To było tak. Wymienię jak leci:
Mieliśmy rok temu w mieszkaniu śmieci.
Były papiery, plastik i brudy.
Wszak ciężko jest ponieść sprzątania trudy.
Takoż leżało to dni zbyt wiele
i w pewną (bodajże) niedzielę,
postanowiono śmieci wyrzucić.
Pleśń to musiało raczej zasmucić.
Do ssypu poszły odpady.
Przestały nam grozić toksyczne opady.
Zostało jednak coś pominięte.
W kąciku leżało sobie zwinięte.
Kiełbasa kumpla tak zmutowała,
że już zagrażać nam zaczynała.
Strach było bydle do ręki wziąć.
Ustaliśmy, że trzeba siąść
i postanowić coś w tej sprawie.
Może by skoczyć zaraz po grabie?
Albo po widły i tak ją chwycić?
Lecz z tych pomysłów wyszły nici.
Nie o kiełbasę tu idzie sprawa.
Bo teraz rozkręca się zabawa.
Prawda jest taka, że w sposób tajny
kiełbasę spotkał los dosyć marny.
Ktoś, gdzieś, po cichu, przeniósł ją.
Kiełbasę groźną i złą.
Na parapecie leżała chwilę.
I nie pożarły jej sikorki, ni gile.
Otóż to wróble, szczwane te dziady.
Porwały kiełbasę (zostały ślady).
Jakoż kiełbasa nam zmutowała,
Tak i na wróble oddziaływała.
Słyszałem potem wieści w Lublinie,
że ludziom trzoda po nocach ginie.
Ktoś krew wysysa, ktoś króliki bije.
Tak podumałem sobie przez chwilę.
To muszą być one, oni, no nie wiem.
Wnet zaśpiewają mi wróblim swym śpiewem.
Jednak mineło bez mała czasu.
Pewnie schowały się wróble do lasu.
Mineła wiosna. Mineło lato.
I zapomniałem, co wy na to?
Lecz przyszła jesień. Czas gromadzenia
przez zwierzęta zapasów jedzenia.
Wracam ci do mieszkania po zajęć czasie.
Sąsiedzi mówią coś o hałasie.
Mnie to nie dziwi, toć my są młodzi.
Muzyka głośna nam nie zaszkodzi.
Zresztą remont w bloku jest obok.
Czy może tak głośny być zwykły chrobot?
Po schodach wchodzę. Nic ciekawego.
Wchodzę na piętro... Zaraz kolego.
Drzwi wystawione i w skałki bite.
Łapię się schodów, wszystko rozmyte
mam przed oczami.
Co się stało z tymi drzwiami.
Wbiegam do środka.
Smród jak z wychodka.
Grozą tu bije jak piekła prawie.
Krajobraz niczym po wiejskiej zabawie.
Stół stoi, ale na szafie w łazience.
Stoję i milczę. Strach mówić więcej.
Wykładzina we krwii tonie.
Coś w kuchni płonie.
Zakręcam gaz - tak dla pewności.
Nie chcę mieć tutaj strażaków w gości.
Okno na balkon ślicznie wybite.
Pięcio-komorowe, nowe - znakomite.
Złość mnie ogarnia na przemian ze strachem.
Cóż się stało pod tymże dachem.
Z pokoju swego kumpel wychodzi.
Tak jak i ja we krwii brodzi.
Patrzę na niego. Cały czerwony.
Coś tam mamrocze, że szpaki, czy wrony,
ogólnie pierzaste maszkarony,
przeprowadziły atak na jego życie.
No gwarantuję - nie uwierzycie.
Pobladłem i patrzę na niego surowo.
A on mi mówi i trzęsie głową.
Wtedy dostrzegłem, że pióra wszędzie.
Oj myślę, chyba i ze mną całkiem źle będzie.
Siada na stołku, co ledwo cały.
Ostał się jeden, choć całkiem mały.
Siedzi więc na nim kolega mój.
I opowiada, jak go obsiadł rój.
Potem mi mówi, że było trzech.
No to mnie zrywa nagle na śmiech.
Trzy wróble i tyle zamieszania.
No chyba coś mu wpadło do śniadania.
Wtedy wspominam naszą kiełbasę. I wróbli ślady.
Ot wróciły do nas pierzaste gady.
Jak jednak nas odnalazły?
Może po węchu i tak przylazły.
Adres zmieniony. Inne mieszkanie.
A one wpadły tu na śniadanie.
Przerywa zadumę mi kumpel słowem.
Mówi mi: "Zaraz ci opowiem".
Siadam na resztach z mojego łóżka.
Na lampie wisi w strzępach poduszka.
Tak to było, jak opowiadał.
A strasznie dyszał gdy zdania składał.
Budzi się rano. Gdzieś przed dziesiątą.
Miał wolę wstać raczej wątłą.
Jednak spać mu nie dały.
Ptaszyska, co za oknem głośno krakały.
Wstał więc i ku oknu bieży.
Myślał, że je przegoni i się odświeży
w podmuchu powietrza chłodnego.
Nic jednak bardziej omylnego.
Otwiera okno i oddech bierze.
A na balkonie zaś dziwne zwierze.
Nie, trzy dokładnie.
Wyglądały raczej nie ładnie.
Patrzą na niego czarnymi oczami.
Jemu zaś oczy zaszły łzami
od ich odoru.
Tak biło z nadworu.
Ścisnął w pięść rękę i groźnie machnął.
Sklnął je siarczyście i na nie kaszlnął.
Te zaś za nic go miały.
I po wróblowemu dalej krakały.
Wkurzył się, bo byle poczwara
nie będzie mu snu przerywała.
Wyszedł więc do nich zbrojny w mop.
Lecz jeden wymierzył mu w szczękę kop.
Wpadł więc z powrotem do mieszkania.
Stąd był ten hałas z samego rana.
Wybiły nim okno wróble mutanty.
Wpadły wnet za nim (o mało nie zbijając lampy).
Nim się z podłogi podniósł i szkło strzepnął,
zrozumiał w jakie bagno wdepnął.
Krwii chciały ptaki.
One nie wpadły tu dla draki.
Porwały go w szpony i do okna uniosły.
Lecz on jest facet raczej rosły.
Nie zmieścił się i w parapet grzmotnął.
Tak wbyito drugie okno.
Jak to się stało, że wpier się zmieścił, a potem nie?
Bo wpierw był sam, a potem nie.
Jeden z niosących walnął w futrynę.
Rozwalił sobie tak łepetynę.
Dwa pozostałe wpadły we wściekłość.
Zdwoiły w sobie wróblą zaciekłość.
Skoczyły by mu wyrwać wątrobę.
Gdy to mówił, aż odebrało mi mowę.
Uchylił się jednak i raz i drugi.
Potem na ziemię padł jak długi.
Złapał za stołek, ten co na nim siedzi.
Stuknięcie w ścianę słyszeli sąsiedzi.
Razem z tym stołkiem przez cały pokój
przeleciał (w bloku budząc niepokój).
Odbił się od ściany i butem rzucił.
Trafił jednego, ten się przewrócił.
Trafiony w głowę z blachą glanem
wróbel padł z głową opartą o ścianę.
Skoczył mu kumpel na skrzydło lewe.
Trzasneło groźnie. Miał do lekarza teraz potrzebę
udać się wróbel. Lecz nie czas na to,
bo pojedynek aż wstrząsa chatą.
Na schodach ludzie sie zbierają.
I bardzo dziwnie się przyglądają.
Wtem drzwi na klatkę lecą z drzazgami.
A wróbel mutant zaraz za drzwiami.
Dostał on drugim glanem od pary.
Mało w ścianie nie zrobił szpary.
Zerwał się jednak i kontrę poprowadził.
Łba lecz nie schylił i nim zawadził.
Wykręcił orła i padł pod nogi
memu kumplowi. Ten mu wymierzył w dziub kopniak srogi.
Oko mu wybił i tylko tyle.
Wróbel się podniósł i mierzy w szyję
szponami swymi. Kumpel padł na ziemię.
Dlatego wróbel chybił.
Odbił się i wpadł do kuchni z brzdękiem.
Zahaczył o kuchenkę bardzo pięknie.
Akrobatycznie strącił półki i na lodówce
skończył z widelcem w główce.
Włączył niechcący ogień, co mu dodało dramatyzmu.
Dla mnie bardziej sytuacyjnego komizmu.
Kumpel więc przysiadł. Zwyciężył w boju.
Poczół się jak po kilkusetletnim znoju.
Zapomniał jednak o wrogu jednym.
A zapomnieć o tak przebiegłym,
perfidnym i groźnym wrogu
to jest bilet, prosze ja was do grobu.
Wypełzł z pokoju do przedpokoju ten ze skrzydłem złamanym.
Rzekł kumpel: Wtedy spanikowałem.
Chwyciłem to co miałem pod ręką. Czyli szczotkę.
Biłem po łbie go jak młotkiem.
Już mi do gardła dziub zbliżał potworny.
Ja tylko byłem w tą szczotkę zbrojny.
Wtedy usłyszał kroki na klatce.
Pomyślał pewnie, że jest w pułapce.
Uciekać zaczął, a że był ranny - łatwiejsz sprawa.
Już go przestała kręcić zabawa.
Skoczył na niego i masą zdusił.
Złapał za kark i mocno dusił.
Spocił się przy tym i krwią umazał.
Jednak odwagą wielką wykazał.
Pokonał bestie te zmutowane.
Co go miały za swe śniadanie.
Pytanie w głowie rodzi się jedno.
Przy którym pozostałe bledną.
Jakim cudem połączył w taki sposób bałagan z brudem...
Autor: Blantus
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.