Świat jest piękny. Wyobraźcie sobie: ścieżka, piękne zielone pola kukurydziane, gdzieniegdzie jakieś samotnie rosnące kwiaty polne, szelest traw, ptaków śpiew... Jedno tylko psuło tą malowniczą sielankę - Bolek i jego rodzinna piosnka:
Czterech łysych się zebrało,
Dziadka zabić pewno chciało.
Dziad laską palnął kogoś, to nie grzech
I niestety zostało tylko trzech!
Oj dana dana, kubeł w mordę i psia mać!
Bolek szedł sobie spokojnie ścieżką, katując przyrodę swoim zawodzeniem. Śpiewał tak już od dobrych kilku godzin i o dziwo nadal mu się nie znudziła. Podróżował już tak trzy dni. Gdyby ktoś miał zamiar z nim wędrować, to dowiedziałby się z jego pieśni o wszystkich bólach ciotki Stefci, o krzywym ząbku wnuczka Gieniusia i o sercowych rozterkach wuja Kazka. Teraz Bolek opowiadał historię o czterech łysych. Słońce szczodrze buchało żarem, nasz bohater pocił się jak topniejąca kra, a mimo to nie tracił optymizmu i śpiewał dalej:
Trzech łysych z naszego gangu,
Postanowiło zrobić oblężenie banku.
Jeden wbił sobie klamkę w brzuch
I niestety zostało tylko dwóch!
Oj dana dana, kubeł w mordę i psia mać!
Trudno jednak być optymistą. Szczególnie, kiedy jest się członkiem rady ZWIS-u. Niestety nikt w siedzibie zarządu nie wierzył w sukces Bolka. Ale przynajmniej oni mogli sobie zbijać bąki, słuchać reggae, czytać konstytucję albo co tam jeszcze im przyjdzie do głowy. Nikt z tamtych urzędasów nie martwił się o ich bohatera, który właśnie wchodził w las i na wejście zarzucił:
Dwie ostatnie łyse mendy
Chciały ukraść kurę z grzędy.
Lecz ktoś zrobił jednemu na twarzy rysy
I niestety został tylko jeden łysy.
Oj dana dana, kubeł w mordę i psia mać!
Las był piękny. Piękne były sosny rosnące gęsto, piękne były napotkane sarny czy wiewiórki. Spotkanie z dzikiem nie było już takie miłe. Bolek już nie uważa, że dzik to grzeczna świnka jest. Chłopak dniu postanowił sobie odpocząć po męczącym, a że się zmierzchało, to stwierdził, że przenocuje w tym miejscu. Gdy już rozbił „namiot” (ściśle mówiąc, zarzucił pelerynę na jakąś gałąź ), wrzucił graty pod nią i zaczął pałaszować kolacyjkę. Po kolacji nazbierał sobie szyszek i zaczął gnębić wiewiórki. Zadowolony z siebie uwalił się na ziemię śpiewając:
Jeden łysy bardzo szczery,
Ożenił się z panną Mary
Nie minęły lata cztery,
I już były cztery łyse gangstery.
Oj Kryśka zdrowa i jedziemy od nowa!”
„Czterech łysych się zebrało…”
I tym sposobem piosenka mogła się ciągnąć w nieskończoność. Jednak na szczęście zasnął.
Obudziło go głośne mlaskanie. Gdy tylko otworzył oczy, zobaczył przed sobą piątkę dzików obżerających się jego prowiantem.
- Ejże! Co wy robicie! - Krzyknął Bolek. Odpowiedział mu pięciogłos chrząkających i niezwykle wyrośniętych świń. - Okej, okej. Zostawcie chociaż mój plecak!
Ku jego zdziwieniu dziki posłuchały i oddały bagaż. Bolek podziękował oraz krzyknął „Do widzenia i smacznego!”. Odchrząkał mu najmłodszy dzik, który za to oberwał po ryju od innego dzika.
W południe Bolo wyszedł z lasu. Jego oczom ukazały się pola uprawne i dziadek siedzący na trawie z jakąś kartką w ręku. Chłopak zbliżył się do niego aby odczytać co tam jest napisane.
LUDZIE DOBREJ WOLI! Nazywam się Władzio mam 66 lat. Jeztem ślepy, guchy i niemowa w jednej osobie. Zrzućta się na Szpital świntego Mamłucyntego.
- Świętego kogo? - zdziwił się Bolek.
- Mamłucyntego - odpowiedział dziadek.
- Hej?! Przecież ty jesteś głuchy, ślepy i niemowa!
- To nie przeszkadza mi handlować.
- No dobra, a gdzie ten szpital?
- Tuż za mną.
- Ale ja tam nic nie widzę?!
- To załóż se moje cyngle - dziadek dał mu jego okulary, na których był narysowany szpital.
- Aha... Jaki piękny szpital... Zaraz, ale jak to się dzieje, że tylko w tych cynglach widać szpital świętego Mamałygi?
- Cud dobry panie! Cud za pośrednictwem św. Mamłucyntego. Ale jak pan chce to opchnę panu te cyngle za symboliczne trzydzieści sztuk złota. Dołożę gratis unikalny bursztyn z pchłami. Stoi?
- Hehe, a co, ma leżeć? Pewno, że stoi!
- Frajer - mruknął pod nosem dziadek.
- Co ty tam mówisz dziadku?
- Eee... Życzę miłego użytkowania.
- No, to na razie.
- I niech święty Mamłucenty, patron rąbniętych będzie z tobą - pozdrowił Bolka na dowidzenia.
- Ech, jeszcze kilka takich frajerów trza by nabrać, bo zostało mi siedem sztuk ze szpitalem, no a potem to jedziemy z międzynarodowym lotniskiem - powiedział do siebie dziadek i wyciągnął z wora kolejną parę okularów.
Bolek schował okulary do plecaka, bursztyn do kieszonki po czym pomaszerował dalej przed siebie. Po drodze podjadł sobie trochę marchwi i selera. Czego by nie zjadł, to i tak mu smakowało. Dzisiaj jednak jakoś przeszła mu ochota na śpiewanie. I bardzo dobrze. Boluś przemierzał właśnie bezkresne pola w drodze na Biegun dziadka Kapucyna. Szedł tak sobie spokojnie, gdy nagle na horyzoncie pojawiła się jakaś chata. Ruszył do niej pełen entuzjazmu, ale powoli, gdyż jakoś specjalnie mu się nie chciało. Postanowił, że przejdzie ten odcinek tiptopkami z piosenką na ustach. Jak chciał, tak zrobił i zaczął drzeć się w niebogłosy. I znów cały świat, niezależnie czy chciał, czy nie, poznał historię czterech łysych. Droga tiptopkami zajęła mu jakieś dwie i pół godziny.
W końcu Bolek dotarł do chaty. Zapukał. Cisza. Zapukał ponownie. Znów cisza. Nie zrażając się tym zapukał jeszcze raz. Po dłuższej chwili zdało się słyszeć wysoki pisk kobiety.
- TADEUSZ! Ktoś puka.
- Przecież słyszę JAGNA!
- To może TADEUSZU otworzyłbyś?
- Nie JAGNA, zajęty jestem.
- A co tam robisz?
- Nie twój interes! - dało się słyszeć z wnętrza wychodka.
- A żeby cię rzadkie wzięło! - zelżyła kobieta i poszła otworzyć drzwi. W drzwiach stał nikt inny, jak nasz Bolek. - Czego?
- Przepraszam, ale czy można by, bo wie pani, tak jakoś, ten teges wyszło...
- Do rzeczy?!
- No powiedzmy, że panią hmm... okradziono. A w dodatku jeszcze dziki zżarły pani wszystkie zapasy. To co by pani zrobiła?
- Jo? Wróciłabym do mamusi! I panu też to radzę!
- Jagna, kto to? - powiedział Tadeusz, od którego wyraźnie zalatywało zgniłym jajkiem i smażoną cebulką.
- To jakiś włóczykij. Twierdzi że go ograbiono, a dzikie zmogły jego prowiant!
- O łola Boga! To co my z tobą zrobimy, chłopcze?
- Jak to co? Kopa w dupę, krzyż na drogę, adios amigos i ariwederczi Roman!
- Przepraszam, ale mam na imię Bolek! - wtrącił się.
- ZAMKNIJ SIĘ! - wrzasnęła Jagna.
- Nie da rady! Toż to chłop. Chuchro, ale zawsze jednak chłop.
- To co sugierujesz?
- Przyjmima go pod dach. Nakarmimy, przenocujemy, a dopiro po tym krzyż na drogę, adios amigos i ariwederczi Roman!
- Jeszcze kopa w dupę! - wtrącił się Bolek.
- Dzięki, i kopa w dupę i ariwederczi Roman! No to tera wchodź bo się zmierzcha.
Bolek wszedł do małej chatki. Właściwie była to jedna izba plus kuchnia i klop. Chłopakowi kazano się rozlokować pod ścianą. Do wieczora oglądał okulary Dziadka Władzia. Później z "toalety" usłyszał pełną dylematów rozmowę gospodarzy na temat czy uprawiać miłość przy gościu czy nie? Zdecydowano jednak, że nie, bo chłopakowi może być głupio. Gdy Bolo zrobił to, co miał zrobić, poszedł w kimę. Był podekscytowany i przerażony jednocześnie. Wiedział, że jutro czekają go aż cztery dotąd nie spotykane zabiegi. Jednak był zbyt zmęczony aby o tym myśleć.
[CDN]
Autor: Gofer
Pewne prawa zastrzeżone. Tekst na licencji Creative Commons.