Tawerna RPG numer 100

Łowca snów

Łowca snów

Czytając niedawno książkę Koontza nabrałem również ochoty na zapoznanie się z Kingiem. Łowcę snów wybrałem nieco przypadkiem; zachęcony opisem z okładki zdecydowałem się właśnie na tę pozycję. Wziąłem, zacząłem czytać i... odpłynąłem.

Na początku było trochę ciężko. Pierwsze kilka stron to gazetowe nagłówki donoszące o odwiedzinach UFO. Po nich poznajemy cztery osoby, które będą bohaterami opowieści. Na pozór normalni ludzie, okazują się jednak być bardzo specjalni. Poznajemy ich w różnych okresach, w sytuacjach, które coś w nich zmieniają. Ta część jest nudnawa i może zniechęcić do książki, ale potem jest już tylko lepiej.

Przenosimy się do roku 2001 by wraz z tymi ludźmi przeżyć kilkudniową przygodę. Henry – psychiatra w głębokiej depresji, coraz bardziej skłaniający się ku samobójstwu, Jonesy – nauczyciel akademicki po bardzo poważnym wypadku samochodowym, Pete – sprzedawca samochodów, alkoholik nie potrafiący żyć bez piwa i Beaver – mający problemy w życiu osobistym. Czwórka nieszczęśliwych facetów zbiera się, jak co roku, w chacie należącej do ojca jednego z nich. Mają zamiar polować, ale niewiele z tego wyjdzie.

Akurat w tym czasie w okolicy ląduje statek kosmiczny, na niebie krążą dziwne światła, a po okolicy rozprzestrzeniają się doniesienia o zaginionych myśliwych. Jednego z nich odnajdują Jonesy i Beaver, drugiego Henry i Pete. Będzie to ich pierwszy kontakt z obcymi formami życia i zarazem najgorsza rzecz, jaka mogła ich spotkać.

Oprócz tej czwórki pojawia się również niejaki Dudditz, osobnik jeszcze bardziej wyjątkowy niż pozostała czwórka razem wzięta. To on kiedyś połączył ich więzią mocniejszą od zwykłej przyjaźni, on dał im cząstkę swoich umiejętności i tylko on jest teraz w stanie uratować jednego z nich.

Wybaczcie ten enigmatyczny opis, ale więcej po prostu nie da się powiedzieć bez psucia frajdy z czytania. Tutaj przytoczyłem własnymi słowami tekst z okładki (i dosłownie odrobinkę dodałem od siebie). Nie wiem, kto go napisał, może sam King, ale ten człowiek doskonale orientował się w zawartości książki. Ostatnio trafiałem wyłącznie na pozycje, które w opisach albo się myliły, albo nadmiernie spłycały temat. Tu jest wręcz odwrotnie, choć na pierwszy rzut oka można uznać, że zawarte tam informacje nie są wiele warte. Ot, kolejne przesadzone streszczenie. Wyobraźnia od razu podsuwa podniosłe sceny, tu jednak dopiero podczas czytania okazuje się, jak mało przesady było w tym krótkim tekście i jakiego figla spłatał nam własny umysł.

Umysł i jego siła to zresztą motyw przewodni całej historii. Jak się okazuje w trakcie wydarzeń, kosmici nie stanowią praktycznie żadnego zagrożenia. Naprawdę groźne są ludzkie przesądy oraz wyobrażenia i to z nimi powinniśmy podjąć walkę w pierwszej kolejności.

Na początku miałem do Kinga żal, że posłużył się klasycznym wizerunkiem Obcych, że uczynił ich praktycznie bezbronnymi. W pamięci wciąż miałem obraz Koontza, w którym byli potężni, jak bogowie. Tu bardzo mi tego brakowało, ale im bliżej końca, tym bardziej klarowna i sensowniejsza wydawała mi się koncepcja Kinga. Tu nic nie jest przypadkowe i dlatego nie podejmę się wartościowania, czyj pomysł jest lepszy. Dla mnie oba wydają się równie wiarygodne.

Aha, jeszcze coś, o czym powinienem wspomnieć wcześniej. Nazwisko Kinga, jest kojarzone raczej z horrorami, ta książka jednak horrorem nie jest. Owszem, zdarza się kilka mocniejszych scen, ale nie są one nastawione na wywołanie grozy. Przeciwnik jest tu znany od samego początku, nie ukrywa się, a wręcz przeciwnie – bardzo ochoczo manifestuje swoją obecność (powtarzane na okrągło na częstotliwościach radiowych komunikaty Prosimy, nie róbcie nam krzywdy, Jesteśmy bezbronni, Nie ma groźby zarażenia, Umieramy, poprzedzone liczbami pierwszymi i wygłaszane przez głosy znanych ludzi). Nawet później, kiedy jeden z Nich wyrywa się poza obszar otoczony przez wojsko, dokładnie wiadomo dokąd zmierza i co mniej więcej planuje zrobić. Nie ma strachu, jest za to ogromne napięcie. Syndrom jeszcze ten jeden rozdział nie opuszczał mnie przez cały czas czytania.

Duża w tym zaleta stylu, w jakim książka została napisana. Bardzo ludzki, potoczysty język zachęca do przelatywania wzrokiem kolejnych stronic. Jest prosto, ale nie prostacko. Podobało mi się, że nie stroniono tu od wulgaryzmów i specyficznych określeń (Święty Jezu na bananie to mój zdecydowany faworyt), które jednak nigdzie nie brzmią sztucznie. Są tam, gdzie być powinny i gdzie każdy normalny człowiek też nie utrzymałby języka salonowego. Dość często występują przeskoki zarówno w miejscu, jak i czasie, w zorientowaniu się pomaga zmiana czasu narracji z przeszłego na teraźniejszy. Gdyby nie ten drobny zabieg, w kilku miejscach mogłoby minąć sporo czasu zanim czytelnik zorientowałby się, że chwilowo opuścił główny wątek.

Jak zwykle słówko należy się wydaniu. Tym razem nawet więcej niż słówko. Ładna okładka, wspomniany już, genialny opis z tyłu, znikoma liczba błędów. Znalazłem jedną dość poważną wpadkę (Jonesy, który oparł ciężar ciała na lewej nodze a lewą podniósł lekko do góry), ale poza tym nie ma raczej o czym mówić.

Polecam. Książka zdecydowanie warta jest przeczytania. Im mocniej zagłębiałem się w tę historię, tym bardziej nie mogłem wypuścić książki z ręki, co już bardzo dawno mi się nie przydarzyło. Wszelki potrzeby ciała zeszły w tym momencie na dalszy plan. Liczyło się tylko dotarcie do końca. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na trochę odpoczynku. Werdykt może więc być tylko jeden.

Tytuł:Łowca snów [Dreamcatcher]
Autor: Stephen King
Wydawca: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2004
Stron: 616
Ocena: 6

Autor: Paweł 'Oso' Czykwin

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.