Grupa dziesięciu krasnoludów właśnie przeszukiwała starą niczym świat Bibliotekę Kryształów, znajdującą się w starożytnym mieście Kazad-Wien, stworzonym jeszcze przez pradawnych. Biblioteka ta jest zaledwie na trzydziestym piętrze pod powierzchnią, czyli stosunkowo blisko niej jak na ówczesne warunki panujące w krasnoludzkich miastach. Dodatkowo jest ona częścią największej biblioteki zwanej żartobliwie Sennikiem Gai, gdyż nie jedna historia zawarta między kolejnymi niezliczonymi pułkami miliardów szaf, regałów i wszelakich pojemnikach jest tak nieprawdopodobna, iż trudno w nie wierzyć. Jedną z nich jest na przykład opowieść o pradawnym pochodzących z antycznej Galilei, który to głosił, iż wszyscy są równi i każdy ma w sobie coś dobrego i nie trzeba zabijać i ranić innych istot by przetrwać. Co najzabawniejsze właśnie z tego powodu został zamordowany!
Ale nie po to ta dziesiątka dzielnych mężczyzn tu przybyła. Nie chcieli żadnej bajki, jakich wiele zostało stworzonych przez wieki. Nie chcieli żadnej duchowej dywinacji czy oczyszczenia. Mieli dużo ambitniejsze plany, chcieli odkryć historię wieloletnich konfliktów jakie wyniszczały tak i ich rasę i ich przeciwników - Elfy. Przemierzali kolejne hektary zakurzonej biblioteki i szukali po tytułach jakiejkolwiek informacji z czasów wcześniejszych od powstania Federacji Zjednoczonych Ludów Podziemi, czyli wcześniejszych od 65128 roku, gdyż resztę historii jak przystało na porządnych obywateli, poznali z podręczników szkolnych. Szukali tych informacji, gdyż w swej młodzieńczej, idealistycznej wizji świata i wrodzonej upartości, chcieli doprowadzić w końcu do zawieszenia broni między rasami podziemi i rasami lasów. Nie potrafili zrozumieć dlaczego walczą ze sobą mimo tak wielu podobieństw, które, pomimo pierwszego wrażenia, łączą te rasy. Chcieli dojść do źródła konfliktu i zrozumieć dlaczego przedstawiciele gatunków które mogłyby idealnie koegzystować ze sobą muszą się wyniszczać.
Jednak nie było dane im znaleźć niczego wartościowego. Dopiero po kilku dniach poszukiwań zdali sobie sprawę, iż to nie ma sensu, bo gdyby sprawdzić wszystkie tytuły potrzeba nie ich dziesięciu, lecz całej armii wytrwałych istot, dlatego zniechęceni postanowili przynajmniej zwiedzić całą bibliotekę i sporządzić jej mapę, gdyż nikt jeszcze nie porwał się na podobną akcję, a dzięki temu i tak mogliby się zapisać na listę najbardziej zasłużonych w społeczeństwie.
Sprowadzili więc specjalistyczny sprzęt pomiarowy i rozpoczęli obliczenia. Po dwóch miesiącach ciężkich i nieprzerwanych prac w końcu doszli do centrum biblioteki, gdzie to, zamiast półek, znaleźni cos niezwykłego. Tysiące cienkich płyt kryształowych ustawionych w równych rzędach jeden przy drugim, tak iż tworzyły korytarze przez które mogłoby naraz przejść ich dwóch. Herdar, przywódca grupy, podszedł do najbliższego im kryształu i zaczął go oglądać. Postanowił nawet go dotknąć by przy odrobinie szczęścia określić jego budowę, a przynajmniej skojarzyć z innymi jego rodzajami, które są wydobywane codziennie w olbrzymich ilościach przez jego braci kilkaset pięter poniżej ich pozycji. Gdy kryształ został dotknięty pęk delikatnie w tym miejscu i wydostał się na zewnątrz zielonkawy słodki dym, który zaraz po tym rozpoczął drażnić układ oddechowy. Poczuli, iż siły ich opuszczają i przeklinali się w duchu, że nie pomyśleli o jakichkolwiek środkach ostrożności spotykając się z nowym materiałem. Od razu po tym jak gaz zaczął się ulatniać kryształ wystartował jakoby i w migotliwym świetle o kolorze mdławo zielonym pojawił się na jego gładkiej i delikatnej powierzchni napis:
Charles Stoner - Ostatnie myśli
Po chwili słowa te zniknęły tak szybko jak się pojawił i wyświetlił się inny, który był czytany przez kryształ bardzo ciepłym głosem dodatkowo:
Tamtego okrutnego dnia padało, gdy cały doczesny świat wywrócił się do góry nogami. Kto by pomyślał, że nasz koniec będzie taki przerażający? Kto się wtedy mógł spodziewać, że nasze marzenia zostaną przemienione w pył w przeciągu zaledwie dwóch godzin...
(...)
Pamiętam tamten dzień bardzo wyraźnie. Smutne krople powoli, aczkolwiek niewyobrażalnie szybko zamieniały nasze ulice, na których tak często się bawiliśmy, w kolejne, coraz to nowsze potoki, strumienie, rzeki i jeziora. Nasza matka Gaja była chyba na nas obrażona, gdyż nie pozwalała nam podziwiać naszego błogosławionego słońca. Który to był już dzień, od kiedy go nie widzieliśmy? Nie pamiętam. Trudno było wtedy liczyć dni, gdy nieprzenikalne chmury objęły cały glob na tak długi okres. Natura jakoby sprzymierzyła się z siłami nieczystymi przeciwko nam. Doprowadziło to do końca tego wszystkiego co kochaliśmy tak bardzo. W trzecim roku od Zaciemnienia, w końcu ucichła już całkiem ostatnia z hiperelektrowni i nie tylko powierzchnia była spowita ciemnością, lecz również i nasze podziemia, w których czekaliśmy na wybawienie. Z trudem, lecz jednak udało nam się przetrwać tę sytuację i żyliśmy nadal w tych dużo cięższych warunkach. Gdy teraz na to spoglądam były to moje najlepsze lata w życiu, lata młodzieńcze, lecz nie żałuje tych wielu tysięcy godzin spędzonych we wszystkich szybach kopalnianych podczas drążenia coraz to nowszych korytarzy i segmentów mieszkalnych. Było potrzebnych wtedy bardzo wiele, gdyż, jak to sobie żartowaliśmy, po ciemku potrzeba sama budziła się do życia gdy dziewczyna przy boku...
W trakcie wielu tych strasznych lat w końcu udało nam się stworzyć nowe, alternatywne źródło otrzymywania promieni świetlnych. Wydawało się to prawie niemożliwe, lecz jednak w końcu naszym dzielnym naukowcom i ich pracom z fluorescencyjnymi bakteriami i kryształami, udało się stworzyć zdrowsze i bezpieczniejsze źródło światła. Ich wynalazek szybko zrewolucjonizował nasz sposób życia. W końcu nie musieliśmy się już obawiać wybuchów metanu i innych łatwopalnych gazów znajdujących się pod ziemią, a i nasze korytarze stały się przestronne i przytulniejsze. Poprowadziliśmy kilometry wielkich kryształowych rur dających nam blask mdłej zieleni, mimo iż nie byłem już taki młody w tamtych czasach. Szkoda tylko, iż dzięki temu wynalazkowi i poprawie naszych warunków bytowych nie udało się zapobiec karłowacenia się naszych, jakże drogich nam, dzieci. Ze smutkiem przyglądam się ciągłemu dostosowywaniu się ich ciał do życia w ziemi. Gdy naukowcy ostatnio prowadzili pomiary naszych pociech chodzących do szkoły średniej z przerażeniem stwierdzili, że najwyższy osobnik ma zaledwie niecałe 170 centymetrów! Nie byłoby to, aż tak porażające, gdyby nie fakt, że jego rodzice byli moimi dobrymi znajomymi i, tak jak u mnie, ich wzrost był nadal niezły. Ojciec tego chłopca w końcu miał ponad dwa metry wzrostu, a matka 183 centymetry! To wydarzenie uświadomiło mi, iż zmian tych nie da się powstrzymać, i że dzieci naszych dzieci już nigdy nie będą takie jak my. Cały czas się pocieszam, że to nie doprowadzi do zerwania kontaktu z ewentualnymi pozostałymi ocalałymi z powierzchni, którym nie udało się zbiec przed zamknięciem włazów wejściowych do naszych krypt. Niech bóg ma ich w swej opiece...
(...)
W końcu nastał dzień, w którym postanowiliśmy wysłać ekipę badawczą na powierzchnię, w celu sprawdzenia możliwości dalszego osiedlenia się na niej i powrotu do normalnego stylu życia. Z tego, co udało mi się usłyszeć, podobno ekipie tej udało się coś odkryć, lecz byli zbyt zszokowani tym, co zobaczyli. Trzeba przyznać jednak, że nie wrócili tak szybko jak się spodziewaliśmy. Ich powrót przeciągną się o całe 6 kolejnych lat. Ustalili oni, że mamy aktualnie rok 3889 według kalendarza gwiazd, które już zaczęły być widoczne spod płaszcza chmur. Deszcz już ustał, lecz nasz świat zniknął pod pokrywą lodu i śniegu, które spowiły całą planetę, a przynajmniej tamtej ekipie nie udało się udowodnić, że są miejsca wolne od nich. Dodatkowo większość z nich nie powróciła z niewiadomych powodów, choć nawet jakieś zwłoki się znalazły, lecz były tak mocno zmasakrowane, że nie udało się ich zidentyfikować...
(...)
Po tygodniu od przybycia zwiadowców Najwyższa Rada postanowiła na zawsze zapieczętować wszystkie włazy prowadzące na powierzchnię, by ocalić nas przed zagrożeniami i brakiem gościnnych warunków panujących na Gai. Ta decyzja spotkała się z wielką aprobatą naszego społeczeństwa, które już zbyt długo siedziało pod ziemią, by na nowo poczuć tęsknotę za naturalnym światłem. Szczególnie młodzi, którzy już urodzili się w naszych szybach kopalnianych nie widzieli, w ewentualnej decyzji ponownego zagospodarowywania powierzchni, większego sensu. Zresztą ja im się nie dziwię. Jakby nie patrzeć na tę sprawę, to tu był ich dom i to właśnie tu było wszystko stworzone dzięki naszej i ich ciężkiej pracy. Porzucanie tego dla jakiejś jałowej lodowej pustyni byłoby głupotą. Lecz tęskniłem za tamtym światem, a że już mój wiek był znaczny, gdyż miałem ponad 260 lat i byłem osobą niezwykle zasłużoną, zwróciłem się z prośbą do Najwyższej Rady o to, by pozwolili mi umrzeć na powierzchni, czyli tam gdzie się urodziłem. Rada pozwoliła mi na to i dzięki temu następnego dnia zostałem wyniesiony przez troje ludzi na powierzchnię. Tych troje pilnowało by ostatni zapis mych myśli nie przepadł, by pozostawić potomnym pamięć o tym, co się stało i co musieliśmy przejść, by żyć w naszych wygodnych mieszkaniach tak wiele stóp pod ziemią. By inni pamiętali i byli ze swego dziedzictwa i urodzenia dumni.
(...)
Tamtego dnia padało, gdy cały doczesny świat wywrócił się do góry nogami. Kto by pomyślał, że nasz koniec będzie taki przerażający? Kto się mógł wtedy spodziewać, że nasze marzenia zostaną przemienione w pył w przeciągu zaledwie dwóch godzin?... Gdy wyszliśmy na powierzchnię, a ja położyłem się na zimnym lodzie i obserwowałem prawie zapomniane przez me zmysły i wspomnienia przecudne czyste blaski gwiazd przebijające się od czasu do czasu przez mniejszą, gorzej ze sobą zbitą formację chmur przepływających zwolna nad naszymi głowami, uświadomiłem sobie coś. To wcale nie były gwiazdy! To jedna z wielu naszych starych stacji orbitalnych wyniesionych jeszcze w połowie tysiąclecia na orbitę! Me przerażenie z każdą nową sekundą narastało... Ona spadała prosto na nas! Szybko kazałem uciekać do schronu mym stróżom i przyglądać się tym spadającym koszmarom przeszłości...
Obraz mrugnął na czerwono i znów zmienił się napis na jego zielonkawej powierzchni krystalicznej:
KONIEC ZAPISU NR 258/659/65339/MNO/44
Lecz tego ostatniego napisu nie miał już kto oglądać. Cała dziesięcioosobowa wyprawa ambitnych krasnoludów nie żyła zatruta wytwarzanymi przez kryształ gazami. Tylko ich ciała wiły się jeszcze w pośmiertnych drgawkach.
Dobrze wiedzieli umierając, iż nikt ich nie będzie szukał, w końcu byli nikim, a tak głęboko w Sennik Gai nie zapuszczał się nikt od tysiącleci i zapewne jeszcze przez parę kolejnych stuleci nikt nie zakłuci im spoczynku...
Autor: Artos
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.