnicę elfów. Szadź, chcąc, nie chcąc, ruszyła za nią. Na szczęście, nie musiały biec daleko. Po paru minutach Trail skręciła w jedną z ciemnych, małych uliczek. Znów bezgłośnie podziękowała bogom, że nie pomyliła zakrętu i że bezdomny chłopak, któremu – dzięki wcześniejszemu przeczuciu – pozostawiła swojego konia oraz kilka całkiem skutecznych gróźb, nie uciekł. Kobieta rzuciła okiem na małego, zastraszonego, trzęsącego się chłopczyka i poczuła coś na kształt żalu. Rzuciła mu monetę, o której nominale słyszał chyba tylko w opowieściach, po czym posadziła Szadź na koniu. Wyprowadziła zwierzę z ciemnej uliczki, rozejrzała się niepewnie i sama go dosiadła. Upewniła się, że jej towarzyszka siedzi bezpiecznie i ruszyła.
Nocna, szaleńcza jazda opustoszałymi ulicami tak wielkiego miasta, była ekscytująca, ale Trail nie była w stanie się nią cieszyć. Czuła się okropnie. Do wszystkich dolegliwości fizycznych, doszedł jeszcze jakiś niesmak po jej spotkaniu z Fladanem i tym, co zobaczyła. Dodatkowo, czuła teraz jakieś dziwne wyrzuty sumienia w związku z Szadzią. Przecież ta milcząca kobieta nie zrobiła jej nic złego. Ba, wątpiła, czy tak dziewczyna byłaby w stanie skrzywdzić kogokolwiek. A tymczasem Trail zdążyła już ją oszukać i porwać.
Cholera! Od kiedy to zaczęła miewać wyrzuty sumienia?
– Okłamałaś mnie? – doszedł ją cichy głos z tyłu. Początkowo myślała, że się przesłyszała, ale po chwili Szadź powtórzyła swoje ciche pytanie.
– Nie rozumiem – warknęła w odpowiedzi Trail, próbując przekrzyczeć szum powietrza.
– Odpowiedź na pytanie, którego brzmienia nie znasz… – słowa kobiety były coraz cichsze. – Kłamałaś…
Trail zagryzła wargę. Nie kłamała. Bogowie, wtedy przecież naprawdę nie kłamała.
Szadź, nie doczekawszy się odpowiedzi, uznała swoje przypuszczenia za słuszne. Opadła bezwładnie na plecy Trail i zacisnęła powieki.
– Wypuść mnie – jęknęła.
Trail zamknęła oczy. Nie chciała słyszeć tego szeptu.
– Wypuść mnie… proszę…
Jak można było ignorować jej głos? Taki cichy i błagalny. Trail nie chciała go słyszeć, ale czyż miała wybór? Wypuścić ją… Przecież miała zadanie do wykonania. Nie mogła sprzeciwić się po raz kolejny baronowi. Nie mogła…
Bogowie, dlaczego właśnie teraz musiała ją zacząć boleć głowa?!
– Proszę…
Trail wstrzymała konia. Ześlizgnęła się z jego grzbietu, nawet nie zważając na Szadź. Z ledwością opanowując zawroty głowy podeszła do ściany budynku. Przyłożyła czoło do chłodnego kamienia, ale ból, nudności, niepokój i lęk nie minęły. Odwróciła się z trudem i spojrzała na okrytą grubym białym płaszczem kobietę.
– Rabattomar
– jęknęła, uwalniając ją spod działania zaklęcia. – Idź, jesteś wolna.
Ponownie odwróciła się w stronę budynku i zwymiotowała. Potem osunęła się na zimny bruk ulicy i zamknęła oczy. Oddychała głęboko, czując, że jej ciało opuszcza ból i lęk. Przestała czuć cokolwiek, ogarnął ją niesamowity spokój.
Nareszcie.
– Trail? – Szadź pochyliła się nad siedzącą kobietą. – Wszystko dobrze?
– Tak – wychrypiała w odpowiedzi. – Zadziwiająco dobrze.
Nie pragnęła niczego innego, jak tylko zostać tam, na tej ulicy, w tej ciszy i spokoju. Niestety, nie minęła nawet chwila, gdy jakiś hałas zwrócił jej uwagę. Targnięta złym przeczuciem otworzyła oczy. Jakieś ciemne sylwetki zamajaczyły na rogu ulicy. Dało się słyszeć stukot kopyt.
– Są tam! – dobiegł ją daleki krzyk. – Łapać je!
Trail w ciągu ułamka sekundy była już na nogach. Złapała Szadź i pociągnęła ją w kierunku wierzchowca.
– Szybko! – krzyknęła. – Musimy uciekać!
– Kto to? – spytała zdezorientowana kobieta.
– Nie chciałabyś ich poznać! – krzyknęła Trail i obie wskoczyły na koński grzbiet. Ponownie ruszyły pędem ciemnymi ulicami.
Skąd Behaller wiedział, gdzie jej szukać? I jak znaleźli ją jego ludzie? Przyszli jej pomóc, czy jest ścigana? Stanowczo zbyt dużo się ostatnio działo. Zbyt dużo niezrozumiałych rzeczy.
Trail poczuła ciepłe dłonie Szadzi, oplatające ją wokół talii. Znowu ogarnął ją ten dziwny spokój i jakieś niewytłumaczalne zadowolenie. Skupiła całą uwagę na tym, by zgubić pościg i wydostać się z tego przeklętego miasta.
Póki nie będzie z późno.
Ilustracja: Fuine Faireva
Fladan znalazł je rano, siedzące na brzegu rzeki, daleko poza granicą miasta. Magia emanująca z obu kobiet była tak wielka, że trafiłby do nich z zamkniętymi oczami. Nie rozumiał, co się stało, ale martwił się o Szadź. Trail już nieraz pokazała, że potrafi być nieobliczalna.
Szadź siedziała na kamieniu, jej płaszcz był rozwieszony na gałęzi. Mokra, suszyła ubrania na słońcu. Jej długie, wilgotne włosy, zwijały się w nieskładne spirale, przez co wydawała się elfowi jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj.
Fladan wyłonił się zza drzew i ujrzał resztę sceny. Koń parskał cicho, buszując radośnie wśród trawy, a Trail stała milcząca pod drzewem, patrząc ponurym wzrokiem na rzekę.
– Ścigali nas ludzie mojego pracodawcy – powiedziała, gdy elf zbliżył się do Szadzi. Nawet nie odwróciła wzroku, nie chcąc oglądać tej sceny. – Na szczęście, udało się nam uciec aż tutaj.
Nie była zdziwiona jego pojawieniem się.
– Szadź jest przemoczona – ni to stwierdził, ni to zapytał elf. – Trasil… jak się czujesz? – zwrócił się, wyraźnie zmartwiony, do siedzącej kobiety.
Szadź odwróciła wzrok, nie mówiąc ani słowa.
– Mały wypadek w trakcie ucieczki – powiedziała Trail, podchodząc do nich. Ręce założyła na piersiach, a brwi miała ściągnięte. – Oboje zaliczyłyśmy kąpiel w rzece. Ale żyjemy.
Fladan pokiwał powoli głową, jak gdyby przyjmując wytłumaczenie.
– Tu jednak chodzi o coś zupełnie innego – powiedziała Trail, a w jej głosie wyraźnie wezbrała złość. – Wytłumaczysz mi jedną rzecz.
Fladan, zdziwiony, patrzył, jak Trail staje przy Szadzi i zdejmuje rękaw jej białej sukni, obnażając prawe ramię kobiety. Elf, jak tylko mógł, starał się skupić wzrok wyłącznie na tym, co mu pokazywała.
– Tatuaż?
– Brawo – mruknęła Trail, zniesmaczona. – I co?
Fladan pochylił się i spojrzał na białe niczym śnieg ramię Szadzi. Tatuaż był czarny, odznaczał się idealnie na tle jej skóry. Przedstawiał stojącego bokiem smoka, o długiej, uniesionej szyi i długim, uniesionym ogonie. Jego skrzydła były rozpostarte, a w jednej z łap trzymał klucz.
– Ładny – szepnął, widocznie pełen podziwu.
– Tak. A co powiesz na to? – warknęła ze złością Trail i zaczęła rozpinać własną koszulę. Fladan, zaciekawiony, wpatrywał się w nią, gdy stając do niego tyłem, wydobyła lewą rękę z rękawa i uniosła materiał.
Na lewej łopatce Trail widniał tatuaż. Czarny smok na jej ciele był lustrzanym odbiciem smoka Szadzi.
– Cóż – wymamrotał, zdezorientowany – przynajmniej jedno jest pewne…
– Co takiego? – warknęła wściekła Trail.
– Nie istnieje coś takiego jak przypadek – powiedział, ściągając brwi.
Autor: Arkana