Podejdźcie no, baję wam opowiem. A powiadam, dziwna to będzie historia, podejdźcie, słuchajcie! Opowiem wam baję.
Niezbyt daleko, na halach gór, żył pewien młodzieniec. Nie było to dawno, może nawet komuś z was wróble go przedstawiły. Ten młody człowiek był pasterzem. Wtedy niewiele młodszy od większości z was i każda z dzierlatek wzdychała do niego ciężkimi nocami. Posturą dawał do zrozumienia, że jego niebieskie oczy wiele widziały, zaś ze skóry, okrytej znoszonym, umorusanym trawą i błotem ubraniem, czytać można było jak z księgi. Włosy, nieznacznie ciemniejsze od owczej wełny, lśniły jak białe złoto w promieniach wschodzącego słońca. Zaiste, klejnotem był swych pastwisk.
Ale to nie będzie opowieść o nim.
Mimo swojego zawodu, chłopiec ten nie był pustelnikiem. Często, pilnując owiec, zapraszał którąś z wiejskich panien, a one, zauroczone bliskością gwiazd i nieba, nie zwykły były odmawiać. Ciekawe to były noce. Żadna z utęsknieniem nie wyglądała brzasku, zanurzona w cudnych opowieściach albo w głębokiej trawie. Jedną z nich jednak pasterz upatrzył sobie najmilej. Tęga córka młynarza, grzeszyła uśmiechem i nadobnym ciałem, które każdą drobiną świadczyło o jej statusie na wsi. Jej pełną, okrągłą buzię zdobną w zdrowe rumieńce okalała korona z długich płowych włosów, zebranych w tłusty warkocz. Rozkoszny widok dopełniały pulchne ręce i nogi wstydliwie wystające z białej sukni za niejedną sztukę złota, dokładnie wypełnionej przez jej dorodne ciało. Nie wiedziała co to bieda. Była księżniczką na młyńskim kole swataną z księciem pobliskich pastwisk. Nie było młódki, która nie chciałaby być na jej miejscu.
Ale też nie jej będzie ta historia.
Opowieść zaczyna się w dniu, w którym książe biorąc na świadka Drzewo całuje swą brzuchatą wybrankę. Ach ślicznie wyglądała w lnianej sukni, prawie jak księżniczka! Wykrochmalone płótno sztywno okrywało jej drobne ciało, a sznurki niezawiązanego gorsetu opadały na kościste pośladki. Na głęboko osadzone oczy opadały cienkie kosmyki rzadkich brązowych włosów. Pan młody, z twarzą napuchniętą od bimbru, chwiał się nieznacznie u jej boku, ubrany w sfatygowane lniane ubranie. Mężczyźni już dawno leżeli w trawie, napastując pijacko przybyłe panie. Nikt nie okazywał większego zainteresowania ceremonią, gdy przed oblicze drzewa wytoczyli się ojcowie młodej pary. Z misy wydrążonej w pniu zaczerpnęli garść czarnego błota cuchnącego alkoholem i dobrze nawożoną ziemią. Ojciec dziewczyny potężną rękę wklepał błoto w pierś zięcia. Teść panny, z lubieżnym uśmiechem, starannie wcierał maź w niewydatny biust dziewczyny. Łza przetoczyła się po jej policzku.
W tym czasie, w Stolicy, dziecko zrodzone z najpiękniejszej miłości znowu uciekało przed kaprawym okiem swojej matki. Mąż młynarczykowej nie zwracał nigdy zbytniej uwagi na jamę, którą odważnie nazywał domem, pochłonięty całkowicie zagadką pobliskich ruin. Chłopcu zdawało się, że rany i siniaki nie goiły się przez ten cały czas. Zawsze, kiedy jego ojciec wracał pijany z karczmy chował się za szafą. Mężczyzna zwykł wtaczać się ciężko do pomieszczenia, obwieszczając wszystkim, iż jest najpotężniejszym z śmiałków. Wymachiwanie kijem, mające potwierdzić jego słowa, na ogół sprowadzało się do obicia gnatów wszystkiemu, co weszło mu w drogę. Nie jeden raz trzaskały kości, ale to nic. Bywało, że szmaty zalegające na posadzce oglądały trzewia jego synów. Nie szkodzi. Ściany często trzęsły się pod wrażeniem łez, kiedy półprzytomny, zamykał się z żoną lub jedną z córek. Nikt nie patrzył. Dopiero wtedy chłopiec oddychał z ulgą. To była cudowna okazja, wyobraźcie sobie tylko. Mógł pałętać się wreszcie po ciemnych uliczkach rozbijając kamieniami szyby mijanych wystaw. Wiele cieni miało zwyczaj pełzać między cuchnącymi uryną kamienicami. Bezpańskie potomstwo, włóczyło się między przechodniami polując na sute sakiewki lub żebrząc o kawałek chleba. Skomlenie to wymieszane z ujadaniem zdziczałych psów i nieludzkimi wrzaskami obijanych dzieciaków szczelnie wypełniał ciasne, szare uliczki. Gdzieniegdzie koła kupieckich wozów rozcierały po bruku końskie łajno z resztkami stratowanego przez kopyta bachora, w innym miejscu jeszcze ciepłe zwłoki łapczywie pożerały szczury. Miasto tętniło brudnym, cuchnącym życiem, w które to z taką lubością zanurzał się syn córki młynarza. Nie wyglądał on na niezwykłego chłopca, o nie. Był raczej drobnej budowy, co dodatkowo podkreślały wystające kości, często krzywo pozrastane. Głód zostawił mu nie tylko chorobliwie zapadnięty brzuch. W jego oczach skrzyło się coś, co upodobniało go do dzikiego zwierzęcia. Iskry nienasycenia, które każdy z Was może znaleźć w oczach szaleńca. Chłopiec, przeraźliwie chudy, był niemalże łysy. Resztki jego jasnych tłustych włosów sklejały strupy i skrzepy, zaś czarne kopułki krwi znaczące miejsca po owadzich pogryzieniach ledwo wystawały spod grubej warstwy błota i odchodów. Mimo wszystko, nie wyróżniało go to niczym od rówieśników. Może był nieco bardziej brudny i zaniedbany niż inne dzieci, jednak, powiedzcie sami, czy to ma znaczenie w takim mieście? Był i tak tylko jednym z wielu zawszawionych cieni na ulicy.
Nie wiadomo, dlaczego akurat tego dnia Gwiazda postanowiła się uśmiechnąć do bękarta. Nie wiem także, czy naprawdę był to uśmiech, czy może raczej obnażenie spróchniałych zębów. Niemniej myślę, że prędzej czy później ktoś wykręciłby szczeniakowi rękę grożącą kolejnej witrynie. Dźwięczne skomlenie kolejnej wybitej szyby wróżyło niebagatelne zmiany. Chłopiec nie wrócił już tego dnia do domu. Następnego nie pamiętał już, że kiedykolwiek go miał.
Powinien stracić rękę, o tak, tak się powinno karać małych wandali. Batogi na rynku zdawały się być kolejnym podarunkiem od Opatrzności. Niewielu zwracało uwagę na płaczliwe krzyki bachora, chociaż paru rzuciło pomysł, by poderżnąć smarkowi gardło albo przynajmniej zakneblować. Niezbadane, doprawdy, są wyroki Gwiazdy! Że też zaopiekowała się takim łachudrą! Pomyślcie, ile prawych ludzi potrzebuje wsparcia, kiedy ona odwraca od nich swoje zezowate oczy. Ale taka była jej wola. Z jej rozkazu, nie rzucono chłopca w pierwszy napotkany rynsztok, lecz na barłóg w jednym z pobliskich domów dziecka. To był naprawdę szczęśliwy dzień. Nie był głupim chłopakiem. Mimo, że kij nie raz zahaczył o jego czaszkę, rozumiał wiele, choć przychodziło mu to z ogromnym trudem. Sądzę więc, że doceniłby dary, jakie zesłała mu Gwiazda, gdyby nie to, że, w zastępstwo zapijaczonego ojca i wiecznie brzemiennej matki, opieki podjęła się horda zakonnic. Piastowania, niezwykłego, bo prowadzonego kijem i na długość kija. Zdawało się, że rany i siniaki nie goiły się przez ten cały czas.
A jednak, był to początek nowego życia. Życia w klatce, razem z innymi dziećmi, które, zgodnie z dogmatami zakonu, były traktowane tak samo. Cały więc świat chłopca ograniczył się do niewielkiego zabłoconego wybiegu, ogrodzonego solidnym murem od ulicy, która niegdyś była jego domem. Nie przeszkadzało mu to. Bez słowa sprzeciwu znosił sierocińcową rutynę, chodził gdzie mu kazano i robił to, co usłyszał, że ma zrobić. W wolnych chwilach, razem z resztą dzieci taplał się w błocie i nieczystościach, bił się i szarpał z innymi chłopcami. Tak wyglądał raj. Mimo, że czasami Aniołowie w białych szatach schodziły z wieży by przerwać zabawę kijem. Mimo, że nie mógł się do tego przyzwyczaić i krzyczał w niebogłosy o pomoc, ratunek przed bólem. Mimo, że nie raz łzy czyściły mu jego brudną twarz, kiedy patrzył na nieruchome, rozbite drągiem ciało przyjaciela. To był raj.
W szczęściu prędko mijają lata, ani się obejrzeć, jak z chłopca wyrósł młodzieniec. Młodzieniec dorastający w łajnie, które stało się jego charakterem. A dla dorosłych miejsca w sierocińcu już nie było. Twarde kije jak miecz archanielski zagrodziły mu drogę do nieba. Nie śpieszyło mu się opuszczać wybieg. W końcu spędził na nim całe swoje życie. Wyjąc nieludzko błagał o łaskę, o powrót. Wrota jednak zamknęły się głucho - popełnił najstraszliwszy grzech, który na zawsze odciął go od pępowiny: dorósł. Ulica nie przyjęła go łaskawie. Nie był już dzieckiem, a czas uparcie nie chciał się cofnąć. Błąkał się więc po mieście szukając straconego miejsca, uświadamiając sobie boleśnie swoje położenie. Nie posiadał nic. Nie opanował żadnej umiejętności, która pozwoliłaby mu podjąć pracę, nie śpieszyło mu się nawet do niej. Był stracony, jednak myśl o śmierci przerażała go bardziej niż brak nadziei na dalsze życie. Skulony jak zwierze włóczył się całymi dniami po labiryncie z kamienic stroniąc od innych ludzi. Nie wiem, czy to Opatrzność pomogła mu się w końcu przełamać, czy to zupełnie przypadkiem, węsząc za jedzeniem, trafił w okolice targu. Przeganiany jak pies od stoisk znalazł się niedługo pod niewysoką kaplicą. Była cudowna. Smukła jak talie dziewczyn, które obłapywał w domu dziecka, ostra jak ich wystające biodra. Blask z wielobarwnych witraży kładł się miękkim dywanem nawet na bruku ulicy. To było najpiękniejsze zjawisko, jakie widział w całym swoim życiu. Nie mogły się z nim równać ani przyjemności, jakie wymuszał na zabiedzonych dziewczętach w klasztorze, ani rozkosze jakie niosło zapełnienie przeżartego żołądka świeżym szczurzym mięsem. Cudowna gra świateł, migocących jak skrzydła pstrokatych motyli zaabsorbowała całą jego uwagę. Nie mógł się oprzeć. Zauroczony jak ćma ułożył się w miękkiej pościeli świateł. Umęczone oczy zamknęły się same. Obudził go niesamowity ból brzucha. Umazany krwią i zwróconą żółcią ledwo zdołał się podnieść. Szumiało mu w uszach. Nie rozumiał, dlaczego ten mężczyzna się na niego wydziera, nie wiedział, po co gawiedź zebrała się dookoła niego. Przez zamglone oczy zdołał jeszcze zobaczyć wywrócony wózek zanim mężczyzna kopnął go po raz drugi. Stracił przytomność.
Promienie słońca nieśmiało zaglądając przez szpary do stodoły kładły się na jego twarzy. Słoma delikatnie kłuła obolałe ciało, a brzuch pulsował jeszcze robaczym pełzaniem. Oczy niechętnie się otworzyły, jednak nie stać było go na odważniejszy ruch. Dziwne to były chwile, zdały się bardziej snem zesłanym przez woal witrażowej poświaty, a on bał się je rozproszyć. Bez ruchu podziwiał srebrne pajęczyny tkane między zbutwiałymi krokwiami, pochłaniał do syta tłusty błękit nieba prześwitujący przez zmurszałe dranice. Poświęcony bez reszty leżał więc, a sen, zachęcony przez ciężkie powieki, sam przyszedł. Dopiero wiadro zimnej wody wyrwało go z ciepłych słomianych objęć. Zdezorientowany odskoczył płochliwie w płaszcz pajęczych sieci miękko otulających kąt stodoły. Silne męskie łapy szybko oderwały go od desek. Kilka gniewnych słów skłoniło go do obmycia się w balii. To wszystko, zda się, nie trwało dłużej niż mrugnięcie okiem. Zanim się obejrzał siedział już na rozchybotanym wozie. Przed nim rozciągały się bezkresne, soczyście zielone hale.
A czas płynął leniwie jak chmury. Wiatr był najcierpliwszym z pasterzy, spokojnie doglądał swojego puchatego stada rozlanego po łąkach nieba. Owce pasły się spokojnie skrząc się jak gwiazdy śród bezkresnej zieleni hal. Młodzieniec raz jeszcze zerknął w kałużę. Czekał. Niewątpliwie był najprzystojniejszym chłopcem we wsi. Płowe włosy opadały na jego przypaloną słońcem twarz, zaś ilości zębów zazdrościć mu mógł nie jeden mężczyzna. Zwierciadełko nie kłamało. Był księgą, którą życie zapisało alfabetem blizn na przypalonej słońcem skórze. Wiedział, że nie było panny, która nie wzdychałaby do niego. Był w końcu dzieckiem Gwiazdy, a Gwiazda dba o swoje dzieci. Znał głos, który go wołał poprzez hale. Odwrócił się, by książęcym uśmiechem odpowiedzieć na radosne krzyki tęgiej córki młynarza.
Autor: Wilczyca
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.