Tawerna RPG numer 81

W poszukiwaniu snu

Yeerd siedział na miedzianym, przykrytym miękką wykładziną łóżku. Przed chwilą wyrwał go ze snu stary, piszczący budzik, a spało mu się tak dobrze. Śnił o tym, że wreszcie skończyła się wojna, że znowu jego bliscy są bezpieczni. Rozejrzał się po pokoju i jakby nagle wyrwał się z letargu posennego. Wojna skończyła się cztery lata temu. W takim razie gdzie są jego bliscy? Yeerd nieco otrzeźwiał po śnie i przypomniał sobie, że wszyscy zginęli.

Zrozpaczony zakrył twarz rękoma, wyczuwając, przechodzącą przez lewy oczodół po wypalonym oku i schodząca niżej, obok ust, kończąca się na brodzie, bliznę. Wstał. Na zegarku widniała godzina szósta trzydzieści. Za pół godziny miał być już w fabryce. Nagle coś się poruszyło za oknem i Yeerd z przyzwyczajenia sięgnął Gareka - oburęczny karabin, którego używał podczas wojny, ale jego ręka wyczuła tylko pustkę. Wojna skończyła się cztery lata temu, a za oknem to był tylko wiatr.

Zrezygnowany chciał się rzucić na łóżko, jednak wiedział, że trzeba się spieszyć do fabryki. Sięgnął do szafy i ubrał miedziany hełm ze specjalną latarką z przodu. Ściągnął też zużyte slipy i ubrał szaro niebieskie ubranie, niższego pracownika fabryki Haremsetu. Wiedział, że za chwilę przyjedzie autobus zabierający pracowników z ulicy Jaspinu. Była już szósta pięćdziesiąt, czyli nie miał czasu na zjedzenie śniadania. Nie mógł się spóźnić. Bezrobocie w Habaskadzie sięgało szczytu, gdyby go zwolnili jedyną rzeczą, jaka by mu pozostała to byłby sznur. Trudno - przez cały dzień będzie głodny.


Siedział w firmowej ciężarówce. Wszystko wokół śmierdziało potem tłoczących się pracowników Haremsetu. Chciał wyjrzeć za okno, ale było zakryte nalepką mówiąca o tym ile w pojeździe może być transportowanych osób. Było napisane, że maksymalnie dwadzieścia. Roześmiał się. W ciężarówce, którą jechał było, co najmniej pięćdziesiąt stłoczonych mężczyzn. Skoro nie mógł wyjrzeć przez to okno, spróbował wyjrzeć przez następne. Było ciemno - słońce w Derrep city wschodziło około godziny dziesiątej we wiosnę. Nagle zobaczył znajomą zakurzoną ulicę i odezwały się kolejne obrazy.

Pamiętał jak pięć lat temu bronili tego skrawka ziemi przed najazdem Taovińczyków. Wtedy ulica płonęła, a wszyscy żołnierze Habaskady, spoceni biegali z jednej i drugiej strony. Yeerd był wtedy wyposażony w ogniomiota, którego zakładało się i na jedną i na drugą rękę.

Nie mógł się pozbyć tych obrazów sprzed oczu. Pamiętał, jak płonęły te dziesiątki ludzi. Jak przez godziny jego kamraci padali u jego stóp, a on nadal bronił jednej placówki. Chyba nigdy nie udałoby mu się wymazać tego sprzed oczu, gdyby nie pewien pracownik, który wstrząsnął nim energicznie i wyjaśnił, że byli na miejscu, a cała reszta pasażerów już wysiadła. Opuściwszy ciężarówkę, Yeerd udał się, jak co dzień, do olbrzymiej faktorii, z której kominów już unosił się dym. Wszedł na środek olbrzymiej sali, zajął miejsce przy swoim taśmociągu i usłyszał gwizd rozpoczynający prace. Rozpoczynało się kolejne dziesięć godzin harówy.


Po skończonej pracy Yeerd wyszedł zmęczony, ze zakładu pracy, na ciemną, schowaną w mroku, brudną ulicę. Jak co dzień nie widział słońca, gdyż wychodzi z zakładu pracy już po zachodzie. Zmęczone nie były mięśnie, był wyćwiczony, w końcu przez ponad piętnaście lat ciężko harował na wojnie a potem w fabryce, ale bolała go głowa a jego oczy same się zamykały.

Potrzebował snu, w którym znowu wróci do swej rodziny: do brata, siostry, matki i dziewczyny. Potrzebował snu, aby zapomnieć. Zapomnieć o prawdzie, która goniła i szła za nim, krok za krokiem. Prawdzie o tym, że ulegając prawu dał się zaciągnąć do wojska - nie mógł być przy najbliższych. „Zginęli w miarę szybko i bezboleśnie” - Taki raport otrzymał od swoich przełożonych, gdy dowiedział się, że jego rodzina nie żyje.

Ale Yeerd dostał odznaczenia po wojnie. Nazywano go weteranem, bohaterem, zbawcą. I co mu z tego przyszło? Gdy skończyła się wojna i nastąpiła fala przejść do cywila, żołnierze nie mieli gdzie się podziać, bezrobocie wzrosło czterokrotnie, a on i tak miał szczęście, że dostał pracę, paskudną, ale zawsze. Tylko, że teraz musi się ciągle bać, iż ją straci.

Skręcił w kolejną ulicę. Ta była oświetlona setkami pochodni. Po jezdni mknęły poduszkowce i ciężarówki. Szosa była mocno zdewastowana, ale nie naprawiano jej z tego powodu, że podobno za parę lat nie miało już być pojazdów kołowych, tylko te unoszące się nad ziemią. Yeerd nie zamartwiał się zbytnio tym - nie miał samochodu i, za pewne, mieć nie będzie. Szedł prosto mijając nielicznych przechodniów, głównie jakichś zaćpanych małolatów, ale także tych okropnych poetów, którzy nic, tylko szukają natchnienia na ulicy, gdy jest pełnia.

Tak - dziwnie się działo nie tylko tutaj, ale także na południu i zachodzie. Zza rzeki Heaver nadciągały Dh’agary, demony wylewające się na powierzchnie jak woda z gejzeru, a nad całym masywem Gór Ghall, wisiała groźba kolejnej wojny kanzatyckiej.

Był już na swojej ulicy i, jak zwykle, dziwił się, jak szybko doszła do siebie po wojnie. Po bokach rosły jesiony, a tuż przy żelbetonowym bloku Yeerda ogromny dąb. Zawiał zachodni, mokry i ciepły wiatr przynoszący uśmiech na twarzy weterana. W końcu doszedł do swojej klatki, ale zauważył, że stoi przy klatce, opierając się o ścianę, pewna postać. Nie zwracając na nią uwagi sięgnął po klucze do kieszeni firmowych ubrań Haremsetu. Gdy nie mógł ich wymacać i zerknął do innego schowka, opierająca się postać rzekła do niego męskim głosem:

- Szukasz czegoś?

Yeerd spojrzał na Nieznajomego, który w prawej ręce trzymał klucze do domu weterana.

- Skąd to masz? - Spytał, w jego głosie zabrzmiała złość i niedowierzanie - I kim ty w ogóle jesteś, do cholery?

- Nie tylko to posiadam - postać wyjęła z kieszeni zdjęcie. Chwilę przypatrywała się fotografii, a potem pokazała Yeerdowi. Na zdjęciu można było zobaczyć całą rodzinę weterana. Zdjęcie to zrobiono przed wojną.

- Czego ode mnie chcesz? - Spytał Yeerd, odwrócił głowę w stronę dębu i skrzyżował ręce na klatce piersiowej.

- Nic specjalnego, tylko... - Postać w tym momencie przerwała, gdyż zauważyła przybliżającą się w jej stronę pięść weterana. Tajemniczy mężczyzna uniknął ciosu z prędkością równą światłu i wyszedł z cienia.

Na głowie posiadał dziwny czerwony cylinder, w którego wbite było parę żółtych, oszlifowanych kamieni. Jego szata była bardzo długa, czarno-czerwona, szurała po ziemi, a na barkach miał zawieszoną żółtą pelerynę. Usta wyrażały straszliwy grymas jakby złośliwy, twarz miał podobną zaś do klauna cyrkowego - umalowaną na biało. W rękach trzymał dwa zakrzywione miecze.

Gdy Yeerd go zobaczył wyciągnął ustawił gardę. Postać jednak opuściła miecze i rzekła do niego:

- Nie chce z tobą walczyć Yeerdzie dar Riverze, synu Haleka i Karemby. Jestem Lusjusz z rodu Beergonów. Na pewno już słyszałeś o tym rodzie.

- Kwadrat Hazbiego...

- Tak synu Haleka. Kwadrat żąda czegoś teraz od ciebie. Masz znaleźć to. - Postać o umalowanej na biało twarzy schowała jeden z mieczy do pochwy, wyciągnęła z kieszeni rysunek i pokazała go Yeerdowi. Na szkicu widniał żółto-biały kamień z dziwnym fioletowym znakiem u góry. - Masz to znaleźć, synu Haleka, i przynieść do nas. Szukaj szybko i lepiej się postaraj, jeśli chcesz zyskać szacunek Kwadratu i rodu Beergonów, no i wiadomo - żeby przeżyć. Nie pytaj głupio, czemu ty, synu Haleka, bo odpowiedz masz na twarzy w postaci olbrzymiej blizny, którą zdobyłeś jako bohater podczas piątej wojny światowej. Szukaj tu, tu i tu... - Lusjusz, jednocześnie wciskając mu w ręce masy papieru i pokazując palcem na różne akapity - ...i pamiętaj, że my pamiętamy o tobie.

Nagle tajemniczy wysłannik Kwadratu Hazbiego zniknął, po prostu rozpłynął się w powietrzu w ciągu zaledwie kilku sekund. Yeerd stał tuż przy wejściu od swojej starej, dobrej klatki. Na ścianach widać było napisy wykonane markerami. Drzwi były żelazne i ciężkie. Weteran nie mógł uwierzyć jak szybko stało się, że w jednej chwili został wyrwany ze swego monotonnego, acz spokojnego życia, został wciągnięty w matnie służby dla Kwadratu.

Wszedł do klatki schodowej. Obdrapane ściany ze startą farbą i miedziane, chropowate poręcze, aż rzucały się w oczy. Wspiął się po schodach i przypomniał sobie, że przecież jego klucze posiadał ten wysłannik, Lusjusz. Sięgnął do kieszeni, ale znalazł tylko jakąś kartkę. Wyjął ją i przeczytał: „Pospiesz się, potem odpoczniesz”.

Usiadł na schodach. W ręku miał arkusze papieru i cały czas ubrany był w to samo ubranie. Dochodziła dopiero osiemnasta, ale gdy wyjrzał za okno, miasto było już wyludnione. Wojna przyniosła niesamowite straty w ludziach. Yeerd znowu zaczął myśleć o swojej rodzinie. Kiedy weteran wreszcie zaśnie? Nie wiedział, ale jedno było pewne - musiał dostać się do mieszkania. Położył papiery na schodach, wstał, zakasał rękawy i z całej siły natarł na drzwi, wyłamując zawiasy i lądując wewnątrz mieszkania.

Upadł na brzuch, ale wreszcie był w środku. Cofnął się po papiery i ustawił drzwi, tak, aby przynajmniej wyglądało, że są zamknięte. Położył papierzyska na komodzie i odsapnął. Nie miał zbyt dużo czasu, więc pobiegł do swojego pokoju, ściągnął dywan z podłogi, dzięki czemu ukazało się szare zniszczone deskowe podłoże. Uklęknął. Jedna z desek była zaznaczona wypaloną kropką. Yeerd odgiął deskę i złamał, sięgnął pod podłogę i wyciągnął zakurzony, oburęczny karabin. Zdmuchnął kurz ze swojego Gareka. Uśmiechnął się, choć sam nie wiedział, czemu. Ta broń podczas wojny zabrała dziesiątki istnień do grobu, mimo to, wywoływała w Yeerdzie wyłącznie pozytywne uczucia. Czasami, gdy był ranny w rękę musiał używać tej broni wyłącznie jedną kończyną i udawało mu się to. Nadal patrząc na Gareka zaczął się przebierać w swoje dżinsowe spodnie, które wyciągnął z szafy i w zwykłą czarną bluzę wyprodukowaną przed wojną.

W końcu po całym dniu coś zjadł - były to kanapki z kurczakiem i jabłko, które popił czarną kawą.

Był już gotowy. Wyjął jeszcze amunicję do Gareka z tego samego schowka i zakrył podłogę dywanem. Teraz mógł spojrzeć na papiery, jakie wręczył mu wysłannik Kwadratu.

Zapiski były ułożone bardzo chaotycznie, ale Yeerd bez problemu znalazł w nich parę adresów, pod którymi kamyk mógłby być. Napisał je na oddzielnej kartce, którą zapakował do kieszeni, a resztę papieru włożył do zielonego plecaka, którego założył na jedno ramię.

Wyszedł z mieszkania odsuwając lekko zepsute drzwi i zszedł szybko klatką schodową.


Pierwszy adres - dom jednorodzinny na ulicy Pawiej. Mieszkający w nim Jegomość nazywał się Harmet Johnson i był pracownikiem firmy komputerowej zajmującej się oprogramowaniem do komputerów wieżyczek bojowych. Pracował od siódmej do północy, od poniedziałku do piątku. Skąd ten człowiek mógłby mieć ów drogocenny kamień, Yeerd nie miał pojęcia. Był ciekaw ile czasu da mu Lusjusz. Weteran wiedział, co się działo z ludźmi, którzy odmówili pomocy Kwadratowi, albo nie wykonali powierzonego zadania. Słyszał, że wykorzystywali ich do specjalnej arystokratycznej rozrywki zwanej dołem z karaluchami. Yeerd nie chciał sprawdzać czy to prawda.

Johnson pracował przez połowę nocy. Było wpół do dwudziestej. Yeerd siedział na olbrzymiej topoli za jego domem, czekając na godzinę ósmą. Był tu już o dziewiętnastej, a przez cały ten czas, nic się nie poruszyło w środku domu. No dobra - powiedział. Raz kozie śmierć.

Zeskoczył z drzewa i cichutko pobiegł do budynku. Garek lekko wystawał z plecaka. Weteran był już przy tylnych drzwiach. Policzył w głowie do dziesięciu i pociągnął za klamkę mając nadzieję, że będzie otwarte. Nie do wiary, ale rzeczywiście drzwi nie były zamknięte. Zdziwiony, po cichu wszedł do środka rozglądając się po pięknie ozdobionym wnętrzu. Nie widział zbyt wiele - wszystko było pogrążone w mroku, nie słyszał też nic. Ta cisza była okropna, bał się, że z tego mroku i tej ciszy zaraz ktoś, lub coś wyskoczy.

Przeszedł cały przedpokój i otworzył kolejne drzwi. To była chyba kuchnia. Teraz czuł, że przystosował się do słabego dostępu światła, ponieważ widział więcej. Tak to na pewno kuchnia - była ozdobiona białymi kafelkami z dawnej epoki, a na jej środku stał duży drewniany stół. Po bokach były szafki, blat, lodówka i piecyk mechaniczny.. Zauważył... obrus zwinięty na podłodze? Nie, to nie był obrus. To był...

Yeerd podbiegł i przewrócił na drugą stronę martwego człowieka w brązowym laboratoryjnym fartuchu. Miał poderżnięte gardło, z którego krew spływała na pierś i podłogę. Weteran zauważył na jego fartuchu plakietkę. Tak - to był Harmet Johnson, ale kto go zabił i w jakim celu?

Odpowiedzi na te pytania zaczęły same wypływać na wierzch. Być może to ludzie Kwadratu tak go urządzili, ale to by znaczyło, że stracili do Yeerda zaufanie, lub po prostu nie starczyło im cierpliwości. W takiej sytuacji weteran mógłby już uznawać siebie za zmarłego. Jednak to mogło być coś zupełnie innego. Yeerd rozejrzał się po kuchni i zapalił światło. Na podłodze, tuż obok ciała leżały dwa niedopałki.

Wybiegł z kuchni i zapalił kolejną lampę. Za szafką leżała roztrzaskana butelka Konkreta. Otworzył drzwi na prawo od kuchni, zapalił światło i zobaczył pięknie zdobiony salon w stylu wczesnego kannanizmu i jakieś bazgroły na murze wewnątrz mieszkania. To były typowe wulgaryzmy dzisiejszej epoki, myślał Yeerd. Przed wojną takich nie było.

Nie, kwadrat był wykluczony. Weteran podejrzewał jakichś gnojków, którzy wiedzieli, że ten dom jest bogaty. Wyjrzał za okno salonu. Księżyc był już wysoko, Yeerd spojrzał na zegarek i zobaczył, że jest grubo po dwudziestej. Pogasił wszystkie światła i wyszedł tylnymi drzwiami na spowity w totalnym mroku ogródek, świętej pamięci, pana Harmeta.


Yeerd szedł jedną z tych mrocznych, prawie nie zamieszkałych alejek, gdzie ulica pełna była błota, a chodnika nie było wcale. Wybrał już kolejną osobę, którą miałby sprawdzić. Była samotną kobietą, lecz, co go zdziwiło, Kwadrat nie miał żadnych innych informacji oprócz stanu cywilnego i adresu. Mieszkała niedaleko...

Weteran wziął głęboki oddech. Była godzina dwudziesta druga, a zmęczony Yeerd zadawał sobie pytania: kiedy wreszcie zaśnie? Nie znał odpowiedzi na to pytanie.

Dopiero teraz zauważył, że była pełnia. Zatrzymał się na chwilę przy, opierającej się o płot, topoli i zapalił papieros. Po chwili zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. To nie był zwykły tytoniowy skręt, jakiego codziennie palił. Odkaszlnął i spojrzał na niego. Z papierosa wydobywał się niebieski dym. Yeerd czuł powoli przybywający do niego siły, ale jednocześnie nie panował nad tym, co robił. Gdyby ktokolwiek spojrzał mu w tym momencie w oczy nie widziałby jego zwyczajnych piwnych tęczówek. Były niebieskie. Nagle weteran zaczął się śmiać jak szaleniec.


Otworzył oczy i zauważył, że stoi już w zupełnie innym miejscu. To było wnętrze domu, całe spowite w zielonym dymie. Yeerd zauważył, że trzyma coś ciężkiego w swoich rękach - wiotkie i na dodatek zimne ciało dość otyłej kobiety. Weteran nie wiedział jak długo trzymał ją skoro z ciała uleciało już całe ciepło. Puścił zwłoki i rozejrzał się po pokoju. Oprócz dymu wszędzie, na ścianach, podłodze, nawet na suficie, dominowała czerwień - krew.

Załamał się. Jak do tego doszło, nie wiedział,

Gdy skończyła się wojna, Yeerd postanowił, że nie zabije już nikogo. Teraz wszystko się zmieniło. Zabił niewinną kobietę.

Usiadł na podłożu, pełnym krwi, nie zwracając uwagi na plamy od czerwonej posoki, które pokrywały całe jego ubranie. Położył się i poczuł, że ma coś twardego w kieszeni. Wyjął to coś prawą ręką i zobaczył żółto-biały, oszlifowany kamień. Przypomniał sobie, po co, w ogóle musiał chodzić po mieście w nocy i wstał na równe nogi. Miał to, o co prosił go Kwadrat. Był wolny, jednak ta myśl nie dawała mu szczęścia. Zdawało mu się, że kiedyś już widział ten kamień.

Yeerd przeszedł do innego pokoju i zobaczył olbrzymią bibliotekę. Weteran zaczął grzebać w masie książek i papierów, jednak, nawet po paru godzinach, nie znalazł nic. Dopiero, gdy przeszukał całą bibliotekę zauważył, że na stoliku położonym na środku pokoju stoi szara kryształowa kula. Podszedł i spojrzał na nią. Jakby w odpowiedzi zaiskrzyła się i oślepiła Yeerda, zmuszając go do zamknięcia powiek. Gdy ponownie je otworzył i spojrzał na kulisty kryształ, był na nim ukazany schowek, za obrazem, w którym widniały stare papiery.

Weteran rozejrzał się po pomieszczeniu i zauważył ten sam obraz, co w kryształowej kuli. Nie zastanawiając się ni minuty, zrzucił obraz na podłogę odsłaniając schowek z jakimiś pergaminami. Wyjął wszystkie i zaczął studiować.

Na jednej z kartek znajdował się rysunek żółto-białego kamienia i podpis - Kryształ Wszechdusz. Weteran przeczytał również, czym był ów zagadkowy kamyk.

- Dobrze się bawiłeś? - Dobiegł głos z zakrwawionej sali.

Yeerd odwrócił się i zobaczył Lusjusza wpatrującego się w martwe ciało kobiety, trzymającego dwa zakrzywione miecze. Twarz pokazywała wykrzywiony, sztuczny, szeroki uśmiech. Dopiero teraz weteran zauważył, że wysłannik Kwadratu Hazbiego ma rozcięte kąciki ust, tak, aby nigdy nie przestawał się uśmiechać. Na jego widok, Yeerd spochmurniał i wykrzywił brwi.

- Zabawa się skończyła a ja wyczułem, że masz to, o co ciebie poprosiłem. - Powiedział Lusjusz, przerywając przemowę, co parę słów, aby się roześmiać.

Weteran zaczął powoli wyciągać z kieszeni Kryształ Wszechdusz.

- Przeczytałem parę słów na temat tego kamyczka, potężny wysłanniku rodu Beergonów.

Rozległ się gromki śmiech Lusjusza, który spowodował dziwny impuls uderzający w umysł Yeerda. Weteran prawie nie upadł na ziemię.

- Więc teraz wiesz, że przyczyniasz się do śmierci dziesiątek milionów osób. Na dodatek, Kryształ więzi ich dusze. To dosyć zabawne, ale po śmierci nie pójdą do Kadysu, Merrii, Halle’wahalu czy do jakiegokolwiek miejsca, w które wierzą te głupie istoty. Ale zakończmy już tą sprawę, muszę wracać do Kh’eel gdzie czeka mnie mumifikacja. Zakończyłem już swoje zadanie na tym świecie, wreszcie mogę przejść wyżej. Oddaj mi kryształ synu Haleka.

Yeerd wyciągnął rękę z kamieniem w stronę Lusjusza.

- Nareszcie... - wyszeptał wysłannik Kwadratu Hazbiego wyciągając ręce po kryształ.

- Nie - Powiedział spokojnie Yeerd. Jego ręka cofnęła a na ustach pojawił się szczery uśmiech. Weteran spojrzał w oczy członka rodu Beergonów.

- Co to ma znaczyć synu Haleka?

- Nie... Weteran zmiażdżył kamień w ręku i pozwolił okruchom spaść na posadzkę. Po sali rozeszła się fala więzionych w krysztale, dusz.

W oczach Lusjusza nagle pojawiło się przerażenie. Jego usta mimo rozciętych kącików wyraziły strach i zdenerwowanie.

- Czemu to zrobiłeś... synu Haleka? - Wypowiedział przez zęby

- Nie przyczynie się do śmierci kolejnych osób. Na wojnie i tak było ich zbyt wiele.

Wprawiony w szał bojowy Lusjusz zaatakował Yeerda bliźniaczymi ostrzami. Weteran nie mógł się bronić - miał puste ręce. Jeden z mieczy trafił go w bok, wchodząc głęboko, aż pod płuca, drugi zaś uderzył w gardło. Wojenny taniec nie skończył się jednak na tym. Lusjusz uderzał raz po raz, raniąc ciało weterana, choć wiedział, że Yeerd, syn Haleka był już martwy. Umarł zadowolony, że zrewanżował się za tych, których zabił na wojnie, że uchronił miliony ludzi przed śmiercią, ale oni nie dowiedzą się o tym, co Yeerd zrobił dla nich. Odszedł w pokoju i ciszy.

Nareszcie był tam gdzie chciał. W wiecznym śnie, który wreszcie znalazł, wrócił do swej rodziny.

Autor: Prentki

Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.